Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dyoniza kazała mu znowu milczeć z gniewem, tak była już znękana i zniecierpliwiona.
— Niechcę nic wiedzieć. Zachowaj dla siebie swoje wybryki. To jest szkaradne, słyszysz? Ciągle mię dręczysz; zabijam się, żeby ci dostarczyć sto sous; spędzam bezsenne noce... a co gorsza, odejmujesz kawałek chleba od ust swego brata.
Jan stał z otwartemi usty i bladą twarzą! To jest szkaradne? — nic nie rozumiał. Traktował on zawsze siostrę jak koleżankę i wydawało mu się to naturalnem, iż przed nią odkrywa swe serce. Lecz go najwięcej ubodło to, że ona spędza bezsenne noce. Myśl, że ją zabija, że wydziera chleb małemu Pépé, tak go wzruszyła, iż począł płakać.
— Masz racyę, łotr ze mnie! — wykrzyknął. — Ale to nie jest szkaradne, wierzaj mi i dla tego wraca się do tego ciągle. Ta już ma dwadzieścia lat. Myślała, że to tylko żarciki będą, dla tego, że ja mam dopiero siedemnaście. Jakże ja się wściekam na siebie! Gotówbym się spoliczkować! Wziął ją za ręce, całował je, oblewał łzami.
— Daj mi te piętnaście franków; przysięgam, że to już raz ostatni... Ale nie, lepiej nie dawaj, wolę umrzeć. Jeżeli mię mąż zabije, będziesz na zawsze odemnie uwolniona.
Ponieważ ona także płakała, doznał wyrzutu sumienia.
— Ja tak tylko mówię, ale nie, nie. Może on niechce nikogo zabić... Jakoś sobie poradzimy;