Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom I/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom I
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Nazajutrz, zaledwie instygator saecuritatis ze zwykłą przy tym obrzędzie ceremonją odniósł z sali sądowej krzyż i laskę marszałkowską, Prozorowicz już nie zwracając się do swojej kwatery, wprost udał się do Matjaszowego szynku z palestrantem. W tej godzinie zwykle wszystka hałastra trybunalska, odwiódłszy panów na kwatery, rozbiegała się po gospodach i nacierała na kufle. — Ledwie się też do Matjasza docisnęli, u którego napływ gości zawsze był wielki. I nie dziw: gospodarz grzeczny, gosposia jeszcze niczego a potulna, miód wytrawny i dobrą miarą.
Matjasz sam powiódł na górę Prozorowicza, a ten rozsiadłszy się wygodnie i wziąwszy oburącz kufel, posmoktawszy, rozsmakowawszy się, tak zaczął dalszy ciąg swojego opowiadania:
— Już tedy mości panie, widzieliście naszego Malepartę z żebraka patronem, a patronem wziętym, szlachcicem wyprobowanym i wedle wszelkiego podobieństwa kapitalistą. Ale to dopiero jego kreacji początek. Idźmy tedy do reszty!
Pod ten czas mieszkała w Lublinie niejaka wdowa Mrozicka. — Była to nieszczęśliwa kobieta, wyzuta z pięknej niegdy w Inflanciech substancji, imienia znakomitego baronówna Gelbstern z domu, mająca tylko jedynaczkę córkę. Wyszła ona była z affektu szczególnego, nie wiele bacząc na przełożenia dumnej familji, za ubogiego szlachcica, niejakiego Mrozickiego, co wojskowo służąc, poznał ją kędyś w Inflanciech, rozkochał, a potem wykradłszy, gdyż familja na związek dozwolić nie chciała, ożenił się z nią. Na ową panią Mrozickę przypadała wielka część dóbr znacznych w Inflanciech, którą bracia po wyjściu za mąż siostry przeciw ich woli, zagarnęli, wydzielić jej nic niechcąc. Po braciach, którzy bezpotomnie zmarli jakoś, owe majętności wielkie poszły w drugą linją, i tak nieszczęśliwa wdowa została się bez wszelkiego sposobu do życia. Ale póki mąż żył jakoś się to dźwigało i jakoś się trzymało. Rozpoczęto nawet proces o owe dobra, któren manifestami tylko podtrzymywany dalej, aby przemilczenia nie dopuścić, poszedł per non sunt. Mrozicki ruchawy był człowiek i radę sobie, mimo doskwierającej biedy, dawać umiał. Chodził possesjami i tak na kawałek chleba zarabiał. Ale co Maciek zrobił, Maciek zjadł; jedną stroną weszło, drugą wyszło. Nieborak chorował, pracował, pocił się, chodził do Gdańska, frymarczył wołami, handlował końmi, a wszystko to, aby poczciwej żonie, przywykłej do wygód i swobodnego życia, na niczem nie brakło. Kochali się jak gołąbiąt dwoje, a to po staremu, nie dwa albo trzy miesiące, ale z laty coraz mocniej i serdeczniej.
Jejmość błogosławiła dzień i godzinę, w której zaufawszy mu za niego poszła, nieposłuchawszy swej familji i wyrzekłszy się dlań nie tylko majętności ogromnych, znaczenia, ale nawet wszelkich z rodziną związków.
Owocem tego małżeństwa była jedynaczka córka, piękności matczynej, dobroci ojcowskiej, dziedziczka. Wychowali ją pieszcząc we dwojgu i chuchając na nią, jak na najdroższy swój skarb. Tymczasem z tej niezmiernej pracy, z wozu na wóz, z konia na koń, ba i na czółen nieraz przesiadając Mrozicki, zaczął podupadać na zdrowiu, cherlać, cherlać, a że się czem bardziej czuł słabym, tem więcej ze strachu zmagał, dobił się więc i z wielkim lamentem żony, Panu Bogu ducha oddał.
Opisać co się tam działo nie można; bo gdyby nie córka, dla której życie ceniła, będąc jej jedyną podporą, wdowa byłaby dobrowolną śmiercią zmarła. Patrzeć na nią nie było można; srodze ją Bóg pokarał za nieposłuszeństwo familji i samowolny obiór męża. Do wielkiej boleści jej przyczyniły się jeszcze nowe, postronne okoliczności. Kontrakt dzierżawny, uczyniony na lat dwanaście z nieboszczykiem, który z góry na lat kilka opłacił znaczną summą, nieostrożnie pisany, na samo imię jego był sporządzony.
Korzystając ze zręczności, nielitościwy dziedzic a raczej jego pełnomocni, (bo to był personat wielki i znakomity senator) wyrugowali wdowę z majętności, osadzając ją na bruku, bez sposobu utrzymania się, a nawet dochodzenia należytości. Namalowano do dzierżawcy pretensyj mnóstwo o dezolacją majątku, zniszczenie chłopów, rozrzucenie budowli i t. p., i nietylko że tem skasowano pretensje wdowy, ale jeszcze zagrożono poszukiwać na niej wielkiej summy, zatrzymując na satysfakcją na gruncie wszelką ruchomość. Tak nieszczęśliwa Mrozicka z owych dostatków, spokojności, szczęścia, nagle została pogrążona w najostatniejszą prawie nędzę, salwowawszy się ledwie z klejnocikami i porządeczki niektóremi, co je zaraz spieniężyć za bezcen w Lublinie żydkom musiała, aby miała żyć z czego. A jakkolwiek tanio posprzedawała ostatki dostatków, jeszcze to dość piękną uczyniło sumkę, mogącą wystarczyć na kawałek czasu komu innemu; ale ona nieprzywykła była do oszczędności, nie rozumiała jej, obejść się lada czem nie mogła, dziecku ukochanemu nic odmówić nie potrafiła. Do tego wdawszy się w procesa z familją swoją i dziedzicem majętności, którą mąż wydzierżawiał, reszty pozbyła; a wpadłszy w ręce takich prawników, co z niej ciągnęli póki mogli, przedając ją adwersarzom, zubożała z kretesem. Powoli, powoli, z pięknego domu, któren najmowała, zeszła na kilka izdebek; ze sług kilku, na sługę jedną, potem na stancyjkę ladajaką i odartą babę. Ale nie skarżyła się, nie płakała poczciwa matka, póki dziecięciu było czem dogodzić, z siebie zdejmując dla niego, sobie skąpiąc, aby ono miało dostatek. Gdy zaś przyszło do tego, że kilkonasto-letnia już dziewczyna, coby ją czas światu pokazać, w czem na ulicę wyjść nie miała, a często razem z matką w domu głód cierpiała — wdowa biedna rozpaczać poczęła niewymownie.
Jej o dziecko ukochane tylko chodziło.
To też długo Róża nie wiedziała, nie rozumiała nędzy, co ją otaczała, kłamała przed nią matka świętemi usty, aby okrutną jak najdłużej pokryć prawdę. Póki mogła nie odmówiła jej niczego, pościła sama, aby ją napaść łakociami, aby ją ustroić. A gdy sługi opłacić nie stało, została sama sługą, z zakrytą twarzą chodziła sama po wodę, nosiła drwa i tając się z tem co czyniła, udaną wesołością pokrywała przed dziecięciem co cierpiała. A zdarzyło się zachorzeć, dobywała sił co w niej było; bo na samą myśl śmierci truchlała i czuła, że umrzeć by nie potrafiła, zostawując tak córkę najmilszą, samą jedną, bez opieki, bez funduszu, nie znającą nic świata.
Wkrótce i kłamstwo i udawania przebrać się musiało; kłamać dłużej było niepodobna, oszukać już nie można. Rózia poczęła poznawać prawdę i piękne zapłakała oczy, opatrzywszy się za późno co matka przecierpiała dla niej.
Tymczasem nędza szybkim postępowała krokiem, niosąc torby na ramionach. Na listy do familji, do dziedzica pisane żadnej nie odebrała odpowiedzi Mrozicka, a na każdy dzień, co go było przeżyć potrzeba, przedawano ostatki, do koszul i odzienia, których już nie wiele co miały i na długo wystarczyć nie mogło.
Naówczas matka poczęła się często wydalać z domu, nie wiedzieć dokąd i po co. Rózia całe godziny siadywała w oknie czekając na nią, a od wracającej nic się dowiedzieć nie mogła, prócz że była albo w kościele, albo u znajomych, których u siebie przyjmować nie mogąc, odwiedzała. — I nie wiedzieć zkąd pokazało się trochę pieniędzy których matka dla siebie nie użyła, córkę tylko ukochaną ciesząc, przystrajając, bawiąc, a sama całusem dziecka się zadawalniając. I ilekroć powracała z tych wycieczek matka, to siadłszy chwilę wypocząć, drżała i płakała gorzko, aż nie rychło pieszczoty Rózi rozchmurzyć ją potrafiły.
Cóż robiła myślicie, biedna matka? Ona żebrała pod kościoły, z ostatnią szują, z dziady i sprosnemi babami, co ją potrącały, co ją biły, odpychały i nie raz za grosz rzucony walkę z niemi staczać musiała. Ona nie wstydziła się kołatać do drzwi znajomych i wyciągać wyschłą rękę i jęczeć prosząc litości! Nie dla siebie to czyniła, ale dla dziecka! A Rózia nic o tem nie wiedziała, jadła spokojnie ten wyżebrany i wypłakany grosz!
Przypadek ją oświecił. Późno raz w noc matka nie powróciła. Dziewczyna przywiedziona niespokojnością do szaleństwa prawie, wybiegła jej szukać i dopytując się trafiła na matkę, zamknioną z innemi żebrakami posądzonemi o kradzież. Jak to ujrzała, omdlała dziewczyna, i tyle litości było w straży owej i urzędzie, że zaraz matkę z córką wypuścili! — Rózia przyszedłszy do domu, porwała krucyfiks z nad łóżka i ukląkłszy przysięgła, że matce więcej krokiem wyjść z domu nie dozwoli.
— Dosyćeście zrobili dla mnie, zawołała, więcej niż którakolwiek w świecie matka, teraz czas, abym ja dla ciebie córką się stała i podporą, nie ciężarem jak byłam dotąd!
Wiele się tam przez tę okropną noc łez wylało, a uściski macierzyńskie zbolałe serce na chwilę zgoiły. Ale zaświtał ranek, zagadał głód, i gdy już młoda Rózia znużona nocą bezsenną i tylą wzruszeń usnęła na miękkiem łóżeczku, matka przemyślała, co jeść będą i co poczną z sobą?
Przed nią stała przyszłość czarna jak noc i bez jednej gwiazdy, bez najsłabszego światełka nadziei!
Trzeba zaś wiedzieć, że od początku jak przybyła do Lublina pani Mrozicka, i kiedy jeszcze lepiej się trochę miała, a prawników na konferencje wzywała, nasz Maleparta, wezwany do niej, poznał ją, rozpatrzył papiery, spenetrował sprawę i odtąd oka z niej nie spuszczał.
Jak pies, co tem dłużej wytrzymuje aby pewniej pastwy swej dopadł i pożarł ją, on dozwolił wdowie dojść do największej nędzy, aby łatwiej potem na swą korzyść nieszczęście jej obrócił. Wiedział on i wyrachował, że wszystko zrobi co zechce, gdy wyciągnie ku nieszczęśliwej matce rękę, kiedy ostatnia rozpacz ją ogarnie. Mieszkając nie opodal, śledził niecierpliwie postępy niedostatku, wiedział jak stopniowo dochodzili do nędzy, jak się wyprzedawali, jak odprawili sługę, jak matka wreszcie żebrać poczęła. Ostatni wypadek także doszedł jego uszu i zmiarkowawszy że czas już przystąpić do dzieła, postanowił nazajutrz być u wdowy.
Zamiarem jego początkowym było, jak sam potem powiadał, nabyć u nieszczęśliwej, za mało co, pretensje jej do familji i do dziedzica dóbr niegdyś dzierżawionych. Budował na tem przyszłą swoją fortunę, tem większą, że się spodziewał nabyć je prawie darmo.
Nazajutrz po owej nocy bezsennej, z rana (słyszałem to z ust jego własnych) zapukał do drzwi wdowy, która nieprzywykła do odwiedzin, a sądząc że się omylono, nie odpowiedziała nawet na pierwsze wezwanie. Zapukał raz drugi. Dopiero powstała i poszła otworzyć po cichu, aby dziecka nie zbudzić. Maleparta wszedł z ukłonem, na palcach, bo mu wdowa milczenie zalecała, bojąc się obudzić Rózi. I miała słuszność; w ich położeniu, sen był jedyną chwilą swobodniejszą i jedyną chwilą zapewnienia szczęścia. Maleparta spojrzał i przekonał się oglądając izdebkę, że się nie pospieszył wcale. Nic w niej nie było, prócz łóżeczka jeszcze jako tako pokrytego Rózi i siennika matki, leżącego na ziemi. Ona z nabożeństwa niby, zmyślając ślub sypiania na twardem, ostatniego łóżka odstąpiła dziewczynie. Nad głowami jego zawieszone były świętości wszystkie i relikwie różne, szacownie oprawne, ostatnia po przodkach puścizna.
Kilkoro sukien mizernych, między któremi Rózine świeciły, leżały na zydlu; dzbanek stał u drzwi, bułka chleba na stoliczku. Izdebka była ciasna, ciemna, nizko sklepiona, wilgotna, cegłą wyłożona i przez kraciaste okno nie wiele miała światła.
Maleparta postrzegł na łóżeczku leżącą Rózię, która tak zasnęła, jak była na nie ze znużenia upadła. Blada z zamkniętemi oczyma, rozsypanemi jasnemi włosami, złożonemi na piersiach rękoma, spała w czarnej wyszarzanej sukience, w obłoconych trzewiczkach, po wczorajszej bieganinie. Wydała mu się piękną, jak nigdy żadna kobieta, i ten człowiek, co w życiu swojem nie zwrócił oka na dziewczynę, nie pożądał małżeństwa i drwił z wiążących się, jak powiadał, łańcuchem do półgodzinnej rozkoszy — pierwszy raz spojrzawszy na to drobne, małe, cienkie, wychudłe, wybladłe dziewczę, zrozumiał jak to się ludzie dobrowolnie żenić mogą na przyszłość nie bacząc.
Tak go z razu ten widok pomieszał, że i z matką z inszej już beczki zaczął, niżeli myślał; ale zaraz rozrachował, że na tem pewnie nie straci, jeżeli nie zyszcze.
Gdy więc wdowa spytała go, co może mieć za interes do niej, odpowiedział, że znając jej położenie przyszedł jako sąsiad spytać, czyli czego nie potrzebuje.
— Wiem, dodał, że pani masz dalekie nadzieje odzyskania substancji własnej i mężowskiej, bo swego czasu byłem przez nią wzywany dla porady w interesach. Mógłbym więc coś na rachunek ten postąpić.
Mrozicka myślała, że Bóg ulitowawszy się nad jej nędznym stanem i nad dziecięciem ukochanem, zesłał jej z niebios anioła, i omal nieskoczyła go w ręce całować.
— A! jeźli wielmożny pan możesz, jeźlibyś chciał nam dopomódz, zawołała, całe życie moje dobrodziejstwa twego nie zapomnę!
Maleparta nic nie mówiąc dobył sakwy z zapasa i wyliczył kilkanaście talarów.
— To tymczasem, rzekł, nie ofiaruję wielmożnej pani datku, bo byś nie przyjęła. Mam zamiar wziąć na się jej interes, więc o tem pomówimy później i porachujemy się. Wyszukajcie tylko papierów jakie macie, abym mógł rozpatrzyć się lepiej w tej rzeczy, bo spełna nie pamiętam wszystkiego.
Mrozicka zobaczywszy pieniądze, posłyszawszy obietnicę, mało nie oszalała z radości i odprowadzając za drzwi błogosławiła go po tysiąc kroć. On się śmiał w duchu, a łajał siebie, że mu ciągle w oczy lazła blada twarzyczka Rózi, która na swojem łóżeczku tak spokojnie spała.
Zaledwie wyszedł, Mrozicka nuż przetrząsać manatków resztę i wyszukiwać ostatniej spuścizny swej, papierów. Zwlekła je zewsząd na jeden stos i owinąwszy w chustkę, czekała przybycia Maleparty.
Obudziła się Rózia; przetarła oczy, chciała biedz sądząc że matka spi, za wodą, za ogniem do sąsiadki, ale się zadziwiła, znalazłszy ją liczącą oberżnięte talary na stoliku.
Z początku przecierała oczy, myśląc że to sen był jeszcze, potem wykrzyknęła wielkim głosem podziwienia:
— Cóżeście zrobili, cóżeście zrobili matko? I rzuciła się jej na szyję.
— Zkąd te pieniądze? powiedz.
— Bóg się ulitował i zesłał nam dobrego człowieka, przyszłość się uśmiecha, nadzieja zabłysła, podziękujmy mu, może odzyskamy choć cząstkę tego, co nam należy — może. Pewna jestem, że nie moich ale twoich Bóg próśb wysłuchał, ty mu więc pierwsza podziękuj, ja z tobą.
I uklękły obie. Maleparta, co się był zawrócił i podedrzwiami słuchał, rzekł do siebie:
— Dobra nasza, łatwo pójdzie sprawa, już Panu Bogu dziękują.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.