Młynarz z Zarudzia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Młynarz z Zarudzia
Podtytuł Obrazek wiejski
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W lesistej okolicy, obfitującej w łąki, bagna i wody, leży wioska Zarudzie. Rzeczka wije się za szeregiem chat nizkich, i po łagodnym spadku tocząc swe wody, ginie w ogromnym stawie, zarośniętym po brzegach trzciną i sitowiem.
Rzeczka zowie się „Ruda“, gdyż w pewnych porach roku woda w niej przybiera barwę rdzawo-zrudziałą i ma smak metaliczny, żelazny. Widocznie przypuszczano tu obecność rudy żelaznej, gdy rzeczkę mianem „Rudy“ ochrzczono; wieś nazwano Zarudziem, a w okolicy były ze trzy Rudki, a Wólki: Rudzka, Zarudzka, Rudawa, Rudna, i — ktoby tam spamiętał!!?
Okolica ta, odległa od dróg żelaznych, od świata jakby odcięta, zapadła, wyglądała bardzo smętnie. Szum lasów usposabiał do dumań, a szare mgły, wlokące się nad moczarami, błędne ogniki, migocące nocami, wyobraźnia ludu ubierała w kształty duchów, wiedźm i upiorów... Lud był dość ciemny, ale pracowity — i życie jego upływało spokojnie, cicho, jak woda rzeczki Rudej, bez gwałtownych wstrząśnień, bez szumu.
Ponad brzegiem stawu ciągnęła się dróżka, z kolejami, wyrzniętemi głęboko w wilgotnym gruncie, z wybojami, w które zapadały się koła wozów.
Ta drożyna, okrążając staw, dochodziła do wysokiej grobelki, utrzymującej w karbach posłuszeństwa wodę, której kazano młyńskie koła obracać. Wlokły się tędy ze wsi wozy ze zbożem, powracały z mąką, a młyn turkotał ciągle, gdyż w promieniu kilkomilowym nie miał współzawodnika.
Niegdyś, przez długie lata, kiedy jeszcze młyn do dworu należał, mieszkał tu stary młynarz, Walenty, z córką jedynaczką, ślicznej urody dziewczyną. Poczciwy człowiek był, nie oszukał nigdy nikogo, szanowali go ludzie, i byłby zapewne do samej śmierci nie porzucił młyna, ale nieszczęście się stało...
Piękna Kasia jakoś późno wieczorem poszła stawidło zasunąć. Nikt nie wie, jakim sposobem, boć przecie robiła to nieraz, ale czy jej się w głowie zakręciło, czy noga pośliznęła, dość, że padła biedaczka pod koła i śmierć przedwczesną znalazła.
Pochował ją Walenty, ciężko nad stratą swoją zapłakał, a potem do dziedzica poszedł, pokłonił mu się nizko, dzierżawy się wyrzekł i jednego ranka powędrował w świat, nie wiadomo dokąd.
Ludzie, co z Zarudzia na odpust chodzili, widzieli go w Częstochowie i opowiadali, że się jeszcze bardziej postarzał, że mu duża broda urosła, i że ofiarował się pieszo, o kiju żebraczym, aż do Ziemi Świętej wędrować. Tyle o nim wiedziano w Zarudziu.
Dla młynarzów dzierżawa młyna była bardzo ponętną, to też gdy Walenty w świat poszedł, przed dworem aż się roiło od interesantów. Poprzyjeżdżali młynarze z dalszych okolic, żydkowie z miasteczek, targowali, krzyczeli, podkupywali jeden drugiego.
Dziedzic, mając tylu do dzierżawy chętnych, o czas do namysłu poprosił. Tymczasem, gdy się już wszyscy rozjechali, aby po niejakim czasie powrócić i dalej układy poprowadzić, zjawił się jakiś człeczyna obcy, bardzo pokorny, cichy, zbiedzony widocznie długą podróżą, i po rozmowie z dziedzicem wziął młyn w kilkoletnią dzierżawę.
Podobno dał cenę najwyższą, za trzy lata z góry zapłacił, a przytem umiał przemówić do serca dziedzica. Opowiadał, że rodzinę ma bardzo liczną, że z Prus pochodzi, lecz tam musiał sprzedać mizerny kawałek gruntu, gdzie wyżywić się nie mógł. Przyszedł więc tu, aby przytułek jaki znaleźć i spokojnie na kawałek chleba pracować.
Podpisawszy kontrakt, udał się do opuszczonego młyna, który przedtem dokładnie zbadał i obejrzał, i tam rozłożył się na nocleg.
Raniutko, ledwie się widno zrobiło, wstał, zapalił fajkę i, stanąwszy na moście, przypatrywał się okolicy. Widok stąd miał bardzo dobry, gdyż młyn znajdował się w samym środku dość obszernej kotliny, lasami otoczonej dokoła.
Prusak patrzył długo, długo; na wygolonej jego twarzy z żółtemi faworytami malował się wyraz chciwości, nozdrza rozdymały się... a w oczach migał blask.
Oskoma go brała — i nie dziw. Przed oczyma jego ciągnęły się pola szerokie, pokryte nieco płowiejącem już żytem, zwartemi ścianami pszenicy, wąsatym jęczmieniem, owsem kiściastym, a pomiędzy temi pólkami, pociętemi w kawałki, zieleniły się garbate zagony kartofli. Na tych pożądliwy wzrok niemca spoczywał najdłużej...
A łąki!! jakby stworzone dla holenderskich krów, nizkie a dające trawę obfitą, soczystą. A las!! Oh, las! Jakież to pieniądze drzemią w tych sosnach czarnych, wiecznie szumiących, w tych dębach wiekowych...
Niemiec patrzył długo, bardzo długo; potem wydobył z podróżnej torby kawał czarnego chleba, słoniny, trochę wódki, a posiliwszy się, zamknął młyn na kłódkę i, przewiesiwszy torbę przez ramię, udał się gościńcem ku miastu.
Po kilku dniach powrócił, a za nim nadjechała fura żydowska, na której wśród stosu jaskrawych pierzyn i poduszek, siedziała wysoka, jasnowłosa kobieta z małem dzieckiem u piersi, a obok niej trzy dziewczyny podlotki i czterech chłopców.
Cała rodzina rozgospodarowała się zaraz we młynie, kobieta zakrzątnęła się koło komina, dziewczęta pobiegły do ogrodu kartofle podbierać, chłopcy zaś sporządzili sobie wędki i ryby łowić zaczęli.
Przyjechało kilka furmanek ze zbożem. Niemiec żwawo podniósł stawidła i młyn zaturkotał, głusząc obcy szwargot, rozlegający się w izbie.
Nowy młynarz był to człowiek czterdziestu lat najwyżej, średniego wzrostu, jak się już powiedziało, zabiedzony, wychudły, o wązkich, zaciśniętych wargach, rysach twarzy ostrych i oczach przenikliwych a sprytnych.
Nazywał się Fryderyk Bajtel, po polsku umiał zaledwie kilkanaście wyrazów, ale i z tym szczupłym zapasem radzić sobie umiał, połowę pytań milczeniem zbywając, co wyrobiło mu nawet opinję bardzo mądrego człowieka.
Zauważono też, że od czasu do czasu chodził do dworu, gdzie miał jakieś narady z dziedzicem, i że jeździł co tydzień na pocztę, wysyłał listy i dość często różne pisma odbierał.
Na młynarstwie znał się nieźle, i z roboty jego ludzie byli dość kontenci, co jednak nie przeszkadzało im patrzeć na niego z pewnem niedowierzaniem i nieufnością.
Po miesiącu pobytu w Zarudziu, Fryc doskonale obeznał się z miejscowością. Znał wybornie granicę gruntów folwarcznych i włościańskich, wiedział do kogo należy każdy kawałeczek pola lub łączki, jaką ma wartość, jaki dochód przynosi...
W święto, gdy młyn był nieczynny, szwab włóczył się po polach, wszystko plądrował i lustrował.
Nie uszło to uwagi wieśniaków.
Wojciech Gil, najstarszy we wsi gospodarz, człowiek spokojny i dość zamożny, zwrócił pierwszy uwagę na zachowanie się młynarza.
— Słuchajcie-no kumie — mówił do najbliższego swego sąsiada, Michała Muchy — słuchajcie kumie, co ten szwab tak węszy po naszych polach?
— Ot, przykrzy mu się we święto, to łazi; bo i cóż ma robić.
— Ej! nie, nie, mój Michale, to nie to; powiadam wam, że nie; on tu coś zamyśla.
— Jeno wam się tak uwidziało.
— Ale! ze dworu gumienny mówił mi, że on i do dziedzica często przyłazi i gada, i gada; czasem to i przez dwie godziny gadają.
— Ciekawość!!
— Pewnie, że ciekawość; ludzie słyszą, ale kto ich zrozumie?
— Pewnie po niemiecku gadają?
— Juści, boć to i nasz dziedzic nie co, jeno niemiec i dlatego niemca do młyna wpuścił.
— Pewnie; ale ja coś słyszałem, że i dziedzic nie wieczny; on się też pono kręci za kupcami, sprzedać chce.
— Żeby choć kto porządny kupił.
— Dałby Bóg miłosierny! jeno mi się widzi, że tu będzie inaczej...
— Oj, musieliście wy coś słyszeć, mój kumie?!
Wojciech tajemniczą minę zrobił.
— Wiadomo, żem coś słyszał i sam nie wiem, co zrobić... Ja miarkuję, że dziedzic chciałby folwark na kolonje puścić.
— Ale!
— Tak, tak, mój kumie, a jak, czego Boże uchowaj, to się stanie, to my gospodarze przepadniemy ze szczętem. Jeszcze z jednym dziedzicem pół biedy, można jakoś podołać, ale jak się tu cała gromada kolonistów zwali...
— Wiadomo. Ni bydlęciu przejść nie dadzą, ni co.
— A grunta nasze całe pomiędzy rzeką i dworskiem; tedy ja miarkuję, że będzie źle.
Nie dokończył Wojciech, gdy nadbiegł zadyszany wyrostek i krzyknął:
— O rety! tatulu, rety! to się ich najechało do młyna!
— Kogo?
— A juści kogo?! wiadoma rzecz: niemców; tak śwargocą, że aż huczy, jak gdyby się pszczoły roiły.
Wojciech na kuma spojrzał.
— A co? — rzekł — widzicie.
Chłopak dalej ciągnął:
— Takie szwabiska, we spencerkach, z fajkami, insi w surdutach, porozsiadali się pode młynem na grobelce, jak wrony, a młynarzowi jeno się ślepia śmieją, tak do nich cościć przemawia, ręcami macha, jak wiatrak: to tu pokaże, to tam pokaże, i na tatulową łąkę pokazywał, i na las. Tak het pokazuje, a oni jeno łbami kiwają i rechocą, jak żydy: — jo! jo! jo! I młynarka też do nich wylazła i też dogaduje: jo! jo! Postałem trochę na drodze, popatrzyłem, tymczasem oni jeszcze poszwargotali i poszli ścieżką do dworu, jak nieprzymierzając gęsi, a przodem szedł młynarz i precz im pola pokazywał, a jeden to się schylił, wziął grudkę ziemi w gębę i pożarł.
— Do gęby wziął? — zapytał Wojciech zdumiony.
— A jeno! wziął, sprawiedliwie, i pożarł... i drudzy za nim tak samo, jakby jagody zbierali.
— Komedja prawdziwa! — wtrącił Walenty — i na co to im?...
— Pazerność taka. Tedy, powiadasz, Jaśku, że do dworu poszli?...
— A juści, toć patrzyłem swojemi ślepiami; poszli co do jednego, jeno się młynarka koło młyna ostała, a jeszcze coś krzyczała, szwargotała do nich... ale kto ją tam zrozumie?
— Oj kumie! — rzekł Wojciech — nic to dobrego dla nas nie będzie.
— Wola Boga miłosiernego! cóż tu poradzi?
Wojciech się w głowę drapać zaczął.
— Eh!.. poradzić to możeby co i poradził, ale żeby wszyscy za kupą szli. Tylko, że u nas to tak nie bywa, mój kumie; choć na to mówiący, gromada prawie cała będzie za jedno, to znajdzie się drugi i trzeci, co zechce swoim głupim rozumem iść naprzekór.
— Prawda, święta prawda, Wojciechu, że jedna paskudna owca całe stado zarazi; toć to i ksiądz na kazaniu to samo powiada... ale próbowaćby nie wadziło.
— No, juści tak, trzeba jeno wymiarkować, co niemcy we dworze zrobili.
— Ale! wy będziecie miarkowali, a oni tymczasowie targu dobiją.
— Et! nie bójcie się, toć grunt nie bułka za grosz, żeby ją kupić od słowa; a po drugie, że bez kontraktu, bez rejenta, też się nie obejdzie. Trzaby nam z gospodarzami pogadać... Słuchajcie, Walenty! pójdźcie-no wy w jeden koniec wsi, ja w drugi, zwołamy wszystkich, radzić będziem, jak mogąc.
— Ano, niech i tak będzie. Pójdę ja, pójdźcie i wy, nawet ja swego chłopca do Rudki pchnę zaraz po Rocha — to chłop mądry i bogaty, dobrzeby od niego też jakie słowo usłyszeć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.