Lublana/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Lublana‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czapla siedział w swoim dworze, na Zabłociu, i piwo smoktał z drewnianego kufla, przysłuchując się, jak jego niewiasty, a miał ich w domu podostatkiem, nuciły pieśni naprzeciwku. Zrana jeździł na łowy, które mu się nie powiodły, jadło mu nie smakowało, piwo domowego warzenia kwaśne się wydawało i słabe. Much ćma w izbie dokuczała a i gorąco było letnie, a w izbie zaducha. Drzemał więc, opędzając się napastniczkom i mruczał zły, jak niedźwiedź, choć zazwyczaj nie zbywało mu na dobrej myśli. Już mu się zaczynało śnić, że na łowach był i do sarny się zabierał strzelić, gdy łania się przemieniła w dziewczynę cudnej piękności, wtem głos go z podwórza zbudził:
— Czapla w chacie?
Porwał się do otwartego okienka, ale przez nizki a wązki otwór ten w ścianie tyle tylko zobaczył, że końskie nogi stały w progu. Po nogach tych, pana co się niemi posługiwał, poznać nie było można.
Huknął z chaty tak, jak się w lesie na huczki odpowiada, a miał głos, gdy go podniósł, że go na kilkoro stajania słychać było. Wszystko w chacie się wystraszyło. W progu już słychać było stąpanie. Zobaczył Mirka, który ku niemu szedł.
Uścisnęli się. Spojrzał Czapla w oczy młodemu.
— Coś ty jeszcze Lublany nie opłakał? — odezwał się, — czyś kwasu się gdzie napił? co tobie!
Mirek westchnął.
— Daj się czem lepszem orzeźwić naprzód — odparł głosem zachrypłym.
— Piwo stoi, a no nie takie jak łońskiego roku — rzekł Czapla.
— Brzozowy sok mi spleśniał — dodał — chyba miodu przynieść każę, ale ten do łba idzie.
Krzyknął na czeladź, wbiegła dziewczyna i uciekła, zobaczywszy obcego. Czapla wołał, — miodu. Siedli tymczasem na ławie.
— Tobie-bo, Mirku — odezwał się gospodarz — albo tak skisnąć albo żonkę na gwałt brać. Bierz, do licha, Ludkę, dadzą ci ją.
Potrząsł głową Mirek.
— Lublana-bo żyje bodaj — odezwał się — uszła od ojca, aby ją Leszek nie porwał.
— Baby ci baje prawiły. Odzienie leżało nad stawiskiem — rzekł Czapla. — Wodnice ją wzięły!
— Nie Wodnice, tylko Rusa — i ta ją schowała — mówił Mirek — a co gorsza, że Leszek o tem wie, posłał pono na zwiady i odebrać ją gotów.
Czapla się zżymnął.
— Niech bierze — odparł — bo ci ona z głowy wyjdzie i będziesz miał spokój.
Mirek się pochylił ku niemu i szepnął cicho:
— My nie będziemy mieli pokoju, aż Leszka precz wyżeniemy. Słyszysz.
Czapla się za szyję wziął i poskrobał.
— Dla jednej dziewki? — spytał.
— Nie dla niej, ale dlatego, że my sobie lepszego znajdziemy — począł Mirek. Zawżdyśmy sobie wybierali na wodza kto nam lepszy był. Ten tylko się opycha i żłopie, a nam ziemie zajeżdżają bezkarnie Niemcy nie-Niemcy, kto chce. Luda nam nabrali różni — ćmę — a my patrzym i cierpim i, — kądziel nam prząść! — zakończył głośno.
Czapla nań patrzał, nie chciał odpowiadać.
— Ot i miód — odezwał się, widząc, że chłopak niósł dzbanek — pijmy.
— Cóż wy na to? — spytał Mirek.
— Na miód, choć mój, powiem, że dobry, a na twoje słowa, choć twoje, powiem — nie zdrowe! Dla spódnicy jednej — zawieruchy robić nie warto.
— Poczekać trzeba, aż wam Przemko spali osadę, jedną albo dwie, tedy słowa moje zdrowsze będą — począł Mirek i miód pił.
— Zaducha w izbie — odezwał się Czapla — pójdziemy pod lipy.
Wyszli za chatę do gaju, gdzie Czapla na ziemi się położył.
Przed nimi zagrodę całą widać było, i drożynę leśną, co do niej wiodła. Nie szła im rozmowa. W tem Mirek się ku drodze wpatrywać począł.
Jechał nią na dropiatym koniu człek, którego, zdało mu się, że poznał, ale szyję miał białą chustką związaną.
— A tego-by psa pochwycić warto! — zawołał — bo to tensam, co go bodaj Leszek posłał tropić Rusę i Lublanę.
— Głodnemu chleb na myśli! — rozśmiał się Czapla. Pochwycić go nie będzie trudno, bo oto sam u wrót stoi i bodaj gościny prosi.
Mirek wstał.
— W ręce mi wpadł! — mruknął. — Straciłem, za nim goniąc, kilka dni czasu, i głodem przymarłem.
Gdy tak mówili, parobek gościa przyprowadził.
Dryja, gdyż on to był, ale blady i zbiedzony, począł bełkotać, prosząc się na spoczynek. Mówiąc, zobaczył Mirka, poznał go, i mowę mu ucięło.
Mirek postąpił ku niemu.
— Coś wam droga nie musiała dobrze się wieśdź — odezwał się — bo i na licu widać licho i szyja obwiązana.
— Na łowach mnie zwierz pokąsał — rzekł Dryja.
— Hę! na łowach, a no zda mi się, polowaliście na starą babę — odezwał się Mirek.
Zaczerwienił się Dryja.
— Ani stare ni młode mi nie w głowie — rzekł powoli. Mówiłem wam na noclegu, gdyśmy się zeszli, żem od Leszka zbiegł, potem bodaj plotło się co innego, a tylko to prawda, że póki Leszka stało, my wszyscy spokoju nie będziemy mieć.
Czapla zawołał: — Oho?
— Z tem jeździcie? — zapytał Mirek — nie do wiary!
— Nie ja już jeden się z tem noszę — począł Dryja — posłyszycie drugich. Za trzy dni i was wiciami zawezwą na Czemielowe Horodyszcze.
— Kto? — spytał Czapla.
— Starsi — dodał Dryja.
Miłkowi oczy się zaśmiały.
— Mnie w kościach łamie, ja na Czemielowe Horodyszcze nie pójdę — rzekł gospodarz powoli. — Niech starszyzna radzi, a co uradzi, będzie dla wszystkich dobrze. Ja do rady-m się nie zdał.
Mirek się uśmiechał, ale Czapla począł poważnie:
— My wszyscy, ilu nas jest, do rady już nie zdatni — mówił. — Wieców za naszego życia bodaj nie bywało; kneź sobie radził sam, a z nas każdy, jak chciał: Zejdzie się gromada: człowiek będzie w gorszej niewoli niż u Leszka. Od niego się wykupi, wykłania, wymknie, a z gromadą żartu niéma.
— Ale gromada sama sobie szkody nie zrobi — wtrącił Mirek.
Gdy to mówili, Dryja, który wygłodniały był i spragniony bardzo, miód zobaczył, a dobra woń od niego zaszła, i aż mu się uśmiechać zaczął. Nalano kubek, chwycił go spragniony i lice mu się rozjaśniać zaczęło. Mirek, który już miał z doświadczenia, że po miodzie z niego wiele można było wyciągnąć, wprawiony w ciekawość tem, że o wiecu prawił i zapowiadał go, sam, zamiast gospodarza, ugaszczać zaczął przybysza.
Tymczasem Czapla, który dobre oczy miał, przypatrywał mu się pilno. Poznał po nim łatwo, że musiał niedawno przycierpieć biedy, bo młoda twarz zbladła była, oczy wpadłe, czoło pomarszczone. Mirek też zmianę w nim widział coraz większą.
— Na tej włóczędze, od Leszka uciekłszy — rzekł Czapla — musieliście biedy zaznać, albo was ta rana od zwierza wymęczyła, bo na waszą młodość niewesoło i niezdrowo wam z oczów patrzy.
Dryja się zarumienił i poruszył.
— Prawda — rzekł — ranę miałem ciężką, i chory przeleżałem tygodni parę, a gdyby nie baba co mi maść dała, już-bym może pod ziemią był.
— To pewnie Rusa — dodał Mirek, uśmiechając się, przypomniawszy sobie, jak Dryja za nią w las pociągnął, a on za nim podążyć nie mógł i musiał powrócić.
Tymczasem, aby usta gościowi rozwiązać, poili go, Czapla i Mirek, czemu się on nie opierał. Czapla coś o wiecu zapowiadanym chciał wiedzieć, choć nie myślał nań jechać; Mirek rad był języka dostać o Rusie, czy przy niej się Lublana nie znajdowała.
Dryja pił, lecz ostrożnie, zrazu słowa z ust nie wypuszczał, na baczności się mając. Miód tylko powoli rumieniec młody i humor mu przywracał.
Z wiecem na Czemielowem Horodyszczu nie taił się, że starszyzna go uradziła.
— A zkąd-że starszyźnie się taka ochota wzięła do obradowania bez knezia i przeciwko niemu? — spytał Czapla. — Siedzieliby cicho przy piecu! Nawarzą piwa, a my go wszyscy pić będziemy.
— Pijemy je i tak — odparł Dryja. — Leszek coraz zuchwalszy się robi; dalej nikt życia, ni dobytku nie będzie pewny.
— Myślicie, że drugi Leszek lepszy będzie? — spytał Czapla. — Najlepszy, gdy go na gródku posadzicie, wojsko mu dacie i siłę, popsowa się w rok lub drugi.
— A jakby się bez żadnego obeszło? — spytał Dryja. — Wszak-ci żyliśmy za ojców i dziadów z samymi Wojewodami — i nie było gorzej.
Czapla ręką pogładził się po głowie.
— Dwunastu Leszków miasto jednego — rzekł — siła złego.
— Byleśmy się tego zbyli — co już będzie, to będzie — kończył Dryja. Ten z Niemcami trzyma i z Didkiem gotów, aby jemu z tem dobrze było.
Słuchając, Mirek potakiwał.
Stary gospodarz brodę tarł.
— Cierpieliśmy długo Srokę, cierpieli — rzekł — robił co chciał, nie pisnął nikt; razem za jedną pono dziewką wszyscy na niego. Gdyby nas każdego za takie gwałty karać chciano, nikt-by szyi nie był pewnym.
— Mówicie sobie o tej dziewce — przerwał Dryja — jakbyście jej nie znali. Nie każda jej równa i nie za każdą-by tyle wrzawy się zerwało!
Mirek krzyknął:
— Prawdę mówisz, co Lublana to nie druga. Śmieliście się ze mnie, żem ja za nią tęsknił: a oto i ten, choć ją może niewiele razy widział, tosamo co ja trzyma.
Dryi miód zaczynał do wymowy pomagać.
— Wy, miłościwy gospodarzu — odezwał się do Czapli — jużeście się białego mięsa najedli do syta, to wam ono wszystko jednego smaku.
Nas się młodych popytajcie: co to za dziewka jest! Ja-bym się nie dziwował, gdyby, Leszka za nią wypędziwszy, starsi ją — jeżeli żywa jest — knehinią wybrali.
Czapla parsknął.
— A co myślicie? — odparł żywo Dryja — czy-to ona Wandą-by nie potrafiła być? albo-to jej odwagi brak, czy rozumu, czy powagi?
— A toś oszalał! — zawołał Czapla.
— Jako żywo! — przerwał Mirek — i ja z nim trzymam!
— Gdzieżeś ty ją tak poznał? — spytał Czapla.
Zagadnięty Dryja, na którego i Mirek spojrzał bystro, musiał zamilknąć.
— Nie ja jeden: znali ją wszyscy, a kto zobaczył, do kogo zagadała, młodych i starych za serca chwytała; każdy dla niej gotów był w ogień czy w wodę.
Mirek go za rękę pochwycił, tak mu to miłem było, co słyszał.
Czapla wstał aż z ziemi, tak mu to gadanie dziko się wydało.
— Młokosy! — krzyknął — poszaleliście oba. Jeszcze u nas tego, co tam koło Prahi słyszeli kiedyś ludzie, nie bywało i nie będzie. Tam baby panowały, że się z ich rąk ledwie ludzie wyzwolili, dziewki przewodziły, a mężowie kądziel przędli: ale my tego u nas nie pozwolimy! Kneźny się wam zachciało, aby sobie jednego z was wybrała! albo i kilku zkolei!
Mirek i Dryja śmiać się poczęli, widząc go tak gniewnym.
— Szczęście, że się ta utopiła! — dodał Czapla, — bo Mirek z drugimi.... gotowi-by....
Mirek mu przerwał.
— Kto wie czy się utopiła?
Dryja zmilczał trochę, a potem dodał:
— Pewnie, że się nie utopiła, ona-by prędzej wroga do wody pchnęła, niż sama poszła, bo męztwo ma, jak mężczyzna, a inny jej nie dorówna.
Czapla splunął i powtórzył: — Młokosy!
Tak spędzili na różnych rozmowach czas do wieczora późnego, a Mirek coraz bardziej do Dryi przystawał. Stary Czapla, choć się nadąsał, że stronę bab gość trzymał, na nocleg go prosił. Został i Mirek. Poszli razem na siano do odryny spać. Jeszcze nie dniało, gdy ich głos gospodarza w podwórku obudził i szmer jakiś, który posłyszawszy, zerwał się Mirek. Niezwyczajnego coś działo się, bo, wyjrzawszy przez wrota, w szarym dnia nadchodzącego brzasku, ujrzał kupę ludzi i koni, przeciw którym w jednej koszuli Czapla wyszedł i żywo rozmawiał z niemi. Schwycił się i chłopak, niebudząc Dryi, który spał jeszcze.
Zbliżywszy się, po głosie i po twarzach zaczął poznawać przybyłych. Byli to sami żupanowie i kmiecie, a starszyzna: Mieszek Gruby, Mieszek Turem zwany, Przemko Biały i Czarny, Chochoł, Zegrzda, Wiła, Bohobór i inni.
Czapla stał przed nimi, widocznie pomieszany, oczy jeszcze po śnie przecierając i rozglądając się po nich.
Pilno im musiało być ze sprawą jakąś, bo, nocy niedospawszy, na pomęczonych koniach przybyli. Zaprowadzono ich do izby, w której zaraz przygasły ogień w środku Czapla kazał zapalić. Mirek, jak stał, okryty świtką na ramiona rzuconą, poszedł też z nimi, bo ciekaw był.
Najstarszy, Bohobór z siwą brodą, zajął miejsce na ławie, i, gdy drudzy milczeli, mówić począł:
— Czaplo miły — myśma do ciebie przybyli jak w dym, nie za lada fraszką, ni igraszką, nie dla łowów i miodu, lecz ze sprawą taką, za którą życie warto dać. Posłuchajcie:
Źle z nami, źle z nami! gdy sobie sami radzić nie będziemy, nikt nie poradzi. Kto stary, ten od ojców zasłyszał i wie, że u nas ongi inaczej bywało. Oręża my i żelaza tak jak nieznali; łuk był na dzikiego źwierza, chaty stały otworem, stogi i brogi bez ogrody, bo nikt cudzego nie tknął. Dziewczęta mogły w las iść same, i po wodę, i na staw, nie porwał się na nie żaden. Dzieci ojców słuchały, bracia z sobą byli w zgodzie, stali wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. Kiedy do nas pierwszy raz obcy zajrzeli, to się dziwowali, że ino gęśle znaleźli i pługi; noża i miecza nikt nie znał.
Gdy się na rubieżach wrogi i woje pokazały, poczęliśmy i my się zbroić. Do wojny przewodu trzeba było: wybraliśmy Wojewodów; z nich urośli kneziowie. Przyszli i Niemcowie z kupią; nauczyli nas co umieli: zdrady, chciwości, niepoczciwości.
Jak zło przyszło, rozgościło się, gdyby płomię na suchej łące, albo w lesie, gdy skwary.
A no, patrzcie co u nas? Ni my Niemce, te, co wszystko umieją; ani my ci, co dawniej, którym niewiele było potrzeba. Jedni cudzym Bogom służą, drudzy cudzego rozumu szukają, inni na łupież gotowi. Posłuchu niéma, ładu niéma. Nie utrzyma się stado w lesie, zboże w polu, chleb w chacie, dziewka w komorze. Brat bratu oczy wydziera. Leszkowie z Wojewodów zrobili się kneziami, a z kneziów panami naszymi, choć my ich sami na te stolice posadzali. Starszyzna dawniej znaczyła coś, gromada miała głos, — dziś my raby i parobki. A no — tego dosyć!
Leszek Sroka już nam na gardło nastaje, Niemcem się stał, myśli że mu wolno wszystko, a kto się sprzeciwi, temu łeb ścina. Spasł się na naszym chlebie: niechaj idzie kędy chce, my innego musimy mieć.
Spojrzał na Czaplę, który stał wdumany głęboko w siebie.
— Nim się Leszek dowie i opatrzy, wiece zwołamy: musi iść precz — dokończył Bohobór.
Gospodarz stał, w ziemię patrząc; przybyli ze starym siwobrodym, potakiwać poczęli.
— Wszystka starszyzna tego chce — rzekł Przemko Biały.
— Mnie tylko dziw, zkąd się to tak nagle narodziło — przerwał Czapla. Mało temu dni było wszystkim dobrze, nikt nie bolał. Razem zerwali się najspokojniejsi i — huź!
— Prawda — rzekł Bohobór powoli — ślepi byliśmy długo, a wstyd i srom powiedzieć kto nam oczy otworzył.
Czapla spojrzał — któż? — spytał.
Starzy zawahali się z odpowiedzią.
— Co dobrego przychodzi do człowieka, to od Białego Boga, od mocnego Boha, co go jedni Perunem, drudzy Prowem, a inni różnemi imionami zowią, odezwał się Bohobór. Człowiek posłyszy głos; przemówi ziemia; zagada drzewo, zarży koń, zaszumi mu strumień słowem Bożem, że je zrozumie. Za głosem tem musi iść, choćby mu je wróg rzekł. Czuje, że to Boże słowo.
Czapla głową trząsł.
— Któż je przyniósł? — zapytał znowu.
Wtem Wiła z ławy wstał.
— No — co — dziewka! — rzekł głośno — dziewka!
Gospodarz w tył się rzucił.
— Żarty ze mnie stroicie! — krzyknął — albo wy starzy wszyscy, pozbyliście głowy. Dziewka!
— Dziewka! tak! — potwierdził Bohobór.
— Kto? jaka? — badał Czapla.
— Mało kto ona i jaka? — odpowiedział stary — dość że my wszyscy poczuli, iż ona nie z siebie mówi. Srom nam uczyniła, bo czuła i widziała to, czego my nie widzieliśmy.
— Będzie i ona na wiecu! — dodał Zegrzda — zobaczycie ją i posłyszycie.
Czapla stał tak zdumiony i zawstydzony, że do słowa nie mógł przyjść.
— Miłościwi moi — rzekł wkońcu — jak trzech powie pijany jesteś, trzeba iść spać. Cóż ja będę przeciwko wam dowodził, abym się pijanym zdał, choć może trzeźwiejszy jestem niż drudzy? Kiedy taka dola na nas przyszła, aby nam kądziel panowała — zatknijmy na żerdź podwikę i idźmy z nią do boju!
Leszka ja nie miłuję pewnie, ani go chcę mieć nad sobą; ale który Leszkiem zostanie, taki sam będzie, a nowy chodak tyle, że gorzej ciśnie.
— Przybywajcie na wiec, nie czekając wici — dodał Bohobór — tam się obradzi wszystko. My prosto ruszym na Czemielowe Horodyszcze i położymy się obozem na niem, czekając na drugich. — Przybywajcie!
Czapla się zbliżył do mówiącego i rzekł mu na ucho:
— Co obradzicie, posłucham, bo juści do gromady należę, a radzić i dziewki tam słuchać nie będę!
— I z rodu i z wieku do ziemian starszych należycie — podchwycił Zegrzda — musicie iść z nami.
— Dziewki słuchać! — ruszając ramionami — zawołał Czapla: — Wstyd.
— A no, kneźnę-śmy raz mieli, pomnicie — przerwał Zegrzda.
— A ta się, głowę straciwszy, utopiła — dokończył Czapla — Niemca za męża nie chciała, ze swoich sobie dobrać nie umiała. Sama panować nie czuła siły, poszła w wodę!
— Źle mówicie — zawołał oburzony Bohobór. — Stare to dzieje i różnie je prawią, a była sławna i wielka knehini.
To mówiąc, już z ławy wstał, jakby zwątpił, aby Czaplę przekonali, ruszyli się i inni, a gospodarz na żaden sposób puścić ich tak nie mógł, bo było to dla domu sromotą, gdy z niego wyszli goście niejedząc i niepijąc.
Zaparł im conajprędzej drogę od progu, ręce szeroko rozstawiwszy.
— Nie pójdziecie ztąd, nieskosztowawszy mojego chleba i miodu — zawołał — nie krzywdźcie starego Czapli. Jeszcze mu się to w życiu jego nie trafiło.
Począł krzyczeć na czeladź, która się dopiero ruszać poczynała i ognie rozkładać. Dziewki biegły do krów mleko doić, starsza baba szła mięso wydawać i krupy — nie było gotowego nic.
— Dajcie choć chleba suchego — odezwał się Bohobór, a nie trzymajcie nas dla ucztowania, bo drogi kawał i dworów dużo objechać musimy. Spieszyć trzeba, aby Leszek nie zaznał co się nań gotuje!
Sam gospodarz pobiegł po komorach, wynosząc i pędząc czeladź, aby niosła co było pod ręką. Co się znalazło, na stół zastawiano i rzucano.
Tymczasem dzień się robił dobry, i cała gromada, najadłszy się i napiwszy, już na konie siadała, gdy i Dryja się obudził. A że ranę na karku jeszcze miał, którą smarować i obwiązywać musiał, spóźnił się z szopy tak, że Żupanowie byli za wrotami, gdy wyszedł.
Czapla posępny na przyźbie pod okapem siedział, gdy gość mu się pokłonił. Spojrzał nań milczący; przypomniawszy sobie, że on mu pierwszy ów wiec zwiastował i babie rządy, nie miał ochoty mówić z nim więcej.
Mirek zaś, który wszystkiego pilno słuchał i coraz mocniej zaczynał wierzyć, że Lublana żyła, i nie kto inny tylko ona ludzi tak podniosła a ciągnęła za sobą, chwycił się Dryi, by się od niego więcej coś dowiedzieć. Razem poszli do mis i dzbanów, które jeszcze po odjeżdżających na poły pełne stały.
— Goście byli dodnia — rzekł do niego — na wiec się trzeba gotować. A prawdaż-to, boć wy wiedzieć musicie, że w tem jest niczyja sprawa tylko — Lublany?
Dryja popatrzył nań, myślał, że mu to inni powiedzieli, z czem się on wahał — potwierdził.
— A no — może i jej — rzekł.
— Gdzież ona? — spytał Mirek, któremu oczy się paliły.
— Nie wiem — odparł Dryja — jeździła po dworach, po starszyźnie, śmiało wyzywając ich; strach był patrzeć na to. Gdy ją widzieli przyjeżdżającą, dziwili się ludzie słabej dziewczynie, a gdy precz jechała, mało pokłonów nie bili. Pierwszy stary Bohobór krzyknął, iż gdy mężowie rozumu nie mają, baby go ich uczyć muszą. Sam z nią dalej jechał, a wkońcu wiec okrzyknęli jako jeden!
Mirek słuchał, sam niewiedząc: radować się, czy smucić.
Było coś, według ówczesnych pojęć, tak szalonego w postępowaniu Lublany, iż on lękać się jej prawie poczynał. Wydawała się jak innym niby nie niewiastą już, lecz stworzeniem jakiemś szczególnem, które ani żoną nikomu, ni miłośnicą, ani córką być nie mogło.
Czuł, jakby ją przez to miał stracić, jakby ta, miana za topielicę, dziewczyna, w wodzie zniknąć mu miała.
Chciał widzieć ją i lękał się razem.
— A ojciec-że o niej wie? — spytał Dryi, który głową potrząsł.
— Może mu ludzie doniosą — rzekł — ale ona tam do niego nie pojedzie, bo najprędzej-by ją Leszkowi u niego szukali i chwycili.
Pomyślał Mirek, że na wiec, choć młodym jeszcze był i wejść do niego nie mógł, pójdzie za okopy bodaj stać, byle Lublanę zobaczyć. Tymczasem, Dryję pożegnawszy, Czapli rzuciwszy słowo, do stajni pobiegł, aby konia wziąć i do Ryżca pośpieszyć z wieścią dobrą.
Gospodarz, choć go zatrzymać chciał, nie mógł, bo mu się na gwałt wyrywał. Chciał sobie tem ojca pozyskać.
Nieżałując więc młodego konia, puścił się ku zagrodzie.
Nieszczęściło mu się jakoś tak z tą podróżą i koniem, że nad wieczór dopiero zbliżył się ku chacie. Lecz nim do niej dojechał, przebywać było trzeba stare zgliszcze, na którem od wieków ludzi palono i grzebano, a na niem z podziwieniem ujrzał Ryżca starego, ustawiającego miski z obiatą na mogile żony.
Zgliszcze było na wyniosłości, piaszczyste, puste, bezdrzewne, dosyć rozległe. Sterczały na niem kamienie pojedyncze, drugie w koła poustawiane, inne w rzędy, kilka słupów niedaleko, przy których tryzny odprawiano, sterczały na kraju. Tu pod kamieniami leżały w dzbankach i garnkach popioły ojców i dziadów Ryżca, zmarłych dzieci i pogrzebionych sług. Stary, osierociawszy, szedł tu może o swoich podumać, albo dla siebie obrać miejsce, gdzie chciał, aby i jego spalono.
Ujrzawszy biegnącego Mirka, poznał go, i podniosłszy głowę, rękami ku niemu począł znaki dawać, aby tu jechał. Sam też prędko wyszedł za zgliszcze, bo konno mogił tratować się nie godziło.
Spotkali się na pochyłości pagórka, z którego gruby i ciężki Ryżec powoli się staczał.
— Żyje wasza Lublana! żyje! — począł zdala Mirek, sądząc, że stary za szyję go pochwyci i uściśnie. Ale na twarzy jego nie widać było radości zbytniej, więcej jakiegoś przestrachu i niepokoju.
— Widział-żeś ty ją? — zapytał.
— Nie — ale ludzi-m widział, którzy z nią byli i oglądali ją.
Ryżec głową potrząsał.
— Powiadali mi już, — odezwał się — prawią tak, a czy to Lublana, czy to Duszyca jakaś, co jej widmo przywdziała — ja nie wiem! Gdzie-by jej po dworach latać i ludzi zwoływać. Co jej do tego? Dziewce do wieców? — Kto wie coza duch przywłaszczył sobie ciało, albo w nie wstąpił?
Trząsł głową — Lublana! — dodał. — Gdyby ona żyła a wolna była, przyszłaby tu, do mnie, zatęskniłaby za ojcem, pożałowała go.
Mirek stał pomieszany; zaczynał myśleć, iż Ryżec lepiej to mógł czuć od niego.
— Ojcze miły — przerwał — jej-że trudno do was, bo czuje, że tu jej Leszek szukać będzie!
— Ja-bym ją wiedział gdzie skryć — rzekł Ryżec, a ona-by się nie lękała. Ale to czary jakieś! Upiorem wstała! Rusa ją może wyciągnęła z topieli i puściła w świat z cudzą duszą, ludziom na strach — mnie na zgubę. — Gdyby ona była, już-bym ją widział!
Szli powoli ze zgliszcza ku zagrodzie; Ryżec z czołem namarszczonem wlókł się drżący.
— Mogiły jej nie nasypali, obiaty nie postawili, tryzny nie sprawili, choć jej należała, kiedy ona u mnie była jedyną, nie dziw, że wyszła nazad na świat z wody i ludzi niepokoi.
Mirek, blady, już nie wiedział co na to rzec, gdy w zagrodzie krzyk niewiast posłyszeli, i nagle ze drzwi wybiegły dziewki i baby przerażone, w podwórka, do szop, za płoty uciekając.
W progu chaty stała postać w bieli, na którą spojrzawszy Ryżec, krzyknął.
Podbiegł parę kroków i strach go zdjął, Mirek, odważniejszy, puścił się, poznawszy Lublanę, ku chacie.
Nieruchomie stała w progu dziewczyna, lecz w istocie ojciec mógł zapytać, patrząc na nią: ona to była czy Upiór, co przywdział jej ciało? Zmieniła się jej twarz, choć piękniejszą była może jeszcze niż wprzódy. Na głowie nie miała zielonego wianka, tylko włos związany wężem do koła, białe czoło przerzynała marszczka groźna; dumnie, śmiało, pańsko, nie jak skromne dziewczę, patrzyła jak pani i królowa.
Dziwny tylko znak postrzegł Ryżec, który wiedział, że zwierzęta duchy czują zdala i od nich uciekają: dokoła Lublany cisnął się jej drób, latały gołębie, skomliły psy i Łysek, który był z nią przepadł, stał, łasząc się, aby nie dopuścić drugich.
Tknęło to Ryżca i przyśpieszył kroku za Mirkiem, a ten, widząc go za sobą idącego, ustąpił mu, bo ojcu należało pierwsze jej słowo i pozdrowienie.
Zdala wyciągnęła ręce ku niemu, nie jak Upiór, topielica, ale jak córka stęskniona. Ryżec też pędził zdyszany ku niej, i, niedając jej sobie do nóg paść, jął ją ściskać.
Słowa nie miał innego tylko jedno:
— Ty, moja! żyjesz! ty moja!
Spłakali się oboje.
Dziewki i baby, które się w niej nastraszyły upiora, widząc, że ojciec ściskał ją, powoli zza węgłów wychodzić poczęły — i zbliżały się trwożliwie.
Zza łez spojrzawszy na Mirka, który stanął opodal, Lublana zarumieniła się, zasromała i, wiodąc ojca z sobą, weszła do chaty.
Ryżec nie puszczał jej od siebie, dotykając to odzieży, to rąk, jakby się chciał przekonać, że żywą córkę miał przed sobą.
— Teraz niedoczekanie Leszka, aby mi cię miał odebrać — zawołał. — Porzucę zagrodę, w lesie każę kopać ziemlankę, pójdziemy na drugą dzielnicę, a ciebie mu nie dam!
— E! — zawołało dziewczę — mało czekać a i jego tu nie stanie! Ale póki on na swym gródku siedzi spokojnie, ja tu nie mogę być. Przyszłam się pokłonić wam, pocieszyć i pojadę znowu.
Ryżec się przestraszył. — Ty, dokąd?
— E! moje się jeszcze nie skończyło — zawołała śmiało. — Zwołałam na Leszka ziemian i żupanów i kmieci; na wiecu i ja stanę świadczyć przeciw niemu!
Osłupiał Ryżec.
— Dziewka? na wiecu? Ty z żupanami i władykami.
Ledwie znów nie nastraszył się w niej Upiora — i krok odstąpił.
— Taka dola moja — odparła Lublana — zła ona czy dobra, nie wiem sama; a pcha mnie ona tam, gdzie iść muszę; na to-m ja musiała ztąd precz iść, głód cierpieć, chłód znosić, łzy wylać, aby dola się spełniła.
— Coza dola? — zapytał Ryżec.
— Alboż wiem! ta, co przeznaczona.
Ojciec sam nie wiedział co miał czynić. Ta dziewka, której on przedtem rozkazywał, która go słuchała, była pokorną podczas i cichą, teraz mówiła jak sobie pani, a on nie śmiał się jej przeciwić.
— Mnie ztąd jeszcze dziś trzeba precz! — dodała Lublana — w lesie na mnie ludzie czekają, na Czemielowe Horodyszcze!
Ryżec z obawy, aby jej nie utracił, mruknął tylko.
— Ja z tobą!
— Jedźcie! co więcej nas, to lepiej! na Leszka wszyscy!
Pierwszy raz zwróciła się ku Mirkowi, który stał i słuchał.
— A wy? — spytała.
— Ja z wami! — odezwał się chłopak.
Uspokojona Lublana, spojrzała dopiero na sługi, które ze drzwi komory, ciekawie się przyglądały i pobiegła ku nim.
— Wianek mi dajcie! bursztyny i kolce moje! najlepszy pas, najcieńsze gzło szyte, najnowszą sukmankę, abym, nie na włóczęgę, lecz na kmieciową córkę wyglądała! Kraśne sznury niech mi wplecie Żura we włosy — a żywo! a żywo!
Wpadła do komory i drzwi zatrzasnęła za sobą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.