Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXIII

— Wrócił dopiero nazajutrz. Zatrzymano go na obiedzie i na noc. Oświadczył, że pan Stein jest najcudowniejszym człowiekiem na świecie. Jim miał w kieszeni list do Corneliusa („to ten facet, którego trzeba będzie wysiudać“, objaśnił, przyczem uniesienie jego na chwilę przygasło) i pokazał mi z radością srebrny pierścień, taki jakich używają krajowcy, bardzo wytarty, z nikłemi śladami rytych ozdób.
— Ów pierścień miał służyć za list rekomendacyjny do pewnego staruszka imieniem Doramin — jednego z najpoważniejszych ludzi w Patusanie, wielkiej figury; pan Stein przyjaźnił się z nim — tam gdzie go spotkały te wszystkie przygody. Pan Stein nazywa Doramina „kolegą z pola bitwy“. To ładnie powiedziane, prawda? Czy nie świetnie mówi pan Stein po angielsku? Powiedział że nauczył się angielskiego na Celebesie — to nie do uwierzenia! Strasznie zabawne — prawda? Pan Stein mówi z takim jakimś akcentem — jakby przez nos — czy zauważyłem? Właśnie ten stary Doramin dał pierścień panu Steinowi. Zamienili dary, żegnając się po raz ostatni. Była to jakgdyby obietnica wiecznej przyjaźni. Jim uważa, że to jest piękne — czy nie prawda? Obaj razem musieli się ratować ucieczką, kiedy ten Mohamed... Mohamed... jak on się tam nazywał — został zabity. Muszę znać naturalnie tę historję. To było doprawdy haniebne — co?
— Plótł tak bez końca, zapominając o jedzeniu (zastał mię przy śniadaniu), z nożem i widelcem w ręku, z lekkiemi rumieńcami na policzkach i znacznie pociemniałemi oczyma, co było u niego zawsze oznaką podniecenia. Ten pierścień jest czemś w rodzaju listu wierzytelnego („zupełnie jakby się czytało o tem w książkach“, wtrącił z uznaniem) i Doramin zrobi dla Jima wszystko co tylko będzie mógł. Pan Stein ocalił życie temu Malajowi przy jakiejś sposobności — był to zwykły przypadek, według słów pana Steina — ale on, Jim, ma o tem własne zdanie. Pan Stein, to jest właśnie ten rodzaj człowieka, który czyha na takie przypadki. Ale mniejsza z tem. Czy to był przypadek czy nie, w każdym razie okoliczność ta ogromnie się Jimowi przysłuży. Tylko daj Boże, aby poczciwy staruszek nie przespacerował się tymczasem na tamten świat! Pan Stein nie umiał nic o tem powiedzieć. Już przeszło rok nie było stamtąd żadnych wiadomości; tarmoszą się tam wciąż nie na żarty, a rzeka jest niedostępna. To doprawdy nieznośne; ale niema strachu, już Jim potrafi wśliznąć się przez jaką szparkę.
— Jego radosna gadatliwość zrobiła na mnie przykre wrażenie, przestraszyła mię prawie. Paplał jak wyrostek w przeddzień wakacyj, po których się spodziewa rozkosznych przygód; a taki stan ducha wśród podobnych okoliczności, u dorosłego człowieka, miał w sobie coś osobliwego, był poniekąd szalony i niebezpieczny. Chciałem właśnie zakląć Jima aby się odniósł poważnie do rzeczy, gdy opuścił nóż i widelec (zaczął właśnie jeść, a raczej jakby nieświadomie połykać jedzenie) i jął czegoś szukać naokoło swego talerza. Pierścień! pierścień! Gdzież u djabła... Aha! jest. Zamknął go w wielkiej dłoni i zaczął próbować po kolei wszystkich kieszeni. Na Boga! żeby go tylko nie zgubić. Zamyślił się poważnie nad swoją pięścią. Aha! Powiesi ten interes na szyi. I zabrał się do tego natychmiast, wyciągnąwszy z kieszeni sznurek wyglądający na kawał bawełnianego sznurowadła. O tak. W porządku. Toby był dopiero pasztet, gdyby... Dostrzegł jakby po raz pierwszy moją twarz i to go trochę uspokoiło. Oświadczył z naiwną powagą, że prawdopodobnie nie zdaję sobie sprawy, jaką on wielką wagę przywiązuje do tego symbolu. Przecież to zadatek przyjaźni; a dobra to rzecz mieć przyjaciela. On coś wie o tem. Skinął ku mnie wyraziście głową, a gdy uczyniłem gest, jakbym się do niczego nie przyznawał, oparł głowę na ręku i siedział tak przez chwilę, milcząc i bawiąc się w zamyśleniu okruszynami chleba na obrusie.
— „Zatrzasnąć drzwi za sobą — to wprost świetnie powiedziane“ — zawołał; zerwał się i zaczął chodzić po pokoju, przypominając mi zarysem ramion, sposobem trzymania głowy, porywczym, nierównym krokiem, ową noc, gdy tak chodził, spowiadając się, tłumacząc — czy jak tam chcecie — a przedewszystkiem żyjąc — żyjąc przed memi oczami w cieniu swej hańby, i wysilając całą swą podświadomą chytrość, która umiała wysnuć pociechę z samego źródła zgryzoty. Taki sam duch ożywiał go dzisiaj, taki sam a zarazem różny, niby płochy towarzysz, który dziś prowadzi po właściwej ścieżce, a jutro — tym samym krokiem, z tym samym wyrazem oczu, z tym samym impetem — powiedzie na beznadziejne manowce. Krok Jima był pewny, a jego błądzące, pociemniałe oczy przebiegały pokój, jakby czegoś szukając. Stąpnięcie jednej z jego nóg rozlegało się głośniej — z pewnością wskutek jakieś wady w obuwiu — co robiło dziwne wrażenie, jakby kulał niewidocznie. Wepchnął rękę głęboko w kieszeń spodni, drugą zaś machnął nagle nad głową:
— „Zatrzasnąć drzwi! — krzyknął. — Na to właśnie czekałem. Ja jeszcze pokażę... Ja... Jestem gotów na każdą psiakrew awanturę... Marzyłem o tem... Miły Boże! Wydostać się stąd. Miły Boże... To jest nareszcie sposobność... Niech pan tylko poczeka! Ja jeszcze...“
— Poderwał odważnie głowę; wyznaję iż poraz pierwszy i ostatni w ciągu naszej znajomości spostrzegłem niespodzianie, że mam już Jima dosyć. Poco ta pusta gadanina? Rozbijał się po pokoju, wywijając idjotycznie ręką, a od czasu do czasu chwytał się za pierś, szukając pod ubraniem pierścionka. To uniesienie nie miało najmniejszego sensu u człowieka, który zamierzał objąć posadę agenta handlowego i to w miejscowości, gdzie wcale handlu nie było. Poco rzucać wyzwanie całemu światu? Powiedziałem mu, że taki stan ducha nie jest odpowiedni w chwili, gdy się podejmuje jakiekolwiek zadanie — a to się odnosi nietylko do niego ale do wszystkich. Stał nade mną bez ruchu. „Tak pan uważa?“ zapytał, bynajmniej nie zbity z tropu, z uśmiechem, w którym spostrzegłem nagle coś nakształt zuchwalstwa. Ale przecież jestem starszy od niego o lat dwadzieścia. Młodość jest zuchwała; to jej prawo, to jest nieuniknione; młodość musi się postawić, a każde postawienie się na tym świecie pełnym wątpliwości jest wyzwaniem, jest zuchwałością. Jim odszedł w daleki kąt pokoju i wracając, rzucił się na mnie — w przenośni — jakby mię chciał rozszarpać. Oświadczył, że tak mówię, ponieważ nawet ja, który wyświadczyłem mu tyle dobrego — nawet ja — pamiętam... pamiętam mu — to co się zdarzyło. A cóż dopiero mówić o innych — o... o świecie? Cóż w tem dziwnego, że Jim chce zniknąć, że postanowił zniknąć — usunąć się zupełnie — na Boga! A ja mu prawię o odpowiednim stanie ducha!
— „To wcale nie ja pamiętam, ani też świat pamięta — krzyknąłem. — To pan, pan sam wciąż pamięta“.
— Nie ugiął się i ciągnął zapalczywie:
— „Zapomnieć o wszystkiem, o wszystkich, wszystkich... — głos jego opadł — prócz pana“ — dodał.
— „O mnie także — jeśli to panu może pomóc“ — rzekłem również pocichu. Milczeliśmy czas jakiś apatycznie, niby docna wyczerpani. Potem Jim zaczął mówić spokojnie, że pan Stein polecił mu poczekać z jaki miesiąc dla wybadania czy będzie mógł tam zostać, nim zacznie budować dla siebie nowy dom; trzeba unikać „marnych wydatków“. Pan Stein używa takich dziwnych wyrażeń! „Marne wydatki“ — to pyszne! Naturalnie że Jim tam pozostanie. Wytrwa. Byle się tylko tam wśliznął — to mu wystarczy; ręczy, że pozostanie na miejscu. Nigdy się stamtąd nie ruszy. Łatwo mu przyjdzie tam zostać.
— „Niech pan nie będzie zuchwały — rzekłem, zaniepokojony jego groźnym tonem. — Jeśli pan tylko dość długo pożyje, będzie pan chciał powrócić“.
— „Powrócić do czego?“ — zapytał z roztargnieniem, wpatrując się w zegar na ścianie.
— Milczałem przez chwilę. — „Więc to na zawsze?“ — rzekłem.
— „Nazawsze — powtórzył marzącym tonem, nie patrząc na mnie; nagle ogarnął go pośpiech. — Słowo daję, druga godzina, a ja wyruszam o czwartej!“
— To była prawda. Brygantyna Steina odpływała na zachód tegoż popołudnia; Jim miał odbyć na niej podróż, a żadne rozkazy co do opóźnienia wyjazdu nie zostały wydane. Przypuszczam że Stein o tem zapomniał. Jim pobiegł po swoje rzeczy, a ja się udałem na mój statek, gdzie mnie obiecał odwiedzić w drodze na zewnętrzną redę. Zjawił się niebawem w wielkim pośpiechu. W ręku trzymał małą skórzaną walizkę, która była zupełnie nieodpowiednia, ofiarowałem mu swój stary żelazny kufer, rzekomo nieprzemakalny, a w każdym razie nie przepuszczający wilgoci. Jim przepakował rzeczy w taki sposób, że wsypał zawartość walizy do kufra jak worek pszenicy. Zobaczyłem w trakcie tego przesypywania trzy książki; dwie małe w ciemnych oprawach i gruby zielonozłoty tom — tanie wydanie Szekspira.
— „Czyta pan to?“ — zapytałem.
— „Aha. Nic tak człowieka nie krzepi“ — rzekł śpiesznie. Uderzyła mię ta ocena, ale nie było czasu na rozmowę o Szekspirze. Ciężki rewolwer i dwa małe pudełka naboi leżały na stole w kajucie.
— „Proszę, niech pan to weźmie — rzekłem. To panu pomoże tam zostać. — Ledwie wymówiłem te słowa, spostrzegłem że mogą mieć ponure znaczenie. — Przedostać się tam — poprawiłem się ze skruchą. Ale mętne aluzje nie czepiały się Jima, podziękował mi z wylaniem i wypadł, wołając dowidzenia przez ramię. Usłyszałem zza burty głos jego poganiający wioślarzy; wyjrzawszy przez tylny iluminator, zobaczyłem łódź objeżdżającą konchę rufy. Jim siedział pochylony naprzód, nagląc do pośpiechu wioślarzy głosem i ruchami, a ponieważ trzymał jeszcze rewolwer i zdawał się mierzyć w ich głowy, nie zapomnę nigdy przerażonych twarzy czterech Jawajczyków ani szalonego tempa ich wioseł, które uniosły tę wizję z przed moich oczu. Odwróciwszy się, ujrzałem zaraz na stole oba pudełka z nabojami. Zapomniał je zabrać.
— Kazałem natychmiast spuścić gik, lecz wioślarze Jima, przekonani że ich życie wisi na włosku, póki mają w łodzi tego warjata, posuwali się z taką szybkością, że nim się znalazłem na pół drogi między obu statkami, ujrzałem iż Jim wspina się na barjerę a za nim dźwigają jego bagaż. Wszystkie żagle brygantyny były odwiązane, żagiel główny postawiony, a wyciąg kotwiczny zaczynał już szczękać, gdy wstąpiłem na pokład; szyper, mały, zwinny metys liczący około czterdziestki, w granatowem flanelowem ubraniu, podszedł do mnie z ugrzecznionym uśmiechem. Miał ruchliwe oczy, okrągłą twarz cytrynowego koloru i cienki czarny wąsik okalający grube, ciemne wargi. Okazało się że — mimo zadowolonej z siebie i wesołej miny — metys ma usposobienie markotne. W odpowiedzi na jakąś moją uwagę (Jim właśnie wówczas poszedł na dół na chwilę), rzekł: „Ach tak, Patusan!“ Zawiezie „tego pana“ do ujścia rzeki, ale „za nic na rzekę nie wstąpi“. Płynna angielszczyzna metysa brzmiała, jakby ją warjat skompilował ze słownika. Gdyby pan Stein zażądał, aby „wstąpił na rzekę“, on (metys) byłby „z całą czcią“ (przypuszczam że chciał powiedzieć: z całym szacunkiem — ale licho go wie) — „byłby z całą czcią przeciwstawił się temu ze względu na bezpieczeństwo posiadania“. Gdyby zaś na to nie zareagowano, byłby zgłosił „dymisję do opuszczenia statku“. Przed dwunastu miesiącami odbył tam swoją ostatnią podróż; choć pan Cornelius „przebłagał wiele ofiar“ panu radży Allangowi i „głównym ludnościom“, na warunkach, które czyniły z handlu „sidła i popiół w ustach“, jednak mimo to jego (metysa) statek był ostrzeliwany z lasów przez „nieodpowiednie oddziały“, i to w ciągu całej podróży wdół rzeki. Załoga „z powodu narażenia na członki pozostała, milcząc, w kryjówkach“, to też brygantyna ledwie że nie osiadła na mieliźnie u ujścia rzeki, gdzie byłaby „znikoma poza ludzkiem działaniem“. Na szerokiej, prostodusznej twarzy metysa walczyły z sobą dwa uczucia: gniewna odraza do tych wspomnień i duma z własnej płynnej wymowy, której się przysłuchiwał z upodobaniem. Marszczył się i rozpromieniał naprzemian, śledząc z zadowoleniem na mojej twarzy niezaprzeczone wrażenie wywołane jego frazeologją. Ciemne zmarszczki przebiegały chyżo po spokojnem morzu a brygantyna z przednim topslem przy maszcie i głównym bomem pośrodku okrętu wydawała się oszołomiona wśród lekkich powiewów. Metys opowiadał dalej, zgrzytając zębami, że radża jest „śmieszną hjeną“ (nie mam pojęcia, skąd on tę hjenę wytrzasnął), a o kimś innym wyraził się, że jest bez porównania bardziej obłudny niż „broń krokodyla“. Śledząc jednem okiem krzątanie się załogi na dziobie, puścił wodze gadulstwu i pytlował gładko, porównując Patusan do „klatki z dzikiemi bestjami, rozjuszonemi przez długą zatwardziałość“. Pewno chciał powiedzieć bezkarność. Nie ma bynajmniej zamiaru, wołał, „wystawić się na widok, żeby go wplątali umyślnie w rozbójnictwo“. Przeciągłe okrzyki, nadające tempo ludziom wyciągającym kotwicę, skończyły się i metys zniżył głos. „Mam dość zawiele po uszy tego Patusanu“, zakończył z energją. — Opowiadano mi później następującą historję: wskutek swej nierozwagi metys doprowadził do tego, że go przywiązano za szyję powrozem z rattanu do słupa, wbitego w dziurę z błotem przed domem radży. Spędził większą część dnia i całą noc w tej niezbyt miłej pozycji, ale są wszelkie dane potemu, że owa historja była pomyślana jako coś w rodzaju żartu. Metys zamyślił się posępnie — rozpamiętywał pewno te okropne wspomnienia — poczem powiedział coś kłótliwym tonem do majtka, który szedł na rufę ku sterowi. Po chwili znów do mnie się zwrócił, oświadczając apodyktycznie i spokojnie, że zabierze tego pana do ujścia rzeki Batu Kring („miasto Patusan jest położone wewnętrznie trzydzieści mil“, jak się wyraził). Ale według niego, ciągnął dalej — a zamiast pytlować jak przedtem przybrał znużony ton pełen głębokiego przeświadczenia — według niego ten pan jest już „na podobieństwo trupa“. „Co? Co pan mówi?“ zawołałem. Przybrał przerażająco dziką podstawę i udał znakomicie, że zadaje komuś cios w plecy. „Zupełnie jak trup zesłańca“, wyjaśnił z nieznośnie zarozumiałą miną właściwą ludziom jego rasy, gdy sobie wyobrażają że dokonali czegoś niezwykle mądrego. Dostrzegłem za jego plecami Jima, który uśmiechał się do mnie w milczeniu i podniósł rękę, zatrzymując wykrzyknik na moich ustach.
— Metys, rozdęty własną wielkością, wydawał donośnym głosem rozkazy, reje obracały się, skrzypiąc, ciężki bom obrócił się z rozmachem, a my staliśmy obaj z Jimem jakby sam na sam, z lewej strony wielkiego żagla. Uścisnęliśmy sobie ręce i zamieniliśmy ostatnie spieszne słowa. Nie miałem już w sercu tej tępej urazy do Jima, która mi nie przeszkadzała przejmować się jego losem. Idjotyczna paplanina metysa nadała więcej realności nędznym niebezpieczeństwom, które groziły Jimowi, niż rozważne wyjaśnienia Steina. Przy tej okazji znikł pewnego rodzaju formalizm, który przejawiał się zawsze w naszych stosunkach; zdaje się że nazwałem Jima kochanym chłopcem, a on znów, usiłując wyrazić mi swą wdzięczność, urwał wpół zdania na słowach: „mój stary“ — jakgdyby grożące mu niebezpieczeństwa, przeciwstawione mym latom, zrównały nas niejako pod względem wieku i uczuć. Nastała chwila prawdziwego i głębokiego porozumienia, które było nieoczekiwane i krótkotrwałe, niby przelotna wizja jakiejś wiecznej, jakiejś zbawczej prawdy. Jim starał się usilnie mię uspokoić; rzekłbyś — z nas dwóch on był dojrzalszy.
— „Wszystko będzie dobrze — rzekł szybko ze wzruszeniem. Obiecuję panu, że będę się pilnował. Tak! nie pozwolę sobie na żadne psiakrew ryzyko — choćby najmniejsze. Bezwzględnie. Postanowiłem wytrwać. Niech pan się nie martwi. Słowo daję, mam wrażenie że nic mi się złego stać nie może. To ci dopiero szczęście co się zowie! Nie chciałbym zepsuć takiej wspaniałej okazji“. — Wspaniałej okazji! No tak, to była wspaniała okazja, ale każda okazja jest tem, co człowiek z niej zrobi — a skądże ja mogłem wiedzieć?... Jak Jim powiedział, nawet ja — nawet ja pamiętałem mu jego... jego nieszczęście. To była prawda. I najlepsze co mógł zrobić — to odejść.
— Mój gik znalazł się wkrótce za brygantyną; u tylnej barjery stał Jim na tle blasków zachodu; widziałem jak wznosił czapkę wysoko ponad głową. Dosłyszałem niewyraźny okrzyk: „Dojdą — pana — o — mnie — wieści“. O mnie, czy ode mnie — nie umiem napewno powiedzieć. Zdaje mi się że o mnie. Blask morza mię olśnił i nie mogłem dojrzeć Jima wyraźnie; to już mój los, że go nigdy dojrzeć wyraźnie nie mogę; ale zapewniam was, że nie wyglądał ani trochę „na podobieństwo trupa“, według słów kraczącego szypra. Dostrzegłem tego metysa nieboraka — jego twarz koloru i kształtu dojrzałej dyni, wyzierającą Jimowi z pod łokcia. Metys też podniósł ramię, jakby chciał zadać cios zgóry. Absit omen!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.