Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 6 —

Oskoma go brała — i nie dziw. Przed oczyma jego ciągnęły się pola szerokie, pokryte nieco płowiejącem już żytem, zwartemi ścianami pszenicy, wąsatym jęczmieniem, owsem kiściastym, a pomiędzy temi pólkami, pociętemi w kawałki, zieleniły się garbate zagony kartofli. Na tych pożądliwy wzrok niemca spoczywał najdłużej...
A łąki!! jakby stworzone dla holenderskich krów, nizkie a dające trawę obfitą, soczystą. A las!! Oh, las! Jakież to pieniądze drzemią w tych sosnach czarnych, wiecznie szumiących, w tych dębach wiekowych...
Niemiec patrzył długo, bardzo długo; potem wydobył z podróżnej torby kawał czarnego chleba, słoniny, trochę wódki, a posiliwszy się, zamknął młyn na kłódkę i, przewiesiwszy torbę przez ramię, udał się gościńcem ku miastu.
Po kilku dniach powrócił, a za nim nadjechała fura żydowska, na której wśród stosu jaskrawych pierzyn i poduszek, siedziała wysoka, jasnowłosa kobieta z małem dzieckiem u piersi, a obok niej trzy dziewczyny podlotki i czterech chłopców.
Cała rodzina rozgospodarowała się zaraz we młynie, kobieta zakrzątnęła się koło komina, dziewczęta pobiegły do ogrodu kartofle podbierać, chłopcy zaś sporządzili sobie wędki i ryby łowić zaczęli.
Przyjechało kilka furmanek ze zbożem. Niemiec żwawo podniósł stawidła i młyn zaturkotał, głusząc obcy szwargot, rozlegający się w izbie.
Nowy młynarz był to człowiek czterdziestu lat najwyżej, średniego wzrostu, jak się już po-