Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom II/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Wszystko dla pań
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. Au Bonheur des Dames
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Skoro nastąpiła martwa pora letnia, w Magazynie Nowości powiał wiatr panicznej trwogi. Był to straszny czas: dyrekcya wydalała całe gromady, opróżniając magazyn na upały lipcowe i sierpniowe, kiedy się klientki rozjeżdżają.
Mouret wspólnie z Bourdonclem odbywał rano zwyczajny przegląd. Biorąc na bok naczelników kantorowych, których zimą zmuszał do przyjmowania subiektów nad rzeczywistą potrzebę, z obawy, żeby z braku ich, sprzedaż nieucierpiała, kazał im zatrzymywać tylko najzdolniejszych, wyrzucając na bruk trzecią część, mianowicie słabszych, dających się pożreć silniejszym.
— Macie takich, którzy nie są zdatni — mówił. — Przecież ich nie można zostawić, żeby siedzieli z założonemi rękami.
Jeżeli zaś naczelnik wahał się, nie wiedząc kogo poświęcić, dodawał:
— Sześciu subiektów powinno wystarczyć. Nabierzecie nowych w październiku... dosyć się wałęsa po ulicach.
Spełnienia wyroków podejmował się Bourdoncle. Z wązkich jego ust wychodził ten okropny rozkaz: „Idź pan do kasy!” spadający jak cięcie siekiery. Wszystko mu służyło za pozór do odprawienia biedaków. Wymyślał przewinienia, chwytał się najlżejszego zaniedbania: Siedziałeś pan, idź do kasy! — Śmiesz pan odpowiadać, idź do kasy! — Obuwie masz niewyszuwaksowane, idź do kasy! Najodważniejsi drżeli wobec krwawych śladów, jakie po sobie zostawiał. Gdy mechanizm ten niedość prędko działał, wynalazł rodzaj samołówki, w której w ciągu kilku dni udusił bez zmęczenia z góry określoną liczbę skazanych na wygnanie. Od ósmej godziny stał przy drzwiach z zegarkiem w ręku i za trzy minuty opóźnienia, był nieubłagany; Idź pan do kasy! wołał na zdyszanych biegiem młodzieńców. Szło mu to prędko i gładko, aż miło.
— Masz pan twarz brudną — powiedział nakoniec pewnego dnia biedakowi, którego krzywy nos go drażnił: — Idź do kasy!
Protegowani dostawali dwutygodniowy urlop, za który to czas nie płacono im wprawdzie, jednakże taki sposób zmniejszenia wydatków bardziej był ludzki. Zresztą subiekci godzili się ze swojem położeniem zawisłem od łaski, pod przemocą konieczności i przyzwyczajenia. Od chwili przybycia do Paryża, zmieniali oni ciągle miejsca zaczynając zawód swój na prawo, kończąc go na lewo. Byli odprawiani albo sami się oddalali i to nagle, spuszczając się na los szczęścia. W fabryce nie było roboty, odbierano więc chleb robotnikom i wszystko to zależało od ruchu maszyny: niepotrzebne kółka były najspokojniej wyrzucane, jakby zardzewiałe żelazo, dla którego nie czuje się najmniejszej wdzięczności za spełnioną w swym czasie robotę. Któż im winien, że nie potrafili skorzystać z okoliczności. Obecnie o tem tylko mówiono w oddziałach.
Codzień kursowały nowe historye. Wymieniano imiona odprawionych, jak w czasie epidemii liczy się umarłych. Oddziały szali i wełnianych wyrobów, najbardziej ucierpiały: sześciu subiektów znikło w jednym tygodniu. Potem odegrał się dramat w oddziale bielizny, gdzie jednej klientce słabo się zrobiło i obwiniała o to sklepową, która jakoby objadła się czosnku. Natychmiast biedaczka ta została wydaloną, chociaż cierpiąc w skutek złego pożywienia, gryzła tylko skórki od chleba. Dyrekcya okazała się nieubłaganą: za najmniejszą skargą klientki żadnych nie przyjmowała wymówek. Subiekci i panny zawsze byli winni i musieli znikać jak wadliwe instrumenta, psujące dobry mechanizm sprzedaży. Koledzy spuszczali głowy, nie próbując nawet ich bronić. Wśród ogólnej paniki, każdy drżał o siebie. Pewnego dnia Mignot wyjął z pod paltota pakiet, a było to zakazane; tylko co nie został schwytany na uczynku i sądził, że go na bruk wyrzucą; Liénard, znany z lenistwa, dzięki tylko powadze swego ojca, znanego kupca nowości — ocalał, chociaż Bourdoncle pewnego dnia spostrzegł, że spał stojący, pomiędzy dwoma stosami aksamitu angielskiego. Najwięcej niepokoili się małżonkowie Lhomme, oczekując lada dzień wydalenia synka swego, Alberta; dyrekcya była strasznie niezadowolona z jego prowadzenia kasy, kobiety przychodziły zawracać mu głowę i już dwa razy pani Aurelia zmuszoną była błagać dla niego łaski.
Dyoniza wśród tego wymiatania, była tak zagrożoną, iż żyła w ciągłem oczekiwaniu katastrofy. Napróżno siliła się na odwagę, walczyła całą mocą wesołości i rozsądku, żeby nie iść za popędem swej czułej natury; oczy jej napełniały się łzami, jak tylko zamknęła drzwi od swego pokoju. Wyobrażała sobie, że ją wyrzucą na ulicę, ją, co poróżnioną jest ze stryjem, nie wie dokąd się udać; nie mając grosza i z dwojgiem dzieci na opiece.
Wznowiły się wrażenia pierwszych tygodni; zdawało jej się, że jest ziarnkiem prosa w ogromnym młynie. Była w najwyższym stopniu zniechęconą, czując się tak małą w tej wielkiej maszynie, która gotowała się zgnieść ją ze spokojną obojętnością. Nie mogła się łudzić: jeżeli wydalą którą sklepową z oddziału okryć, z pewnością na nią padnie wybór. W czasie wycieczki do Rambouillet, musiały te panny nabić nią głowę pani Aurelii, bo od tego czasu traktowała ją z większą jeszcze surowością i z widoczną urazą. Nie mogły jej darować spaceru do Joinville, widząc w tem bunt, sposób naigrawania się z całego kantoru, że się pokazała publicznie z panną z nieprzyjaznego obozu. Dyoniza nigdy jeszcze tyle nie cierpiała w oddziale i teraz traciła nadzieję pozyskania go sobie.
— Nie uważaj na nic! — mówiła Paulina — pozują na coś wielkiego, a głupie jak gęsi.
Właśnie to ich obejście najbardziej ją trwożyło. Prawie wszystkie przybierając układ światowy wśród codziennego ocierania się z bogatszemi klientkami — stanowiły jakąś klasę nieokreśloną, bez nazwy, pośrednią między robotnicami a mieszczankami. Pod sztuką ubierania się, pod manierami i wyuczonym frazesem, kryły często powierzchowne wykształcenie, czerpane z małych dzienniczków, z tyrad dramatów i wszystkich głupstw, kursujących po bruku paryzkim.
— Czy wiecie, że źle uczesana ma dziecko? — powiedziała Klara pewnego poranku, wchodząc do oddziału.
Gdy się zadziwiły, dodała:
— Sama ją widziałam wczoraj wieczorem, przechadzającą się z malcem; musiała go umieścić gdzieś.
We dwa dni potem, Małgorzata schodząc od obiadu, przyniosła drugą nowinę:
— Tylko co widziałam kochanka źle uczesanej. Wyobraźcie sobie, że to robotnik jakiś... brudny robotnik z żółtemi włosami, który wyczekując, spoglądał na nią przez szyby.
Od tego czasu stało się to faktem niezaprzeczonym. Dyoniza miała kochanka i ukrywała dziecko w dzielnicy. Zarzucano ją złośliwemi przymówkami. Zrozumiawszy pewnego razu o co ją posądzają, zbladła wobec tych potwornych oszczerstw. Tak to się jej wydało ohydne, że chcąc się wytłómaczyć, bąknęła:
— Ależ to moi bracia!
— Tak, bracia! — rzekła Klara swym blagierskim tonem.
Pani Aurelia była zmuszoną wmieszać się.
— Milczeć! lepiej pozmieniajcie panny te etykiety. Pannie Dyonizie wolno się źle prowadzić po za magazynem... byleby tu pracowała...
Ta sucha obrona była wydaniem wyroku. Dyoniza zgnębiona, jakby ją oskarżono o występek, napróżno starała się uniewinnić. Śmiały się i wzruszały ramionami, ona zaś pozostała z raną w sercu. Skoro się te wieści rozeszły, Deloche tak był oburzony, iż zapowiedział, że spoliczkuje sklepowe od okryć; powstrzymała go tylko obawa skompromitowania jej. Od wieczoru w Joinville, przechował dla niej uległą miłość, przyjaźń prawie religijną, którą jej okazywał wejrzeniem przywiązanego psa. Nikt niepowinien był podejrzywać ich uczuć, bo śmianoby się z nich; lecz to nic nie przeszkadzało marzyć o zemście, gdyby się kto odważył skrzywdzić ją, w jego obecności.
Dyoniza nieodpowiadała już wcale. Te zarzuty były tak szkaradne, że jej się zdawało, iż im nikt nie uwierzy. Kiedy która z koleżanek odważała się na przymówkę, zwracała tylko ku niej bystre spojrzenie, z miną smutną i spokojną. Zresztą miała ona także innych nieprzyjaciół: były to kłopoty pieniężne, które ją więcej jeszcze dręczyły. Jan zawsze był trzpiotem, męczył ją ciągłem żądaniem pieniędzy. Rzadko który tydzień minął, żeby jej nie przesłał jakiejś historyi, opisanej na czterech stronicach. Gdy wagmajster domowy wręczał jej listy pisane dużym namiętnym charakterem, chowała je do kieszeni, bo sklepowe śmiały się i żartowały złośliwie. Potem pod jakimbądź pozorem szła na drugi koniec magazynu dla odczytania listu i strach ją ogarniał: ten biedny Jan zdawał się zgubionym. Wierzyła we wszystkie kłamstwa, w jakieś nadzwyczajne przygody miłosne, których niebezpieczeństwo przez nieświadomość jeszcze powiększała. Raz prosił o czterdzieści sous, żeby uniknąć zazdrości kobiety, to znów o pięć lub sześć franków, żeby ochronić honor biednej dziewczyny, którą ojciec gotów zabić. Ponieważ ani jej gaża, ani tantyema nie wystarczały na to, powzięła myśl poszukać w mieście robótek, któremi mogłaby się zajmować w wolnych chwilach. Gdy się zwierzyła z tem p. Robineau, który jej pozostał przychylnym od owego spotkania u Vingarda, dostarczył jej robienie kokardek do krawatów, po pięć sous od tuzina. Od dziewiątej do pierwszej w nocy mogła uszyć sześć tuzinów; przynosiło to trzydzieści sous, z których trzeba było odliczyć cztery na świecę. Ale te dwadzieścia sześć sous dziennie szły na utrzymanie Jana. Nie utyskiwała nad tem, że się nie wysypia, miałaby się nawet za bardzo szczęśliwą, gdyby nowa katastrofa, nie obróciła w niwecz jej budżetu. Przy końcu drugiej połowy miesiąca, kiedy przyszła do przedsiębiorczyni krawatów, znalazła drzwi zamknięte: to bankructwo naraziło ją na utratę dziewiętnastu franków, sumę bardzo znaczną, na którą od tygodnia rachowała. Wszystkie nieprzyjemności w oddziale bladły wobec tej klęski.
— Smutna jesteś — rzekła Paulina, spotkawszy ją w galeryi mebli. — Może potrzebujesz czego?
Lecz Dyoniza, która już winna jej była dziesięć franków, odpowiedziała, siląc się na uśmiech:
— Dziękuję... źle spałam, ale nic mi nie jest.
Było to dwudziestego lipca, w czasie największej obawy o wydalenie. Ze czterystu indywiduów, Bourdoncle wygnał już pięćdziesiąt i rozniosła się wieść o nowych wydaleniach. Dyoniza jednak nie myślała o tych pogróżkach, tak była zajętą nową przygodą Jana, jeszcze groźniejszą od innych. Tym razem potrzebował piętnastu franków, żeby się zasłonić od zemsty oszukanego męża. W wigilię tego dnia otrzymała pierwszy list, opisujący dramat; potem jeden po drugim nadeszły jeszcze dwa; w ostatnim, który kończyła czytać, spotkawszy się z Pauliną, Jan oznajmiał, że sobie życie odbierze wieczorem, jeżeli mu nie przysze piętnastu franków. Dręczyła się okropnie. Nie mogła ich wziąść z pensyi małego Pépé, gdyż zapłaconą była od dwóch dni. Wszystkie nieszczęścia ją prześladowały, spodziewała się, że przy pomocy p. Robineau, który może potrafi znaleźć dłużniczkę, odzyska dziewiętnaście franków; lecz on otrzymawszy dwutygodniowy urlop, dotąd nie powrócił, chociaż był już oczekiwany.
Paulina wciąż wypytywała ją przyjaźnie. Spotkawszy się w oddalonej części magazynu, rozmawiały z sobą bez obawy; — lecz nagle bieliźniarka uczyniła poruszenie do ucieczki; spostrzegła bowiem biały krawat inspektora, wychodzącego z oddziału szalów.
— Ach! nie, to ojciec Jouve; — szepnęła uspokojona. — Niewiem czego się ten stary śmieje, gdy nas widzi razem. Na twojem miejscu obawiałabym się, bo jest zbyt grzeczny dla ciebie. Zły jest jak pies i zdaje mu się, że wiecznie przemawia do żołnierzy.
Rzeczywiście, Jouve był nienawidzony przez wszystkich subiektów za srogość w nadzorze. Większa połowa wydalała się na mocy jego raportów.
Ten hulaka z dużym czerwonym nosem, stary kapitan, łagodniał tylko w oddziałach obsługiwanych przez kobiety.
— Czegożbym się miała obawiać? — zapytała Dyoniza.
— Gotów żądać wdzięczności, wiele z tutejszych panien zaskarbia sobie jego łaski — odrzekła Paulina ze śmiechem.
Jouve oddalił się, udając że ich nie widzi; ale posłyszały, że zaraz napadł na subiekta od koronek, który zawinił tem, że się przyglądał koniowi upadłemu na ulicy Neuve-Saint-Augustin.
— Ale, ale — powiedziała Paulina — czyś ty nie szukała wczoraj pana Robineau? zdaje się, że już powrócił.
Dyoniza myślała, że jest ocaloną.
— Dziękuję ci za wiadomość; obejdę do koła, żeby przejść przez oddział jedwabi. Posłano mię wprawdzie tylko na górę po penioar, ale trudna rada... Rozstały się. Dyoniza z miną zakłopotaną, jak gdyby biegła z kasy do kasy dla sprostowania jakiej pomyłki, dostała się do wschodów i zeszła do halli. Było trzy kwadranse na dziesiątą, dzwoniono już na pierwszy stół. Słońce rozgrzewało szyby i pomimo spuszczonych rolet z szarego płótna, zgęszczone powietrze przejęte było spieką. — Czasami chłód wydzielał się z polewanej cienkim strumieniem przez chłopców podłogi. Panowała jakaś ospałość, letnia siesta, kontuary pośród zalegającej je próżni, przypominały puste kaplice i kościoły, gdzie zapadają cienie, po odprawieniu ostatniej mszy. Subiekci stali drzemiąc, nieliczne klientki przechodziły przez galeryę i hallę, ociężałym krokiem, jakim się zwykle odznaczają kobiety, skoro im słońce dokucza.
Gdy Dyoniza schodziła ze schodów, Favier, mierzył właśnie suknię z lekkiej jedwabnej materyi w groszek różowy dla pani Boutarel, wigilię dnia tego przybyłej z południa. Od początku miesiąca zjawiało się dużo przybyszek z prowincyi; widać tylko było osoby śmiesznie poubierane w żółte szale i zielone spódnice. Ogromny był napływ z prowincyi. Zobojętnieni subiekci już się nawet nie śmieli. Favier, zaprowadziwszy panią Boutarel do norymberskich towarów, rzekł do Hutin’a:
— Wczoraj była cała Owernia, a dziś Prowancya... Aż mię głowa boli.
Ale Hutin poskoczył: była to jego kolej, a poznał „piękną panią”, ową zachwycającą blondynkę, którą w oddziale tak nazywano, nic o niej nie wiedząc, nawet jak się nazywa. Wszyscy się do niej uśmiechali. Nie minął tydzień, żeby się nie zjawiła w Magazynie Nowości, ale zawsze sama. Tym razem miała z sobą chłopczyka lat czterech lub pięciu. Zaczęto o tem mówić.
— Więc ona zamężna? — spytał Favier, skoro Hutin powrócił z kasy, gdzie zapisał jej kupno: trzydzieści metrów atłasu duchesse.
— Może być — odpowiedział Hutin — chociaż ten malec niczego nie dowodzi. Może to dziecko jej przyjaciółki. Ale co pewna, to że musiała płakać... Smutna i oczy ma czerwone...
Zapanowało milczenie. Dwaj subiekci patrzyli machinalnie w głąb magazynu. Nakoniec Favier przemówił powolnym głosem:
— Jeżeli jest zamężną, to ją może wybił mąż.
— Być może — powtórzył Hutin — albo kochanek ją opuścił. — Po krótkiem milczeniu, rzekł jeszcze: — Mniejsza o to zresztą.
W tej chwili Dyoniza przechodziła przez hallę, zwalniając kroku i rozglądając się dokoła, żeby dostrzedz pana Robineau. Nie ujrzawszy go, poszła do galeryi białych towarów, a potem wróciła. Dwaj subiekci śledzili ją wzrokiem.
— Patrz, znowu ta chudzizna! — szepnął Hutin.
— Szuka Robineau — powiedział Favier. — Nie wiem nad czem się oni zawsze naradzają; z pewnością nie ma w tem nic wesołego; Robineau za głupi na to. Podobno jej dostarczył robotę kokardek do krawatów. Gruby interes!
Hutin obmyślał jaki złośliwy figiel. Gdy przechodziła koło niego, zatrzymał ją nagle, pytając:
— Czy pani mnie szuka?
Zaczerwieniła się mocno... Od wieczoru w Joinville, nie śmiała czytać w swem sercu, gdzie się tyle niejasnych uczuć krzyżowało. Widziała go ciągle z tą rudą dziewczyną i jeżeli jeszcze drżała przed nim, to tylko skutkiem przykrego uczucia. Czy go kochała? Czy kocha go teraz? Niechciała się nigdy nad tem zastanowić, taką jej to przykrość sprawiało.
— Nie, panie — odpowiedziała zmieszana.
Hutin’a bawiło jej zakłopotanie.
— Jeżeli pani sobie życzy, to możemy nim służyć. Favier, podaj pani Robineau.
Zmierzyła go tem smutnem i spokojnem spojrzeniem, z jakiem przyjmowała uwłaczające przycinki panien. A! więc jest złośliwy; dokucza jej wraz z innymi... Zaszło coś w niej, jakby rozdarcie ostatnich więzów, co ją z nim łączyły. — Na twarzy odbiło się takie cierpienie, że Favier chociaż niezbyt czułej natury, jednakże pospieszył jej na pomoc.
— Pan Robineau jest przy sortowaniu — powiedział. — Zapewne powróci przed śniadaniem. Jeżeli pani masz do niego interes, to się możesz zobaczyć po południu.
Dyoniza podziękowała i wróciła do okryć, gdzie pani Aurelia oczekiwała ją ze złością.
— Poszłaś panna już od pół godziny i zkądże wracasz? Pewno nie z pracowni.
Dziewczyna spuściła głowę, myśląc o tem, jak ją nieszczęścia prześladują. Już po mnie, jeżeli Robineau nie nadejdzie. Jednakże obiecywała sobie zejść jeszcze na dół.
W oddziale jedwabi powrót Robineau sprawił ogromną rewolucyę. Powszechnie spodziewano się, iż nie powróci znudzony ciągłemi przeciw sobie intrygami. Rzeczywiście była chwila, kiedy naciskany przez Vinçarda, o mało nie nabył jego interesu. Skryte zabiegi Hutina, dołki które kopał tak dawno pod jego nogami, wybuchły nakoniec z całą siłą. Przez czas urlopu Robineau, kiedy go Hutin zastępował, silił się, by mu wszelkiemi sposobami szkodzić w opinii naczelników i ugruntować się na jego miejscu: Przesadną gorliwością starał się zwrócić uwagę na małe niedokładności, jakie wykrywał i na widok publiczny wystawiał; projektował ulepszenia i obmyślał nowe desenie. Zresztą wszyscy, poczynając od aplikanta, marzącego o miejscu subiekta, aż do najstarszego łaknęli wyższej posady; wszyscy mieli jedyną myśl: wysadzić kolegę, ażeby sami postąpili o jeden stopień wyżej; pożreć go, kiedy się stał zawadą. Ta walka pożądań, to popychanie się wspólne, przyczyniały się do podtrzymywania ruchu maszyny, podniecały sprzedaż i powiększały zyski domu handlowego. Po za Hutinem stał Favier, za nim szereg innych. Słychać było szczękanie rozłakomionych zębów. Robineau był skazany; każdy porywał już swoją kość. To też gdy wrócił, szemranie było ogólne. Należało z nim skończyć; zachowanie się subiektów wydało się tak groźnem naczelnikowi oddziału, iż aby zostawić dyrekcyi czas do namysłu, wysłał Robineau do sortowania towarów.
Hutin głośno objawił, że wszyscy wolą opuścić służbę, jeżeli Robineau pozostanie.
Sprawa ta nudziła Bouthemonta, którego rubaszna wesołość nie mogła znosić tych zamieszek domowych. Wściekał się, widząc koło siebie tylko zachmurzone twarze; ale chciał być sprawiedliwym.
— Dajcież mu pokój, nic wam złego nie robi.
Ztąd wybuchły protesta: — Jakto nic złego nie robi! Nieznośny jest... zawsze zdenerwowany... gotów człowieka zdeptać, taki dumny.
Była to największa pretensya oddziału do niego. Robineau miał nerwy kobiece, był szorstki i nieznośnie drażliwy. Opowiadano mnóstwo anegdot: o jakimś młodzieńcu, którego wpędził w chorobę i o klientkach, które upokarzał ostremi uwagami.
— Słowem, moi panowie, nie mogę nic brać na swoją odpowiedzialność. Zdałem raport dyrekcyi i zaraz wznowię tę kwestyę — rzekł Bouthemont.
Dzwonek wzywający drugi stół, rozległ się z suteren, tłumiony dusznem powietrzem w magazynie. Hutin i Favier zeszli na dół. Ze wszystkich kantorów przybywali subiekci, cisnąc się na dole przy ciasnem wejściu do kuchennego korytarza. Był on wilgotny, oświecony ciągle płonącym gazem. Stado to śpieszyło się bez śmiechu, bez słów, pośród brzęku naczyń i zapachu potraw. Na końcu korytarza, zatrzymywali się nagle przed okienkiem, obok którego stały stosy talerzy i łyżek zanurzonych w szafliku miedzianym; tam kucharz rozdzielał porcye; kiedy zaś odwracał się od okienka, to po za jego brzuchem przybranym w biały fartuch, dawała się widzieć płonąca kuchnia.
— Brawo! — zawołał Hutin, rozpatrując jadłospis na czarnej tablicy po nad okienkiem: wołowina z ostrym sosem albo ryba. — Nigdy nie dają pieczystego w tej garkuchni! Wytrzymać nie można z ich sztuką mięsa i rybą! W ogóle nie lubiono ryby, więc rondle pozostawały zawsze pełne. Favier jednakże wziął rybę. Po za nim Hutin zawołał:
— Wołowina и ostrym sosem!
Kucharz wziął mechanicznym ruchem kawał mięsa na widelec i polał go łyżką sosu; zaledwo Hutin odurzony gorącym wyziewem z okienka, wziął swą porcyę, kiedy po za nim rozległy się znów wołania o wołowinę; kucharz bezustanku chwytał na widelce kawały mięsa, skrapiając je sosem z prędkością i miarowym ruchem dobrze idącego zegara.
— Ta ich ryba jest zimna — powiedział Favier, nie czując ciepła od talerza.
Wszyscy szli z talerzem w wyciągniętej ręce, w obawie, by ich kto nie potrącił. O dziesięć kroków dalej, znajdował się bufet, również z okienkiem, gdzie na błyszczącym miedzianym kontuarze stały rzędem porcyjki wina w małych, bez korka, butelkach, jeszcze mokrych od mycia. — Każdy wolną ręką brał przechodząc buteleczkę, czem jeszcze więcej obarczony, dochodził do stołu z miną seryo, starając się o zachowanie równowagi.
Hutin ciągle mruczał:
— Piękny mi spacer z temi naczyniami.
Jego stół i Faviera znajdował się na końcu korytarza, w ostatniej jadalnej sali. Wszystkie były do siebie podobne, przerobione z dawniejszych piwnic; na cztery metry były szerokie a, na pięć długie, powleczone cementem i urządzone jak refektarze. Ale wilgoć przejadła malowanie, żółte ściany pokryły się zielonkowatemi plamami i z okienek piwniczych, wychodzących na ulicę na równi z chodnikiem, wpadał blady dzienny blask, ciągle przerywany ciemnemi cieniami przechodniów. W lipcu równie jak w grudniu, duszono się tam w gorącej parze, pełnej zabójczych wyziewów z kuchni.
Hutin wszedł pierwszy. Na stole, jednym końcem wmurowanym w ścianę i nakrytym ceratą, tylko szklanki, widelce i noże oznaczały miejsca. Stos talerzy na zmianę, wznosił się na każdym końcu. Po środku leżał ogromny bochenek chleba, z wetkniętym weń nożem. Hutin postawił butelkę i talerz; potem wziąwszy serwetę z dołu kratek, które służyły za jedyną ozdobę sali, usiadł wzdychając.
— Jak na złość jestem głodny!... — mruknął.
— Zawsze tak bywa — powiedział Favier, usiadłszy obok niego po lewej stronie. Gdy umierasz z głodu, to nie masz co jeść.
Stół prędko się zapełnił; było na nim dwadzieścia nakryć. Z początku słychać było hałas tylko, gwałtowny brzęk widelcy oraz głośne jedzenie zdrowych zuchów, z żołądkami zgłodniałemi po trzynastogodzinnej pracy. Dawniej subiekci mając godzinę czasu na śniadanie, mogli pójść na kawę gdzieindziej, starali się więc zjeść we dwadzieścia minut, żeby wyjść na ulicę; — lecz to umysły ich rozpraszało, przychodzili roztargnieni, z głową niezdatną do sprzedaży; dyrekcya postanowiła zatem, że wychodzić niewolno i że dostaną na miejscu filiżankę kawy, w razie żądania, za trzy sous. Dla tego to obecnie przeciągali jedzenie, nie troszcząc się o to, czy się nie spóźnią do pracy. Wielu połykało duże kawały, czytając dzienniki oparte o butelkę. Inni po zaspokojeniu pierwszego głodu, rozprawiali głośno, to powracając do wiekuistych skarg na złe pożywienie, to o zarobionych pieniądzach, o tem co robili w ubiegłą niedzielę i co będą robić na przyszłą.
— Cóż, wasz Robineau? — zapytał jeden subiekt Hutina.
Walka jedwabiarzy z drugim subiektem zajmowała wszystkie kantory. Dysputowano nad tą kwestyą codziennie w kawiarni Saint Roch, aż do północy.
Hutin pastwiący się nad kawałkiem wołowiny, raczył tylko odpowiedzieć:
— A cóż... powrócił! Potem, wpadając nagle w gniew, dodał:
— Ależ do stu dyabłów, dali mi oślinę! To obrzydliwe, słowo honoru!
— Nie narzekaj! — powiedział Favier — ja głupstwo zrobiłem biorąc rybę, bo mi dali zgniłą.
Wszyscy naraz gadali, oburzając się, żartując. Na końcu stołu przy ścianie, Deloche zajadał w milczeniu. Obdarzony ogromnym apetytem, nigdy go nie mógł zadowolnić; a ponieważ zbyt mało zarabiał, aby opłacać dodatki, krajał ogromne kawały chleba i żarłocznie pożerał najmniej ponętne potrawy. Żartując z niego, wołał któryś z nich:
— Favier, oddaj swoją rybę Deloche’owi, on taką lubi.
— A ty swoje mięso, Hutin! Deloche prosi o nie, na wety.
Biedny chłopiec wzruszał tylko ramionami i nic nie odpowiadał. Cóż był winien temu, że marł z głodu? Zresztą inni także, choć sarkali na potrawy, jednak zapychali się niemi.
Wskutek lekkiego gwizdnięcia, wszyscy umilkli; był to znak, że Mouret i Bourdoncle zjawili się w korytarzu. Od niejakiego czasu, skargi na jadło stały się tak głośne, że dyrekcya postanowiła osobiście przekonać się o stanie rzeczy. Wyznaczyła ona dziennie na osobę jednego franka pięćdziesiąt centymów kucharzowi, który miał z tego opłacić prowizyę, węgiel, gaz i usługę; potem dziwiła się naiwnie, że jadło niedobre. Zrana jeszcze, każdy oddział wybrał delegacyę, Mignot i Liénard podjęli się przemówić w imieniu kolegów. Wśród ogólnego milczenia, uszy się natężyły, przysłuchiwano się głosom, wychodzącym z sąsiedniej sali, dokąd weszli Mouret z Bourdonclem. Znaleźli oni, że mięso jest doskonałe. Mignot zbity z tropu tym spokojnym wyrokiem, powtarzał:
— Trzeba je gryźć, żeby sądzić.
Liénard zaś, pokazując rybę, łagodnie powiedział:
— Ależ ona cuchnie!
Wówczas Mouret odezwał się serdecznie, że gotów wszystko zrobić dla dobra swych podwładnych, że jest ich ojcem, że wołałby jeść suchy chleb, aniżeli widzieć ich źle żywionych.
— Przyrzekam panom zbadać tę kwestyę — zakończył podnosząc głos, ażeby go wszyscy słyszeli.
Śledztwo dyrekcyi było skończone; znowu powstał szmer widelców. Hutin mruknął:
— Tak, tak... liczcie na to. Nie skąpią grzecznych słówek, ani obietnic! ale karmić cię będą staremi podeszwami, albo też jak psa, wypędzą za drzwi.
Subiekt, który się już raz zwracał do niego, zapytał:
— Więc mówisz, że wasz Robineau?
Lecz brzęk talerzy przygłuszył głos jego. Subiekci sami je sobie zmieniali; stosy na prawo i na lewo zmniejszały się. Skoro pomocnik kucharza wniósł wielki blaszany półmisek, Hutin krzyknął:
— Ryż przysmażany! niczego nie brakuje!
— Za dwa grosze kleju! — dodał Favier nabierając na talerz.
Jedni lubili tę potrawę, drugim zdawała się zbyt klejowatą. Ci co czytali, milczeli pogrążeni w felietonie swego dziennika, nie wiedząc nawet co jedzą. Wszyscy ocierali czoła; ciasna piwnica zapełniła się rudawym pyłem, a cienie przechodni ciągle się odbijały na stole, czarnemi smugami.
— Podaj chleb Deloche’owi; — krzyknął jakiś dowcipniś.
Każdy krajał sobie kawałek i wtykał nóż aż do trzonka w chleb, który ciągle obchodził do koła.
— Kto chce wziąść ryż, a dać mi swoje wety? zapytał Hutin.
Wszedłszy w ugodę z małym, szczupłym młodzieńcem, próbował sprzedać wino; ale go nikt nie chciał, tak było szkaradne.
— Mówiłem ci więc, że Robineau powrócił — ciągnął Hutin pośród śmiechu i krzyżujących się rozmów. To sprawa nie na żarty... Wyobraź sobie, że demoralizuje panny sklepowe! Ułatwia im wyrabianie kokardek do krawatów!
— Cicho! — krzyknął Favier. Patrz, sądzą go teraz.
Wskazał okiem na Bouthemonta, chodzącego po korytarzu pomiędzy Mouretem a Bourdonclem. Wszyscy trzej byli mocno zajęci i rozmawiali żywo półgłosem. Jadalna sаlа kantorowych i starszych subiektów, była wprost ich jadalni. Skoro Bouthemont spostrzegł Moureta, wstał od stołu, skończywszy właśnie jeść i zaczął opowiadać o niesnaskach, zachodzących w jego oddziale oraz o swoim kłopocie. Tamci dwaj słuchali go, opierając się jeszcze poświęceniu Robineau, wzorowego subiekta, który już pracował za czasów pani Hédouin. Lecz gdy przystąpił do historyi o kokardkach do krawatów, Bourdoncle wybuchnął: czy ten człowiek zwaryował, żeby się ośmielić demoralizować sklepowe? Magazyn kupuje czas tych panien i drogo za niego płaci; jeżeli bowiem będą pracować w nocy, to będą mniej czynne za dnia, w swoim oddziale... to rzecz jasna; a więc okradają nas, narażając zdrowie, które do nas należy. Noc jest na to, aby spać, wszystkie spać powinny, inaczej wyrzuca się je za drzwi!
— Sprawa się zaognia — zauważył Hutin.
Zawsze kiedy ta rozmawiająca trójka przechodziła zwolna koło drzwi od sali jadalnej, subiekci śledzili ją i tłómaczyli sobie najmniejszy gest. Zapominano nawet o ryżu, w którym jeden z kasyerów znalazł guzik od spodni.
— Słyszałem słowo „krawat” — powiedział Favier — a widzieliście nos Bourdoncle’a? Zbielał nagle!
Jednakże Mouret podzielał zdanie wspólnika. Sklepowa zmuszona pracować w nocy, uwłacza powadze Magazynu Nowości. Ale któraż to taka głupia, że jej może nie wystarczyć zarobek ze sprzedaży? Gdy Bouthemont wymienił Dyonizę, złagodniał Mouret i starał się ją uniewinnić.
— A! to ta mała! ona nie jest jeszcze dość wprawna, zresztą powiadają, że ma obowiązki.
Bourdoncle nastawał, żeby ją natychmiast odprawić.
— To brzydkie stworzenie, na nic się nigdy nie zda; zawsze tak utrzymywałem...
Zdawało się, jak gdyby mówiąc to, czynił zadosyć jakiejś silnej złości. Coraz bardziej się unosił; lecz Mouret zakłopotany udawał, że się śmieje.
— Mój Boże — powiedział — jaki z ciebie srogi człowiek; czy nie można choć raz przebaczyć? Przywoła się winowajczynię i da się jej naukę. Zresztą Robineau wszystkiemu jest winien, gdyż powinien był powstrzymać ją od tego, jako dawny subiekt, znający dobrze zwyczaje miejscowe.
— Pryncypał śmieje się! — powiedział Favier, gdy ci panowie przechodzili koło drzwi.
— Do stu dyabłów — zaklął Hutin. Jeżeli zechcą pozostawić Robineau, to z nami będą mieli do czynienia.
Bourdoncle patrzył w oczy Mouretowi, powstrzymując się od wybuchu. Potem zrobił tylko wzgardliwy gest, na znak że go rozumie i że mu się to wydaje głupiem. — Bouthemont, na nowo rozpoczął swe skargi. Wszyscy subiekci grozili wydaleniem się, rzekł, a niektórzy są doskonali. Lecz najwięcej zaszkodziła biednemu Robineau wieść o jego dobrych stosunkach z Gaujean, który nakłania go do otworzenia własnego magazynu w tejże dzielnicy, obiecując szeroki kredyt, jedynie dla podkopania Magazynu Nowości. Nastąpiła chwila milczenia.
— Tak, więc ten Robineau myśli walczyć ze mną? — rzekł Mouret i nagle spoważniał; udając jednak, że to lekceważy i że się jeszcze namyśla co postanowić, jakby sprawa ta była malej wagi:
— Zobaczę, rozmówię się z nim — powiedział i zaczął żartować z Bouthemonta, którego ojciec przybył onegdajszego wieczoru ze swego sklepiku w Montpellier i o mało co nie skonał ze zdziwienia i oburzenia, ujrzawszy ogromną hallę, gdzie syn jego królował.
Śmiano się ze starego, który odzyskawszy zuchowatość południowca, począł wszystko ganić i twierdził, że się te nowości zsunąć gotowe na chodnik.
— Właśnie nadchodzi Robineau — mruknął naczelnik oddziału. Posłałem go do sortowania, żeby uniknąć starcia, którego moglibyśmy żałować. Daruj mi pan, że nalegam; ale rzeczy na takim stopniu rozdrażnienia stanęły, iż należy działać.
Rzeczywiście Robineau nadszedł i ukłonił się tym panom, idąc do swego stołu.
Mouret powtórzył tylko:
— Dobrze, rozważę to wszystko.
Oddalili się. Hutin i Favier oczekiwali ich ciągle, ale im lżej było, gdy się już nie zjawili.
— Czy dyrekcya będzie teraz codzień przychodzić podczas obiadu, żeby nam patrzeć w usta? Wesoło będzie, jeżeli nawet przy jedzeniu odbiorą nam swobodę.... Rzeczywiście o to im chodziło że Robineau powrócił i że wesołość pryncypała źle rokowała o skutku rozpoczętej walki. Mówili ciszej, naradzając się nad nowym środkiem dokuczania.
— Ależ ja umieram! — mówił dalej Hutin głośno. Jeszcze głodniejszym wstaje się tu od stołu.
Jednakże zjadł dwie porcye konfitur, swoją i tę co zamienił na ryż. Nagle wykrzyknął:
— Ot, zafunduję sobie dodatek!... Wiktor, daj mi trzecią porcyę konfitur!
Chłopiec dalej obnosił wety. Potem przyniósł kawę, za którą płacono zaraz trzy sous Niektórzy wstawszy, przechadzali się po korytarzu, szukając ciemnych kątów, żeby wypalić papierosa. Inni pozostali wyciągnięci przy stole, zawalonym tłustem naczyniem; kręcili gałki z okruszyn chleba, powtarzali ciągle jedne historye, wśród zapachu przypalonej tłustości, której już nie czuli i wśród gorąca jakby w kotle, od którego czerwieniły im się uszy. Z murów spływała wilgoć; powolna asfiksya schodziła z zapleśniałego sklepienia.
Oparty o ścianę Deloche, najadłszy się chleba, odpoczywał w milczeniu z oczami wlepionemi w okienka. Codzienną jego rozrywką po jedzeniu było przypatrywanie się nogom przechodniów, widocznych po kostki; były tam grube trzewiki, eleganckie buty, cienkie kobiece obuwie, słowem ciągła defilada nóg żyjących, bez ciała i głowy. W błotniste dnie, było to strasznie brudne.
— Jakto, już? — krzyknął Hutin.
Odezwał się dzwon w końcu korytarza, trzeba więc było ustąpić miejsca dla trzeciego stołu. Służbowi chłopcy nadbiegli z wiadrami ciepłej wody, aby zmyć ceratę. Powoli sale opróżniały się, subiekci rozchodzili się po oddziałach. Kucharz stanął na swojem miejscu przed okienkiem, pomiędzy rondlami z rybą, wołowiną i sosem, uzbrojony w widelec i łyżkę, gotów znowu napełniać talerze swym ruchem rytmicznym, podobnym do wahadła dobrze idącego zegaru.
Ponieważ Hutin i Favier nie śpieszyli z odejściem, spostrzegli schodzącą Dyonizę.
— Pan Robineau już powrócił — rzekł pierwszy z drwiącą grzecznością.
— Siedzi jeszcze przy stole — dodał drugi — ale jeżeli pani bardzo pilno to proszę wejść.
Dyoniza szła dalej, nie odpowiadając i nie odwracając głowy. Jednakże gdy przechodziła koło jadalni naczelników i starszych subiektów, zajrzała tam. Robineau był rzeczywiście, postanowiła zatem, zobaczyć się z nim po południu i poszła dalej do swego stołu, znajdującego się na drugim końcu korytarza.
Kobiety jadały oddzielnie w dwóch osobnych salach. Dyoniza weszła do pierwszej. Była to również dawna piwnica, przerobiona na refektarz; lecz przybrano ją z większym komfortem. Na podłużnym stole pośrodku sali, piętnaście nakryć rozstawiono szerzej, a wino było w karafkach. Na dwóch końcach stołu, stały półmiski z mięsem i z rybą. Chłopcy w białych fartuchach, usługiwali paniom; ażeby nie potrzebowały brać potraw przy okienku, bo dyrekcyi wydawało się to przyzwoitszem.
— Cóż, obeszłaś magazyn? — spytała Paulina, która siedząc już przy stole, krajała chleb.
— Tak — odpowiedziała Dyoniza czerwieniąc się, przeprowadzałam klientkę.
Skłamała. Klara trąciła łokciem sąsiadkę swoją.
— Co się dziś dzieje ze źle uczesaną? Jakaś jest osobliwa. Raz po raz odbierała listy od kochanka; potem biegała po magazynie jak opętana; wymyślała interesa do pracowni, gdzie wcale nie chodziła... Niezawodnie jest w tem jakaś historya.
Klara, która jadła bez wstrętu rybę, z odwagą dziewczyny żywionej niegdyś starą słoniną, opowiedziała straszną historyę ogłoszoną w gazetach.
— Czytałyście o tym człowieku co zarznął brzytwą kochankę swoją?
Młoda bieliźniarka z twarzą łagodną i delikatną odezwała się:
— Zastał ją z innym, więc dobrze zrobił.
Paulina wykrzyknęła:
— Jakto! że kobieta przestała kochać kawalera, to mu wolno poderżnąć jej gardło! O co to, to nie! Nie dopowiadając reszty, zwróciła się do garsona:
— Piotrze, nie mogę przełknąć tej wołowiny. Każ mi zrobić omlet, słyszysz! niechaj będzie pulchny, jeżeli to być może.
Mając zawsze łakocie w kieszeniach, wyjęła pastylki czekoladowe, które jadła z chlebem.
— Nie ma co mówić, taki człowiek jest straszny; — powiedziała Klara. Są tacy zazdrośnicy! Niedawno jakiś robotnik wyrzucił żonę swoją na ulicę przez okno.
Cały czas nie spuszczała oczu z Dyonizy; zdawało jej się, że ją odgadła, widząc jak blednie. Widać, że ta święta i niepokalana drży, aby jej nie zbił kochanek, którego zdradza. Byłoby zabawne, gdyby ją chciał prześladować aż w magazynie, jak się zdaje tego obawiać. Ale rozmowa zwróciła się ku innym przedmiotom; jedna ze sklepowych podawała sposób wywabiania plam z aksamitu. Mówiono potem o nowej sztuce w Gaîté, w której małe dziewczynki, w postaci amorków, lepiej tańczą od dorosłych osób. Paulina strapiona z początku zbyt wysmażonym omletem, rozczuliła się i przyznała potem, że nie jest tak zły.
— Przysuń mi wino — powiedziała do Dyonizy. Powinnaś także zażądać omletu.
— Wołowina mi wystarcza — odpowiedziała; dla usunięcia bowiem wydatków, zadawalniała się miejscowem, chociaż wstrętnem jadłem.
Skoro chłopiec przyniósł ryż, wszystkie panny zaprotestowały. W przeszłym tygodniu pozostawiwszy go nietkniętym, nie przypuszczały, żeby się jeszcze pojawił. Tylko Dyoniza przez roztargnienie spowodowane troską o Jana, po opowiadaniu Klary, nabrała go sobie; wszystkie patrzyły na nią ze wstrętem. Zaczęto wołać o dodatkowe dania i zajadać konfitury, co było zbytkiem, bo się płaciło z własnej kieszeni.
— Wiecie, że panowie zanieśli skargę — powiedziała delikatna bieliźniarka — i że dyrekcya obiecała...
Przerwały jej wybuchy śmiechu i odtąd mówiono tylko o dyrekcyi. Wszystkie piły kawę, oprócz Dyonizy, która upewniała, że jej nie znosi. Siedziały nad swemi szklankami nie spiesząc się: bieliźniarki w skromnych wełnianych sukienkach, jakby mieszczki; panny od okryć w jedwabiach, z serwetami zawiązanemi pod brodą, żeby się nie poplamić — udając damy, którymby się zdarzyło jeść w kuchni ze swemi pokojówkami. Otworzono lufciki dla odświeżenia powietrza dusznego i zatrutego; lecz natychmiast trzeba je było zamknąć, zdawało się bowiem, że koła powozów jadą po głowach jedzących.
— Cyt! — powiedziała Paulina — nadchodzi to stare bydlę!
Był to inspektor Jouve: lubił on przechodzić przy końcu śniadania, koło jadalni panien, zresztą nadzór nad tą salą należał do niego. Z uśmiechniętemi oczkami zjawiał się i obchodził stoły; czasami nawet raczył rozmawiać, pytając, czy się dobrze posiliły. Lecz ponieważ je przestraszał i nudził, jak najprędzej uciekały, chociażby jeszcze nie zadzwoniono. Klara pierwsza znikła, inne poszły za nią. Pozostały tylko Dyoniza i Paulina, dogryzająca po kawie swoje czekoladowe pastylki.
— Dobra myśl! — powiedziała nagle — poślę chłopca po pomarańcze... Idziesz?
— Zaraz — odpowiedziała Dyoniza, która gryzła skórkę od chleba; postanowiła pozostać ostatnia, żeby módz przystąpić do Robineau.
Gdy pozostała sam na sam z Jouve, niemiło jej się jakoś zrobiło i rozdrażniona wstała od stołu. Lecz widząc ją wychodzącą: zagrodził sobą drzwi.
— Panno Dyonizo...
Z ojcowską miną stał przed nią. Długie szpakowate wąsy, włosy jak szczotka ostrzyżone, nadawały mu postać poczciwego wojaka. Wydymał pierś, popisując się z czerwoną wstążeczką.
— Czego pan sobie życzysz, panie Jouve? — zapytała uspokojona.
— Znowu panią widziałem dziś rozmawiającą za dywanami. Pani wiesz, że to wzbronione i gdybym zdał o tem raport... Czy panią tak kocha ta przyjaciółka Paulina?
Poruszył wąsami i zaczerwienił mu się nos ogromny, wklęsły, zakrzywiony, z rozwartemi nozdrzami.
— Co to znaczy, że się panie tak kochacie?
Dyoniza nic nie rozumiała, ale ją znowu ogarnęło nieprzyjemne wrażenie. Zanadto do niej się zbliżał i mówił prawie tuż przy twarzy.
— Prawda, panie Jouve, rozmawiałyśmy — bąknęła — cóż w tem złego? Pan jesteś bardzo dobrym... Ślicznie za to dziękuję.
— Nie powinienem być dobry — odpowiedział. Sprawiedliwość przedewszystkiem... ale dla tak miluchnej...
Jeszcze się więcej zbliżył; wówczas do reszty zalękła się. Przypomniały jej się słowa Pauliny, oraz kursujące historye o sklepowych terroryzowanych przez ojca Jouve i zmuszonych okupywać jego łaski. W magazynie ograniczał się na niejakiej poufałości: klepał z lekka grubemi palcami, przystępniejsze panny po policzkach lub brał je za ręce i trzymał długo, jakby przez zapomnienie. Wszystko to było niejako ojcowskie; bycza jego natura ujawniała się dopiero wówczas, kiedy która z panien przyszła do niego na grzanki smażone na ulicę Moineaux.
— Daj mi pan pokój — powiedziała Dyoniza, odwracając się.
— Nie bądźże pani tak bardzo dziką z przyjacielem, który cię zawsze oszczędza. Bądź miłą, grzeczną i przyjdź wieczorem pokosztować grzanek z herbatą. Z całego serca, będę panią częstował.
Zaczęła się wydzierać.
— Nie! nie!
Jadalna sala była pusta; garson nie powracał; Jouve nadsłuchując czy kto nie idzie, rzucił prędko okiem dokoła. Mocno podbudzony, przestał być powściągliwym i po ojcowsku poufałym; chciał ją pocałować w szyję.
— Ty mała złośnico, ty głupiuchna... jak się ma takie włosy, nie można być tak głupią. Przyjdźże wieczorem, zabawimy się.
Ale dziewczyna traciła zmysły ze strachu i odrazy, gdy się przybliżała ta rozpalona twarz, której oddech czuła. Nagle odepchnęła go tak gwałtownie, że się zachwiał i tylko co na stół nie upadł. Szczęściem znalazło się krzesło na drodze; ale od tego wstrząśnienia wino pozostałe w szklance, wylało się, plamiąc biały krawat i ponsową wstążeczkę.
Jouve stał jak wryty, nie obcierając się nawet, dławiony złością za podobne grubiaństwo. Jakto! kiedym tego nie oczekiwał, kiedym nie użył siły i szedłem tylko za popędem dobroci... myślał z oburzeniem.
— O, pożałujesz panna tego, daję słowo honoru!
Dyoniza uciekła. W tej chwili odezwał się dzwonek. Drżąca i zmieszana, zapomniała o panu Robineau, weszła więc do kantoru, z którego już potem nie śmiała wyjść. Ponieważ po południu słońce mocno rozpalało fasadę od placu Gaillon, duszno było w antresolach, pomimo spuszczonych rolet. Zjawiło się kilka klientek i wpędziły panny w poty, nic nie kupiwszy. Cały oddział poziewał, wobec sennych oczu pani Aurelii. Nareszcie około trzeciej, Dyoniza widząc, iż ta ostatnia usnęła, wymknęła się po cichutku i znowu przebiegła przez różne oddziały. Ażeby uniknąć ciekawych i śledzących oczu, nie udała się wprost do jedwabi; ale pod pozorem, że ma interes do koronek, zapytała o coś Deloche’a; nakoniec przeszedłszy na dole przez Rueńskie wyroby, wchodziła do krawatów, kiedy nagle ujrzała Jana przed sobą.
— Jakto... ty? — szepnęła blednąc.
Był w swojej bluzie od roboty, z gołą głową z jasnemi włosami, spadającemi w nieładzie na jego panieńską twarzyczkę. Stał przed szafką z czarnemi krawacikami i zdawał się mocno zamyślony.
— Co ty tu robisz? — zapytała.
— A cóż, czekałem na ciebie — odrzekł — zabroniłaś mi przychodzić... ale wszedłem, tylko nikomu nic nie powiedziałem. Możesz być spokojną! Jeżeli ci oto chodzi, to udawaj, że mię nie znasz.
Subiekci już na nich patrzyli z miną zdziwioną. Jan zniżył głos.
— Chciała mi towarzyszyć... Tak, czeka na placu, przy wodotrysku. Dawaj prędzej piętnaście franków, bo inaczej jesteśmy zgubieni, tak pewnie jak słońce świeci.
Dyoniza strasznie była zmieszana. Śmiano się dokoła, przysłuchując tej awanturze. Ponieważ wejście na wschody do suteren było otwarte przy oddziale krawatów, pchnęła tam brata i sama szybko za nim zbiegła. Na dole kończył on swe opowiadanie, ale był zakłopotany, przytaczał co niemiara faktów, bojąc się, że gotowa mu niewierzyć.
— To nie dla niej te pieniądze... ona zanadto dystyngowana... Jej mąż także kpi sobie z piętnastu franków. Za milion nie upoważniłby swej żony! Jest fabrykantem kleju, czy ci tego nie mówiłem? Bardzo przyzwoici ludzie... Nie, to dla jednego niegodziwca, jej przyjaciela, który nas widział; więc rozumiesz... jeżeli mu nie dam dziś wieczór piętnastu franków...
— Cicho... później... idźże dalej... — szeptała Dyoniza.
Weszli do służby ekspedycyjnej. Martwa pora letnia ukołysała do snu rozległą piwnicę, oświeconą bladawem światłem okienka. Panował tam chłód i milczenie zalegało pod sklepieniem. Jednakże chłopiec zabierał z przedziału nieliczne pakiety, dla wysłania ich do dzielnicy Madeleine, a na wielkim stole do sortowania siedział Campion, naczelnik służby, ze spuszczonemi nogami, wytrzeszczywszy oczy.
Jan znowu rozpoczął:
— Mąż, który ma ogromny nóż...
— Idźże — mówiła Dyoniza, wciąż go popychając.
Weszli na jeden z ciasnych korytarzy, gdzie gaz ciągle się palił. Na prawo i na lewo leżały stosy zapasowych towarów, po za palisadą. Nakoniec zatrzymała się przy jednej z tych klatek drewnianych. Pewno tu nikt nie przyjdzie, myślała, ale ją dreszcz przejmował, wiedziała bowiem, że to jest surowo zabronione.
— Jeżeli ten łotr odezwie się — mówił Jan — to mąż mający wielki nóż...
— Zkąd chcesz żebym wzięła piętnaście franków? — wykrzyknęła zrozpaczona Dyoniza. — Nie możesz się ustatkować... Wiecznie ci się zdarzają takie osobliwe historye!
Uderzył się mocno w piersi. W pośród swych opowiadań romansowych, sam się nie mógł prawdy doszukać. Po prostu dramatyzował potrzebę pieniędzy; na dnie rzeczy spoczywała zawsze jakaś gwałtowna potrzeba.
— Przysięgam na wszystko, co jest najświętszego, że tym razem to prawda... Ot tak ją trzymałem; ona mię ściskała...
Dyoniza kazała mu znowu milczeć z gniewem, tak była już znękana i zniecierpliwiona.
— Niechcę nic wiedzieć. Zachowaj dla siebie swoje wybryki. To jest szkaradne, słyszysz? Ciągle mię dręczysz; zabijam się, żeby ci dostarczyć sto sous; spędzam bezsenne noce... a co gorsza, odejmujesz kawałek chleba od ust swego brata.
Jan stał z otwartemi usty i bladą twarzą! To jest szkaradne? — nic nie rozumiał. Traktował on zawsze siostrę jak koleżankę i wydawało mu się to naturalnem, iż przed nią odkrywa swe serce. Lecz go najwięcej ubodło to, że ona spędza bezsenne noce. Myśl, że ją zabija, że wydziera chleb małemu Pépé, tak go wzruszyła, iż począł płakać.
— Masz racyę, łotr ze mnie! — wykrzyknął. — Ale to nie jest szkaradne, wierzaj mi i dla tego wraca się do tego ciągle. Ta już ma dwadzieścia lat. Myślała, że to tylko żarciki będą, dla tego, że ja mam dopiero siedemnaście. Jakże ja się wściekam na siebie! Gotówbym się spoliczkować! Wziął ją za ręce, całował je, oblewał łzami.
— Daj mi te piętnaście franków; przysięgam, że to już raz ostatni... Ale nie, lepiej nie dawaj, wolę umrzeć. Jeżeli mię mąż zabije, będziesz na zawsze odemnie uwolniona.
Ponieważ ona także płakała, doznał wyrzutu sumienia.
— Ja tak tylko mówię, ale nie, nie. Może on niechce nikogo zabić... Jakoś sobie poradzimy; obiecuję ci to siostrzyczko... Żegnam cię i odchodzę.
Zaniepokoił ich odgłos kroków na końcu korytarza. Dyoniza poprowadziła go znów do drewnianej klatki, w najciemniejszy kąt. Przez jakiś czas słyszeli tylko syczenie gazu; potem kroki się zbliżyły: wyciągnąwszy głowę, poznała inspektora Jouve, który jak zwykle, z ostrą miną wszedł na korytarz. Czy się tu zjawił wypadkiem, czy ktoś inny z pomiędzy czuwających przy drzwiach dał mu znać? Taka ją opanowała trwoga, że straciwszy głowę wyszła z kąta i popychając Jana, bełkotała:
— Idź! Idź sobie!
Oboje puścili się w cwał, słysząc za sobą oddech ojca Jouve, który biegł za nimi. Przeszli na nowo przez biuro ekspedycyi i doszli do wejścia na wschody, których oszklona klatka wychodziła na ulicę Michodière.
— Idź-że już sobie — powtarzała Dyoniza. — Idź, jeżeli zkąd dostanę piętnaście franków, to ci je przyślę.
Odurzony Jan, uciekł. Inspektor, który nadszedł właśnie, dostrzegł tylko kawałek białej bluzy i blond włosy, unoszone przez wiatr na ulicy. Przez chwilę dyszał, chcąc odzyskać zwykłą powagę; miał nowiuteńki biały krawat, wzięty w oddziale bielizny; szeroka kokarda jego lśniła się jak śnieg.
— Bardzo ładnie, moja panno... tak, to ładnie... bardzo ładnie!... Czy panna myślisz, że ja pozwolę w suterenie na takie ładne rzeczy...
Ścigał temi słowy, podczas gdy wracała do magazynu z gardłem zdławionem ze wzruszenia, nie wiedząc jak się bronić. Żałowała teraz, że biegła; trzeba się było wytłómaczyć i przedstawić brata. Znów będą ją podejrzywać o jakieś brudy; napróżno przysięgałaby, nie uwierzą. Tym razem znowu zapomniawszy o panu Robineau, weszła wprost do kantoru.
Nie tracąc ani chwili, Jouve udał się do dyrekcyi, dla złożenia raportu; ale mu lokaj powiedział, że pryncypał od kwadransa jest zajęty rozmową z Bourdonclem i Robineau. Drzwi były otwarte; Mouret wesoło zapytywał subiekta: czy dobrze czas spędził na urlopie. Nie było mowy o wydaleniu go. Owszem naradzano się nad ulepszeniami w oddziale.
— Czy sobie czego życzysz, panie Jouve? — zawołał Mouret. — Wejdź że proszę.
Lecz jakiś instynkt powstrzymał inspektora; Bourdoncle wyszedł na korytarz, wołał więc jemu powiedzieć rzecz całą. Powoli przeszli obok siebie galeryę szali, jeden pochylony mówił z cicha, drugi słuchał, nie zdradzając ani jednym rysem surowej twarzy, jakiego doznaje wrażenia.
— Dobrze, dobrze — powiedział i zakończył rozmowę.
Doszedłszy do oddziału okryć, wszedł właśnie w tej chwili kiedy pani Aurelia robiła Dyonizie wymówki.
— Zkąd wracasz? — pytała? — Może tym razem nie powiesz przynajmniej, żeś chodziła do pracowni. Doprawdy, to ciągłe wymykanie się, nie może trwać dłużej.
— Pani Aurelio! — odezwał się Bourdoncle.
Zdecydował się na stanowczy krok; nie chciał się radzić Moureta, bojąc się jego słabostki. Pani Lhomme, przystąpiła do niego i zaczęło się na nowo opowiadanie historyi. Cały oddział był w oczekiwaniu, przewidując jakąś katastrofę... Nakoniec z miną uroczystą, rzekła:
— Panno Dyonizo!
Jej cesarska maska przybrała nieubłaganą niewzruszoność wszechmocności.
— Proszę iść do kasy!
Okropne te słowa, głośno zadźwięczały w oddziale, gdzie nie było podówczas klientek. Dyoniza stała wyprostowana i blada, bez tchu. Potem odezwała się przerywanemi słowy:
— Ja? Ja? Za cóż? Czem-że zawiniłam?
Bourdoncle odpowiedział ostro:
— Wiesz panna za co i lepiej zrobisz nie wyzywając objaśnień.
Następnie zaczął mówić o krawatach i dodał, że byłoby to pięknie, gdyby wszystkie sklepowe miewały schadzki z mężczyznami w suterenach.
— Ależ to mój brat — wykrzyknęła z bolesnem oburzeniem znieważonej dziewczyny.
Małgorzata i Klara zaczęły się śmiać; pani Frédéric zaś, zwykle tak dyskretna, kiwała głową z miną niedowierzającą. Zawsze ten brat! To już po prostu głupio wygląda. Dyoniza spojrzała dokoła: był tam Bourdoncle, który ją znienawidził od pierwszego dnia. Jouve, pozostający jako świadek na żądanie; dziewczęta, których nie mogła przez dziewięć miesięcy zjednać sobie i które teraz promieniały z radości, że ją wypychają na ulicę. Na cóż się zda walka? dlaczego narażać się, kiedy jej nikt nie kocha? Oddaliła się, nie rzekłszy ani słowa, nie pożegnawszy nawet wejrzeniem sali, w której tak długie walki staczała.
Lecz gdy się ujrzała sama przy poręczy wschodów od halli, dotkliwy ból ścisnął jej serce. Nikt jej nie kocha... Nagła myśl o Mourecie pozbawiła ją wszelkiej rezygnacyi. Nie! ja się nie mogę zgodzić na takie wydalenie. Może on uwierzy tej niecnej historyi o schadzce z mężczyzną w głębi piwnic. Na tę myśl opanował ją taki wstyd i ból, jakich jeszcze nigdy nie zaznała. Chciała go poszukać, wyjaśnić mu rzecz, opowiedzieć jak to było, Wówczas obojętnie się oddali, skoro on będzie wiedział prawdę. Obawa, jakiej dotąd doświadczała, dreszcze przechodzące ją w jego obecności, ustąpiły naraz gorącej potrzebie widzenia go... nie chciała opuścić domu, zanim go nie upewni, że do nikogo jeszcze nie należy.
Było około piątej godziny. Magazyn powoli się ożywiał, z nastaniem wieczornego chłodu. — Spiesznie się skierowała w stronę dyrekcyi, ale ujrzawszy się przede drzwiami gabinetu, na nowo uległa rozpaczliwemu smutkowi. Język jej się plątał, ciężar życia spadł na barki. „On nie uwierzy, myślała, będzie się śmiał, jak inni...” Ta obawa odjęła jej resztę odwagi. Skończona rzecz... będzie jej lepiej samej jednej, w ukryciu, jak gdyby już nie żyła...
Nie zawiadamiając o niczem nawet Pauliny i Deloche’a, poszła natychmiast do kasy.
— Należy się pani za dwadzieścia dwa dni osiemnaście franków siedemdziesiąt centimów; do których dodać należy siedem franków tantyemy; oto cały rachunek, czy tak? — rzekł kasyer.
— Tak, panie; dziękuję.
Odchodząc z pieniędzmi, spotkała nakoniec Robineau; wiedział już o jej wydaleniu i obiecał wynaleźć jej dłużniczkę. Po cichu pocieszał ją i oburzał się:
— Co za egzystencya — mówił — widzieć cię ciągle zależną od kaprysu! módz być wyrzuconą na ulicę lada chwila i nawet nie dostać gaży za cały miesiąc!
Dyoniza udała się na górę, żeby zawiadomić panią Cabin, że wieczorem przyśle po walizę. Biła piąta godzina, kiedy się ujrzała na chodniku placu Gaillon, ogłuszona pośród dorożek i tłumu. Wieczorem Robineau, powróciwszy do domu, znalazł list od dyrekcyi, zawiadamiający go w pięciu wierszach, że ze względu na porządek wewnętrzny, widzi się zmuszoną podziękować mu za jego trudy. Od siedmiu lat był w magazynie i jeszcze po południu rozmawiał z tymi panami. Było to jakby uderzenie maczugą. Hutin i Favier opiewali zwycięztwo w oddziale jedwabi, równie hałaśliwie, jak Małgorzata i Klara w sali okryć. Zręczne pozbycie się! miotła dobrze wymiata! Tylko Paulina i Deloche, spotykając się czasem, pośród gwaru w oddziałach, utyskiwali nad losem łagodnej i zacnej Dyonizy.
— Ach! — mówił Deloche — jeżeli jej się powiedzie gdzieindziej, chciałbym, żeby tu powróciła i zdeptała wszystkie te nic dobrego.
Bourdoncle musiał wytrzymać za to wszystko gwałtowną napaść Moureta, który dowiedziawszy się o wydaleniu Dyonizy, wpadł w straszne rozdrażnienie. Zwykle bardzo mało się on troszczył o personel magazynu; lecz tym razem udawał, że w tem widzi targnięcie się na jego prawa, wyswobodzenie się z pod jego władzy.
— Czy ja tu już przestałem być panem, żeby się odważano wydawać rozkazy? Wszystko musi mi być wiadome, bez wyjątku — wszystko! A gdy mi się kto ośmieli opierać... skruszę go jak słomkę.
Przeprowadził potem osobiście śledztwo, z nerwowem rozdrażnieniem, którego utaić nie mógł; rozgniewał się na nowo. Ta biedna dziewczyna nie kłamie; to był rzeczywiście jej brat; Campion doskonale go poznał. Więc dla czegóż ją wydalać? Wspomniał coś nawet o tem, żeby ją wezwać napowrót. Bourdoncle mocny w swym oporze, zginał kark przed burzą i obserwował znienacka Moureta. Nakoniec pewnego dnia, kiedy mu się wydawał spokojniejszy, odważył się powiedzieć, szczególnym jakimś głosem:
— Dla wszystkich lepiej, że odeszła.
Mouret zmieszał się... krew mu uderzyła do twarzy.
— Może masz słuszność — odpowiedział ze śmiechem.
— Zejdźmy zobaczyć, jak idzie sprzedaż? Ożywia się, wczoraj utargowano około stu tysięcy franków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Feliks Mierzejewski.