Litościwa Mrówka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Litościwa Mrówka
Podtytuł Bajka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 27
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1932
Druk Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA



ELWIRA KOROTYŃSKA
Litościwa Mrówka
BAJKA
z ilustracjami


WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ
w WARSZAWIE
PRINTED IN POLAND
Druk. Sz. Sikora





Minęło cudne lato, a minęło, jak jedna szczęścia godzina, bo, co dobre i piękne, za krótkiem nam się zwykle wydaje...
Na rydwanie z pożółkłych liści wjeżdżała majestatyczna jesień.
Wichrem miotana jej postać przyodziała się w płaszcz z purpurowych liści winnego szczepu, na głowie dumnej pani kołysał się wieniec z głogu, pas ze złocistych liści klonu opasywał jej kibić.
Poddawała się wichrom z rozkoszą i przebiegała na swym rydwanie mile całe, zmiatając trzymaną w dłoni ciernistą kosą, wszystko co zielone i wonne ziemi się jeszcze trzymało.
Przebiegła i po do niedawna kwiecistej łące i po cudnym mchem usłanym lesie i po polach, drobnem, ostatniem kwieciem porosłem.
Kędy szła, zrywały się jak przestraszone ptaki, z drzew i krzewów liście, łamały się delikatne roślinki.
Jęk wichru łączył się z cichem szlochaniem zamierającego kwiecia, ziół i traw, ku ziemi się chylących...
Z pod pożółkłej kępki zielska wyszedł, chwiejąc się tancerz letni, w zieloną szatę odziany — konik polny.
Nie skakał, nie świrkał, jak latem, lecz wlókł z trudem płaszcz swój szmaragdowy na grzbiecie, a główkę zadumaną ponuro, ku ziemi nizko pochylił.
Biedak głodny był srodze.
Odkąd wiatr jesienny po lasach, polach i łąkach hulać począł, nasz zielony rycerz nie znalazł żadnego pożywienia.
Skrył się pod kępką traw od wichru jakoś nie tkniętych i czekał uspokojenia.
Uspokoiło się wprawdzie na chwilę, ale żywności nie było żadnej.
Dokąd pójdzie?
Ani jednego świerszczyka, ani jednego motylka — wszystko znikło gdzieś, skryło się lub zamarło.
O, ale polny tancerz umrzeć nie chce! Za dobrze mu było w życiu... Jadł, słodycz z kwiatów wysysał, tańczył i trele wywodził... Ponadto nic!
I nie znał czem zimno i głód, czem smutek ponury i rozpaczliwa niedola i ciężka o byt walka.
Stoi przeto, nieprzygotowany do grożącej mu nędzy, taki niezaradny i tyle w sobie mający trwogi...
A wicher wyje coraz to głośniej, a głód ściska wnętrzności biednego stworzenia.
Dopełzł do jakiejś zagrody, koło której rozciągał się sad, a w nim stały ule.
Właśnie z jednego pszczelego domku wyleciała pszczółka.
Rozejrzała się dookoła, sprobowała coś znaleźć wśród zielska, wątłem kwieciem jeszcze gdzieniegdzie obsypanego, wsunęła się w kielich pozostałego na uboczu tytoniu, potem wydobywać poczęła słodycz z wiednącej od ostrego zimna georginji.
— Pani, — szepnął słabym głosikiem zgłodniały — jam od dwóch dni niczego nie miał w ustach...
— Co tam? Kto coś mruczy? Niczego nie widzę! Kto mówi? Zum, zum, zum!

— Pani, to ja, konik polny...
— Czego pan sobie życzy? Tylko mów pan szybko, czasu nie mam do słuchania cedzonych słówek. To nie salon... Zum, zum, zum..
— Jestem głodny...
Przy tych słowach główka biednego konika opadła na piersi, a skrzydełka opuściły się ku murawie.
— Głodny? A to dziwne! Czemuż pan nie poszukasz sobie pożywienia?
— Jestem bez sił, bez mocy... Ratuj pani!
Wczoraj rano zbudziły mnie poświsty wiatru, zimno przejęło mnie do głębi, serce zabolało okrutnie...
Czułem, żem zgubiony! Szukać począłem czego do zjedzenia, ale nie znalazłem. Umieram z głodu.
Ratuj mnie pani, nie opuszczaj! odwdzięczę ci się kiedy...
— Cha! cha! cha! Patrzcie go, jaki mądry! Przez całe lato nie zrobił nic, nie znał czem praca, a teraz chce nie być głodnym! Do gotowego go ciągnie...
Całe lato spędził na hulankach i balach.
Jednego dnia szedł na wesele do zięby, na drugi dzień, nigdy nie strudzony, tańczył u komara; a jeśli i nigdzie nie szedł, to skakał sam, jak pajac, bezustanku...
A teraz chce mego miodu! Precz niecnoto!
Wynoś się próżniaku! Tańczyłeś przez lato, tańcz i zimę całą... Nie dla ciebie pracuję, darmozjadzie!
Coo? Jeszcze stoisz? Bo jak cię kolnę żądłem!
Biedny konik zebrał wszystkie swe siły i uciekł od złośliwego owadu.
A w ślad za nim biegł śmiech szyderczy samolubnej, bezlitośnej pszczoły, dumnej swego miodu i wosku.
Oddaliwszy się od stojących w sadzie uli, spadł bezsilny na pożółkłe, leżące gromadnie liście...
— Umrę tu, — szepnął omdlały od głodu — niema dla mnie ratunku!
I ułożywszy skrzydełka i łebek na jednym z liści zapadł w odrętwienie.
Naraz uczuł, że się coraz niżej opuszcza, że zapada w ziemię...
Przerażenie go ogarnęło. Co to? czyżby był tak ciężki, że udźwignąć go ziemia nie może?
Uniósł zmartwiałe źrenice i to co ujrzał, było nad wyraz okropne.
Koło niego uwijała się gromada żałobników i chciała go już pogrzebać...
Czterech z nich, czarno odzianych, z żółtemi szarfami, spełniało rolę grabarzy.
Wsunąwszy się pod żyjącego jeszcze konika polnego kopało pod nim zawzięcie.

Małe nóżki podrzucały grudki ziemi do góry, pogłębiały dołek, w którym leżał przerażony owad. Inne odgarniały dalej ziemię i odrzucały liście. Byli to karawaniarze, całkowicie czarno odziani, ponure ich miny nadawały się bardzo do smutnego tego obrządku.
Świst jakiś, wydobyty rozpaczą, wydarł się z piersi pozornie martwego konika.
Niezwykłą siłą uniósł się z przygotowanego dlań grobu i uciekać z całej mocy począł.
Przerażone żuki puściły się też czemprędzej w inną stronę, groza napełniła ich serca... zrozumiały, że konik polny albo zmartwychwstał, albo też było to jego widmo.
Jeden z nich, z żółtemi pręgami na grzbiecie przysięgał, że to był duch konika polnego, bywając bowiem na seansach spirytystycznych, widywał duchy i miały one podobną postać i barwę.
Dopełzłszy do swych kryjówek, grabarze, przez cały dzień nie wychodziły do swych zwykłych czynności.
Nie widziały, że pod krzewem kaliny leżał martwy wróbelek, że gdzieśindziej były prawdziwie martwe owady, na pogrzeb przyzwoity oczekujące.
Dopiero na drugi dzień odważyły się iść do roboty.
A tymczasem konik polny, nabrawszy sił z przerażenia, dowlókł się do norki, gdzie kret miał swe legowisko.
Ujrzał go wyłażącego na powierzchnię, opasłego nad miarę, w płaszcz aksamitny odzianego.
— Panie, posil mnie czemkolwiek, daj mi schronienie...
— Nie widzę kto mówi, czem mogę służyć i kim pan lub pani jesteś?
— Jestem konikiem polnym, nie raz uprzyjemniałem ci wieczory swym śpiewem...
Teraz jestem bezsilny i głodny, ratuj mnie, wielmożny panie...
— Pi, pi, pi! jakiś ty mądry! Chciałbyś, żebym na ciebie pracował! Pracuj sam na siebie, bądź takim, jak ja, nie próżnuj w lecie, a na zimę ci nie zabraknie pokarmu...
Mam żonę i dzieci do wyżywienia — to dosyć!
Przytem mam reumatyzm w nogach grzebać dla ciebie nie będę, wilgoć mi szkodzi... Odpocząć muszę... Żegnaj braciszku...
— Ach! ach! — jęknął nieszczęśliwy — pozostaje mi tylko umrzeć!
— Masz rację, masz rację, mój panie skoczku, nabawiłeś się już tyle, natańczyłeś, że powinno ci to starczyć na całe życie...

Połóż się na tym listku i umrzyj...
— Niema na świecie litości, niema współczucia! — wyszeptał biedny owad — ale co ja widzę? pełznie kropkowana biedronka... ta mię napewno poratuje, niedarmo wszak zwą to maleństwo bożą krówką... Pani, ulituj się nademną!
— Szmer głosu słyszę, oj! trzeba zmykać! — z trwogą zaszeptała biedronka, — to pewnie człowiek, wróg nasz nieczysty... Depce nas, albo dusi w palcach i za co? za jakie winy?
Toć zjadamy szkodliwe mszyce, kurz z liści zrzucamy swemi nóżkami, nie krzywdzimy ludzi zupełnie...
— Pani ratuj!
— Nie, to nie człowiek... Kto mówi?
— To ja konik polny, nędzarz nad nędzarze, od dwóch dni niczego nie jadłem...
— Aha! to konik polny... Mój kochany, i dlaczegożto niczego nie jadłeś? czyś chory?
— Nie chorym, alem bardzo osłabiony z głodu...
— Zajrzyj więc do swej spiżarni, weź czego do zjedzenia i głód minie...
— Nie mam spiżarni, nie mam zapasów, — wyjączał z trudem konik polny.
— Nie masz? A dlaczegożto, jeśli wolno wiedzieć? czyś kaleka? Cożeś robił przez lato?
— Tańczyłem, wydawałem wieczorki, grałem na weselach...
— I nic więcej?
— Nie, wielmożna pani biedronko...
— Jak nic, to i ja nic, mój panie. Idź gdzie pieprz rośnie i nie zawracaj mi głowy... Nie dla ciebie zbierałam zapasy na zimę. Do widzenia!
— Do widzenia? Ach! nie ujrzy mnie już nikt! Umrę z głodu...
— A wiesz, to najlepsze dla ciebie... dosyć mamy na świecie próżniaków... niech umierają te zakały społeczeństwa.
Górą praca!
Szybko przesunęła się po żółtym liściu kolorowym i znikła.
A konik padł bezsilny na płatek zwiędłej georginji i omdlał.
Tymczasem wiatr ustał, ukazało się złociste słońce, niebiosa okryły się błękitem, ciepły powiew padł na zziębnięte trawy i zioła, niektóre z nich uniosły do góry opadające ku dołowi listki i ruchem płatków pytały: — Czy to lato powraca?
Konik polny nie pytał nic, nie miał żadnych złudzeń, ni nadziei.
Na podłożu wiednącej georginji leżał smutny i blady, głodem i niedolą zwalczony.
I jeśliby nie oddech coraz słabnący, możnaby go było wziąć za martwego... Z mrowiska oddawna już sunęła ku niemu mała brunatna mrówka.
Skrzydełka miała odgryzione, aby nie przeszkadzały w robocie — była więc robotnicą.
Słyszała rozmowę pszczoły, kreta i biedronki, widziała nieszczęsnego konika polnego i serce jej wezbrało litością.
Pochyliła się nad martwiejącym z głodu owadem i widząc, że jeszcze żyje zawołała na towarzyszki.
Przyszły i uniosły wraz z wybawicielką listek z konikiem polnym i ułożyły go w mrowisku.
Nakarmiły go, napoiły, okryły puchem wróblim i pocieszyły.
— Dzięki wam, dzięki, szlachetne panie, — odezwał się wdzięczny owad — nie wzgardziłyście próżniakiem, jak inni... Pracować mnie nauczcie, a ciężarem dla nikogo nie będę...
— Nie masz za co dziękować, mój miły koniku, — odpowiedziała mrówka — jesteśmy już sowicie zapłacone tem, żeśmy dobry spełniły uczynek. Nie pytamy się ciebie o przeszłość, a co do przyszłości, to wyuczymy cię pracy... Nie martw się!...

KONIEC

Zobacz też[edytuj]



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.