Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 11 —

Trzaby nam z gospodarzami pogadać... Słuchajcie, Walenty! pójdźcie-no wy w jeden koniec wsi, ja w drugi, zwołamy wszystkich, radzić będziem, jak mogąc.
— Ano, niech i tak będzie. Pójdę ja, pójdźcie i wy, nawet ja swego chłopca do Rudki pchnę zaraz po Rocha — to chłop mądry i bogaty, dobrzeby od niego też jakie słowo usłyszeć.




II.

Gdy już ściemniło się i księżyc wypłynął na niebo, oblewając bladawem światłem rzeczkę, staw, pola i lasy, we młynie było bardzo gwarno i wesoło.
Na kominie buchał ogień, a przy nim w ogromnych saganach gotowały się kartofle, któremi młynarka miała swych gości uczęstować.
Fryc siedział przy stole z ołówkiem w ręku i obliczenia jakieś robił, poczem niemcy wydobywali z woreczków pieniądze i kładli je na stole. Zebrała się spora paczka, którą młynarz starannie zawinął w papier i do kieszeni schował.
Gwarno było w izbie. Niemcy rozprawiali głośno, krzyczeli, śmieli się; gospodarz flaszę wódki z szafy wydobył, a ta bardziej jeszcze rozpromieniła twarze. Rozmowa stawała się coraz głośniejszą, wreszcie jeden z nich zaśpiewał, inni wtórować mu zaczęli i przez otwarte okna dźwięki pieśni rozległy się nad cichemi polami. Wiatr niósł je na swych skrzydłach do lasu, gdzie powtarzały się