Latarnia czarnoxięzka/II/Tom III/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
STARA, ZNAJOMA HISTORJA.

ROZDZIAŁ IV.



KIEDY przyjdzie przypomniéć młode lata, temu co się po nich lepszéj przyszłości, starości weselszéj spodziéwał; naówczas bardzo się ściska, bardzo kraje biédne serce, wszystkim bólem wycierpianym, wszystkiemi przechorowanémi nadziejami. Gdy się zapomni młodość, człowiek wlecze życie, jak kajdaniarz taczkę za sobą, i nie czuje jéj ciężaru — ale poszedłszy myślą głębiéj w siebie, nieuwierzycie, jaki to ból, jakie to straszne cierpienie! — Mój miły Boże, nie byłam i ja przeznaczona, na taką smutną starość! — a kiedy przyjdą na myśl młodsze lata i łzy z niemi przychodzą — O jak to smutno wspomniéć — jak smutno! —
Rodzice moi byli ludzie zamożni, szlachta okoliczna; siedzieli prawda na zagonie, ale na swoim własnym. Mieliśmy tam w Podlasiu, koło Wisznic, kawał ziemi, kawał łąki, i domek taki śliczny, maleńki, wybielony, wycacany, podwórko piaseczkiem żółtym wysypane, pośrodku grusza stara i studenka, podle ogródeczek, a w nim i jabłka czerwone i wiśnie czarne i słoneczniki kwitły żółte i maki krasne i ruta na grzędzie — O! ta ruta, ta ruta, wiłam z niéj wianki rówiennicom, a nie uwiłam sobie i mój zwiądł mi na głowie, zsechł, spruchniał. — Pamiętam dobrze, pamiętam nasz maleńki ogródek, nie széroki, nie rozległy, a taki mileńki! — Pamiętam każde drzewko, policzyłabym je w mojéj pamięci, na prawo grządki, na lewo grządki, i środkiem jeszcze i dokoła, a na wszystkich zielono, wyplito, chwasty wyrwane, rozsada polana — W pośrodku pod Jabłonią, na któréj rosły czerwone, wielkie jabłka cośmy je na zimę chowali, była darniowa ławeczka, pod nią kwitły fjołki w trawie; koło niéj kwitła róża! — W życiu potém takiéj nie widziałam, choć widziałam wiele, choć zrywałam różne. I nad moje fijołki, nie było na świecie wonniejszych! —
Moje okienko z alkierza wychodziło na kwiatki co się pod nie pięły i kiedy bywało wieczór odsunę szybkę, wystawię głowę, to i xiężyc mi do izdebki zagląda pocięty liśćmi staréj gruszy i kwiatki ponachylają do mnie. — O! lata to były nie zapomniane, rozkoszne — piérwsze i ostatnie w życiu, których mi serdecznie żal. Tak wszystko śmiało się do mnie, koło mnie tak śpiéwało, a serce do Bożego świata rwało się jak ptaszek z klatki — rwało, wyrwało — i pokrwawiwszy upadło na błoto! —
Stara sługa zapłakała mówiąc to, otarła łzy i mówiła powoli daléj. —
Na podwórku, wszystko było jak w Pańskim dworze, naprzód domek nasz schludny, biały, oknami na południe, przeciw niemu studenka, z jaką wodą! — Daléj loszek pokryty słomą a przez płot stodołka, oborka, i chlewki i owczarnia, gdzie moja czarna owieczka z czerwoną na szyi tasiemką, wziąwszy z mych rąk kawałek chleba, uciekała becząc za jagnięciem. — Wszystko to otoczone drzewami, ocienione, jak w wianku. —
Pamiętam to jak dzisiaj. — Wszedłszy do dworku, serce się radowało, tak było czysto, wesoło, miło. Na prawo izba czeladna, piekarnia razem i kuchenka, choć my nie raz i w świetlicy na kominku jeść sobie warzyli śpiéwając. Za nią śpiżarnia! a jaka dostatnia! Czego tam nie było! pełne bodnie mąki, pełne skrzynie sukien, pełne półki sprzętów, a na półkach, to motki kupami, to kłębki pozczepiane, to płótna półsetkami wisiały. W mieście to wszystko ubóstwo, wszystko nic się zdaje, a na wsi to bogactwo, to dostatek.
Bywało wszedłszy wychodzić się nie chce, tak miło spojrzéć, że wszystkiego Bóg dał i dosyć, dla siebie, dla ubogiego, dla gościa. —
Na lewo była świetlica, piaskiem lub tatarakiem wysypana, stolik biały pod oknem, ławka u drzwi, czyste wiadro z kubkiem na ławie, kominek wybielony. — Nad drzwiami trzy krzyże i trzy litery trzech Królów, aby zło tędy nie weszło — O! i nie tędy ono do nas przywędrowało. — Nad oknem trzy krzyże także i wianeczki z Bożego Ciała. Na ścianie Matka Boska Częstochowska i druga Kodeńska i Antokolski Litewski Pan Jezus, a wszystkie w ziółkach pachnących, w wiankach, we wstążkach i koło nich gromnica biała, co świéciła śmierci dziada i pradziada, ale dzieciom nie miała przyświécać. Szczygieł w klatce szczebiotał u okienka i rozweselał w izbie — Pod piecem bura kotka spała skurczona, a na progu stary Tyras leżał najczęściéj łapiąc nas po drodze i liżąc po rękach. O! nie powrócone to były lata! Widziałam potém i pałace piękne i ogrody wielkie i złota dużo i miast bogatych — ale nigdzie mi nie było jak tam w domku naszém, i nic mi się jak on piękném nie wydało. U nas było wesolutko jak w Raju, a cicho, a spokojnie jak u Boga za piecem — Nie pamiętam ja matki, a ztąd to i całe nieszczęście moje podobno; wielki to dar, komu Bóg na młode lata, Matkę da; bo Matka, to Aniół stróż młodości. Jam jéj nie miała. Był tylko ojciec, była czeladź. Wychowałam się na kolanach u starego. Stary siwe miał wąsy i chodził w szaréj kapocie, w czarnych butach, w baraniéj wysokiéj czapce, od święta brał kontusz i żupan i pas jedwabny, który leżał w skrzyni spiżarnianéj, i cośmy go co roku razem z lisiurką i kotami mojéj matki suszyły. A! jaka to była radość, kiedy się na pięknym wiosennym słońcu, na gałęziach drzew, wiéwały żółte i czerwone żupany, długie jasne pasy i jubki granatowe i bogate fartuchy i tysiące pięknych rzeczy, dla nas dzieci ciekawych. — Ojciec w ówczas obchodził i patrzał i potrząsał głową i uśmiéchał się, a skazując na kobiéce stroje, mówił; to to będzie dla Joasi wyprawa — A! dla Joasi, nie taką dał potem wyprawę, nie taką!
Stary był surowym człowiekiem, a sprawiedliwym bardzo. Szanowali go też wszyscy, zdéjmowali przed nim czapki zdaleka, i Xiądz mu się nieraz ukłonił i gadać z nim lubił. A co nasza szlachta, to prawie co dzień do Bartosza na poradę szła. Bywało wieczór powróciwszy od gospodarstwa, siądzie sobie na wysokim progu dworku, a Tyras mu łeb na kolanach położy, a ja się mu z tyłu na ramionach uwieszę, i gadamy i śmiejemy się, a szlachta byle zobaczyła Bartosza na progu, to do niego wszyscy. Ten z biédą swoją, ten z dobrém swém, a dość że nic bez niego poradzić sobie nie umieli. On każdemu najlepiéj poradził, a zawsze sumiennie, poczciwie, że się nie było czego wstydzić, zrobić wedle jego rady. Na święta Wielkanocne u nas cała okolica bywała na święconém, a choć wielu od nas bogatszych, nie było szanowniejszego. A jam była jedna u talula; i kochał mnie też jak swoją jedyną, pieścił się ze mną, na kolana sadzał, kołysał na pole szaréj swojéj kapoty, sam pacierza uczył, sam usypiał, a całując mnie w czoło, wzdychał ciężko.
— Spij mój robaku, spij, mówił — a westchniéj przed snem za duszę poczciwéj Matki, niech jéj wieczne światło świéci.
I odchodził do izby, długo jeszcze mrucząc paciérze na czarnym matczynym różańcu licząc.
Z wielkiéj to miłości ojcowskiéj, moje podobno całego życia nieszczęście. Nie wiedział stary co począć z dzieckiem, które kochał tak bardzo. Sam jeden wdowiec, gdym podrastała, suszył sobie nieborak głowę, jak mnie wychować. Żenić się nie chciał. Drugiéj Matki, mawiał, nikt nie da na świecie; a macocha nie pokocha cudzego; mnie téż na siwe włosy późno się żenić i nie złamie poprzysiężonéj wiary do grobu; bom nie do jéj grobu, ale do swojego przysięgał. —
— Mój tatuniu, mówił mu Stryj Jan, a na co waści tyle się kłopotać o Joasię — wszak ci to wszystkie nasze córki jednako się wychowują. — Czytać, to je ktokolwiek nauczy, robot kobiécych lada Baba, katechizmu Xiądz w kościele, gospodarstwu same się przypatrzą łatwo i potrafią koło niego. A na co Joasi więcéj! —
Święte były słowa stryjowskie, ale ich poczciwy nie posłuchał ojciec. Jemu się chciało więcéj czegoś dla mnie.
— Patrzaj tylko Panie bracie, mówił Stryj, aby ci Joasine mądrości na złe nie wyszły — po co jéj więcéj co umiéć od naszych córek? albo to naszym źle z tym co umieją?
A tatulo potrząsał głową i mówił — Nikomu taki nie zaszkodziło, że się czego nauczył, dziewczyna sama jedna w domu, matki nié ma, nikogo nié ma, wyrośnie na drąga. —
Stryj sobie, ojciec sobie kiwali głowami, trząsali wąsami i pogodzić się nie mogli; ojciec kłopotał się nie pomału o mnie, a com bardziéj rosła, to więcéj; bo nie było mnie komu pilnować, a kiedy Tatulo wyjdzie w pole z rosą, to wróci aż z wieczorną. Czasem ja mu poniosę dwojaczki, czasem kto z czeladzi, a resztę dnia swobodnam jak ptaszek. Lataż to były, lata! W domu roboty nie wiele, choć to jam niby gospodarowała z dzieciństwa. Rano krówki wydoją, mleko do lochu poniosą, gąski i kaczki w pole popędzą, szczygłowi ja dam siemienia, wodę przemienię, z wczorajszéj wieczerzy Tyrasowi śniadanie, potém wylecę do ogródka ze śpiéwem, z bijącém sercem, albo pielę grządki, albo wącham kwiatki moje, albo siądę na przełazie, zbierze się nas kilka i bawim; albo polecim na łąki za żółtémi łoteciami, za czerwoną smółką, albo w kółko za ręce się wziąwszy tańcujemy w ulicy pod starą gruszą! W południe na progu jem, kiedy pogoda, i znowu skoczę w podwórko do rówiesnic, wieczorem ojciec z pługiem, z sochą, z broną, albo kosą i grabiami powraca — A jak tylko Tyras na progu leżąc głowę podniesie, i pociągnie nosem powietrze, już ja wiem że to pewnie nie daleko Tatulo, to przeciw niemu biegnę śpiéwając. A on mnie całuje w czoło, ale smutno, bo zawsze co na mnie spojrzał nie wesoło mu czegoś było.
W zimie ojciec młóci albo wieje, zakasawszy poły, a my pod piecem siedzim z Marysią, z Kaśką i śpiéwamy piosenki i gadamy bajeczki i rozpowiadamy sobie o naszych owieczkach i czerwonych krówkach.
Ot tak się to wyrosło szczęśliwie aż kosy za kolana pociągnęły się i ojcum była po ramie, i wszyscy mówili — Śliczna Joasia! śliczna Joasia — A! pamiętam byłam ja piękna, była. —
Najczęściéj mi to mówił Tomek, poczciwy młody Tomek, sąsiada syn, moich lat chłopak, cośmy się przez podwórko z nim tylko wychowali i zawsze wieczorami na przełazie siadywali, chichocząc wesoło. — My z Tomkiem, byliśmy jak siostra i brat, nawet nazywaliśmy się żartami siostrą i bratem, i pokochali z młodu, pokochali serdecznie. On nie mógł jak ja całe dnie swobodnie latać, ale w niedziele, święta, wieczory, rankami, schodziliśmy się u proga dworku, u naszéj studni, gdzie wodę biérał, na ulicy.
Nosił mi to kwiatki z swojego sadu, to jabłka, to orzechy, to jagody — jam go też lubiła, bo był i urodziwy i poczciwy chłopiec, a choć jak siarka ognisty, i trochę impetyk, chłopcu to uszło. Ojciec na tę przyjaźń nie bardzo patrzał, choć Tomka nie lubił, bo i z ojcem my nie najlepiéj byli jakoś, i często nawet Tatulo wody ze swojéj studni mu bronili. Jam się czasem za Tomkiem ujmowała, ale ojciec zawsze mnie za to zburczał.
Jużem była dobrze podrosła, a ojciec wciąż ze Stryjem Janem się o mnie radził, i myślał mnie gdzieś oddać. Jan nie życzył, ojcu chciało się, abym się czego nauczyła więcéj nad to, co w domu umiéć można. Jednéj niedzieli, ubrawszy się w najlepszą granatową kapotę, pas po wiérzchu, ogolony świéżo, zaprzągł siwą klacz do hołoblowego wózka i nie mówiąc gdzie, po mszy świętéj wyjechał.
Nie powrócił aż nazajutrz wieczorem, a że nie było komu klaczy napoić, zaraz zlazłszy, począł ją wyprzęgać, i poszedł za sianem dla niéj.
Ja stałam już przy wózku, tak mi ojca było pilno powitać, zdjęłam kilimka, aby go zasłać znowu na ławce pod piecem, gdzie zawsze leżał. — Pocałowałam ojca w rękę, milczał.
— A przywiósł mi tatulo gościńca? spytałam po cichu.
— Oj przywiózł Joasiu przywiózł, i dobrego, choć go teraz nie podobasz może — bo nie do miasteczka to ja, ani na jarmark jeździłem, ale do Pani Starościnéj — a Starościna obiecała cię do garderoby wziąść i kazać uczyć robot i czytania i katechizmu. —
Jam z początku nie zrozumiała, ale gdy nadszedł Stryj Jan i poczęli z sobą gadać, pojęłam o co chodziło, że mnie zawieść mieli gdzieś daleko od domu. Łzy mi się dziurkiem puściły z oczów i poszedłszy do alkierza, a siadłszy na zielonym kuferku pod piecem, siedziałam tak do zmierzchu. O zmierzchu jak bydło przypędzili, pobiegłam do krów, a po drodze, swoje nieszczęście opowiadałam. Siedział Tomek na przełazie, powiedziałam i jemu — Wiecie Tomku moje nieszczęście!
— Jakie chowaj Boże nieszczęście!
— Ojciec mnie oddaje kędyś do dworu daleko, niby to uczyć się, a na ciężką pewnie poniewierkę, między obcych ludzi. —
— Ej, to nié może być. —
— Jak, nie może, kiedy sami mi to tatulo mówili i na pewne, ono co powrócili od Starościnéj.
Tomko w głowę się poskrobał.
— Ależ to nie na długo, powrócicie.
— Albo ja wiem, toć się mnie nie radzą, ni pytają.
— Mój Boże, mój Boże, a wy o mnie zapomnicie Joasiu, na wieki!
— O nigdy Tomku. —
— Oj dajby to Boże, ale tak to zawsze bywa, we dworze to ludu, huk, a wy spaniejecie, i my wam wszyscy zgłowy wylecim.
— Jaki bo ty nie poczciwy, żeby tak gadać Tomku. —
Tomek głowę spuścił, ręce założył i powoli odszedł spoglądając na mnie.
A mnie teraz okrutnie wszystkiego żal było, gdym się dowiedziała, że opuszczę domek nasz, nad któren świata od dzieciństwa nie znałam.
Owieczki moje, krówki, nawet Tyras co mi się nieborak łasił, zdawali się żegnać mnie wszyscy, jam po nich płakała i żegnałam latając po ogródku grzędkę po grzędce, kwiatek po kwiatku; jabłoń starą, starą gruszę i jedynaczkę brzozę i gniazdo bocianie na stodółce. I późno już było, a ja ubiegawszy się siedziałam z Tomkiem na przełazie, gdy od progu głos ojcowski dał się słyszéć wołający mnie. —
— Joasiu, Joasiu! a gdzie się ona podziała.
— Pobiegłam do niego. — Dawali sobie dobranoc z Stryjem Janem, a ten jeszcze jak dziś pamiętam, mówił Ojcu.
— Wyście zakaty rozumni Bartoszu, i drugim dobrą radę nieraz daliście, a sobie podobno nie wyśmienitą. Wierzcie mnie, oddawać dziewczynę do dworu licha warto, we dworze ludzi wiele, zgorszenia dużo, a na cudze dziecko, cudze oczy! — Daj Boże aby wam to za dobrém było — daj Boże, szczęść Boże!
I odszedł, ojciec mi kazał prać bieliznę i składać rzeczy, oznajmując, że za dni parę pojedziemy.
Strzałą mi te dwa dni przebiegły — liczyłam godziny na palcach, a ranki zda się pozrastały z wieczorami, dnia jakby nie było! — Ja wciąż to popłaczę za piecem, to pójdę do ogródka, to przez płot pogadam z Tomkiem, a serce mi jak nożem kraje. Gdzie spojrzę, to płacz bierze. — Ciężko bo ciężko było, rozstawać się ze wszystkiém. — A jak przyszło wyjeżdżać, kiedy już tatulo zaprzągł siwą klacz do wózka i włożył mój węzełek do niego i dał mi matczyną jubkę siną z kotami białémi, i matczyne paciorki z medalikiem Najświętszéj Panny, kiedy mnie pocałowawszy w czoło, kazał siadać, tom się rozbeczała jak dziecko. Ojciec sobie, ludzie sobie i Tyras zawył. Tatulo go po łbie biczyskiem, aż zaskomlał, bo go za serce to wycie schwyciło i przypomniał jak wyło biédne psisko, gdy moją matulę na mogiłki prowadzili. — Co było dzieci i starych sąsiadów we wsi, wszyscy się zgromadzili u nas w podwórku, na ulicy; aby widziéć wyjeżdżających. Jam się ubrała w matczynę jubkę, w białą chustkę na głowę, w pończochy i trzewiki, a płakałam, aż chustka com ją w ręku trzymała, mokra była od łez. Ojciec sobie płakał, Stryj sobie, a dzieci co stały opodal także. Tomek siedział zdaleka na płocie i żegnał mnie ręką, nie mógł się nieborak przybliżyć, bo nasi Rodzice byli z sobą nie dobrze i tatulo go zawsze pędzał. — Nareszcie ojciec rzekł:
— A dośćże do kata tego szlochu! — Bądźcie zdrowi, nie za świat że ją wiozę i nie nazawsze. — To mówiąc siadł na wózek, podał mi rękę, jam się wdrapała i przysiadła w nogi płacząc ciągle, a klacz siwa ruszyła z miejsca powoli, wśród powszechnego gwaru. —
Pókiśmy jechali ulicą, to ciągle spotykaliśmy jeszcze swoich, a biédny Tomek po podpłotami biegł aż za wioskę zdaleka, spoglądając ku mnie. Minąwszy plebaniję, gdzie nas Xiądz proboszcz pobłogosławił, gdym się obejrzała, ani Tomka już, ani domku naszego, ani starych grusz i jabłoni nie było widać. — Mnie płacz znowu porwał jeszcze gorszy, zdawało mi się, że na Pańskim świecie, w który jechaliśmy, sama jedna zginę.
Ojciec dumał opuściwszy lice, siwa klacz szła truchtem powolnym. Obejrzę się ja o dobry kawał za wsią, a poczciwy stary Tyras bokiem drogi, zdaleka idzie ostróżnie za nami.
— Ej! tatulu, zawołam, tatulu, toż to Tyras bieży za nami. —
Tatulo się obrócił, pies stanął. —
— A do domu, zawołał, a do domu Tyras. Pies po-patrzał i póki klacz stała i on się zatrzymał, myśmy podjechali, on znowu za nami. Aż tatulo zsiadł z wózka dawszy mi klacz trzymać, i poszedł psa przepędzić. A Tyras z początku widząc go z biczyskiem w ręku, uciekał trochę, potém położył się na drodze i czekał. Tatulo smagnął go, on zaskomlił, ocz zmrużył, i nie ruszył.
— A do domu, a do domu! Pies, jakby nie rozumiał, znowu powoli za nami. Potém, jakeśmy wyjechali na wzgórek, a ojciec go ciągle odpędzał, usiadł na ścieżce, i począł przeraźliwie wyć, poczciwe psisko. Tatulo klęli go napróżno, i długo jeszcze, długo słyszeliśmy zdaleka, przeciągły, smutny głos jego. Ostatni to był głos pożegnania z wsi naszéj. —
Późno wieczorem stanęliśmy w majątku Starościnéj, ale że dnia tego przypuszczeni być nie mogliśmy, umieściliśmy się na noc w karczmie ogromnéj, stojącéj nad wielkim traktem, naprzeciw samego pałacu. Mnie biédną dziewczynę, com nigdy daléj nad odpust Kodeński i jarmark w Łosicach nie była, wszystko tu dziwiło i przejmowało strachem. Ojciec gawędził z siwobrodym poważnym arędarzem, który włożywszy ręce za pas, z góry traktował biédnego szlachcica. Ja stojąc w bramie, poglądałam zdaleka na bielejący w ogromnych drzewach pałac, a ciągle uwijający się koło nas dworscy, wyśmiéwali się z mojego wiejskiego stroju, długiéj nad miarę jubki i széroko obwiązanéj po głowie i pod brodą chustki. Widok tego białego wielkiego Pałacu, otulonego w większe jeszcze drzewa, czegoś mnie strachem przejmował, myślałam o naszym pięknym, czystym dworku, ogródku i wesołéj izbie. — Serce mnie tam nazad ciągnęło, zdało mi się żem słyszała jeszcze wycie Tyrasa, który pozostał na wzgórku z podtulonym ogonem i spuszczonymi uszami.
Nazajutrz rano, ojciec na nowo ubraną, i nadawawszy mi nauk bez końca, jak Starościnie do nóg upaść, szanować ją, wdzięczną jéj i posłuszną być potrzeba; powiódł mnie do dworu. Weszliśmy przez bramę murowaną z herbami, na obszérny brukowany dziedziniec, z niego do pałacu samego, do którego, że był na suterenach, wiodły wschody Kamienne. Długo czekaliśmy w sieniach, wystawieni na śmiéch dworskich co mi się przypatrywali, nazywając Kopciużkiem, na szyderstwa panien służących, które przez wpół odemknięte drzwi od garderoby, pokazywały sobie mnie palcami. Rozmaite osoby przechodziły przez sień, gdzieśmy stali, spoglądały i szły daléj, nie troszcząc się o nas. Posiadawszy na ławkach, czekaliśmy cierpliwie, nareszcie otwarły się wielkie drzwi i wyszła do nas Pani Starościna. Ojciec mój i ja powstaliśmy, on jéj do kolan przypadł, ja do nóg wedle rozkazu upadłam.
Starościna mogła miéć lat 50, może więcéj, wysokiego wzrostu; trochę otyła, pięknie ubrana, bardzo poważna, widać jeszcze dbała o wdzięki swoje, bo sznurowała ustami, i mrużyła oczki — a na jéj stroju było kolorów jak w tęczy. —
— A co przywieźliście mi córkę? spytała. —
— Tak, JWPani, rzekł ojciec, schylając się znowu do stóp — pod łaskę i protekcyę JWPani, jedyne dziecko moje.
— Dobrze, dobrze, Panie Silnicki, każę ją wziąść do garderoby i uczyć czytania i robotek kobiécych. Będzie z niéj niczego dziéwczyna jak się wytresuje, bądźcie o nię spokojni.
Ja znowu do nóg, ojciec do stóp.
— Nie kłaniajcie się moi kochani, rzekła — a ty ozwała się do mnie, statkuj, ucz się, bąć posłuszna, żebyś była ojcu pociechą.
Mnie płacz brał okrutny; póki jeszcze z ojcem to jakkolwiek, ale gdy przyszło się z nim rozdzielić, bo i tłomoczek mój już przyniesiono i starościna zawołała na Pannę Dorotę — zaczęłam szlochać w niebogłosy. Starościna się śmiała, a ojciec kuksał, choć kapotą także łzy ociérał.
— Panno Doroto, Panno Doroto, zawołała Starościna. — Wyszła wysoka, rumiana, wesołéj twarzy, przystojna Panna, wielce rezolutnéj fizyonomii, z robótką w ręku. —
— Co JWPani przykaże?
— Weź moje serce to dziecko pod swoją opiekę. Masz nowy przybytek do garderoby.
Ojciec się skłonił Pannie Dorocie, prosząc ją o protekcyę, a ona śmiejąc się, wzięła mnie płaczącą i powiodła z sobą. Odwróciłam się raz jeszcze do ojca, ale on uciekł już był, bo się wstydził, że płakał.
O mój Boże, mój Boże, niewypowiem com piérwszych dni wycierpiała, póki się zemną oswoili, co mi przezwisk nadawali, co się nadrwili, co się figlów napłatali. Panna Dorota wesoła Panna, sama do tego poddawała ochoty, drugie téż dziewczęta rade były nad kim się znęcać. Każde moje ubranie było śmiészne, każde odezwanie się głupie, każdy ruch dziwaczny; a co szturchańców odebrałam. Tych dni kilka nie wyjdą mi nigdy z pamięci, potém się jakoś obyli i dali mi pokój. Starościnéj tak prawie jak nie widziałam, P. Dorota rządziła nami do woli. —
W domu naszéj Pani szło wszystko jak Bóg dał, spojrzawszy zaraz poznać było można, że nierząd wielki i nieporządek straszny. Ludzie nikogo się nie lękali, nie słuchali nikogo; Pana nie mieliśmy, bo Starościna była wdową od dawna. Pozostał jéj tylko jeden syn, który rzadko w domu siedział, jeżdżąc to za granicę, to do stolicy któréj, to w odwiedziny. Sama Pani wesołe prowadziła życie, dwór był wielki i wspaniały, ludzi niesfornych mnóstwo, zajazd ciągły, bale co tygodnia prawie, a w zapusty nie zamykały się wrota, nie kładliśmy się spać. — Tańcowano w Salonach. Patrzyliśmy się przez gankowe okna, albo tańcowali także w garderobie, tańcowano u Rządcy w oficynie, u Ekonoma na folwarku, u pisarza i w stajni nawet po rzępoleniu forysia. Wszystko skakało, śmiało się fertało i swawoliło. Starościna choć w szóstym krzyżyku, lubiła towarzystwo, i obejść się nie mogła bez ludzi. W wielkich u niéj faworach był rezydent, średnich lat, ale bardzo piękny jeszcze człowiek, niejaki Pan Środa. Różnie tam ludzie o tém gadali, ale to pewna, że Starościna, przyjąwszy go w dom gołego jak palec, oporządzała, utrzymywała, choć nic nie robił i na nic się nie zdał, dała mu sługi, powóz, konie, dawała piéniądze, bez niego nic nie postanowiła i pozwalała mu się rządzić w domu jak szaréj gęsi. Pan Środa był wesoły także człowiek, ale impetyk i choleryk, czasem w garderobie szeptano, że się i Starościnie dostało. — Mięszkał dla oka w oficynach, ale bawił prawie ciągle w pałacu.
Bóg wié, jak tam rządzili majątkiem, który był wielki, piękny ale zadłużony, żydzi nieustannie chmarami się włóczyli, rządca sobie, ekonom sobie robili fortunki, a Pani co dzień gorzéj była w interessach. Pożyczała u szlachty, pożyczała u żydów, u officyalistów, a nic nie pomagało, piéniędzy zawsze było potrzeba i zawsze brak. Życie jednak szło swoim porządkiem, szumno, wesoło, hucznie zapusty i święta obchodzono.
Nie darmo to mówią, że jaki Pan taki kram, bo życie Pani naszéj służyło za wzór wszystkim.
Nie udało się poczciwému ojcu umieścić mnie wcale, bo złego przykładu miałam przed oczyma do zbytku, alem młoda jeszcze była, nikt mnie nie zaczepił, nikt na mnie i nie patrzał i tak lata biegły.
Nauczyłam się prawda trochę czytania, robotek, ale więcéj piosneczek światowych, ale więcéj zalotów, a zapomniałam o Bogu. Sama Pani rzadko jeździła do Parafialnego kościoła, chyba w wielkie święto; była u nas kaplica, ale Xiędza nie było do niéj — o paciérzach nikt prawie nie pamiętał, żegnali się chyba w grzmoty i burzę.
U nas na wsi, choć jak wszędzie, ludzie swawolić, śmiać się i weselić lubili, ale trochę więcéj pamiętali na Boga, starym zwyczajem, czy o urodzaj chodziło, czy o cokolwiek bąć, ratowaliśmy się modlitwą, bo to był jedyny ratunek. Strach Boży nie jedno złe powściągnął; tu nikt o kościele, modlitwie, o Bogu nie pamiętał, i nie wiem jak i ja nie zapomniałam paciérzy.
Ojciec rzadko dowiadywał się do mnie, on się postarzał, a sam jeden był, trudno mu z domu odjechać od gospodarki, spokojny o mnie, zdawszy jak mu się zdało, na najlepsze ręce, krzątał się nad pomnożeniem grosza dla jedynego dziecięcia, dla którego marzył o najszczęśliwszym losie. Niestety! mylił się biédny, mylił się bardzo. —
We dwa lata po przyjeździe moim do Starościnéj, jam już była piękną, dorosłą siedmnastoletnią dziewczyną, a nie jedna mi zazdrościła i twarzy i kibici. Z całéj garderoby, jam podobno była najpiękniejsza, a żem nabrała ochoty do stroju — i w powszedne dnie ubranam była po świątecznemu, wszyscy dworscy kręcili się koło mnie, jak muchy około cukru, a bylem wyszła czy w dziedziniec, czy w ogród, to przeganiali się za mną, to łapali, że obronić się było trudno. Nawet Pan Środa pogłaskał mnie kilka razy pod brodę, kiedy nikogo nie było, nawet kochanek Panny Doroty stary Ekonom, co ciągle namyślał się jeszcze, czy się z nią ożenić, czy nie, począł mi prezenciki robić i kłaniać przechodzącéj, przez okno. Słowem cały dwór, był teraz na moje usługi, na rozkazy, ale mnie nikt się niepodobał.
Prawda, dawno już przeszła tęschnota za domem, a Tomka, co do mnie często z ukłonami nakazywał, zupełniem zapomniała, ale jakoś nikt mnie nie przypadał do smaku. — Byli i młodzi i piękne chłopcy — przeznaczenia widać nie było.
A już co wesoło to wesoło, spędziło się tych parę lat u Starościnéj — aż lubo i smutno wspomniéć — przeszły one jak z bicza trzasł. Kończyły się dwa lata właśnie, gdy z zagranicy oznajmiono nam przybycie Starościca, który podobno przeżywszy swoje co było po ojcu, powracał do Matki. Gadali o tém przybyciu z pół roku, oczyszczono pokoje, z których mrucząc musiał się wynieść do ciaśniejszych w oranżeryi Pan Środa, nareszcie jednego wieczora, trzema powozy, z kilką lokajami, kamerdynerem francuzem, mnóstwem psów i koni; nadjechał Starościc, wielce szumnie i paradnie. Matka pobiegła na jego spotkanie, ale nie bardzo przywitano się czule, bo oboje sobie zawadzali, ale że Starościc podziéć się nie miał gdzie, a za granicą dłużéj o czem żyć nie miał, musiał się ulokować u matki.
Przybycie Syna, było powodem do Balów, do zabaw, które trwały dość długo — Nasza Pani skakała jeszcze wygorsowana w mazurze, starościc polował, a konie jego, psy, i ludzie popsuci, objadali do reszty. W tydzień jakoś rozjechali się goście, zostaliśmy sami, i spokojniejsze nastało życie. —
Widać że i matka i syn pomiarkowali się, że tak dłużéj trwać nie może, i po długiéj dość, a żwawéj rozmowie, któréj my z garderoby z Panną Dorotą podsłuchiwaliśmy, i choć w większéj części po francuzku, mogliśmy się przedmiotu dorozumiéć. — Starościc odprawił francuza, został o jednym tylko lokaju i kamerdynerze, o jednym furmanie, Starościna pożegnała P. Środę, który klnąc okropnie, naładowawszy powóz i wozy czem tylko mógł i co miał pod ręką, wyjechał; zmieniono Rządcę, Ekonoma, zmniejszono dwór, garderobę nawet, przestano dawać bale, spraszać gości, a w święta i imieniny Starościna wyjeżdżała do bliskiego miasteczka. Głucho się zrobiło, smutno i posępnie w Świerkowie. Panna Dorota płakała w jednym kącie po Ekonomie, Starościna po P. Środzie, ustały śpiéwy, tańce, przechadzki, a Starościc nudził się i z nudy polował a polował.
Teraz to właśnie następuje najstraszniejsze mojego życia wspomnienie, gdyby nie jeden ten krok, nie jedno to nieszczęście, — inny by los mój był — inna starość. —
W Świerkowie pusto i smutno się zrobiło, a z pozostałych każdy żył i robił co chciał, nikt na nikogo nie patrzył. Mnie już z ciężkiéj nudy, chciało się powracać do domu, do ojca, ale P. Dorota i Starościna nawet nie puszczały.
— Póki to nic nie umiało, póki tylko było ciężarem, mówiła Pani, to siedziało na karku, a teraz się w świat wybiéra.
Aby nie być posądzoną o niewdzięczność, musiałam zostać. Pamiętam raz, był to piękny wieczór letni, wyszłam do ogrodu — Po skwarnym dniu, słońce się było spuściło za góry i lasy, a po niém czerwone zaognione niebo świéciło, chłodny wiatr powiał — Siedziałam słuchając szmeru niedalekiéj rzeczki i szumu drzew, sama nie wiedząc co robię i o czém myślę — W ogrodzie cicho było i smutno, nie rozlegały się teraz jak dawniéj wesołe śmiéchy, śpiéwki i rozmowy. Żywéj duszy nie było nigdzie — Ścieżki pozarastały trawą, szpalery, nie obcinane, nad rzeczką ogromne trzciny nie zbijane puściły. Był to jak las dziki i głuchy. Mrok już powoli padać zaczynał, gdy mnie z jakiegoś zadumania, wyrwał szelest tuż blisko w krzakach, porwałam się przelękniona, zbladła. Krzyknęłam i rzuciłam na ścieżkę. Pokazał się ogromny wyżeł Starościca, z złoconą obróżą, a potém i on sam za nim, ze strzelbą na plecach. Postrzegłszy mnie, zastanowił się, obejrzał, obrócił i podszedł przypatrzyć się ku mnie. Ja com go dotąd widywała tylko z daleka, choć przestraszona nie śmiałam uciekać. —
Był to jeszcze młody, ale blady, smutnéj pogardliwego wyrazu twarzy, mężczyzna. W oczach jego czarnych, wiele było ognia i władzy; patrząc, zdawał się człowieka wskróś przenikać i podbijać zupełnie. Wejrzenie jego, było wejrzeniem węża co kusił Ewę, albo tego stworzenia o którym powiadają, że spoglądając na ptaszka, zabija oczyma. —
— Coś ty za jedna, moja Panienko? spytał mnie słodkim miodowym głosem.
— Ja JWPanie — tutejsza — z garderoby JW. Starościnéj.
— A! doprawdy, rzekł głaszcząc mnie pod brodę i zaglądając mi gwałtem w oczy. — I — dawno tu jesteś?
— Przeszło dwa lata.
— Cóż to, żem cię dotąd nie postrzegł.
— Nic dziwnego — ja zawsze siedzę w domu.
— Ale tyś śliczna, świéża jak jabłuszko — a oczy jak niezapominajki. —
To mówiąc począł mnie głaskać, serce mi biło gwałtownie, strach jakiś brał nie opisany, odbiegłam kilka kroków. Ale wyżeł szczekając rzucił się za mną, za suknię porwał i rozdarł. Ze strachu i z żalu, zaczęłam rzewnie płakać.
— Nie bądźże dzieckiem, odezwał się nadbiegając Starościc, i śmiejąc się z mojéj przygody — Po co było uciekać. Samaś sobie winna. Do nogi Parol, do nogi — A wara! a sa! I jakoś odwoławszy psa, naśmiawszy się, włożywszy mi w rękę dukata na sukienkę, poszedł szepcąc mi na ucho — Gdybyś jutro przyszła tutaj — do ogrodu. —
Nic nie odpowiedziałam, pobiegłam oglądając się tylko na psa, którego Pan za obrożę przytrzymał. —
Powróciwszy do garderoby, siadłam na kuferku, cała w myślach, kręciła mi się głowa, serce biło w piérsiach szalenie, w nocy miałam gorączkę i budziłam Pannę Dorotę, krzycząc przez sen bezustannie.
— Co się téj dziewczynie stało, mówiła nazajutrz — zawsze spała spokojnie, a dziś ją jakiś szatan opętał. — Ja nic o wczorajszym nie powiedziałam jéj wypadku, ale gdy nadszedł wieczór, gdy słońce zachodziło, taka mnie ochota porwała pójść do ogrodu, tak mi coś ciągle szeptało o tém do ucha, że mi twarz pokraśniała, ręce drżały, w głowie biło i tłukło, że się oprzéć nieszczęśliwéj pokusie nie mogłam. — I wybiegłam, ale ledwie się za mną furtka zamknęła, strach mnie ogarnął, powróciłam coprędzéj nazad. W garderobie duszno mi było, ciężko, porzuciłam robotę, wyleciałam znowu — ale już nie wróciłam. Jednym pędem pobiegłam na miejsce wczorajsze i usiadłam na ławce. Obejrzałam się, nie było nikogo — nikogo. —
— Nie potrzebniem się bała — pomyślałam.
A w tém, dał się słyszéć chód, jam się porwała. Starościc schwytał mnie za suknię — Poczekaj, poczekaj, zawołał, nie potoś tu przyszła, żeby uciekać. Czego się boisz, usiadł na ławce, i począł swoim słodkim głosem, swojém wejrzeniem straszném, czarować mi uszy i porywać za duszę.
Nie będę opowiadać naszych schadzek wieczornych, na ławce pod kasztanem, gdzie całe lato, całą jesień spędziłam prawie szczęśliwa. Mnie się zdawało, że on mnie kochał, a przynajmniéj mówił mi to ciągle, powtarzał, przysięgał; a miał głos tak przekonywający, wejrzenie tak przejmujące.
Napróżno odpowiadałam, że mnie biédnéj, ubogiéj dziewczyny kochać nie może, on Pan, on człowiek innego świata, umiał jakoś przekonać, umiał pieszczonym głosem, kłamać tak słodko, żem mu wierzyć musiała. — Płynęły dni, płynęły tygodnie, miesiące, on mnie uwiódł, a ja nie wiedziałam prawie co się ze mną stało. Wstyd jakiś ogarnął mnie na widok jego, strach na przyszłość, tęsknota, czułam się zmienioną na twarzy, w sobie. —
Starościc, jak z początku miły, obiecujący wiele, jak był czuły dla mnie, tak po niejakim czasie stał się roztargniony, zaczął mnie unikać, okazywać mi twarz posępną i łajać mnie nawet. Płakałam, ale to nic nie pomogło, łzy go gniéwały tylko, ruszał ramionami i odchodził. — Głupia dziewczyna, mruczał — głupia dziewczyna. Raz na miejscu Starościca, zastałam służącego jego pod kasztanem, chciałam odejść, on mnie zatrzymał.
— Posłuchaj no Panno Joanno — odezwał się, nie uciekaj — Pan mnie tu przysłał.
— Co? po co? spytałam. —
— Ej, po co te ceregiele; tu potrzeba radzić. —
— Na co radzić?
— Pan chce, żebym ja się z Panną ożenił. -
— Ty! ze mną, krzyknęłam, ty! ze mną!
— A cóż to dziwnego! I tobym jeszcze Pannie łaskę zrobił, ale Pan chce, obiecuje posag.
Osłupiałam na tę mowę, i słowa nie odpowiedziawszy, odeszłam.
Tym czasem o nieszczęściu mojém, już cały dwór wiedział, obrażony sługa rozgadał wszystkim. — Pobiegłam w nocy boso do Starościca. Leżał w pokoju, na kanapie przed kominkiem, dwa psy grzały się u nóg jego. —
— A! to ty Joasiu, zawołał — A! czego chcesz?
— Pan wiész czego ja chcę, krzyknęłam z gniewem — Ty się ożenisz ze mną, tyś mi to przysięgał.
Starościc rzucił książkę, którą trzymał w ręku i zaczął się śmiać do rozpuku. —
— A wiész że doskonała jesteś! kiedy ja tobie mogłem to mówić, tyś oszalała, czy co!
— Jam nie oszalała Panie — nie! ja dobrze pamiętam, ty musisz słowa dotrzymać. Posłaliście mi sługę, ale nie sługa twój, tyś powinien ożenić się ze mną, nagrodzić moje przywiązanie.
— Ale nagrodzić ja nie mówię, nagrodzę, tylko daj mi pokój, i nie rób awantur, krzyków. —
— Mnie Pan nie nagrodzisz pieniędzmi.
— No to idźże precz, zawołał, bo cię psami poszczuję, to mówiąc, zerwał się z kanapy, wypchnął mnie za drzwi, i zamknął je za mną.
Nie mogłam pojąć, co się ze mną stało, długo nie wychodziłam z sieni, poglądając na drzwi, na dom, niewiedząc co począć, burzyło się we mnie, gotowało, wrzało. — Noc jesienna była chłodna, wiatr ostry — musiałam powrócić i rzuciłam się na posłanie. Szlochanie moje, obudziło Dorotę, która z gniewem zapytała czego płaczę.
Nie umiałam jéj odpowiedziéć.
— Wiem, wiem, rzekła pod nosem — prędko się to wszystko skończy i biegania i szlochy po nocach, nie będziem dłużéj trzymać awanturnicy w domu.
Nazajutrz z podbrzękłémi wstałam oczami, P. Dorota milcząc srogo spoglądała na mnie, wszyscy unikali. Starościc wyjechał ze Świerkowa, Starościna wypłaciła mi pensyę zapowiadając, że nadal trzymać nie będzie, i tegoż dnia posłała z listem do ojca.
Ja chodziłam jak obłąkana, nie mogąc już nawet płakać, łez mi nie stało. Na wspomnienie haniebnego powrotu do domu, na myśl rozpaczy Ojcowskiéj, jeżyły mi się włosy — krew stygła.
Posłaniec wrócił wieczorem bez żadnéj odpowiedzi, szeptali coś długo, i słyszałam jak rozpowiadał P. Dorocie.
— Stary wziął list i poszedł z nim do Proboszcza, bo sam przeczytać nie mógł. Gdy mu Xiądz wytłómaczył o co chodziło, porwał się z ławy, zacisnął pieści, krzyknął i zawołał. Nie chcę jéj znać, nie chcę jéj widziéć, niech do mnie nie powraca — ja jéj nie przyjmę — To nie moje już dziecko — Hańbę naprowadziła na moje siwe włosy, na dom mój, na poczciwéj matki pamięć — Niech nie wraca, nie ma dla niéj ojca, nie ma dla niéj domu.
Próżno Xiądz mitygował Ojca, próżno mu wmawiał że to jedyne dziecko, że sam winien oddawszy do takiego domu. Próżno perswadowano, wybiegł z plebanij, a posłańcowi rzucił ze wzgardą tylko. —
— Powiedz jéj, niech sobie szuka domu, u tego co ją uwiódł, gdzie chce — ja jéj nie przyjmę.
Słuchając tych słów stygłam, drętwiałam, ale nie czekając, aż mnie wypędzą, poczęłam zwijać węzełek z moich rzeczy i nie żegnając nikogo, jak szalona wybiegłam z pałacu na wielką drogę.
Był wieczór, chłodny, jesienny, posępny wieczór, wiatr z deszczem, bił mi w twarz, ale paliła mnie twarz ogniem. Szłam prędko, szłam wprost do ojcowskiego domu.
— On mnie nie wypędzi — myślałam, to być nie może, on się zlituje nademną — on nié ma tak twardego serca — jam jego jedyne dziecko. —
I szłam w ciemnościach drogą, aż do piérwszéj wioski, gdzie ze znużenia, łez, strapienia, upadłszy pod wrotami chaty, usnęłam twardo. Chłód ranny mnie obudził, otwarłam oczy i nie mogłam z początku zrozumiéć co się ze mną stało. Powoli, przyszła mi pamięć, z pamięcią łzy; wstałam i powlokłam się daléj. —
Do południa iść musiałam, odpoczywając po drodze i płacząc ciągle, nareszcie z tego samego wzgórza, na którém wył przeprowadzając mnie Tyras, postrzegłam krzyż kościołka, i drzewa naszéj osady. Dawnom się nie modliła — ale tu padłam, i zaczęłam się sercem nie ustami modlić. Kilka razy wstawałam i siadałam, bo mi już sił brakło, a im bliżéj, tym straszniéj biło serce, ćmiło się w oczach.
Było południe — we wsi właśnie największy ruch, jedni z pola powracali, drudzy na pole, do lasu jechali — przed każdym dworkiem ktoś stał, patrzał. Poznali mnie albo raczéj domyślili się kto byłam, bo już wiedzieli co się ze mną stało, a ojciec od wczoraj położył się w strasznéj gorączce. Przeszłam pod wejrzeniami moich dawnych krewnych, dawniéj znajomych, jak przez rózgi, ze spuszczonémi oczyma, ze wzdętą piérsią, nie przytomna. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie poznał, lub raczéj poznać niechciał, zaczepić, przywitać — Ustępowano z drogi jak przed zapowietrzoną.
Ujrzawszy domek nasz, oprzéć się musiałam o starą wiérzbę, bom daléj już iść nie mogła — upadłam na ziemię — Na podwórku stała kolaska Xiędza, była gromadka ludzi, był starszy naszéj osady, i mówili coś po cichu, Stryj Jan stał ociérając oczy w progu. Domyślałam się czegoś złego, ale nie miałam odwagi pójść daléj. W tém uczułam, że mnie coś do twarzy dotyka. —
Był to poczciwy Tyras, co jeden mnie witał w milczeniu, jeden mnie poznał tylko — jeden on pamiętał! Schwyciłam biédnego psa za szyję i rozpłakałam się na nowo. W tém postrzegł mnie Stryj i przybiegł. — To ona, to ona!
— A! nieszczęśliwa coś zrobiła! Ojciec twój w gorączce na śmiertelnéj pościeli od wczoraj — Będziesz miała na sumieniu śmierć jego. —
— O Boże, prowadźcie mnie do niego — niech mu upadnę do nóg, przebłagam! niech mnie nie przeklina przynajmniéj. —
— Nie, nie! to nie pora — Ciężka wina na tobie — Stryj wziął mnie pod rękę i powiódł, wszyscy śledzili oczyma ciekawie. Byłam jakby obca na własnym podwórku, w domu własnym. Na ławie w kuchennéj izbie usiadłam, odmykały się drzwi od świetlicy, w któréj mój ojciec leżał, słyszałam obłąkany głos jego, słyszałam jęki, i pójść do niego nie mogłam. Stryj i Xiądz byli przy nim do nocy.
Nieruchoma siedziałam ciągle w miejscu, zmierzchło, noc padła, wszyscy się porozchodzili, do mnie nikt nie zagadał, na mnie się nikł nie obejrzał, zostałam sama jedna na ławie. U łoża ojcowskiego, stara tylko kobiéta siedziała. W milczeniu głuchém nocy, śledziłam ciężkiego oddechu jego urywanych słów co mu z ust wylatywały — Około północy dał się słyszéć krzyk w izbie ojcowskiéj, na głos ten co mi poruszył wnętrzności, zerwałam się z ławki i bezprzytomna pobiegłam do łoża.
O! nigdy tego okropnego widoku, téj strasznéj nie zapomnę chwili. Ojciec mój siedział na łóżku, blady, oczy miał otwarte okropnie, błyszczące, usta spieczone, włos rozrzucony, piérś obnażona, łóżko w nieładzie — pięści ściéśnione podniósł do góry, zgrzytał zębami i rzucał się i poglądał w kąt, jakby tam widział kogo, jakby komu groził. Wbiegłam — Stary podniósł się na łóżku, popatrzał, padł i począł z daleka odpychać.
— Precz, precz, krzyknął odzyskując przytomność, precz z tąd maro — nie plam tego domku, gdzie święta matka twoja mięszkała — precz — tyś nie moje dziecko, ty nie moja córka — precz! precz. —
— O ojcze mój, zawołałam — pójdę — lecz nie przeklinaj mnie, nie zobaczysz mnie więcéj, nie zobaczysz nigdy — ale nie klnij dziecka, ale mu przebacz.
Porwał się z łoża, biegł ku mnie, ale nie dobiegłszy upadł. Chłodny wiatr go obwiał, stracił władzę i mowę, odnieśli go do łóżka wpół żywego. Ja włosy rwałam z rozpaczy. Dwakroć byłam przyczyną jego choroby, jego śmierci, bo śmierć jak mówił lekarz, była nieuchronna. Zostało mu tylko kilka godzin życia, na pojednanie z Bogiem. Xiądz wmawiał mu aby odwołał przekleństwo, aby mnie przebaczył, ale stary nic odpowiedziéć, ani znaku dać nie mógł. Cały już był umarł, jedne oczy poruszyły się jeszcze, a z nich łzy ciekły. Ostatnie chwile nie żył już, płakał tylko. Przyprowadzono mnie, niewiem czy poznał, czy widział nawet, ale ja widziałam te łzy z pod nieruchomych płynące powiek. Była to uroczysta ostatnia godzina, Xiądz w głowach łóżka przytrzymywał gromnicę w jego ręku, czytając modlitwy — Stryj Jan klęczał i płakał, jam padła i leżała na ziemi. —
Tak skończył mój ojciec, nie dawszy już innego znaku życia nad łzy, co dopiéro ze śmiercią razem płynąć przestały. Ja długi czas potém, leżałam bez przytomności, i nie wiem co się ze mną działo; nawet pogrzebu ojcowskiego nie widziałam. Z téj choroby, sama już tylko żywą wyszłam.
Kiedym powstała z łóżka, obejrzała się do koła na pusty dom, na zniszczone gospodarstwo, na wstręt i odrazę do mnie, wszystkich co dawniéj otaczali nas przyjaźnią i pomocą — zaledwiem drugi raz nie zapadła. Byłam w wiosce jak obca wszystkim, domek nasz każdy omijał, mnie słowem nikt nie pozdrowił, radą nie pomógł, nawet Stryj Jan od śmierci ojca zachorzał ciężko, a nie mogłam odwiedziéć go, bo synowie się odgrażali, że gdy ich próg przestąpię, w śmierć mnie ubiją. — Gospodarstwo po ojcu, w ciągu jego i mojéj choroby, rozstrząsło się, zniszczyło zupełnie, czeladź się rozeszła; reszta nie zebrana zboża, pogniła na polu, nie było komu ziembli poorać, bydła dojrzéć — rady dać sobie nie mogłam, a i żyć tutaj nie podobna mi było — zaciężko.
Nie chodziłam nigdy do izby, gdziem ostatni raz widziała ojca, a jednak stał mi ciągle w oczach, jakem go przeklinającego mnie w ostatniéj godzinie pamiętała. Jeden z sąsiadów zgłosił się do mnie o kupno zagona, chaty naszéj i całéj części — zgodziłam się na to i sprzedałam je.
Sąsiad korzystał dobrze z niewiadomości mojéj i podprowadziwszy starszyznę naszą, kilku znajomych co niby z méj strony byli, ułożyli przedaż za bardzo małe piéniądze; nicem sobie nic wymówiła prócz trocha rzeczy po matce. Gdy przyszło płacić, poczęto wytrącać różne zaległości, legata kościelne, dłużki ojcowskie i mnie się bardzo niewiele zostało. — Potrzeba było wyjeżdżać, nie wiedziałam dokąd — bom nie umiała poradzić sobie, myślałam że im do większego pojadę miasta, tém łatwiéj mi będzie o korzystną służbę; najęłam żyda, co mnie miał zawieść do Warszawy.
Dawno to już temu, bardzo dawno, ale gdy wspomnę wyjazd mój z domu, serce mi się kraje jeszcze. Nowy nabywca niecierpliwie pragnący mnie się pozbyć, stał w progu naszego dworku; na dziedzińcu bryczka żydowska do któréj kładli rzeczy moje. Nikogo krewnego, nikogo życzliwego przy mnie, coby pożegnał i pobłogosławił, na długo nieznajomą drogę.
Tyras, stare poczciwe psisko, zdechł zaraz po ojcowskim pogrzebie, Tomek był kędyś na służbie, anim go nawet widziała. Stryj Jan ciągle chorzał — Chmurnym dniem późnéj jesieni, siadłam płacząc do bryki, i po błocie wyjechałam nie patrząc nawet już na nasz pusty, osiérocony, a dawniéj tak wesoły dworek.
Z początku i strach i żal miotały mną w drodze, roiłam nie wiem co, płakałam. Ale powoli, młodość, tyrańska młodość, co najsroższe żale pożera, przemogła we mnie. W miarę, jakem się oddalała od naszych stron, weselsze przystąpiły myśli, świat mi się począł otwiérać, zapomniałam ojca, chatki, przekleństwa — wszystkich, nawet hańby i wstydu mojego. — Dumałam o wesołém życiu w mieście. Nim dojechałam do Warszawy, łzy moje obeschły, niepokój ustał. Łzy w młodości i łzy w starości, są jak deszcze na wiosnę i w jesieni; piérwsze, lada promień słońca wysuszy, drugie chyba mróz ścisnąwszy zatai, ale nie zabiérze z sobą; — za piérwszą odelgą, wyjdą na wierzch.
W Warszawie zginęłam jak w lesie, nie znałam nikogo. Stanęliśmy naprzód w karczmie na Pradze, żydzi nas opadli, poczęli z furmanem gadać, oglądali mnie ze wszystkich stron, nakoniec jeden z nich uczepił się do mnie, mówiąc, że mi dobre miejsce znajdzie. A gdy mi to obiecywał śmiał się dziwnie złośliwie i robił miny, na które zimno mi się czegoś robiło.
— Poszukajcie mi miejsca, poszukajcie, prosiłam. Zapłacę wam za to.
Nazajutrz przyszedł z oznajmieniem, że miejsce już było i poprowadził mnie z sobą. Zaszliśmy na małą uliczkę, do nizkiego starego domku, w którego oknach widać było firanki, kwiatki i kilka kobiécych twarzy. Stara jakaś baba, bez jednego zęba, z rozczochranym brudnym włosem, w spódnicy tylko narzuconéj na ramiona i koszuli, w zadeptanych na bose nogi nałożonych trzewikach, wyszła do mnie. — Obejrzała mnie naprzód w milczeniu, kiwała głową, a potém dziwnym głosem spytała, z kąd jestem, powiedziałam jéj, kiwała znowu głową, a tym czasem kilka dziewcząt różnego wieku, bladych twarzy, świécących oczów, przez drzwi wpół otwarte, szydziły ze mnie i śmiały się.
— Ja tobie kochanku znajdę służbę — odezwała się, a tém czasem pobędziesz u mnie. Jest tutaj izdebka na tyle, to się tutaj umieścisz.
Zgodziłam się na to, i wprędce rzeczy moje na te nowe mieszkanie zniesiono. Nie wiedziałam gdzie byłam i gdzie mnie los wyrzucił na piérwszym wstępie do miasta, a ta stara była gospodynią domu — i jakiegoż domu!
Chciałam się zaraz wynieść, ale dokąd? Stara powiedziała mi żem się z nią ugodziła i rzeczy aresztowała. Musiałam zostać. Tak weszłam w życie — o! jakie życie! gdy wspomnę je, zimno mi się robi i ciężko, a jednak długo, długo w niém wytrwałam. Teraz jam odarta, uboga, często bez chleba kawałka — a w ówczas miałam sukienki strojne, miałam co dzień świéży ubiór, miałam wszystko co było do życia potrzebne, często do zbytku — a jednak nie mieniałabym nędzy dzisiejszéj, na wczorajsze dostatki.
Straszne to życie panienko — któż kiedy podobną kobiétę powita poczciwém słowem, użali się nad nią, łzie jéj uwierzy, żalowi, smutkowi? Dnie długie płyną w nudnym odpoczynku, w zwadach, często we łzach, a wieczorem trzeba się stroić, uśmiéchać. — W takiém życiu, zaciérają się do reszty pamięć poczciwéj młodości, pamięć na siebie — na przyszłość, żyje się od dnia, do dnia, od wschodu do zachodu słońca, nie dbając co jutro przyniesie. Czegożem ja w tém życiu nie doświadczyła, nie przebyła, wszystko złe i wszystko dobre, jeśli tam co dobrego być może. —
Nie długo jednakże zostawałam u staréj. Raz w nocy popełniono kradzież, i wzięto nas wszystkie z domu do więzienia, potém wypuszczono, ale stara poplątawszy się w zeznaniach swoich, została. Miałam jeszcze trochę ukrytego grosza dawnego, najełam izdebkę osobną, i pod pozorem szwaczki, osiadłam zdaleka od dawnego mięszkania. Nikt mnie w téj stronie nie znał, ale w oczach kobiéty napisano czém jest, w krótce i tu przyszło do mnie dawne moje życie. — Już nie czas było mi wracać! nie czas! Młody jeden chłopak co wieczora przychodził do mnie, był to syn bogatych z miasta Rodziców, rozpuszczone dziecko; co miał grosza, tracił go ze mną, a tak do mnie przylgnął, że się nawet koniecznie chciał żenić. W ośmnastoletniéj chyba głowie, taka myśl szalona pomieścić się mogła! Jam się z niéj sama śmiała, ale on serio w nią wierzył, co dzień po kilka razy zabiegał do mnie i wymógł, że nikogo więcéj przyjmować nie będę. Raz, a właśnie nie byłam sama, zapukał do drzwi w noc późną, nie chciałam mu otwiérać, wyłamał je, rzucił się na gościa mego. Bili się długo. Wybiegłam wołając o ratunek, nadbiegli ludzie ze światłem, wskoczyłam do mojéj izdebki, w któréj jeszcze bitwa zajadła pociemku trwała.
Rozbronili ich, dobrze już pokaleczonych nawzajem, a mnie nazajutrz wzięto do więzienia, skąd oddano do domu poprawy, gdzie siedząc z kobiétami za większe osadzonémi występki, nabrałam od nich bezwstydu i téj szyderskiéj obojętności na występek, co go tylko wydrwiwać umie.
Wróciwszy do swobody, wróciłam do dawnego życia. Długi spoczynek oddał mi młodszych lat świéżość i krasę, podobałam się młodemu kupcowi, który się mną zajął. Nie wiedział on mojéj strasznéj przeszłości, był to dobry, ale słaby człowiek; dwa lata mojéj z nim zażyłości są nieco jaśniéjsze w téj czarnéj mojéj przeszłości. Nie zbywało mi na niczém, byłam zupełnie swobodna, miałam młodego i miłego towarzysza. Co dzień wieczorem przychodził do mnie, bawił do późna i nazajutrz dopiéro powracał o téj saméj godzinie. Z nim będąc choć zepsuta, czułam czasem, że może można, że potrzeba być lepszym. — Nie wiém jak długo by było trwało to życie, gdyby nie traf szczególny, który sprowadził do Warszawy najpiérwszego mego, miłego — Tomka.
Tomek porzuciwszy służbę po dworach, poszedł do wojska, ja nie wiedziałam o tém, ale raz gdy świéże pułki wchodziły do Warszawy, stałam na ścieżce, przypatrując się żołniérzom. Muzyka grała, koniki rżały, chorągiewki szeleściały w powietrzu. Patrzyłyśmy na ułanów, a było nas wiele patrzących i uśmiéchających się nieznajomym, jak oni nam znaki i uśmiéchy posyłali. Poznałam Tomka! — on mnie nie poznał od razu, ale ja jego łatwo — nie nosił wąsów, nie wiele się zmienił, miał jeszcze młodą twarzyczkę, tylko w sobie zmężniał. — Jakém go zobaczyła, łzy puściły mi się z oczów, bo naraz cała moja młodość przyszła mi na pamięć i żal — ach! strasznie jéj obietnic żal się zrobiło. Smutne to było czém żyłam, byle spójrzéć na insze; — póki w tym szale, to nic, ale ledwie z niego — strach brał. Tomek ani mnie zobaczył, przejechali mimo, przekłusowali — znikli. —
Mnie się on śnił wieczorem, a z nim — okolica, stary ojciec, siwa klacz nasza, poczciwy Tyras, i szczebioczący w okienku szczygiełek — myślałam płakałam trochę, koniecznie mi się go znaléść chciało i póty chodziłam za wojskiem, pytałam ludzi, szukałam — aż raz przecie nadybałam go znowu. A taka mnie radość wzięła, taka radość żem nim mnie poznał, rzuciła mu się na szyję, i całować zaczęła wołając:
— Tomku, Tomku!
— Ktoś ty taka? kto? spytał.
— Jakto, tyś mnie nie poznał?
A trzeba wiedziéć, że w ówczas z łaski mojego kochanka chodziłam jak Pani jaka, w jedwabnych sukniach, w jedwabnych trzewikach, w kapeluszach z kwiatkami, a! i czy można opisać. — Miałam pełne szuflady najpiękniejszych ubiorów. To téż Tomek nie poznał mnie.
— Któżeś ty — któżeś Pani? pytał niespokojnie patrząc mi w oczy.
— Popatrzaj i przypomnij. —
— Dalipan nigdym chyba cię nie widział.
— Ej! przypomnij, przypomnij zawołałam — czyżbyś ty już i swojéj rodziny, i naszéj chatki i przełazu i starego Tyrasa, i staréj studni w podwórku i mnie razem nie pamiętał?
Tomek wrzasnął na całą ulicę — Joasia! i rzucił się do mnie z radością. Ale nim się zbliżył, jakaś myśl, przeleciała mu po twarzy i chłodniéj spytał.
— A co ty tu robisz Joasiu?
Ja spuściłam oczy nie wiedziałam co odpowiedziéć.
— Pewnie służysz? spytał znowu, ale tak pięknie jak jaka Pani jesteś ubrana — zkąd tobie te stroje — zkąd? —
Nie dałam mu skończyć i zagadałam. Tomek spuścił głowę, domyślił się wszystkiego, nie popchnął mnie jednakże. Nie uważając na nic poprowadziłam go do siebie. Tam długo, długo, do wieczora gadaliśmy o swoich, o młodych latach, o okolicy naszéj. — Czas nam ubiégł pędem i aniśmy się obejrzeli jak nadeszła godzina, kiedy mój Pan zwykł był nadchodzić. Odprawiłam Tomka.
Odtąd dzień w dzień widywaliśmy się i znowu pokochali. Biédny chłopak płakał nademną, ciągle mi radził porzucić miasto i wrócić w nasze strony. —
— Szkoda mi ciebie, mówił, ty zginiesz — ty pewnie przepadniesz — pókiś młoda, póty ci jeszcze znośnie, ale starość Joasiu — Jeszcze czas to porzucić! Kto wié, może jabym się nawet z tobą ożenił, gdyby ludzie zapomniéć mogli, gdyby niewiedzieli. —
— A! ja tego nie chcę Tomku! to nie dla mnie, odpowiedziałam, dla mnie młodość szalona, a starość w szpitalu — dla mnie przeklętéj od ojca, niéma powrotu do dawnego życia. —
Poczciwy Tomek chodził tak do mnie i namawiał mnie na ucieczkę z miasta — dać mi chciał trochę piéniędzy na drogę — obiecywał zgłosić się do mnie, gdy lat swoich dosłuży. Ale mogłażem przyjąć i zawiązać mu świat, brudnémi rękoma? — O! ja go prawdziwie kochałam! —
Raz wieczorem, takeśmy się zagadali długo, zapomnieli, że Pan mój nadszedł i zastał nas razem; na tém skończyło się wszystko, bo więcéj już nie pokazał się, opuścił mnie — Napróżnom go łapała, przysięgała, że to mój krewny, żem niewinna — nic nie pomogło. Widać był już mną znudzony i rad był że miał porę uwolnić się odemnie. —
Musiałam znowu zostać sama, na łasce dnia i losu — na łasce przypadku, często przedając suknie dla kawałka chleba, czasem w atłasy się strojąc, czasem niémając koszuli pod strojną sukienką. — W tym czasie zachorowałam, i straszna, choć powolna choroba na którą z początku nie uważałam, wypijała zdrowie, krew, rumieniec i młodość. Aż nareszcie położyć się i leczyć musiałam. Szczęściem, miałam w ówczas piéniądze i mogłam żyć z nich długo jeszcze.
Raz w południe zwlekłam się do mojego okienka, blada, zmęczona bezsennością, kaszląca, patrzałam w ulicę. — Pod oknem moim, dwóch mężczyzn stali i rozmawiali głośno, wesoło. Twarz jednego z nich, gdy się do mnie odwrócił, zastanowiła mnie, nie wiém dla czego, nim ją poznałam, zaczęło mi bić serce i rumieniec aż na czoło wystąpił.
— To on, to on — zawołałam odsuwając firanki — to Starościc! —
Właśnie obejrzał się na okno i postrzegł mnie, pożegnali się z drugim Jegomością i rozeszli. Mnie gorąca chęć zemsty porwała, on był przyczyną moich wszystkich nieszczęść, mojego losu całego, on moją przyszłość oberwał w chwili próżnowania, jak kwiat zerwany po drodze, a potém rzucił pod nogi — w błoto.
Wrzałam gniéwem i zemstą na przypomnienie tego. — Nazajutrz posłałam żyda na wzwiady, gdzie Starościc mięszkał. Doniesiono mi dokładnie, kazałam pilnować gdy sam będzie w domu. — Niecierpliwie, niecierpliwie tego czekałam!! Wieczorem oznajmiono mi — A! o chorobie, o boleści o smutku o wszystkiém zapomniałam, zerwałam się z łóżka, klasnęłam w dłonie, wysunęłam wszystkie szuflady, rozrzuciłam szkatułki, poczęłam się ubiérać.
O! co miałam najlepszego, najpiękniejszego, wszystko włożyłam na siebie, aby pokryć chorobę, zniszczenie, aby się na chwilę uczynić piękną. —
Sto razy kładłam i zrywałam stroje, różowałam twarz, bieliłam skroń, smoliłam brwi, oblałam się pachnidły, wrzuciłam na siebie co miałam tylko z lepszych czasów — A potém pobiegłam, pobiegłam, poleciałam. —
Oznajmiono mu kobiétę. — Kazał wpuścić. — We mnie wszystko wrzało, burzyło się, gotowało, ale wywołałam siłą uśmiéch na usta, uśmiéch obojętny, wesoły, pieszczony, zalotny. — Starościc leżał z książką w ręku na kanapie w wytwornym pokoju, blady, zestarzały, ale ten sam, ten sam miał uśmiéch miodowy, toż samo żmijowe wejrzenie. Zobaczywszy strojną kobiétę, powstał i przywitał grzecznie. — Usiadłam. —
— Pan nie poznajesz mnie? spytałam go słodko z uśmiéchem.
— Nie, Pani. —
— A ja pamiętam Pana! szukam go i sama do niego przychodzę, żeby tylko zyskać na tém, smutne wyznanie, żeś mnie nie poznał. Pomnisz Pan Swiérków, Joasię?
Starościc ze śmiéchem klasnął w dłonie.
— A! a! wyśmienita jesteś! na honor.
Ale któżby cię poznał w tych strojach, takeś mi wyładniała!
To mówiąc zbliżył się do mnie, wziął za ręce i począł znowu patrzéć tym samym wzrokiem bazyliszka. O! terazem się go nie bała, teraz mu była rada — I udałam wesołą, śmielszą, roztropną, udałam rozkochaną — aż się Starościc ożywił, aż przypomniał nasze schadzki pod kasztanem.
Nie prędko wyszłam od niego, ale gdym już była na progu, zmieniłam nagle twarz, wzrok, postawę. — Uderzyłam w dłonie, rozśmiałam się przeciągle, szydersko. —
— Bąć zdrów! bąć zdrów! krzyknęłam mu, i wybiegłam. — Nazajutrz byłam w szpitalu, z którego w pół roku wyszłam dopiéro, ale do niepoznania zestarzała, zmieniona. — Wyswobodzona, poleciałam wprost do mięszkania Starościca — trafiłam na śmierć jego.
Na widok żałości staréj matki, płaczu krewnych na krzyk boleści dochodzący mych uszów z pokoju, w którym kończył mizerne, zatrute życie piérwszy mój kochanek; stała się zmiana w méj duszy na sercu.
Uczułam wstręt dla siebie, poczęłam brzydzić się zemstą moją, strach jakiś porwał mnie okropny. Gdym była w szpitalu, Xiądz tam jakiś codziennie przychodził czytać nauki, one to może sprawiły, że mi życie moje szkaradne w téj chwili przed oczyma jak straszydło stanęło.
Wbiegłam do bliskiego kościoła, upadłam na ziemię szlochając i leżałam — póki wszyscy nie wyszli, póki wrót nie zamknęli. Nazajutrz chciałam się spowiadać, i gdym sprosne życie przeszłe opowiadała Xiędzu, cofnął się przerażony — nie mógł mi dać przebaczenia — O! czegóż bo w życiu tém nie było. — Połowy, usta moje opowiedziéć nie potrafiły, a tyle chciałam zapomniéć, a tyle jeszcze czas zatarł w pamięci! —
To była ostatnia moja przemiana, ostatni krok stanowczy.
Odtąd, choć młoda jeszcze, choć mi powróciło zdrowie, czérstwość, nie wróciła już płochość dawna; wyrzekłam się przeszłości, poczęłam pracować — pracuję. — Dźwigam nędzę moją jak mogę — jak dźwigałam występek, żyjąc od dnia do dnia, czasem bez chleba kawałka, czasem sługą najostatniejszych z ludzi, czasem bez dachu i schronienia, leżąc noce zimowe na wschodach kościelnych, pod gankami i bramami domów. —
Jakie życie, taki koniec — ani się poskarżyć nawet mogę — bo zasłużyłam więcéj — a przekleństwa konającego ojca nic zgłowy mojéj zdjąć nie potrafi. —
To mówiąc, Joanna zwróciła oczy na Karusię — Karusia podparta na ręku, przysunąwszy się do ściany, bardzo smaczno zasypiała. —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.