Dla młynarzów dzierżawa młyna była bardzo ponętną, to też gdy Walenty w świat poszedł, przed dworem aż się roiło od interesantów. Poprzyjeżdżali młynarze z dalszych okolic, żydkowie z miasteczek, targowali, krzyczeli, podkupywali jeden drugiego.
Dziedzic, mając tylu do dzierżawy chętnych, o czas do namysłu poprosił. Tymczasem, gdy się już wszyscy rozjechali, aby po niejakim czasie powrócić i dalej układy poprowadzić, zjawił się jakiś człeczyna obcy, bardzo pokorny, cichy, zbiedzony widocznie długą podróżą, i po rozmowie z dziedzicem wziął młyn w kilkoletnią dzierżawę.
Podobno dał cenę najwyższą, za trzy lata z góry zapłacił, a przytem umiał przemówić do serca dziedzica. Opowiadał, że rodzinę ma bardzo liczną, że z Prus pochodzi, lecz tam musiał sprzedać mizerny kawałek gruntu, gdzie wyżywić się nie mógł. Przyszedł więc tu, aby przytułek jaki znaleźć i spokojnie na kawałek chleba pracować.
Podpisawszy kontrakt, udał się do opuszczonego młyna, który przedtem dokładnie zbadał i obejrzał, i tam rozłożył się na nocleg.
Raniutko, ledwie się widno zrobiło, wstał, zapalił fajkę i, stanąwszy na moście, przypatrywał się okolicy. Widok stąd miał bardzo dobry, gdyż młyn znajdował się w samym środku dość obszernej kotliny, lasami otoczonej dokoła.
Prusak patrzył długo, długo; na wygolonej jego twarzy z żółtemi faworytami malował się wyraz chciwości, nozdrza rozdymały się... a w oczach migał blask.
Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/9
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 5 —