Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— „O tak, o tak — szepnął po dwakroć z oczami wbitemi w podłogę. To było rozdzierające. Twarz jego górowała nad światłem; widziałem puch na jego policzku, ciepły kolor rumieńca pod gładką skórą. Wierzcie mi albo nie wierzcie, ale twierdzę że to było okropnie rozdzierające. Pobudziło mię do brutalności.
— „Aha — rzekłem; — więc niech mi pan pozwoli wyznać, że nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jakiego pożytku pan się spodziewa po tem babraniu się w błocie“.
— „Pożytku!“ — wyszeptał z głębi swego milczenia.
— „Niech mnie djabli wezmą, jeśli wiem o co panu chodzi“ — rzekłem z wściekłością.
— „Usiłowałem panu powiedzieć wszystko co o tem myślę — rzekł powoli, jakby rozmyślając o czemś, co się nie da wyrazić. — Ale ostatecznie to przecież jest moja sprawa. — Otworzyłem usta aby mu się odciąć i nagle przekonałem się, że tracę do siebie całe zaufanie; a i on także jakby machnął na mnie ręką, gdyż pomrukiwał niby człowiek, który nawpół głośno rozmyśla: — Poszli sobie... poszli do szpitala... Żaden z nich nie chciał stawić temu czoła... Cóż to za... — poruszył zlekka ręką aby zaznaczyć swoją pogardę. — Ale ja muszę przejść przez to, nie wolno mi się od tego wykręcać, bo inaczej... Nie będę się uchylał od niczego“.
— Zamilkł. Wpatrywał się w przestrzeń, jakby go nawiedziła jakaś wizja. Twarz jego odbijała nieświadomie pogardę, rozpacz, postanowienie — odbijała je kolejno, jak zwierciadło magiczne odbija przesuwające się nieziemskie kształty. Żył pośród złudnych widm, pośród surowych cieni.