Latarnia czarnoxięzka/II/Tom III/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
KARUSIA. SYLWETKI.

ROZDZIAŁ III.



NAZAJUTRZ około godziny ósméj, Tymek swoim zwyczajem, zaledwie ubrany, poszedł do kawiarni, na fajkę, gawędkę, partją billardu i szklankę kawy. Otwiérał drzwi z zupełną krwią zimną i bez żadnego fatalnego przeczucia, gdy na progu spotkał go jakiś niezwykły wcale rozruch, kilka osób głośno rozprawiało, wypytywało, odpowiadało. Markier dowodził najgłośniéj. Był to właściciel kawiarni, jakaś stara kobiéta i młody człowiek. Karusi nie postrzegł Tymek w téj kupce, która u samych drzwi, zajęta widocznie jakimś nie zwykłym wypadkiem, hałasowała.
— To Wasani, to Wasani! Wasani wiész gdzie się ona podziała, wołał właściciel, gruby, tłusty, w białéj chustce krochmalnéj, ogromnym kołniérzyku, z dewizkami na brzuchu jegomość — A gdzieby się ona podziała.
— Powierzyłam ci jedyne, ukochane dziecko, a tyś mi je zgubił, zatracił! wołała kobiéta, kto cię wié, coś ty z nią zrobił. Ja do ciebie idę i u ciebie się jéj dopominam, bom ci ją dała na ręce.
— Tak, tak, dodał młody człowiek — odpowiadaj, tyś nie malowany, powinieneś wiedziéć, co się u ciebie w domu dzieje!
— A mnie co do tego. Albo to ja ją trzymał uwiązaną na sznurku czy co! Albo ja wiém z kim i gdzie poszła. Mizdrzyło się to, mizdrzyło do wszystkich, a nareście i poszło z kimś. Natura ciągnie wilka do lasa.
— Tyś sam wilk! sam! zawołała kobiéta — może tyś ją sam gdzie skrył! Wiémy twoje sprawki!
— Będziemy skarżyć! rzekł chłopiec.
— A ja was, zawołał sobie właściciel — ona zgodzona była na rok, roku nie dosłużyła, pensją wybrała i nad pensją — Jeszcze mi się grubo należéć będzie — Ja sam skarżę i dopomnę się swego.
— I my! I my! krzyczeli kobiéta i młody człowiek.
— Ale cóż to się stało? co się stało? spytał Tymek kłaniając się właścicielowi.
— Dziéń dobry Panu — Prawdziwe nieszczęście!
— Cóż takiego?
— Karusia gdzieś znikła. —
— Gdzie! jak! Karusia! to być niémoże! zakrzyczał Tymek oglądając się — To być nie może! To chyba przypadek jaki — ona by nie uciekła.
— I ja to mówię, paniuniu — a ha! a ha! dodała stara. Tociem to ja jéj matka, znam ją jak swoją, a wiém że to poczciwe było — nie poszło by tak w świat. Ale —
— Ale jéj niéma, wrzucił markier — i niéma jednakże od wczorajszego wieczora.
— Jakże to było?
— Ot jak, proszę Panów, opowiadał Markier — Ja, Panie wieczorem zmęczony zdrzémnąłem się na krzesełku w drugim pokoju. —
— Po cóżeś drzymał u licha! Ja ci nie na to płacę, abyś drzymał, rzekł właściciel.
— Kiedy nikogo nie było, i robić nie było co — Otóż Panowie, zdrzémnąłem się — Śpię tedy, aż we drzwiach dzę, dzę, zadzwoniło, ktoś wchodzi; ja na nogi, a Karusia mi powiada — Śpij, śpij, to na herbatę. Ja i oczów nie przetarłszy znowu do snu i śpię. —
— O! śpioch przeklęty! Mogli byli pokraść wszystko! Jeśli cię nie wypędzę, to ostatni będę. —
— Jak Pan chce — aby zapłacił pensją — odrzekł markier. — Może tak pół godziny przespałem, aż znowu dzwoni, ja na nogi — patrzę — Karusia we drzwiach — A co? pytam — Nic — to ja chciałam wyjrzéć na ulicę — Ja znowu spać. —
— Otóż to sługa! ruszając ramionami rzekł znowu właściciel. Ja jemu płacę, a on śpi!
— A Pan byś chciał, żeby człek za te mizerne piéniądze już i niespał! hę! Znowu tedy jakiś czas i dzę, dzę dzwoni. Ja się porywam — jakiś Pan — Co Pan rozkaże — Herbaty — Ja do Karusi — niéma, za nią na korytarz, niéma, w ulicę, ani znaku. I jak znikła Panie, tak jak w wodę. —
— Dalipan ją porwali z ulicy! płacząc krzyczała stara! Może żołniérze, może jakie łotry — Pewnie się kto zasadził. —
— A rzeczy, a piéniądze? spytał Tymek.
— Wszystko jest — rzekł właściciel, nawet rzeczy nie zabrała. —
— To oddajcież nam, odezwała się stara. —
— A ha! a ha! a pensja! a zaległości, odkrzyknął właściciel. Zapewne, zapewne! Jeszcze tego brakło! Nie — oddam do policij, do taxy, zlicytuję i swoje wprzód odbiorę.
— E! Mosanie! z pięścią posuwając się odpowiedział młody brat Karusi, jeśli to zrobisz, to jakém poczciw, włosa ci na łbie nie zostawię i gdzieś cię przydybawszy na gorzkie jabłko stłukę. —
— Biorę Wacpanów za świadków, jak się na mnie odgraża!
— Nie pomogą ci i świadki — Tak mi Panie Boże dopomóż, że cię ze skóry obedrę, a potém, pozywaj się sobie choć do trybunału. Co to ty myślisz, żeś sobie kupił dziewczynę czy co? A jaki dowód, że ona przebrała pensją i zostawiła zaległości, żeby ty jéj rzeczy aresztował?
— A tym czasem idźcie sobie zkądeście przyszli i krzyku mi tu i hałasu nie róbcie, bo poślę po policją — dalibóg poślę po policją. —
— Patrzajcie go, jakie wielkie państwo, ten rzeźniczy syn!
— Co! co! łotrze. —
— Ty sam łotr! ja cię nauczę. —
— Ja cię nauczę. —
— Kubciu — Jakubie! — mityguj się! krzyknęła stara ciągnąc go za połę — chodź, pójdziem go skarżyć — chodź, chodź! Broń Boże pobiją się. —
I odciągała syna, który z pięścią nastawił się przeciw właścicielowi; brakowało tylko jednego uderzenia, aby się za łby pobrali, ale właściciel stchórzył i odgrażając się umknął, a stara z synem, krzyczącym jeszcze w ulicy, wyszła.
Tymek, który przypatrywał się z zimną krwią téj całéj scenie, usiadł spokojnie na kanapie, wydobył swój cybuch i spójrzał ku kominkowi, gdzie miejsce Karusi zajmowała już inna, jeszcze nieśmiała i niepewna siebie dziewczynka, Julka.
— Kawy! zawołał. Co się to jednak z nią stało! myślał w duchu — I wiérz że tu kobiécie. Byłem pewny, że się przywiązała do mnie! Niepospolitą poniosłem stratę, nielicząc Karusi, straciłem kawę i herbatę codzienną, za którą teraz płacić będę musiał. Nieprzyjemna rzecz, ciągle sięgać, za kilką groszami do kieszeni. Muszę zobaczyć, czy się Julka nie da wycywilizować. Ale — a! nowa praca, nowy zachód! Niegodziwa! Nigdym się tego po niéj nie spodziéwał, a takie to było ciche, skromne, takie zdaje się poczciwe — Pokazuje się, że kobiécie nigdy wierzyć nie można.
Gdy tak rozprawia nad szklanką kawy, podanéj przez Julkę, co już uciekła do komina jak najprędzéj, drzwi się otwarły i wszedł Staś.
— A dzień dobry!
— Ty już na stanowisku!
— Jak żołniérz — A wiész nowość?
— Jaką?
— Karusia nam znikła.
Staś mimowolnie się zmięszał, powiódł oczyma po pokoju, niby nie wierzył.
— Chora? spytał.
— Gdzie tam, uciekła z kimś. —
— Kiedy? jak?
— Tajemnica! przyznam ci się — dodał Tymek, że miałem podejrzenie. —
— Na kogo?
— Na ciebie. —
— A! a! na mnie! śmiejąc się z przymusem zawołał Stanisław — Nadtoś łaskaw. —
— Doprawdy! Ale widzę, żeś niewinny jak nowonarodzone dziécię — Samo twoje tutaj zjawienie dowodzi, żeś albo niewinien, albo chcesz ufarbować się tylko w niewinność — Ej! — I spójrzał mu w oczy.
Staś śmiał się i wzruszył ramionami.
— Widziałem bo, jakeś się do niéj miał, a wy żonaci, jesteście najniebezpieczniejsze w świecie mruczki.
— Daj że mi pokój, z twoją Karusią. Jeśli kto ją porwał to ty, wszakże przypomnij, kiedyśmy tu byli piérwszy raz, przyznałeś mi się. —
— Tst! tst! rzekł Tymek — nie gadaj tak głośno.
— Przyznam ci się, dodał po chwilce, że mi doprawdy żal dziéwczęcia, przepadnie jak tyle ich poprzepadało, zszedłszy na złą drogę.
— Któż ci powiedział, że nie poszła na dobrą?
— Zwykle przez kawiarnią, dobra nie prowadzi — sentencjonalnie wyrzekł Tymek, wkrótce ją ujrzemy pewnie, ale zmienioną, ale nie dawną Karusią.
Staś ciągle się uśmiéchał. — Póki była tylko twoją, nie uważałeś że poszła złą drogą, teraz zdaje ci się. —
— To naturalna! odparł Tymek, ale mówmy lepiéj o czém inném. Dziś drukuje się mój artykuł o wieczorze Pani Natalij, sam go jéj zaniosę, spodziéwam się, że zrobi wielką sensacją — Wspomniałem nawet wedle obietnicy Chateaubrianda.
— Wyznaj że wcale do rzeczy!?
— Najzupełniéj. Nic nie szkodzi, że jéj od razu reputacją kolossalną zbudujemy.
— Ale nie lękaż że się, aby gdy wyjdą dzieła owe sławione, nie znaleziono ich właśnie dla tego niższémi od reputacij uczynionéj, że zbyt je wychwaliliście?
— O! nieobawiaj się! Publice naszéj wszystko doskonale wmówić można i nic łatwiejszego, jak kazać jéj wielbić. —
— Szczęśliwi pisarze.
— Jeśli umieją dać sobie radę.
— Dziś jednak, nie idź napróżno do Natalij, bo jéj niezastaniesz w domu.
— Gdzież będzie. —
— Od owego pamiętnego wieczora, który się tak tragicznie skończył lekturą Szambellana, Natalja stała się celem powszechnéj ciekawości. Tak to u nas zawsze, nie umieją ocenić, ale wszyscy są ciekawi, każdy udaje że literaturę pojmuje, kocha, i dla tego wszystkich lwów literackich, zapraszają, goszczą, przyjmują. — Jest to dobrym tonem, miéć u siebie na wieczorze lwa, bo tak robią za granicą, a co tylko wchodzi we zwyczaj u nas, to jest zwykle małpiarstwem zagranicy.
— Postrzeżenie najsprawiedliwsze, rzekł Tymek, niedawno wyjeżdżałem na wieś, a że dzięki mojemu Dziennikowi, mam już pewne imie literackie, nie uwierzysz jak mi z niém było wygodnie na wsi. Poili mnie i przyjmowali wszędzie, z końca w koniec mojéj podróży. — Gdyby to można wierzyć temu współczuciu. —
— To tylko moda! jak wszystko u nas — Zobaczysz, że wkrótce wejdą w modę artyści malarze i muzycy, potém artyści dramatyczni — nakoniec niewiém już co — ale najpewniéj, to co będzie w modzie za granicą.
Po tych kilku słowach, Staś wziął za kapelusz i wyszedł — Nie zwykle przyśpieszonym krokiem, pędził się ón, nie do domu, ale gdzieś krętémi uliczki, w część miasta najmniéj, uczęszczaną. Niekiedy oglądał się, jakby lękał, czy za nim kto nie goni. Tak dostał się na małą uliczkę nad Wisłą, szukając oczyma domu, a niemogąc nań trafić od razu. Niespokojny kręcił głową w prawo i lewo, aż nareście w jednym z okien, nie wielkiego domku, bokiem stojącego do rzeki, postrzegł do szyby przyklejoną, białą twarzyczkę kobiécą. — Do koła okna tego spuszczały się białe firanki, w pośrodku zieleniał krzak geranium, z po za liści i frandzli, bielała twarzyczka — Staś ją poznał i pobiégł do drzwi domku, zapukał do drzwi, odezwał się aż mu otwarto ze środka. —
— A to Pan! odezwał się głos kobiécy, wktórym przelęknienie, niepokój i pomięszane a niewytłumaczone uczucia przebijały się:
— Któżby miał być jeśli nie ja — rzekł Staś zamykając drzwi za sobą — Ty się jak widzę Karusiu boisz jeszcze ciągle. —
— O! jak że się nie bać, jak nie drżéć, mój Panie odpowiedziała cicho opiérając głowę na jego ramieniu dziewczyna — Pan mnie namówiłeś na taki krok, — mój Boże, teraz gdybyś mnie porzucił, gdybym musiała powrócić nazad, nigdzie by mnie nie przyjęto; musiałabym, — a — to okropnie Panie. Pan mnie nie opuścisz, Pan mnie nie porzucisz! wołała cisnąc się do niego.
— Ale nie bój się i nie bój — Karuniu — proszę cię — bądź że spokojna — nie potom cię wziął, aby porzucić. Juściż mi wierzysz choć trochę, kiedyś za mną poszła.
— Wierzyć! A! nie bardzo wierzę — szeptała dziewczynka — ale ja niewiém, Pan oczarowałeś mnie, chwyciłeś za serce — ja niewiém, ja niewiém — I zakrywała sobie zapłakane oczy.
— Biédne dziecko! rzekł Staś siadając przy niéj. —
Ona powoli odsłoniła oczy, przytuliła się do niego i zaczęła się uśmiéchać; bo o łzy i uśmiéch, równie jéj było łatwo. —
— Powiédz mi cóż tam zastałeś? spytała, co tam w kawiarni? wielki rozruch?
— O! zastałem Tymka nad kawą, spoglądającego czule na Julkę, co ciebie tam zastępuje. —
— Niepoczciwy! tak było i ze mną! zawołała Karusia, tupiąc nóżką — A więcéj?
— Był właściciel, matka, brat. —
Na te imiona dziewczyna pobladła i zadrżała, oglądając się do koła. —
— Kłócili się o rzeczy i rozeszli w niezgodzie. —
— O! mój Boże, mój Boże! Jak oni mnie tu znajdą! Matka mnie zabije — brat! A! truchleję na wspomnienie — Zmiłuj się, kochany Panie, drogi Panie — jedźmy ztąd, uciekajmy — Ja ciągle drżę, mnie każdy szelest straszy. Jedźmy, jedźmy! A! te kilka godzin com tu przesiedziała, takem się przemęczyła — O! żal mi teraz kawiarni, ruchu, gwaru, ludzi — tu taka cisza, tak nudno — Patrzałam przez szybę, i widziałam tylko rybacze łódki na rzece, i wróble dziubiące na podwórku. A tak cicho! a tak głucho — Ja tu długo niewytrzymam — wieź mnie ztąd. —
— Tak prędko wyjechać niemogę, rzekł zakłopotany Staś — mogli by się opatrzéć, domyśléć, a potém, interessa.
— A jak dłużéj posiedzim, to albo ja się z nudów rozchoruję — albo. —
— Albo co, Karuniu. —
— Ja się tak boję, żeby mnie nie szukali przez policją, nie odkryli — Choć to w kątku, ale i tędy ludzie chodzą — czasem ktokolwiek najrzy, powié. —
— Warszawa wielka.
— Ciągle tędy ludzie chodzą. Zmiłuj się Panie jedźmy, ty niewiész, jak mnie po mojém dawném życiu okrutnie, okrutnie nudno, siedziéć zamkniętéj w izdebce i do nikogo nie przemówić słowa, i nikogo nie widziéć, nie słyszéć rozmów, turkotu powozów, śmiéchów ludzi — Zdaje mi się, że cały świat wymarł i jam tylko została sama jedna — Chodzę, chodzę, płaczę i oczy wypłaczę. —
To mówiąc tuliła się znowu do niego i tak pięknie go prosiła, że Staś ledwie się nie zerwał kazać zaprzęgać i jechać, wstrzymał się jednak.
— Mój aniołku, rzekł, już przecie z tobą będę jeśli nie cały dzień, to większą część dni przepędzał. —
— A! a! tak ci się zdaje Panie, a mnie i godziny saméj jednéj wytrzymać trudno, ja się w dzień nudzę, a wieczorem tak się boję, że łzami płaczę ze strachu.
— Czegoż się boisz?
— Alboż ja wiem, Panie — boję się, drżę i płaczę. Taka moja natura.
Uspokoiwszy jak mógł, piękną Karusię, Staś wymknął się na ulicę znowu, przykazując jéj zamykać się i nie puszczać nikogo; obiecując poszukać staréj jakiéj sługi, coby ją pilnować mogła. —
Wyszedł Stanisław, i jak zwykle po uczynku większéj wagi i mogącym za sobą wieść następności niewyrachowane, głęboko się zadumał. — Tysiąc urywanych pomysłów, krzyżowały mu się po głowie. — Piękność Karusi służyła mu za jedynę a słabą bardzo wymówkę, bo w jednéj piękności kochać się długo nie można, i sam Staś, im bliżéj był dziewczyny, im poufaléj z nią, tém dobitniéj postrzegał, jak trudno mu było do niéj się przywiązać na dłużéj — czuł że to miłostka kilkodniowa. —
Ona tym czasem zawierzyła w nią — poszła za Stasiem. Co z nią zrobić było? Wiéść ją z sobą? To jéj obiecał i musiał uczynić. — Ale jak? Ludzie właśni, słudzy widzieli by ją, rozpowiedzieli, i bądź zdrów pokoju domowy — Można ją było odesłać samą? Ale podróż tak długa saméj jednéj? A wreście przyjechawszy na miejsce, co z nią zrobić, gdzie umieścić? jak ukryć, aby się nie domyślono? Staś miał jeszcze wstyd i niechciał otwarcie pokazać, jak bardzo był zepsuty — Dręczył się — bo teraz gdy tylko cokolwiek ostygł, gdy dzień biały, oblał nielitościwém swém swiatłém, wczorajszego kroku nocnego skutki — widział uczynek, ze wszystkiemi następnościami — których w chwili gorączki niedojrzał. Namawiając Karusię do ucieczki, nie sięgnął był myślą naprzód, na skutki — teraz widział je straszne, powstające szydersko przed nim i pokazujące mu się obnażone, przerażające. —
Szedł, stawał — sam niewiedział co się z nim działo, wodził rękę po czole, ale go z troski otrzéć nie mógł.
— Tak, zawołał nareście, com sobie nawarzył, wypiję, i Karusia warta tego kłopotu! o! warta! Co ma być, niechaj będzie, wezmę ją z sobą, obmyślę środki — Matylda nic wiedziéć nie będzie. —
Domawiał tych słów, gdy go ktoś pochwycił za rękę. Ocknął się — obrócił, to był Tymek, który go z uśmiéchem witał. —
— Drugi raz dzień dobry. —
— A! to ty!
— A wiész kochany Stasiu, nie bardzo z ciebie ostrożny człowiek. —
— Czemu? co? jakto? dla czego mówisz o ostrożności. —
— Dla tego, że poszedłem w ślad za tobą i dowiedziałem się, gdzieś ukrył Karusię — Mnie widzisz o nic nie chodziło, tylko o pewność, co się téż z nią stało, i że jéj lada kto mnie z przed nosa nie pochwycił. Ale skoro dobrowolnie poszła za tobą — niech szczęśliwie rusza! Ani mruknę na to. Daję ci słowo, że do niéj nie zajrzę, ale ostrzegam, że jeśli nie znajdziesz jéj innego mieszkania i sługi — to do wieczora ją wytropią i odbiorą, a w dodatku. —
Staś który w początku zmięszany nie wiedział, czy się wypiérać, gniéwać, czy kłócić, czy pojedynkować wypadnie — teraz ochłonąwszy, i widząc zimną krew Tymka, uśmiéchać się zaczął.
— Poradź mi więc, rzekł.
— Poradziłbym ci naprzód — odpowiedział Redaktor, porzucić zupełnie Karusię, ale ta rada miałaby minę interessowaną, przekonasz się jednak kiedyś, że jest zdrową. Doskonale wiém, że sam bym jéj nie posłuchał i darmo nie daję. — Zobaczysz co to jest wziąść sobie na kark ubogą a piękną dziewczynę, z którą miłostki są rzeczą bez imienia, a otoczone tysiącem niebezpieczeństw, nieprzyjemności. —
— Sam przecie byłeś w mojém położeniu. —
— Przepraszam — to całkiem co innego — Nigdym jéj nie proponował uciekać, i gdyby mi to było sama zaproponowała, jabym od niéj uciékł. Dodaj, że jestem nie żonaty, a przeto daleko swobodniéjszy — Porachowałżeś się z następnościami?
— Ale to nie pora prawić morały, które ja doskonale wiém wszystkie, a słuchać ich nie myślę.
— Prawda, wróćmy do rzeczy — Najmij jéj inne mieszkanie i daj sługę. Tam to nadto jest na drodze, blisko łazienek, nad rzeką i chodząc nareście wydasz się — bo już padły podejrzenia na ciebie. Markier mi mówił, że uważał jakeś się do Karusi przysiadał ostatnich dni, a nie mnie to tylko, ale matce, bratu i właścicielowi także powiadał. Dobrześ zrobił, że rano przyszedłeś do kawiarni, to rozpędziło domysły. Jednakże, nie śpij bardzo na wiarę tego, dobrze się miéć na ostrożności.
— Ty lepiéj wiész, najmij mieszkanie dla mnie — daj sługę — gdzie ja to wszystko znajdę.
— Najchętniéj — odpowiedział Tymek — zajdź do mnie po obiedzie, ja mojego faktora poślę, wszystko będzie gotowe — W nocy Karusia się przeniesie — A na długo tamto nająłeś mieszkanie?
— Tygodniowo. —
— Możesz je jednak na moje słowo porzucić. — Co się tycze mojego szpiegostwa, proszę mi je darować, dodał, miałbym prawo ja gniéwać się za Karusię — ale wolę ci ten kłopot zdać, bez gniewu.
Zawrócił się i odszedł.
— Ale — ale, rzekł zawracając się — jestem dziś wieczorem u Pani Natalij, mamy się naradzać o druku jéj poezij? Będziesz tam?
— Wątpię, bardzo wątpię. —
— Prawda, jesteś w miodowym miesiącu! Boję się bardzo, żeby ci piołunem nie zaszedł, biédny zapaleńcze. —
Staś przestraszony i niespokojny rozstał się z Tymkiem. Jakkolwiek w pół żartem dane, jego przestrogi i rady, gorzéj jeszcze przeraziły Stanisława. Wiedział ón sam, na co się niebacznym krokiem naraził, dla pięknéj twarzyczki Karusi, ale taił przed sobą prawdę, ale ją obwijał, ale kłamał; — teraz gdy z cudzych ust powtórzone usłyszał, wszystkie groźby przyszłości — serce mu na nie biło, namiętność przed niemi wolniała, topniała i w duchu przeklinał siebie — A to były dopiéro początki, to były roskosze, to był jak powiadał Tymek, miodowy miesiąc téj miłości bez imienia, bez przyszłości, która trwać nie mogła, bo ona była dla niego za nizko, on dla niéj zbyt wysoko, a oboje jedném życiem i myślą wyżywić by się nie potrafili. Bez tego zaś niéma miłości.
Są błędy, które popełniając człowiek się nie łatwo upamiętać może, namiętność go zaślepia, są inne, które w całéj czarności w chwili popełnienia widziémy. Kara idzie tuż za występkiem, mięsza się do małéj cząstki drogo okupionéj roskoszy i psuje ją u źródła. To było właśnie położenie Stasia, który byłby okupił, wczorajszą wieczorną wycieczkę, ceną najdroższą, byleby się wyzwolić z przykrego dzisiaj niepokoju i troski cięższéj jeszcze o jutro. Ale już było po czasie. Spotkanie z Tymkiem, który szydersko mówił o wielkiém tém zwycięztwie i tak mało zdawał się dbać o Karusię, którą utracił — niepokoiło także Stasia, widzącego w téj obojętności przeszłego kochanka, dowód zapewne niestałości dziewczyny i płochego jéj postępowania — Piękna była — ale wszystko kończyło się na téj fatalnéj piękności, na nóżce królewskiéj, na oczach czarownych, na uśmiéchu zalotnym — Karusia z témi powiérzchownémi przymioty była tylko prostą dziewczyną, z którą dwóch godzin nie wyżyłby człowiek innego świata, innego ukształcenia. Była to ładna małpeczka, śliczne ale martwe bo bez duszy cacko.
Potrzebując się zadurzyć; Staś wszedł do Mary i zasiadł do stołu. Po wejrzeniach i szeptach kilku znajomych osób, poznał, że w mieście, wiedzą już i podają z ust do ust, jego z Karusią zdarzenie — To go przykro ubodło, ale udając obojętność i wesołość, zbliżył się piérwszy do znajomych. Kapitan, Szambellan, Florek, Konsyljarz, Meyerbach, kilka osób jeszcze siedzieli za wytwornie zastawionym stołem, którego gospodarskie miejsce zajmował otyły, ospowaty, łysawy, czerwony jak jabłko (gdy jest czerwone, bo nie wszystkie takie) jegomość, rozparty szeroko, ręce w kieszeni, mina gęsta — Jegomość ten który pocieszną swą facjatą zwrócił uwagę Stasia, zasługiwał na nię pod wszystkiémi względy. Twarz jego okazywała człeka rodu i obyczajów gminnych; nie z tego gminu — ludu, co jest najpiękniéjszą klassą narodu, ale z gminu pospolitego, co wedle dowcipnego porównania, jak drożdże osiadł na spodzie.
Rysy twarzy nieślachetne, pokręcone, wyraz ich zwierzęcy, śmiéch głupawy, széroki i głośny jak wszystkich ludzi bez wychowania; (piérwszy to bowiem znak braku lepszego wychowania, głośny śmiéch i głos krzykliwy) poruszenia głupowate, niezgrabne, niedźwiedzie, a udające pewność siebie i znajomość świata.
Jegomość ten siedział jakeśmy mówili rozparty, ręce w kieszeniach, łeb do góry i śmiał się, czy było z czego, czy nie, kręcąc głową, i uważając, jak się téż śmiéch jego wydaje i jakie na słuchaczach czyni wrażenie. —
— Któż to jest? spytał Staś Florka, którego odprowadził na bok, nim dano do stołu. —
— Kto, alboż Pan niewidzisz, z uśmiéchem poprawując puklów, odpowiedział Florek. To zbogacony bankier z przekupnia zapałek, milljonowy człowiek, którego niedawno widziano na ulicach roznoszącego szuwax i szczotki. Ciekawa doprawdy byłaby jego historja, ale niémam jéj czasu, opowiedziéć Panu. Napróżno zakrywa pochodzenia swego, swego rodu ulicznego ślady pod starannym ubiorem, wytworném życiem i czépia się lepszych towarzystw, zawsze to zbłota wyszła żaba, co się grzeje na słońcu.
— Jakiż jest stosunek między témi Panami a nim, bo i panowie ci należą niekiedy do lepszych towarzystw — Pan sam. —
— O! w tém pełno tajemnic. A naprzód nasz dorobkowicz mieszczanin — łapie się jak może za lepsze towarzystwo, kupuje je czém gdzie kupić można. Jednych pożyczając piéniędzy, drugich pochlebstwy, innych jeszcze traktując po królewsku. Zapraszając, daje obiady, jakich by się niepowstydził xiąże udzielny i zamawia co najdroższe, najwykwintniejsze, najdoskonalsze. A jak są ludzie co grając w karty, dopuszczają do siebie hałastrę, byleby grać z kimkolwiek, tak są inni, co dla żołądka, dla dobrego obiadu, pójdą w Bóg wié jakie towarzystwo. Widzisz Pan tu właśnie gastrolatrów, co byle się dobrze najeść, idą niewiedziéć dokąd — Wyjmuję siebie, bo mnie złapali tu u Mary i musiałem siąść z niémi do siołu, czekają na ostrygi i szampana, od którego pocznie się Sardanapalowa biesiada.
Gdy to mówił Florek, jeden z biesiadników, ozwał się głosem donośnym z za stołu, poczynając opowiadanie, od widocznie wyrachowanych wyrazów.
— Gdym był w Rzymie. —
— Któż to znowu, ten Pan co tak głośno powiada, że był w Rzymie?
— To — artysta. I nie dziw, bo całą jego zasługę stanowi, że był w Rzymie, choć się tam ucha nawet rysować nie nauczył. Ci, którym potrzeba imponować, aby cenili człowieka, admirują go na wiarę tego, że był w Rzymie. Szkoda że Pan słyszéć nie możesz, zwykłego opowiadania artysty, co głosi, jak go z uwielbieniem akademja Ś. Łukasza, przyjęła za członka, jak go Ojciec Ś. udarował pierścieniem, jak mu anglicy obrazki jego, nakrywając je dukatami płacili, jak jakaś xiężna rozkochała się w nim i wykradła go, jak potém — Ale temu niéma końca. Ciekawy ten oryginał maluje jak wszyscy teraz we Włoszech, rysunku mało, kolorów jaskrawych wiele, a ducha i myśli — nic.
— Ostrygi! ostrygi! zawołano do Florka od wielkiego stołu i młody literat, pociągnął się ku ostrygom, które skwapliwie otwiérano, a choć nie piérwszéj świéżości; pożérano — bo to były ostrygi — Tak bardzo, a bardzo wiele rzeczy pożéra człowiek, jak te ostrygi nieszczęsne. Ileż to przyjemności w życiu cenionych dla tego tylko że rzadkie, że trudne do nabycia, że nie każdemu przystępne, ile przyjemności zamiast czuć, pojmujemy tylko, czujemy fałszywie, bo głową, imaginacją. Nieszczęściem, świata nie odmiénić i co najtańsze, zawsze będzie najmniéj cenne. Są ludzie nawet, co dla tego że sami mało się cenią i łatwo udzielają — wartości sobie przez to ujmują — O! wieleż to rzeczy w świecie inaczéj jak fałszem i śmiésznością pojąć nie podobna.
Staś wyszedł od Mary i powolnie, bez celu pociągnął do Prezesowéj, któréj od ostaniego wieczora nie odwiédził; wejrzenie Natalij zburzyło go było na chwilkę, ale doznawszy niepokoju jakiegoś, dla niego może, unikał potém widzenia Natalij.
Tu zastał Zenejdę, Panią Zenejdę, co pod pozorem przyjaźni serdecznéj i doświadczenia długiego, nieodstępując Natalij, dawała jéj rady, redagowała z nią ostatecznie rękopism poezij. Ona i Tymek, który był zupełnie poufałym w domu Prezesowéj, dzięki codziennym wizytom, dzięki dzisiejszému szumnemu sprawozdaniu, zajmowali się przyśpieszeniem wydania, które jak oboje powiadali, stanowić miało epokę.
— To nie nowa Drużbacka — mówił emfatycznie Redaktor, to gwiazda co zaćmi wszystkie naszego horyzontu konstellacje. Zenejda nazywała Natalję — Naszą Muzą. Oboje, Tymek i Zenejda, każdy w swoim sposobie psuli utwory wieśniaczki, podkreślając w nich to lepsze wyrażenia pod pretextem ostrości ich, to tytuły jakoby niestosowne, to całe ustępy, jak powiadali niewyrobione. Natalja na nieszczęście słuchała.
Ona, nadto skromna, bojaźliwa aż do śmiészności w chwili wydania, o którego przyjęcie drżała, powodowała się posłusznie, pokornie, najdziwniejszym poradom, ludzi co nierozumiejąc sami siebie, chcieli przed nią tylko popisać się z znajomością rzeczy. Wyperswadowano łatwo Natalij, ażeby drukowała wedle życzenia na korzyść siérot Dzieciątka Jezus, bo tym sposobem nowy mogła dziełu nadać interess. Poezje Natalij — już były pod prassą, a jeszcze co chwila przerabiano ułożone już formy, z porady Zenejdy i Tymka. Tym czasem wszyscy źli w oczekiwaniu, a złośliwi po cichu szeptali, że mniemany cud, okaże się cudem mierności.
Kiedy o tém mówiono przy Pani Zenejdzie, ona spuszczała oczy i odpowiadała — Jestem prawdziwą przyjaciołką autorki, niepodzielam zdania tego — cenię jéj talent. Gdyby to była nawet prawda i gdybyśmy się mylili — dodawała z intencją pewną i wejrzeniem pełném znaczenia — i tak nawet, piękny cel powinien zwrócić uwagę naszę i zjednać pochwały.
— Cóż, kiedy tak sądzi Zenejda! odzywano się po cichu. — To coś rozkrzyczanego a miernego — I dodawano proste przysłowie — Sławny bęben za górami.
Tym sposobem tworzyła się powoli oppozycja przeciwko powszechnemu uniesieniu, wzbudzonemu piérwszém czytaniem. Ci nawet co tam będąc przytomni, najgłośniéj chwalili, najzapalczywiéj klaskali, w końcu poczęli mówić — Co dziwnego? wybrano do czytania kilka lepszych kawałków — A potém inaczéj to się wydaje wcale gdy się ma xiążkę przed sobą i zastanowi. Zobaczemy! zobaczemy!
I pospolitym trybem rzeczy, im większe było w początkach uniesienie, tém potém gwałtowniejsze przeciwko niemu oddziaływanie opinij — Widocznie usposabiano się do surowego przyjęcia Muzy — Jeden tylko Tymek stale wielbił wdzięki poezij Natalij — i nie bez przyczyny, on się w niéj zapamiętale kochał. Od piérwszego wejrzenia powiedział to sobie, że kochać będzie i dotrzymał święcie. Exaltował się na zimno i dowodził sobie, że śmiertelnie płonął. Ogień był w głowie — jak u Stasia, jak u całéj prawie dzisiejszéj młodzieży, co albo serca niéma, albo je na co innego oszczędzając do miłości nie używa wcale.
Niepowiemy, ażeby Natalja, niepostrzegła tego od razu, bo któraż to kobiéta, miłości wzbudzonéj nie pozna, w chwili nawet, gdy ona dopiéro skrzydełka rozwija. Potrzeba szczególnych jakichś okoliczności, na oślepienie kobiéty w takim razie, tu ich nie było, Natalja widziała rozpłomienienie Tymka, ale naiwnie wzięła namiętność, za uwielbienie tylko talentowi jéj należne, wytłumaczyła sobie poezją, co Tymek pojmował najprostszą w świecie namiętnością, ledwie epizodycznie przypuszczającą dla ozdoby kwiatek poetyczny.
Na tym stopniu były sprawy poety Natalij i Redaktora, gdy Staś smutny przyszedł z obowiązku tylko odwiedzić Prezesowę. Znalazł jakeśmy powiedzieli rękopism i korrektę na stole, Zenejdę z Natalją, całe w atramencie i poprawkach, Tymek uczył znaków w korrekcie używanych i sam także jeden arkusz przeglądał.
Zarumiéniła się Natalja, gdy wchodzącego postrzegła, ale wyraz twarzy Stasia, prędko zwrócił jéj uwagę. — Był smutny, dla czego smutny? Może dla niéj, może z jéj przyczyny? pamiętała jeszcze o owém wejrzeniu wieczorném, które w chwili wzruszenia spotkała, a zawsze karmiła jakieś dziwne nadzieje — zemsty. — I smutek Stasia podobał jéj się, wzbudził w niéj wesołość. Rozśmiała mu się szydersko prawie, prosiła siedziéć, i nie milczeniem jak dawniéj, ale dowcipną przyjęła go rozmową. Staś nie wiedział co myśléć. — Tymek począł być zazdrosny i zły.
— Nieprawdaż? co to za niestosowne dla kobiét zatrudnienie, nad którém Pan nas znajdujesz? Atrament, pióra, papiéry. —
— Juściż nie powiész nam Pan w oczy — dodała Zenejda, że tak się mu zdaje, ale pomyślisz pewnie z żalem nad biédnémi mężami i dziećmi naszémi.
— O! co za myśli! rzekł zafrasowany Stanisław — co za myśli! Panie zawsze przypisujecie nam najgorsze. —
— Bo doskonale wiemy, ozwała się znowu Zenejda, jak Panowie nielubicie kobiét co piszą, jak im jesteście nieprzyjaźni. —
— A ja — zawołał Tymek, nie kryję się, że z uwielbieniem patrzę na kobiétę, łączącą do wszystkich darów płci jéj właściwych, dar poetyczny, tę koronę niebieską na skroni. —
— Mniejsza o koronę — rzekła Natalja — bo tego rodzaju korony, kończą się najczęściéj na cierniowéj. —
— Każda kole, dodał Tymek.
— I każda cięży — dorzucił Staś — Co do mnie jabym żadnéj nie pragnął; laurowa może nabawić bólem głowy.
— Doprawdy? spytała Natalja — ja myślę że tylko exaltuje, upaja. —
— To nie wielka przysługa. —
— Dla czego. —
— Bo exaltacja wszelka jest fałszem. —
— Przeciwnie, zawołała Natalja — ona jest najabsolutniejszą prawdą — bez niéj, nic niéma ślachetnego, nic wielkiego.
— Może w pewném rozumieniu, mruknął Staś wzdychając, ale nieszczęsny to dar dla tego co go posiada. — Życie nie może być ciągłą exaltacją, a wyrywkami pomięszane i złożone z niéj i z prozy pospolitéj, staje się nieustanną męczarnią. —
Natalja spójrzała długo wyraziście na Stasia. —
— Mój Boże, rzekła, jak to się ludzie zmieniają! Jam Pana znała tak innym, tak zupełnie odmiennym! —
— Bo młodszym. —
— Pozwól, rzekł złośliwie śmiejąc się Tymek, że ja cię jeszcze zawsze za młodego i bardzo młodego uważam. —
Staś niechętnie się odwrócił — Natalja badające wejrzenie rzuciła na Tymka, ale on zagryzłszy usta, milczał już. I wszyscy na chwilę zamilkli.
Po jakimś czasie, Staś pociągnął Redaktora z sobą i wyszli.
— A co? spytał go w ulicy. —
— Spodziéwam się, że wszystko już utatwioném być musi. Mieszkanie znalezione na trzecim prawda piętrze, ale w roskosznym pokoiku jak latareńko, patrzącym na niebieskie obłoczki, wprost gwiazdom i xiężycowi w oczy. — O służące tylko chodziło, żyd poszedł jéj szukać i wynajdzie pewnie przed wieczorem. —
— Ilem ci winien wdzięczności. —
— Mnie? nic. Żydowi winieneś rubla i kwita. Zresztą spodziéwam się, że mi czasem pozwolisz, (choć przy sobie) odwiedzić siarą moją znajomę Karusię? —
Staś nic nie odpowiedział — i rozeszli się.
Tymek pociągnął na poobiednie posiedzenie do Julki, którą powoli oblegał, chcąc jak u poprzedniczki wyrobić sobie tak potrzebny kredyt. —
Staś bez celu posunął ulicą — ciężkie niepozbyte brzemie, wisiało nad nim. Wieczorem dopiéro, obwiniętą chustką i płaczącą rzewnie, niewiedziéć czego, przewiózł Stanisław Karusię, na nowe mieszkanie. Przejeżdżali przed Kawiarnią, w któréj kilka lat spokojnych, wesołych, ledwie nie powiem szczęśliwych, przesiedziała; oczy jéj wlepiały się chciwie w otwarte, błyszczące światły drzwi jéj — biédna dziewczyna, chciała tam wleciéć choć wejrzeniem, bo żal jéj było kawiarni, jak żal nam miejsc, gdzieśmy byli długo, bo nudno jéj było, po tém życiu zgiełku, w którym codzień nowe twarze, uśmiéchy, pochlebstwa spotykała, nudno jéj było saméj jednéj — w ciągłéj ciszy.
— A! mój Boże! zawołała — tyle ludzi, tyle osób, a mnie tam niéma — Oni, ani tam wiedzą, że ja tak blizko ich — że na nich patrzę. —
I przejechali już, a ona jeszcze oglądała się długo, na oświécone drzwi, na czerwony transparant okna, a wzdychała z głębi serca.
— Czegóż ci tak żal? spytał Staś — wszakże zamiéniłaś to życie pracy, na swobodę, odpoczynek!
— Tak! tak, odpowiedziała Karusia oglądając się zawsze — ale jednak, ja niepamiętam, żebym płakała tam kiedy, żebym kiedy niespokojną była; a tak mi wesoło bywało całe dnie, całe wieczory — I czego mi tam brakowało!
Staś już więcéj nie pytał, on w duszy żałował, że dla chwilowéj fantazij, wyrwał ją życiu, po którém tak tęskniła, a na siebie wziął ciężar, co chwila więcéj się czuć dający. Stało się jednak — i wrócić niemożna.
Zajechali do wskazanego domu, gdzie ich już czekał rozparty w krześle Tymek i stara, najęta służąca.
Karusia zobaczywszy Tymką, krzyknęła, zakryła sobie twarz rękoma i chciała uciekać.
— Nie bój się, nie bój, zawołał śmiejąc się i biorąc ją za rękę Redaktor — bądź spokojna, nie będę ci czynił wymówek!
W dwóch izdebkach i maleńkiéj kuchence całe się gospodarstwo Karusi mieściło. Z pokoiku, w którym ozdobą były firanki, komódka, kanapa, stolik, cztéry krzesełka i lusterko nad komodą, okna wychodziły na dachy na niebo — z drugiego — na brudne dziedzińce.
Izdebki te jednak, były daleko porządniéjsze, od najętéj nad Wisłą — i Karusia prędko się zajęła oglądaniem ich, gospodarowaniem w nich. W komodzie jak się spodziéwała, znalazła trochę ubiorków, trochę rzeczy, nieodbicie potrzebne sprzęty, Staś wcześnie pokupował, ugodził stół, obmyślił wygody. Ale ze wszystkiem nowém, niespodzianém i piękném co tu znalazła Karusia, te izdebki były tylko ubraném więzieniem. Nigdzie ludzi, nigdzie ruchu — szum ulicy dochodził tu stłumiony i niecierpliwiący, bo niewidać było, co go rodziło; a wyjrzawszy, trochę tylko zadymionego nieba, i czerwone stérczą dachy, po których skaczą wróble, kraczą przelatując wrony, tańcują sroczki, uwijają się jaskółki. —
Niedługo tu posiedzieli i przykazawszy Karusi i staréj służącéj największą ostrożność, zamykanie drzwi, niepokazywanie się na ulicy — sami odeszli. —
Karusia siadła na łóżku i płakać zaczęła. —
Stara sługa z założonémi rękoma wpatrywała się w nią długo milcząc i wzdychała.
— Czego to tak Pani płaczesz? spytała nareście głosem łagodnym i pełnym współczucia.
— A! ja sama niewiem moje serce! Ja sama niewiem. Żal mi dawnego życia. —
— A gdzież to Panienka bywała dawniéj?
— W kawiarni moje serce — w kawiarni.
— Panience tu lepiéj będzie — zapewne. —
— Tak! lepiéj! Zamkniętéj, saméj jednéj! Ani świata, ani ludzi, ani matki zobaczyć, ani swoich. —
— Panienka masz matkę, krewnych?
— A! mam! mam, ale Bóg wié czy ich kiedy zobaczę! a jak wspomnę to mi się z żalu serce kraje. —
Sługa umilkła. —
— Cóż to się Panience stało, żeś ich opuściła. —
— Co! ja sama niewiem! namówił mnie ugadał. —
I podparła się na dłoni i znowu płakała. —
— I, niech Panna nie płacze, odezwała się sługa — łzy nic nie pomogą, co się stało, to się stało — Z początku tak zawsze i tęskno za swémi i za życiem dawniejszém, potém się człowiek oswoi. —
Karusia wciąż wzdychała, płakała, a choć na zégarze wybiła dziesiąta, pół do jedenastéj, łożeczko było posłane, świéca jeszcze płonęła w mosiężnym lichtarzu, Karusia spać się położyć nie mogła, bała — Stara służąca podparta na łokciu siedziała w kątku i tęskno spoglądała na biédne dziewcze. Była to kobiéta lat pięćdziesięciu, chuda, słuszna, czysto ale bardzo ubogo ubrana, czépek perkalowy zasłaniał wyschłą jéj twarz i siwiejące włosy. Blade, zagasłe oczy otaczały pomarszczone powieki, drobny nos schodził na zapadłe usta, co się na bezzębnych szczękach sfałdowały, policzki blade, wisiały na wydatnych kościach. Z założonémi na krzyż rękoma, z spuszczoną głową na piérsi, stara Joanna siedziała tak, spoglądając z politowaniem na Karusię.
— Niech się Panna kładzie — lepiéj się położyć i łzy przyspać. —
— Niemogę, niemogę — Sen mnie nie bierze, czuję że darmo bym się kładła.
— Trudnoż tak całą noc siedziéć, Panienko.
— Powiedz mi co Joanno? —
— Cóż powiem Panience. — I mnie na duszy nie wesoło. —
— Mów cokolwiek, bylebym tylko głos ludzki słyszała, bo ta cisza mnie męczy. Jam tak przywykła do gwaru, a tu takie okropne milczenie. Mów, mów co chcesz Joanno.
— Napróżnobym chciała panienkę zabawić, ciężko mi co w staréj głowie znaleść. Ale jeśli chcecie posłuchać, co się ze mną działo, gdym była młodszą — powiem wam chętnie moje życie. —
— A! a! dobrze, powiedz mi swoje życie!
I Karusia usiadła na brzegu łóżeczka, podparła się na ręku, wlepiła oczy w Joannę, a stara tak zaczęła opowiadanie, przerywane tylko niekiedy, to wykrzyknikiem dziewczęcia, to głuchym warkotem dochodzącym z uliczki, to powolném biciem wieżowych zégarów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.