Przejdź do zawartości

Leszek Biały — Bolesław Wstydliwy/Po burzy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Leszek Biały — Bolesław Wstydliwy
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Po burzy.

Straszliwie wyglądała nasza ziemia po tatarskim najeździe, trudno dziś sobie nawet wyobrazić podobną pustkę i zniszczenie. Gdzie niegdyś rozciągały się wsie ludne, grody warowne, bogate osady — teraz widniały tylko stratowane pola, spalone chaty, ruiny grodów, zamków i kościołów, gnijące trupy ludzi i padlina zwierząt, źródła zarazy dla pozostałych przy życiu.
Okropny to był widok. Kto nie poległ w walce, nie został wzięty w jasyr, nie zginął w płomieniach i nie padł zabity po drodze, kto zdołał skryć się w paszczy, jaskini lub bagnach, tego czekał los jeszcze boleśniejszy. Pod wpływem przerażenia, strasznych obrazów i wspomnień ludzie wpadali w obłęd, stawali się szaleńcami. Z rozczochranym włosem, wpół nadzy, wydając nieludzkie okrzyki, błąkali się po lasach, wybiegali na pola, szukając czegokolwiek, by głód zaspokoić, jedli trawę i korę drzewną lub mięso padłych zwierząt. To znów przypominali sobie stracone rodziny, z jękiem i wyciem padali na ziemię i konali z bólu i rozpaczy.
Gdy Bolesław Wstydliwy powrócił do kraju, zapłakał nad jego niedolą. Próżno dobra królowa chciała wspierać nędzę, ratować nieszczęśliwych, było to nad jej siły. Skarbiec królewski pusty, w kraju głód i spustoszenie, ziemia zamiast zboża zapach krwi wydaje, słońce nawet zdaje się patrzeć ze smutkiem na te ruiny i zgliszcza.
Ale przecie coś radzić trzeba, bo wszyscy wymrą z głodu; niema kto uprawiać ziemi, nikt nie chce budować chaty: kto raz widział Tatarów, ten ich nie zapomni, ten wie tylko, że niema przed nimi obrony, a więc po co pracować, zbierać, kiedy taka klęska grozi każdej chwili?
Wówczas za radą panów i biskupów postanowił Bolesław z obcych krajów sprowadzić osadników. W sąsiednich Niemczech ludzi było dosyć, gnębił ich ucisk możnych, podatki, rozboje; tam wysłano z Polski zaufanych powierników woli króla, by sprowadzili pomoc Przybyszom ofiarowano ziemię jakby darmo, bo na wieczną dzierżawę, na lat wiele uwalniano ich nawet od podatków, pozwalano rządzić się swem własnem prawem, wybierać z pośród siebie urzędników, słowem zostawiano im wszelką swobodę i możność zbogacenia się uczciwą pracą.
Chętnych znalazło się dosyć. Z początku z niedowierzaniem i obawą podążały niewielkie gromadki nowych osadników, lecz wkrótce potem płynęły jak rzeka całe tysiące ludzi, gotowych do pracy na gościnnej ziemi, która im zapewniała takie dobrodziejstwa.
Oto wybiera się nowa gromadka. Przygotowania do drogi dosyć zajmują czasu: wypytują o wszystko przewodnika, chcą wiedzieć, jak tam będzie, co z sobą zabrać należy, — więc zwierzęta domowe, narzędzia do pracy, zarówno pług i kosę, jak warsztat rzemieślnika, i ludzi zdatnych do pracy na roli, i do rzemiosł, w każdej osadzie potrzebnych, — a może i nasiona różnych roślin.
Jadą zwolna, na małych wózkach, po kilku, rodzinami, jak się zdarzy, część idzie piechotą. Daleka to droga, trwa miesiące całe, od czasu do czasu trzeba i odpocząć dłużej. Długim szeregiem ciągną się wózki koleją po lichej, błotnistej drodze; to przez puszczę — zda się — bez końca; to po piaszczystem bezdrożu. Tutaj zsiadają z wozów, klną niektórzy: ciężko.
Z ciekawością rozglądają się dokoła po nieznanym kraju: — Słońce jak u nas, i ziemia jak u nas, drzewa także podobne, jakoś niezbyt obco i pięknie, pięknie, tylko tak okropnie pusto.
— Nic nie szkodzi: będzie dla nas więcej miejsca.
I zaczynają śpiewać, pokrzykując ochoczo, głośno. — Nie widzieli oni Tatarów, nie stracili wesołości i odwagi.
Od czasu do czasu w polu stoi wielki słup wkopany, a w nim poprzeczne kołki: 10, 15, 20. - To znaczy, że ta ziemia przeznaczona jest dla osadników, a ile kołków w słupie, tyle lat wolni będą od podatku.
Rozglądają się, wybierają: tu ziemia niedość urodzajna, tutaj smutno. — Znaleźli wreszcie miejsce, które podobało się wszystkim; grunt żyzny, wstęga rzeki, las w pobliżu i wzgórza jakieś od północy, — zacisznie będzie, dogodnie dla wszystkich, nie szukajmy już dalej.
Radość wielka. Wszyscy wysiadają z wozów, ustawiają je porządnie czworobokiem, że stanowią jakby zagrodę, rozpalają ogniska. Kobiety warzą strawę, dzieci pobiegły na łąkę: tyle kwiatów! Cieszą się, że tu zostaną. Dla bezpieczeństwa rozstawiono straże, bydło puszczono na paszę, psy czuwają.
A nazajutrz gromadą do roboty.
Rozmierzono duży czworobok: to rynek przyszłej osady: tu stanie ratusz czyli miejsce zebrań urzędników, obok kościół, a przy nim szkoła.
Dokoła rynku domy, każdy otoczony niezbędnemi zabudowaniami, ogródkiem, a za każdym domem równy kawał pola, należący do właściciela tego domu. Każdemu będzie blizko do pracy, wygodnie, — łąki, pastwiska wspólne, jak ta woda w rzece, jak drzewo w lesie, które bez przeszkody każdy brać może na swoją potrzebę.
Jakby cudem rośnie osada. Wszyscy pracują zgodnie i w porządku, wybrano kilku starszych, którzy kierują robotą, każdy słucha ich bez oporu. Wycięto potrzebną ilość drzewa w lesie, obrabiają kłody i belki, rzną deski; inni szukają gliny, czasem wyrabiają cegły; inni uprawiają niewielką część gruntu, aby osada pierwszy rok przeżyła. Kobiety i dzieci pomagają w pracy: pasą bydło, gotują strawę, sporządzają odzież, gromadzą zapasy żywności, łowią ryby, suszą i wędzą mięso upolowanej zwierzyny, wyrabiają sery, zbierają grzyby i jagody.
Zanim nadeszła zima, już chaty pod strzechą, może nie wszystkie, ale taka ilość, że wszyscy się pomieszczą. Na początek trochę ciasno, potem będzie lepiej.
Rozmawiają o tem wesoło przy sutym ogniu na kominie. Dobrze im, mają wszystko: żywność, i schronienie, pracę i swobodę, nadzieję przyszłości.
Zajęcia i w zimie nie brak, każda izba to warsztat, — czego tu nie wyrabiają! sprzęty domowe z drzewa, kosze, obuwie, odzież, gromadzą skóry z zabitego zwierza, cenne futra, kobiety tkają płótna i wełniaki, inni sporządzają narzędzia do pracy, a wszyscy układają plany na rok przyszły i jak to potem będzie.
Z wiosną przybędą ich bracia i krewni, przywiozą rzeczy, których tutaj niema, zabiorą przygotowane materjały.
Osadnicy oczekują tych odwiedzin z upragnieniem, chcą się pochwalić tem, co już zrobili, rozpytać o znajomych i przyjaciół, o wieści ze swego kraju; spodziewają się przytem i zarobić na zamiennym handlu, zaopatrzyć w potrzebne narzędzia, zamówić inne, których potrzebować będą.
Troszczą się też o drogi, — w puszczy wycinają drzewa, zasypują poblizkie biota, stawiają znaki w polu. Aby tamtym łatwiej było trafić do ich osady.
Spojrzyjmy na to miejsce po latach 10.
To miasteczko. Takich miasteczek w Polsce dotąd nie mieliśmy. Dokoła rynku wznoszą się porządne domy, niekiedy murowane, porozdzielane uliczkami. Wewnątrz domów wygoda i dostatek: piękne rzeźbione sprzęty, kobierce, broń kosztowna, złote i srebrne naczynia, — widać, iż mieszkańcy to ludzie zamożni.
Na rynku piękny ratusz z wysoką wieżą, gdzie sprawuje urząd i sądy pan wójt, ławnicy, burmistrz i rajcowie. Tutaj odbywają się wszelkie narady, tutaj obywatele obierają sobie urzędników, tu przechowują się ważne pamiątki, wszelkie akta i pisma, tu wreszcie pokutują za winy przestępcy.
Obok ratusza kościół, przy kościele szkoła, miasteczko dba widocznie o korzyści wiedzy.
A dokoła osady pola starannie uprawne, łąki, pastwiska, lasy; — mieszkańcy nie oderwali się całkiem od roli, choć rzemiosła i handel niemałe już dzisiaj przynoszą im korzyści.
Odwiedzają ich teraz nietylko rodacy: okoliczni mieszkańcy spieszą także do ludnej, bogatej osady, gdzie wszystkiego dostanie, wszystko sprzedać można, — tylko rozmówić się trudno: przybysze nie chcą uczyć się po polsku.
Na to jednakże znalazła się rada. Duchowieństwo wyjednało u króla rozporządzenie, iż kto nie umie po polsku, nie może być burmistrzem, ani sprawować żadnego urzędu.
To się okazało bardzo skuteczną zachętą.
Po 10, 15 lub 20 latach, według umowy, zamożne miasteczko zaczęło opłacać czynsze i podatki, nie były one jednak uciążliwe i nie zniechęcały coraz nowych osadników, którym na polskiej ziemi wiodło się tak dobrze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.