Strona:Klemens Junosza - Młynarz z Zarudzia.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —

— A jeno! wziął, sprawiedliwie, i pożarł... i drudzy za nim tak samo, jakby jagody zbierali.
— Komedja prawdziwa! — wtrącił Walenty — i na co to im?...
— Pazerność taka. Tedy, powiadasz, Jaśku, że do dworu poszli?...
— A juści, toć patrzyłem swojemi ślepiami; poszli co do jednego, jeno się młynarka koło młyna ostała, a jeszcze coś krzyczała, szwargotała do nich... ale kto ją tam zrozumie?
— Oj kumie! — rzekł Wojciech — nic to dobrego dla nas nie będzie.
— Wola Boga miłosiernego! cóż tu poradzi?
Wojciech się w głowę drapać zaczął.
— Eh!.. poradzić to możeby co i poradził, ale żeby wszyscy za kupą szli. Tylko, że u nas to tak nie bywa, mój kumie; choć na to mówiący, gromada prawie cała będzie za jedno, to znajdzie się drugi i trzeci, co zechce swoim głupim rozumem iść naprzekór.
— Prawda, święta prawda, Wojciechu, że jedna paskudna owca całe stado zarazi; toć to i ksiądz na kazaniu to samo powiada... ale próbowaćby nie wadziło.
— No, juści tak, trzeba jeno wymiarkować, co niemcy we dworze zrobili.
— Ale! wy będziecie miarkowali, a oni tymczasowie targu dobiją.
— Et! nie bójcie się, toć grunt nie bułka za grosz, żeby ją kupić od słowa; a po drugie, że bez kontraktu, bez rejenta, też się nie obejdzie.