Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIII

— Po tych słowach, nie zmieniając wcale postawy, poddał się biernie, że tak powiem, milczeniu. Dotrzymywałem mu towarzystwa, gdy nagle — choć nie raptownie — przemówił, jakby wypełnił się czas, kiedy mu było sądzone wyjść z bezruchu i odezwać się swym zwykłym głosem, spokojnym i zachrypłym:
— „Mon Dieu! jak ten czas mija!“
— Nic pospolitszego od tej uwagi, ale wypowiedzenie jej zbiegło się dla mnie z chwilą wizji. To nie do wiary, jak my idziemy przez życie z przymkniętemi oczyma, z przytępionemi uszami, z senną myślą. Może to i dobrze; może właśnie ta tępota czyni życie — dla niezmiernej większości ludzi — znośnem i pożądanem. Jednakże tylko bardzo nieliczni nie doznają rzadkich chwil ocknienia, kiedy się widzi, słyszy, rozumie tak wiele — wszystko — w jednym błysku — póki się nie zapadnie z powrotem w przyjemną drzemkę. Podniosłem oczy podczas gdy mówił i ujrzałem go, jakbym go nigdy przedtem nie widział. Ujrzałem jego brodę, opuszczoną na piersi, niezgrabne fałdy munduru, splecione ręce, nieruchomą postawę nasuwającą dziwną myśl, że został tam poprostu porzucony. Czas rzeczywiście mijał; prześcignął tego człowieka i wysforował się naprzód. Zostawił go beznadziejnie w tyle z paru ubogiemi darami: siwą jak stal czupryną, znużeniem wypisanem na opalonej twarzy, dwiema bliznami, parą wytartych szlif. Ów człowiek należał do tych spokojnych, godnych zaufania ludzi, stanowiących surowy materjał, z którego wyrastają wielkie sławy; było to jedno z niezliczonych istnień, grzebanych bez trąb i bębnów — istnień, które są podwalinami wspaniałych osiągnięć.
— „Jestem obecnie trzecim porucznikiem na Victorieuse (był to wówczas flagowy okręt francuskiej eskadry na oceanie Spokojnym) — rzekł, odrywając plecy od ściany na parę cali ażeby mi się przedstawić. Skłoniłem się lekko po mojej stronie stołu i powiedziałem, że dowodzę handlowym okrętem zakotwiczonym obecnie w Rushcutters’Bay. Oświadczył iż go zauważył — taki ładny, niewielki statek. Mówił o nim po swojemu — bardzo uprzejmie a obojętnie. O ile pamiętam, zdobył się nawet na uprzejme skinienie głową i powtarzał, oddychając ciężko:
— „Tak, tak. Mały statek na czarno pomalowany — bardzo ładny — bardzo ładny (très coquet). Po niejakim czasie obrócił się zwolna całem ciałem, aby się znaleźć nawprost szklanych drzwi po prawej stronie. Nudne miasto (triste ville) — zauważył, wpatrując się w ulicę. Dzień był słoneczny; szalał południowy wicher i tarmosił przechodniów, mężczyzn i kobiety — idących po trotuarze; zalane słońcem fronty domów z drugiej strony ulicy były przesłonięte kłębami pyłu wzbijającego się wysoko. — Wysiadłem na brzeg — powiedział — żeby trochę nogi rozprostować, ale... — Nie skończył i zapadł znów w głąb bezruchu. — Proszę pana, niech mi pan powie — zaczął z rozwagą, ocknąwszy się znowu — co tam było właściwie (au juste) na dnie tej sprawy? To ciekawe. Naprzykład — ten umarły — i tak dalej?“
— „Byli tam również i żywi ludzie — rzekłem — o wiele ciekawsi.“
— „Pewnie, pewnie — zgodził się półgłosem i — jakby po chwili dojrzałej rozwagi — szepnął: — Oczywiście.“
— Nie dałem się prosić i opowiedziałem mu o tem, co mnie w tej sprawie najbardziej zajmowało. Sądziłem że ma prawo wiedzieć: czyż nie spędził trzydziestu godzin na pokładzie Patny, czy jej — że się tak wyrażę — nie odziedziczył, czy nie zrobił wszystkiego co było w jego mocy? Przysłuchując mi się, wyglądał na księdza bardziej niż kiedykolwiek, a przytem — pewnie z powodu spuszczonych oczu — miał wyraz pobożnego skupienia. Raz czy dwa podniósł brwi (nie podnosząc jednak powiek), jakby chciał powiedzieć: „O, do djabła!“ Raz jeden wykrzyknął spokojnie: „No, no!“ zciszonym głosem, a kiedy skończyłem, ściągnął usta powoli i gwizdnął z żalem.
— U każdego innego mogło to być oznaką nudy, dowodem obojętności; ale on w tajemniczy swój sposób umiał przybrać w bezruchu wyraz głębokiego zrozumienia, rojącego się od cennych myśli. Wreszcie powiedział tylko: „Bardzo zajmujące“ — grzecznym tonem, nie głośniejszym prawie od szeptu. Zanim jeszcze przetrawiłem swój zawód, dodał, niby mówiąc do siebie: „Otóż to. Otóż to właśnie.“ Broda jego opadła jakgdyby niżej na piersi, ciało zaciężyło bardziej na krześle. Chciałem go właśnie zapytać, co ma na myśli, gdy spostrzegłem że coś nakształt drgnienia przebiegło po całem jego ciele — jak się widzi czasem lekką zmarszczkę na stojącej wodzie, nim się jeszcze poczuje wiatr.
— „Więc ten biedny chłopiec uciekł z tamtymi“ — rzekł spokojnie z powagą.
— Nie wiem co mię skłoniło do uśmiechu; o ile pamiętam, jedyny raz się wtedy uśmiechnąłem w związku z ową sprawą. Ale to proste stwierdzenie rzeczy brzmiało tak zabawnie po francusku: „s’est enfui avec les autres,“ powiedział porucznik. I nagle zacząłem podziwiać bystrość tego człowieka. Trafił odrazu w sedno: wyłuskał jedyną rzecz, o którą mi chodziło. Miałem wrażenie, że zasięgam opinji znawcy o tym wypadku. Niewzruszony i dojrzały spokój Francuza upodabniał go do eksperta, który owładnął faktami, i dla którego ludzkie kłopoty są poprostu dziecinną zabawką.
— „Ach, ci młodzi, ci młodzi! — rzekł pobłażliwie. — A w gruncie rzeczy z tego się nie umiera.“
— „Z czego?“ — spytałem szybko.
— „Ze strachu.“
— Wyjaśnił o co mu chodzi i pociągnął łyk ze szklanki. Spostrzegłem iż trzy ostatnie palce ręki, na której miał bliznę, były sztywne i nie mogły się niezależnie od siebie poruszać, tak że podnosił szklankę nieporadnie.
— „Człowiek zawsze się boi. Niech mówią co chcą, ale... — Postawił niezgrabnie szklankę z powrotem. — Strach, strach — uważa pan — jest zawsze tutaj... — Dotknął piersi obok mosiężnego guzika, w tem samem miejscu gdzie Jim się uderzył, zapewniając że jego serce jest w porządku. Prawdopodobnie zrobiłem jakiś ruch przeczący, bo porucznik obstawał przy swojem: — Tak, tak. Człowiek gada i gada, wszystko to bardzo pięknie; ale koniec końców nie jest się mędrszym od pierwszego lepszego człowieka — ani też odważniejszym. Odwaga! O to nie trudno. Wycierałem kąty — (J’ai roulé ma bosse) — rzekł, używając tego wyrażenia z niewzruszoną powagą — po wszystkich częściach świata; znałem ludzi odważnych — i jak jeszcze! Allez! — Popił niedbale ze szklanki. — Na służbie — rozumie pan — odważnym być się musi — tego wymaga nasz zawód (le métier veut ça). Prawda? — odwołał się do mnie porozumiewawczo. — Eh bien! każdy człowiek — jeśli jest uczciwy bien entendu — wyzna że przychodzi chwila — przychodzi taka chwila — na najtęższego z nas — przychodzi skądś taka chwila, kiedy się wszystko z rąk wypuszcza (vous lâchez tout). I trzeba żyć z tą prawdą — uważa pan? Przy pewnym zbiegu okoliczności strach przychodzi napewno. Paniczny strach (un trac épouvantable.) A nawet i dla ludzi, którzy tej prawdy nie uznają, strach jednakże istnieje — strach przed samym sobą. Bezwzględnie. Niech mi pan wierzy. Tak, tak... W moim wieku człowiek wie co mówi — que diable!... — Wypowiedział to wszystko tak beznamiętnie, jakby oderwana mądrość przez niego mówiła i zaczął zwolna kręcić wielkiemi palcami, co spotęgowało jeszcze wrażenie wywołane przez jego obojętność. — To jest oczywiste — parbleu! — ciągnął dalej — bo wbrew wszelkim postanowieniom wystarczy zwyczajny ból głowy albo niestrawność (un dérangement d’estomac) ażeby... Weźmy mnie, naprzykład — przetrzymałem różne próby. Eh bien! Ja, który do pana mówię, pewnego razu...
— Wysączył resztę napoju i zaczął znów obracać palcami. — Nie, nie, od tego się nie umiera — wyrzekł ostatecznie, a kiedy się przekonałem, że nie ma zamiaru opowiadać dalej swego przeżycia, poczułem wielki zawód, tembardziej że — rozumiecie — trudno było nalegać aby się zwierzał z tego rodzaju historji. Siedziałem, milcząc, on także, i zdawało się że to mu najbardziej dogadza. Nawet jego palce znieruchomiały. Wtem poruszył znowu wargami. — Tak to, tak — zaczął flegmatycznie. Człowiek urodził się tchórzem (l’homme est né poltron). W tem cała trudność — parbleu! Inaczej byłoby zbyt łatwo. Ale przyzwyczajenie — przyzwyczajenie — konieczność — rozumie pan? — oczy innych ludzi — voilà! człowiek daje sobie z tem radę. A jeszcze i przykład tych, którzy nie lepsi są od nas a jednak trzymają się dzielnie...“
— Głos jego ucichł.
— „Tamten młody człowiek — niech pan to zauważy — nie miał żadnej z tych podniet, przynajmniej w owej chwili“ — rzekłem.
— Podniósł brwi pobłażliwie.
— „Ja nie mówię — ja nic nie mówię. Młody człowiek, o którym rozmawiamy, mógł mieć najlepsze chęci — najlepsze chęci“ powtórzył, sapiąc zlekka.
— „Cieszy mnie że pan się zapatruje na to wyrozumiale — rzekłem. — On był pod tym względem pełen najlepszych nadziei i...“
— Urwałem, gdyż porucznik szurgnął nogami pod stołem. Podciągnął ciężkie powieki. Mówię: podciągnął, bo żadne inne wyrażenie nie oddałoby spokojnej rozwagi tego ruchu — i nareszcie ujawnił mi się zupełnie. Patrzyły na mnie dwa małe kółka, jak dwa drobne stalowe pierścienie otaczające czerń źrenic. Ten ostry wzrok — w związku z masywnym korpusem porucznika — robił wrażenie niezmiernej sprawności, jak berdysz wyostrzony nakształt brzytwy.
— „Pardon — rzekł Francuz z wyszukaną uprzejmością. Podniósł prawą rękę i pochylił się naprzód. — Niech mi pan pozwoli... Twierdziłem że można bardzo dobrze sobie radzić, choć się wie że odwaga sama z siebie nie przychodzi (ne vient pas tout seul). Nic w tem znów niema takiego, coby mogło wytrącić człowieka z równowagi. Jedna prawda więcej nie powinna życia uniemożliwiać... Ale honor — honor, proszę pana... Honor!... to jest rzeczywiste, to istnieje naprawdę. A co życie może być warte, jeśli... — porwał się na nogi gwałtownie i ciężko, niby spłoszony wół gramolący się z trawy —...jeśli honor jest stracony — ah ça! par exemple — nie mogę się co do tego wypowiedzieć — ponieważ — monsieur — nic o tem nie wiem.“
— Wstałem również; usiłowaliśmy obaj przybrać jaknajuprzejmiejszą minę, stojąc niemo naprzeciw siebie, jak dwa porcelanowe pieski na kominku. A niechże go! Przekłół bańkę mydlaną. Zaraza błahości, która czyha na ludzkie wywody, spadła na naszą rozmowę i zmieniła ją w puste dźwięki.
— „Bardzo pięknie — rzekłem z zakłopotanym uśmiechem — więc może wszystko polega na tem, żeby ukryć to co należy?“
— Miałem wrażenie że odetnie mi się natychmiast, lecz zmienił zdanie nim jeszcze zaczął mówić.
— „To, proszę pana, jest dla mnie za mądre — to mnie przerasta — ja o takich rzeczach nie myślę.“
— Skłonił się ciężko nad czapką, którą trzymał przed sobą za daszek między wielkim i wskazującym palcem okaleczonej ręki. Skłoniłem się również. Kłanialiśmy się jednocześnie; szurgaliśmy nogami bardzo ceremonialnie jeden przed drugim, a brudny kelner przyglądał się nam krytycznie, jakby był za to przedstawienie zapłacił. — „Serviteur“, powiedział Francuz. Znowu szurgnięcie. „Monsieur“... „Monsieur“... Szklane drzwi zamknęły się za jego szerokiemi plecami. Widziałem jak południowy wicher porwał go i pchał przed sobą; Francuz trzymał rękę u głowy i naprężał ramiona, a poły munduru oblepiały mu się naokoło nóg.
— Siadłem z powrotem, samotny i zniechęcony do sprawy Jima. Nie dziwcie się, że po upływie trzech lat jego historja pozostała dla mnie aktualna; wtedy właśnie dopiero co z nim się spotkałem. Przybyłem prosto z Samarangu, gdzie brałem ładunek dla Sydneju; była to mała zajmująca tranzakcja — którą obecny tu Karolek nazwałby jednem z mych rozsądnych posunięć. Otóż w Samarangu widywałem się z Jimem od czasu do czasu. Był zatrudniony wtedy u De Jongha, któremu go poleciłem. Pracował jako subjekt. „Mój przedstawiciel na wodzie“, jak go De Jongh nazywał. Nie można sobie wystawić życia bardziej pozbawionego wszelkiej pociechy, bardziej wyzutego z najdrobniejszej iskierki świetnych pozorów — chyba tylko zajęcie agenta od ubezpieczeń. Mały Bob Stanton — obecny tu Karolek znał go dobrze — doświadczył tego na własnej skórze. To ten sam właśnie, który potem utonął, starając się wyratować pannę służącą podczas zatonięcia Sephory. Pamiętacie może — taki wypadek zderzenia mglistym rankiem niedaleko hiszpańskiego brzegu. Wszyscy pasażerowie zostali zapakowani porządnie do łódek i odwiezieni dobry kawał od statku, kiedy Bob wrócił i wlazł znowu na pokład po tę dziewczynę. Nie umiem powiedzieć jakim sposobem ją zostawiono; w każdym razie oszalała zupełnie ze strachu — nie chciała statku opuścić, trzymając się poręczy niby kleszczami. Z łodzi widać było dokładnie jak się mocują z Bobem, ale biedak był najmniejszy wzrostem ze wszystkich oficerów w marynarce handlowej, a ta kobieta miała pięć stóp dziesięć cali i była podobno silna jak koń. Szamotali się to w jedną, to w drugą stronę, nieszczęsna dziewczyna wrzeszczała jednym głosem, a Bob od czasu do czasu krzyczał na swoich ludzi, żeby się trzymali w porządnej odległości od statku. Jeden z majtków mówił mi potem, kryjąc uśmiech na to wspomnienie:
— „Dalibóg, panie kapitanie, wyglądało to jakby niegrzeczny malec bił się ze swoją matką“. Ten sam stary majtek opowiadał mi innym razem: „W końcu zobaczyliśmy że pan Stanton przestał ciągnąć dziewczynę, tylko stał i patrzył na nią, jakby jej pilnował. I ot co przyszło nam potem na myśl: pewnie liczył na to, że prąd wody oderwie ją od poręczy i umożliwi mu ratunek. Nie odważyliśmy się zbliżyć do okrętu; po krótkiej chwili poszedł nagle na dno, przechyliwszy się na prawą burtę — chlup! Woda wessała wszystko ze straszliwą siłą. Nie widzieliśmy nigdy aby coś żywego lub martwego wydostało się na powierzchnię“.
— Zdaje się że krótki pobyt biednego Boba na wybrzeżu był wynikiem miłosnych komplikacyj. Bob cieszył się nadzieją iż skończył z morzem raz na zawsze, i był przekonany że największe szczęście na ziemi stało się jego udziałem, tymczasem skończyło się na tej agenturze od ubezpieczeń. Jakiś jego kuzyn z Liverpoolu wsadził go do tego interesu. Bob opowiadał nam często swoje doświadczenia na tem polu. Tak nas rozśmieszał, że w końcu zawsześmy się popłakali. A Bob, wcale zadowolony z wywołanego wrażenia, stał między nami, malutki, z brodą po pas, podobny do krasnoludka, i mówił, podnosząc się na czubki palców:
— „Dobrze wam się śmiać, szelmy, ale mówię wam — po tygodniu takiej roboty nieśmiertelna dusza kurczy się w człowieku jak zeschnięte ziarnko grochu“.
— Nie wiem, jak dusza Jima przystosowała się do nowych warunków życia — zanadto mię zaprzątało wynalezienie dla niego zajęcia, któreby mu zapewniło jaką taką egzystencję — ale nie wątpię że bujna jego wyobraźnia cierpiała straszne męki głodu. Z całą pewnością nie miała się czem karmić w tym nowym zawodzie Jima. Boleśnie było patrzeć na niego przy tej pracy, choć trzeba przyznać z uznaniem, że odwalał ją z upartą pogodą. Patrzyłem jak się mozolił nad nędzną robotą, i zdawało mi się że to jest kara za bohaterskie rojenia jego imaginacji — pokuta za pożądanie chwały, której nie był w stanie udźwignąć. Zanadto się rozmiłował w wyobrażaniu sobie, że jest wspaniałym wyścigowcem, a teraz został skazany na niezaszczytny znój, jak szkapa woziwody. Wykonywał bardzo dobrze swe obowiązki. Zamknął się w sobie, spuścił głowę, nie poskarżył się nigdy ani słowem. Bardzo to było piękne, doprawdy — wyjąwszy niektóre fantastyczne i gwałtowne wybryki Jima przy tych nieszczęsnych okazjach, kiedy nieposkromiona historja Patny na wierzch wypływała. Ten skandal ze wschodnich wód nie dawał się niestety pogrzebać. I właśnie dlatego nie mogłem mieć poczucia, że na dobre z Jimem skończyłem.
— Siedziałem więc po odejściu francuskiego porucznika, myśląc o Jimie, ale rozpamiętywania moje nie były związane z chłodnym, posępnym pokojem przy sklepie De Jongha, gdzieśmy niedawno zamienili z Jimem pośpieszny uścisk ręki. Wspominałem jak siedzieliśmy sam na sam — przed kilku laty — na długiej werandzie Malabarskiego hotelu; świeca rzucała ostatnie błyski, a za plecami Jima był chłód i mrok nocy. Dostojny miecz ojczystego prawa wisiał nad jego głową. Jutro — a może już dzisiaj? — (było dobrze po północy nimeśmy się rozeszli) — sędzia pokoju o marmurowej twarzy ukarze grzywnami i więzieniem winnych ze sprawy o napad i pobicie, a potem wzniesie straszną broń i uderzy w pochylony kark Jima. Nasza nocna rozmowa przypominała dziwnie ostatnią noc spędzoną ze skazańcem. Przecież Jim zawinił naprawdę. Powtarzałem to sobie raz po raz: zawinił i był człowiekiem zgubionym; a jednak pragnąłem mu oszczędzić szczegółów formalnej egzekucji. Nie będę tu wyjaśniał dlaczego — zresztą chybabym nie potrafił; ale jeśli nie orientujecie się jeszcze w tem wszystkiem, to albo moje opowiadanie było bardzo niejasne, albo też wy zbyt senni by uchwycić treść moich słów. Ani myślę bronić swej moralności. Nie było moralności w porywie, który mię skłonił do przedstawienia Jimowi planu Brierly’ego — planu ucieczki — w całej jego że tak powiem prymitywnej prostocie. Miałem przy sobie te rupje — w kieszeni — gotowe do jego użytku. Och, to tylko pożyczka, naturalnie że pożyczka; a może przydałby się Jimowi list polecający do mego znajomego (w Rangunie), któryby mógł mu wynaleźć jakieś zajęcie... Ależ z największą przyjemnością! Mam pióro, atrament i papier w pokoju na pierwszem piętrze. I w chwili gdy to mówiłem, zapragnąłem natychmiast ten list napisać: dzień, miesiąc, rok, druga trzydzieści nad ranem... W imię naszej dawnej przyjaźni proszę cię o wynalezienie jakiegoś zajęcia dla p. Jakóba takiego a takiego, który... i t. d. i t. d. Byłem gotów pisać o Jimie w tym sensie. Jeśli nie zyskał całej mojej sympatji, zdobył dla siebie coś więcej — dotarł do samego dna, do źródła tego uczucia, do tajnej uczuciowości mego egoizmu. Nic przed wami nie ukrywam, bo w przeciwnym razie wydałbym się wam bardziej niezrozumiały niż sobie człowiek może na to pozwolić; powtóre zaś — jutro zapomnicie i moją szczerość, i wszystkie inne lekcje przeszłości. W tej sprawie — mówiąc brutalnie i jasno — ja byłem człowiekiem bez skazy; lecz subtelna niemoralność mych zamiarów została pokonana przez moralną prostotę przestępcy. Bezwątpienia Jim był też samolubny, ale jego samolubstwo miało szlachetniejsze źródło, wyższy cel. Przekonałem się że — bez względu na wszystkie moje argumenty — Jim pragnął być obecny przy obrzędzie egzekucji; to też nie mówiłem z nim wiele na ten temat, gdyż czułem iż jego młodość będzie potężnym przeciw mnie argumentem: wierzył w to, o czem nawet wątpić już dawno przestałem. Było coś pięknego w szaleństwie jego niewyrażonej, ledwie skrystalizowanej nadziei.
— „Uciec! Nawet myśleć o tem nie mogę“ — rzekł, potrząsając głową.
— „Proponuję panu coś, za co nie żądam ani nie oczekuję żadnej wdzięczności — rzekłem; — odda pan dług, kiedy panu będzie wygodnie, i...“
— „Strasznie pan jest dobry“ — mruknął, nie podnosząc oczu. Śledziłem go bacznie; jakże niepewnie musiała mu się przyszłość przedstawiać; ale nie ugiął się, jakby rzeczywiście serce miał wytrzymałe na wszystko. Poczułem gniew — zresztą nie poraz pierwszy tej nocy.
— „Sądzę że ta cała nędzna historja — rzekłem — już i tak dość jest gorzka dla takiego jak pan człowieka...“
— „O tak, o tak — szepnął po dwakroć z oczami wbitemi w podłogę. To było rozdzierające. Twarz jego górowała nad światłem; widziałem puch na jego policzku, ciepły kolor rumieńca pod gładką skórą. Wierzcie mi albo nie wierzcie, ale twierdzę że to było okropnie rozdzierające. Pobudziło mię do brutalności.
— „Aha — rzekłem; — więc niech mi pan pozwoli wyznać, że nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jakiego pożytku pan się spodziewa po tem babraniu się w błocie“.
— „Pożytku!“ — wyszeptał z głębi swego milczenia.
— „Niech mnie djabli wezmą, jeśli wiem o co panu chodzi“ — rzekłem z wściekłością.
— „Usiłowałem panu powiedzieć wszystko co o tem myślę — rzekł powoli, jakby rozmyślając o czemś, co się nie da wyrazić. — Ale ostatecznie to przecież jest moja sprawa. — Otworzyłem usta aby mu się odciąć i nagle przekonałem się, że tracę do siebie całe zaufanie; a i on także jakby machnął na mnie ręką, gdyż pomrukiwał niby człowiek, który nawpół głośno rozmyśla: — Poszli sobie... poszli do szpitala... Żaden z nich nie chciał stawić temu czoła... Cóż to za... — poruszył zlekka ręką aby zaznaczyć swoją pogardę. — Ale ja muszę przejść przez to, nie wolno mi się od tego wykręcać, bo inaczej... Nie będę się uchylał od niczego“.
— Zamilkł. Wpatrywał się w przestrzeń, jakby go nawiedziła jakaś wizja. Twarz jego odbijała nieświadomie pogardę, rozpacz, postanowienie — odbijała je kolejno, jak zwierciadło magiczne odbija przesuwające się nieziemskie kształty. Żył pośród złudnych widm, pośród surowych cieni.
— „Ależ to głupstwo, kochany chłopcze“ — zacząłem. Poruszył się z niecierpliwością.
— „Mam wrażenie że pan mnie nie rozumie — rzekł dobitnie i dodał, patrząc na mnie nieugięcie: — Mogłem skoczyć, ale uciekać nie będę“.
— „Nie chciałem pana obrazić — rzekłem. — I lepsi od pana uważali czasem ucieczkę za wskazaną“ — zakończyłem w idjotyczny sposób. Pokrył się rumieńcem, a ja w zmieszaniu o mało co się nie udławiłem własnym językiem.
— „Może i tak — rzekł w końcu — widać do nich nie dorosłem; nie mogę sobie na to pozwolić. Jestem obowiązany walczyć z tem do ostatka — i walczę — teraz“. — Wstałem z krzesła i poczułem, że członki zupełnie mi zesztywniały. Chcąc przerwać kłopotliwe milczenie, nie potrafiłem wymyślić nic lepszego od uwagi, wypowiedzianej lekkim tonem:
— „Nie miałem pojęcia że już tak późno“.
— „Myślę że pan ma tego wszystkiego dosyć — rzekł szorstko; — a mówiąc szczerze — zaczął się rozglądać za kapeluszem — to i ja także“.
— Więc odrzucił tę jedyną propozycję. Odtrącił moją pomocną dłoń; był teraz gotów do odejścia, a za balustradą noc zdawała się nań czekać bardzo spokojnie, jakby był przeznaczoną dla niej zdobyczą. Usłyszałem jego głos: „Aha, jest tutaj“. Znalazł kapelusz. Wahaliśmy się przez parę sekund.
— „Co pan zrobi po — po“... — zapytałem bardzo cicho.
— „Pójdę sobie pewnie do djabła“ — mruknął cierpko. W pewnej mierze odzyskałem już panowanie nad sobą i osądziłem że będzie najlepiej, gdy wezmę to lekko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.