Lalka (Prus)/Tom III/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lalka, Tom III, r. 8 - 1
Lalkavol3 22 prus.ogg
Pan Rzecki istotnie nie domagał;
Nagranie LibriVox w wykonaniu Piotra Natera.
Lalka, Tom III, r. 8 - 2
Lalkavol3 23 prus.ogg
Wielki był niepokój Rzeckiego
XI.
... ? ...

Pan Rzecki istotnie nie domagał; według własnej opinii, z powodu braku zajęcia, według Szumana, z powodu sercowej choroby, która nagle rozwinęła się w nim i szła dosyć szybko pod wpływem jakichś zmartwień.
Zajęć miał niewiele. Zrana przychodził do sklepu niegdyś Wokulskiego, obecnie Szlangbauma, lecz bawił tam dopóki nie zaczęli się schodzić subjekci, a nadewszystko goście. Goście bowiem, niewiadomo nawet dlaczego, przypatrywali mu się ze zdziwieniem, a subjekci, dziś z wyjątkiem pana Zięby, starozakonni, nietylko nie okazywali mu szacunku, do którego przywykł, ale nawet, wbrew upomnieniom Szlangbauma, traktowali go w sposób lekceważący.
W tym stanie rzeczy pan Ignacy coraz częściej myślał o Wokulskim. Nie z racyi, ażeby lękał się jakiegoś nieszczęścia, ale ot tak sobie.
Zrana, około szóstej, myślał: czy Wokulski wstaje, czy śpi o tej porze, i gdzie jest?... W Moskwie, czy może już wyjechał z Moskwy i dąży do Warszawy? W południe przypominał sobie te czasy, kiedy prawie nie było dnia, ażeby Stach nie jadł z nim obiadu, wieczorem zaś, szczególniej kładąc się do łóżka, mówił:
„Zapewne Stach jest u Suzina... To dopiero używają!... A może wraca w tej chwili do Warszawy i w wagonie zabiera się do spania?...“
Ilekroć zaś wszedł do sklepu, a robił to pokilka razy na dzień, mimo niechęci subjektów i drażniącej grzeczności Szlangbauma, zawsze myślał, że jednak za czasów Wokulskiego było tu inaczej.
Martwiło go, ale tylko trochę, że Wokulski nie dawał znać o sobie. Uważał to przecież za zwykłe dziwactwo.
„Niebardzo rwał się on do pisania, kiedy był zdrów, więc cóż dopiero teraz, kiedy jest tak rozbity — myślał. — Oj, te baby, te baby!...“
W dniu nabycia przez Szlangbauma sprzętów i powozu Wokulskiego, pan Ignacy położył się do łóżka. Nie dlatego, ażeby miało mu to robić przykrość, bo przecie powóz i zbytkowne sprzęty były rzeczami wcale niepotrzebnemi, ale dlatego, że podobne sprawunki robią się tylko po ludziach już umarłych.
— No, a Stach, dzięki Bogu, jest zdrów!...
Pewnego wieczora, kiedy pan Ignacy siedząc w szlafroku, rozmyślał: jak to on urządzi sklep Mraczewskiemu, ażeby zakasować Szlangbauma? usłyszał gwałtowne dzwonienie do przedpokoju i szczególny hałas w sieni.
Służący, który już zabierał się do spania, otworzył drzwi.
— Jest pan? — zapytał głos znany Rzeckiemu.
— Pan chory.
— Coto chory!... Kryje się przed ludźmi...
— Może, panie radco, zrobimy subjekcyą... — odezwał się inny głos.
— Coto subjekcyą!... Kto nie chce mieć subjekcyi w domu, niech przychodzi do knajpy...
Rzecki podniósł się z fotelu, a jednocześnie ukazał się we drzwiach jego sypialni radca Węgrowicz i ajent Szprot... Zpoza nich wychylała się jakaś kudłata głowa i oblicze niepierwszej czystości.
— Nie chciała przyjść góra do Mahometów, więc Mahomeci przyszli do góry!... — zawołał radca. — Panie Rzecki... panie Ignacy!... co acan najlepszego wyrabiasz?... Przecież od czasu, jakeśmy pana ostatni raz widzieli, odkryliśmy nowy gatunek piwa... Postaw tu, kochanku, i zgłoś się jutro — dodał, zwracając się do zasmolonego kudłacza.
Na to wezwanie kudłaty człowiek, ubrany w wielki fartuch, postawił na umywalni kosz wysmukłych butelek i trzy kufle. Potem zniknął, jak gdyby był istotą złożoną ze mgły i powietrza, nie zaś z dwustu funtów ciała.
Pan Ignacy zdziwił się na widok wysmukłych butelek; uczucie to jednak nie łączyło się z żadną przykrością.
— Na miłość boską, cóż się z panem dzieje? — zaczął znowu radca, rozkładając ręce, jakby cały świat chciał ogarnąć w jednym uścisku. — Tak dawno nie byłeś pan między nami, że Szprot nawet zapomniał jak wyglądasz, a ja pomyślałem, że zaraziłeś się od twego przyjaciela, coto ma bzika?...
Rzecki sposępniał.
— Więc, właśnie dziś — prawił radca — kiedy na pańskim przyjacielu wygrałem od Deklewskiego kosz piwa nowej marki, mówię do Szprota: wiesz pan co, zabierzmy piwo i chodźmy do starego, a może się chłop rozrusza... Cóżto, nawet nie prosisz nasz, ażebyśmy usiedli?...
— Ależ bardzo proszę — odpowiedział Rzecki.
— I stolik jest... — mówił radca oglądając się po pokoju — i miejsce widzę zaciszne... Ehe he!... my tu będziem mogli złazić się do chorego na partyjkę co wieczór... Szprot, dobądź synu trybuszonik i zabierz się do szkliwa... Niech poczciwiec zaznajomi się z nową marką...
— Jakiż to zakład wygrał radca? — zapytał Rzecki, któremu znowu fizyognomia zaczęła się wyjaśniać.
— Zakład o Wokulskiego. Widzisz pan było tak... Jeszcze w styczniu roku zeszłego, kiedy to Wokulski awanturował się, ja powiedziałem do Szprota, że pan Stanisław jest waryat, że zbankrutuje i źle skończy... Tymczasem dzisiaj wyobraź sobie, Deklewski utrzymuje, że to on powiedział!... Naturalnie, założyliśmy się o kosz piwa, Szprot rozstrzygnął na moję stronę i jesteśmy u ciebie...
W ciągu tego wyjaśnienia, pan Szprot ustawił na stole trzy kufle i odkorkował trzy butelki.
— No, tylko spojrzyj, panie Ignacy — mówił radca, podnosząc napełniony kufel. — Kolor starego miodu, piana jak śmietana, a smak szesnastoletniej dziewczyny. Skosztujże... Coto za smak i coto za posmak?... Gdybyś zamknął oczy, przysiągłbyś, że to jest ale... O!... uważasz?.. Ja powiadam, że przed takiem piwem należałoby płukać usta... Powiedzże sam: piłeś kiedy coś podobnego?...
Rzecki wypił pół kufla.
— Dobre — rzekł. — Zkądże jednak przyszło radcy do głowy, że Wokulski zbankrutował?
— Bo nikt w mieście nie mówi inaczej. Przecież człowiek, który ma pieniądze, sens w głowie i nikogo nie zarwał, nie ucieka z miasta Bóg wie gdzie...
— Wokulski wyjechał do Moskwy.
— Tere, fere!... Tak wam powiedział, ażeby zmylić ślady. Ale sam się złapał, skoro wyrzekł się nawet swoich pieniędzy...
— Czego się wyrzekł?... — spytał już rozgniewany pan Ignacy.
— Tych pieniędzy, które ma w banku, a nadewszystko u Szlangbauma... Przecież to razem wyniesie ze dwakroć sto tysięcy rubli... Kto więc taką sumę zostawia bez dyspozycyi, poprostu rzuca ją w błoto, ten jest albo waryat, albo... zmajstrował coś takiego, że już nie czeka na wypłatę... W całem mieście rozlega się tylko jeden głos oburzenia, przeciw temu... temu... że go nie nazwę właściwem imieniem...
— Radco, zapominasz się!... — zawołał Rzecki.
— Rozum tracisz, panie Ignacy, ujmując się za takim człowiekiem — odparł gwałtownie radca. — Bo tylko pomyśl. Pojechał po majątek, gdzie?... na wojnę turecką... Na wojnę turecką!... czy rozumiesz doniosłość tych słów? Sam zrobił majątek, ale w jaki sposób?... Jakim sposobem można w pół roku zrobić pół miliona rubli?...
— Bo obracał dziesięcioma milionami rubli — odparł Rzecki — więc nawet zrobił mniej, niżby mógł...
— Ale czyje to były miliony?
— Suzina... kupca... jego przyjaciela...
— Otóż to!... Ale mniejsza; przypuśćmy, że w tym razie nie zrobił ani jednego świństwa... Coto jednakże za interesa prowadził on w Paryżu, a później w Moskwie, na czem również grubo zarobił?... A godziło się to zabijać krajowy przemysł, ażeby dać 18% dywidendy kilku arystokratom, dla wkręcenia się pomiędzy nich?... A pięknieto, sprzedawać całą spółkę żydom i nareszcie uciekać, zostawiając setki ludzi w nędzy lub w niepewności?... To tak robi dobry obywatel i człowiek uczciwy?... No, pijże, panie Ignacy!... — zawołał, trącając jego kufel swoim. — Nasze kawalerskie!... Panie Szprot, pokaż, co umiesz... nie kompromituj się przy chorym...
— Hola!... — odezwał się doktor Szuman, który od kilku chwil stał na progu, nie zdejmując kapelusza z głowy. — Hola!... A cóżto wy, moi panowie, jesteście ajentami domu pogrzebowego, że mi w taki sposób urządzacie pacyenta?... Kazimierzu! — zawołał na służącego — wyrzuć mi te butelki do sieni... A panów proszę, ażebyście pożegnali chorego... Szpital, choćby na jednę osobę, nie jest knajpą... To pan tak wykonywasz moje zlecenia?... — zwrócił się do Rzeckiego. — To pan, mając wadę serca, będziesz mi urządzał pijatyki?... Może jeszcze zaprosicie sobie dziewczęta?... Dobrej nocy panom... — rzekł do radcy i Szprota — a na drugi raz nie otwierajcie mi tu piwiarni, bo was zaskarżę o zabójstwo...
Panowie radca Węgrowicz i ajent Szprot wynieśli się tak szybko, że gdyby nie gęsty dym ich cygar, możnaby myśleć, że nikogo nie było w pokoju.
— Otwórz okno... — mówił doktor do służącego — Oj, to! to!... — dodał patrząc ironicznie na Rzeckiego. — Twarz w płomieniach, oczy szkliste, pulsa biją tak, że słychać na ulicy...
— Słyszałeś pan, co on mówił o Stachu?... — spytał Rzecki.
— Ma racyą — odparł Szuman. — Całe miasto mówi tosamo, chociaż myli się tytułując Wokulskiego bankrutem, bo on jest tylko półgłówkiem... Z tego typu, który ja nazywam polskimi romantykami.
Rzecki patrzył na niego prawie wylękniony.
— Nie patrz pan tak na mnie — ciągnął spokojnym głosem Szuman — raczej zastanów się, czy nie mam racyi? Wszakże ten człowiek, ani razu w życiu nie działał przytomnie... Kiedy był subjektem, myślał o wynalazkach i o uniwersytecie; kiedy wszedł do uniwersytetu, zaczął bawić się polityką. Później, zamiast robić pieniądze, został uczonym i wrócił tu tak goły, że gdyby nie Minclowa, umarłby z głodu. Nareszcie zaczął robić majątek, ale nie jako kupiec tylko jako wielbiciel panny, która od wielu lat ma ustaloną reputacyą kokietki. Niekoniec na tem, już bowiem mając w ręku i pannę i majątek, rzucił oboje, a dzisiaj, co robi i gdzie jest?... Powiedz pan, jeżeliś mądry?... Półgłówek, skończony półgłówek! — mówił Szuman, machając ręką. — Czystej krwi polski romantyk, coto wiecznie szuka czegoś poza rzeczywistością...
— Czy doktor powtórzy to Wokulskiemu gdy wróci?... — spytał Rzecki.
— Sto razy mu tak mówiłem, a jeżeli teraz nie powiem, to tylko dlatego, że nie wróci...
— Co nie ma wrócić... — szepnął Rzecki blednąc.
— Nie wróci, bo albo sobie gdzieś łeb rozbije, jeżeli odzyska rozsądek, albo weźmie się do jakiejś nowej utopii... Choćby do wynalazków tego mistycznego Geista, który także musi być patentowanym waryatem.
— A doktor nie uganiałeś się nigdy za utopiami?
— Tak, ale robiłem to odurzywszy się w waszej atmosferze. Opatrzyłem się jednak w porę i ta okoliczność pozwala mi stawiać jak najdokładniejsze dyagnozy podobnych chorób... No, zdejmij pan szlafrok, zobaczymy jakie skutki wywołał wieczór spędzony w wesołem towarzystwie...
Zbadał Rzeckiego, kazał mu natychmiast iść do łóżka, a na przyszłość nie robić ze swego mieszkania szynkowni.
— Pan, to także jesteś okazem romantyka; tyle tylko, żeś miał mniej sposobności do robienia głupstw — zakończył doktor.
Poczem wyszedł, zostawiając Rzeckiego w bardzo ponurym nastroju.
„Już tam twoje gadanie więcej mi zaszkodzi, aniżeli piwo“ — pomyślał Rzecki, a pochwili dodał półgłosem:
— Mógłby jednakże Stach choć słówko napisać. Bo licho wie, jakie domysły snują się człowiekowi po głowie...
Przykuty do łóżka pan Ignacy nudził się piekielnie...
Więc dla zabicia czasu odczytywał, poraz niewiadomo który, historyą konsulatu i cesarstwa, albo rozmyślał o Wokulskim.
Oba te jednak zajęcia zamiast uspokajać, draźniły go... Historya przypominała mu cudowne dzieje jednego z największych tryumfatorów, na którego dynastyi Rzecki opierał wiarę w przyszłość świata, a którato dynastya, w jego oczach, padła pod oszczepem zulusa. Rozmyślania zaś o Wokulskim prowadziły go do wniosku, ze ukochany przyjaciel a tak niezwykły człowiek, conajmniej znajdował się na drodze do jakiegoś moralnego bankructwa.
— Tyle chciał zrobić, tyle mógł zrobić i nic nie zrobił!... — powtarzał pan Ignacy ze smutkiem w sercu. — Gdybyż choć napisał, gdzie jest i jakie ma zamiary... Gdyby chociaż dał znać, że żyje!...
Od pewnego bowiem czasu trapiły pana Rzeckiego niejasne, ale złowrogie przeczucia. Przychodził mu na myśl jego sen, kiedy, po przedstawieniu Rossiego, marzyło mu się, że Wokulski skoczył za panną Izabelą z wieży ratuszowej. To znowu przypominał sobie dziwne, a nic dobrego nie zapowiadające zdania Stacha: „chciałbym zginąć sam i zniszczyć wszelkie ślady mego istnienia!“...
Jak łatwo podobne życzenie może się spełnić u człowieka, który mówił tylko to, co czuł i umiał wykonywać to, co mówił!...
Codziennie odwiedzający go doktor Szuman, wcale nie dodawał mu otuchy i już prawie znudził go powtarzaniem jednej i tej samej zwrotki:
— Doprawdy, że trzeba być albo kompletnym bankrutem, albo waryatem, ażeby, zostawiwszy tyle pieniędzy w Warszawie, nie wydać żadnej dyspozycyi, a nawet nie donieść gdzie jest!...
Rzecki kłócił się z nim, ale w duszy przyznawał mu racyą.
Pewnego dnia doktor wpadł do niego w porze niezwykłej, bo o godzinie 10-tej rano. Cisnął kapelusz na stół i zawołał:
— A co, nie miałem racyi, że to jest półgłówek!...
— Cóż się stało?... — zapytał pan Ignacy, zgóry wiedząc o kim mowa.
— Stało się, że już przed tygodniem ten waryat wyjechał z Moskwy i... zgadnij pan dokąd?...
— Do Paryża?...
— Ale gdzie zaś!... Wyjechał do Odessy, ztamtąd ma zamiar udać się do Indyj, z Indyj do Chin i Japonii, a później przez Ocean Spokojny do Ameryki... Rozumiem podróż, nawet naokoło świata, sambym ją radził. Ale ażeby nie napisać słówka, zostawiając, bądź jak bądź, ludzi życzliwych i ze dwakroć sto tysięcy rubli w Warszawie, nato, dalibóg! trzeba mieć w wysokim stopniu rozwiniętą psychozę...
— Zkądże te wiadomości? — spytał Rzecki.
— Z najlepszego źródła, bo od Szlangbauma, któremu zbyt wiele zależy na tem, ażeby dowiedzieć się o projektach Wokulskiego. Ma mu przecież, w początkach października, zapłacić sto dwadzieścia tysięcy rubli... No, a gdyby kochany Stasio w łeb sobie palnął, czy utonął, czy umarł na żółtą febrę... Rozumiesz pan?... Wówczas moglibyśmy albo całemu kapitałowi ukręcić szyję, albo przynajmniej obracać nim z pół roku bez procentu... Pan już chyba poznałeś Szlangbauma? On przecież mnie... mnie chciał okpić!...
Doktor biegał po pokoju i giestykulował rękoma w taki sposób, jak gdyby sam był dotknięty początkami psychozy. Nagle zatrzymał się przed panem Ignacym, popatrzył mu w oczy i schwycił za rękę.
— Co... co... co?... Puls przeszło sto?... Miałeś pan dziś gorączkę?...
— Jeszcze nie.
— Jakto: nie?... Przecież widzę...
— Mniejsza!... — odparł Rzecki. — Czyby jednakże Stach zrobił coś podobnego?...
— Ten nasz dawny Stach, pomimo romantyzmu, możeby nie zrobił; ale ten pan Wokulski, zakochany w jaśnie wielmożnej pannie Łęckiej, może zrobić wszystko... No, i jak pan widzisz, robi naco go stać...
Od tej wizyty doktora, pan Ignacy sam zaczął zeznawać, że jest z nim niedobrze.
„To byłoby zabawne — myślał — gdybym ja, tak w tych czasach, dał nura?... Phy! trafiało się to lepszym ode mnie... Napoleon I-szy... Napoleon III-ci... mały Lulu... Stach... No, cóż Stach? przecież jedzie teraz do Indyj“...
Zadumał się, wstał z łóżka, ubrał się jak należy i poszedł do sklepu, ku wielkiemu zgorszeniu Szlangbauma, który wiedział, że panu Ignacemu zabroniono podnosić się...
Zato przez następny dzień było mu gorzej; odleżał więc dobę i znowu na parę godzin zaszedł do sklepu.
— Cóż on sobie myśli, że sklep to trupiarnia?... — rzekł jeden ze starozakonnych subjektów do pana Zięby, który, z właściwą sobie szczerością, znalazł, że ten koncept jest doskonały.
W połowie września odwiedził pana Rzeckiego Ochocki, który na kilka dni przyjechał tu z Zasławka.
Na jego widok pan Ignacy odzyskał dobry humor...
— Cóż pana tu sprowadza!... — zawołał, gorąco ściskając kochanego przez wszystkich wynalazcę.
Ale Ochocki był pochmurny.
— Cóżby innego, jeżeli nie kłopoty! — odparł. — Wiesz pan, że umarł Łęcki...
— Ojciec tej... tej?... — zdziwił się pan Ignacy.
— Tej... tej!... I nawet bodaj czy nie przez nią...
— W imię Ojca i Syna... — przeżegnał się Rzecki. — Iluż ludzi ma zamiar zgubić ta kobieta?... Bo, o ile wiem, a zapewne i dla pana nie jestto tajemnicą, że jeżeli Stach wpadł w nieszczęście, to tylko przez nią...
Ochocki pokiwał głową.
— Możesz mi pan powiedzieć, co się stało z Łęckim?... — ciekawie zapytał pan Ignacy.
— Żaden to sekret — odparł Ochocki. — W początkach lata oświadczył się o pannę Izabelę marszałek...
— Ten... ten?... Mógł być moim ojcem — wtrącił Rzecki.
— Może też dlatego panna przyjęła go, a przynajmniej nie odrzuciła. Więc stary zebrał manatki po dwu swoich żonach i przyjechał na wieś do hrabiny... do ciotki panny Izabeli, u której mieszkała wraz z ojcem...
— Oszalał.
— Trafiało się to i mędrszym od niego — ciągnął Ochocki. — Tymczasem, pomimo że marszałek zaczął uważać się za konkurenta, panna Izabela co parę dni, a później nawet i codzień, jeździła sobie w towarzystwie pewnego inżyniera do ruin starego zamku w Zasławiu... Mówiła, że jej to rozpędza nudy...
— I marszałek nic?...
— Marszałek, naturalnie, milczał, ale kobiety perswadowały pannie, że tak robić nie wypada. Ona zaś ma w tych razach jednę odpowiedź: „Marszałek powinien być kontent, jeżeli wyjdę za niego a wyjdę nie poto, aby wyrzekać się moich przyjemności“...
— I pewnie marszałek przydybał ich na czem w owych ruinach? — wtrącił Rzecki.
— Ii... nie!... nawet tam nie zaglądał. A gdyby i zajrzał, przekonałby się, że panna Izabela brała z sobą naiwnego inżynierka poto, ażeby w jego asystencyi tęsknić za Wokulskim.
— Za Wo-kul-skim?...
— Przynajmniej tak domyślano się — mówił Ochocki. — Tym razem ja sam zwróciłem jej uwagę, że w towarzystwie jednego wielbiciela nie wypada tęsknić za drugim. Ale ona odpowiedziała mi swoim zwyczajem: „Niech będzie kontent, że pozwalam mu patrzeć na siebie“...
— To osioł ten inżynier!...
— Niebardzo, gdyż pomimo całej naiwności, spostrzegł się i pewnego dnia, a nawet przez wszystkie dni następne, nie pojechał z panną tęsknić między gruzami. Jednocześnie zaś marszałek, zazdrosny o inżyniera, zaprzestał konkurów i wyniósł się na Litwę w sposób tak demonstracyjny, że panna Izabela i hrabina dostały spazmów, a poczciwy Łęcki, nawet nie kiwnąwszy palcem, umarł na apopleksyą...
Skończywszy opowiadać, Ochocki objął się rękoma za głowę i śmiał się...
— I pomyśleć tu, — dodał — że tego rodzaju kobieta tylu ludziom głowy zawróciła...
— Ależto potwór!... — zawołał Rzecki.
— Nie. Nawet niegłupia i niezła w gruncie rzeczy, tylko... taka, jak tysiące innych z jej sfery...
— Tysiące?...
— Niestety!... — westchnął Ochocki. — Wyobraź pan sobie klasę ludzi majętnych lub zamożnych, którzy dobrze jedzą, a niewiele robią. Człowiek musi w jakiś sposób zużywać siły; więc jeżeli nie pracuje, musi wpaść w rozpustę a przynajmniej drażnić nerwy... I do rozpusty zaś i do drażnienia nerwów potrzebne są kobiety piękne, eleganckie, dowcipne, świetnie wychowane, a raczej wytresowane w tym właśnie kierunku... Tożto ich jedyna karyera...
— I panna Izabela zaciągnęła się w ich szeregi?...
— To jest, właściwie zaciągnęli ją... przykro mi to mówić, ale panu mówię, ażebyś wiedział, o jakąto kobietę potknął się Wokulski...
Rozmowa urwała się — zaczął ją Ochocki pytając.
— Kiedyż on wraca?
— Wokulski?... — odparł pan Ignacy. — Przecież wyjechał do Indyi, Chin, Ameryki...
Ochocki rzucił się na krześle.
— To niepodobna!... — zawołał. — Chociaż... — dodał po namyśle.
— Czy ma pan jakie wskazówki, że tam nie pojechał?... — zapytał Rzecki zniżonym głosem.
— Żadnych. Tylko dziwię się nagłej decyzyi... Kiedym tu był ostatnim razem, obiecał mi załatwić pewien interes... Ale...
— I niezawodnie załatwiłby go ten dawny Wokulski. Ten nowy zaś zapomniał nietylko o pańskich interesach... Przede wszystkiem o własnych...
— Że on wyjedzie — mówił Ochocki jakby do siebie — tego można było spodziewać się; ale nie podoba mi się ta nagłość. Pisał do pana...
— Ani litery i do nikogo — odparł stary subjekt.
Ochocki kręcił głową.
— Musiało się tak stać — mruknął.
— Dlaczego musiało się stać?... — wybuchnął Rzecki. — Cóżto on bankrut, czy może nie miał zajęcia?... Taki sklep, spółka, to fraszki? A nie mógł ożenić się z kobietą piękną, zacną...
— Znalazłoby się więcej takich kobiet — wtrącił Ochocki. — Wszystko to było dobre — mówił ożywiając się — ale nie dla człowieka z jego usposobieniem...
— Jak pan to rozumiesz? — pochwycił Rzecki, któremu rozmowa o Wokulskim sprawiała taką przyjemność jak o kochance. — Jak pan to rozumiesz?... Poznałeś pan bliżej tego człowieka?... — pytał natarczywie, a oczy mu błyszczały.
— Poznać go łatwo. Był to jednem słowem człowiek szerokiej duszy.
— Oto właśnie!... — odezwał się Rzecki, wybijając takt palcem i wpatrując się w Ochockiego jak w obraz. — Co pan jednak rozumiesz, przez tę szerokość?... Pięknie powiedziane!... Wytłomacz to pan, a jasno!...
Ochocki uśmiechnął się...
— Widzi pan — rzekł — ludzie małej duszy dbają tylko o swoje interesa, nie sięgają myślą poza dzień dzisiejszy i mają wstręt do rzeczy nieznanych. Byle im było spokojnie i suto... Taki zaś facet jak on, troszczy się interesami tysięcy, patrzy nieraz o kilkadziesiąt lat naprzód, a każda rzecz nieznana i nierozstrzygnięta pociąga go w sposób nieprzeparty. To nawet nie jest żadna zasługa, tylko mus... Jak żelazo bez namysłu rusza się za magnesem, albo pszczoła lepi swoje komórki, tak ten gatunek ludzi rzuca się do wielkich idei i niezwykłych prac...
Rzecki ściskał go za obie ręce i drżał ze wzruszenia.
— Szuman — rzekł — mądry doktor Szuman mówi, że Stach jest waryat, polski romantyk...
— Głupi Szuman ze swoim żydowskim klasycyzmem!... — odparł Ochocki. — On nawet nie domyśla się, że cywilizacyi nie stworzyli ani filistrowie, ani geszefciarze, lecz właśnie tacy waryaci... Gdyby rozum polegał na myśleniu o dochodach, ludzie do dzisiejszego dnia byliby małpami...
— Święte słowa... piękne słowa!... powtarzał subjekt. — Wytłomaczże pan jednak: jakim sposobem człowiek, podobny Wokulskiemu, mógł... tak oto... zaawanturować się?...
— Proszę pana, ja się dziwię, że to tak późno nastąpiło!... — odparł Ochocki, wzruszając ramionami. — Przecież znam jego życie i wiem, że ten człowiek prawie dusił się tutaj od dzieciństwa. Miał aspiracye naukowe, lecz nie było ich czem zaspokoić; miał szerokie instynkta społeczne, ale, czego dotknął się w tym kierunku, wszystko padało... Nawet ta marna spółczyna, którą założył, zwaliła mu na łeb tylko pretensye i nienawiści...
— Masz pan racyą!... masz pan racyą!... — powtarzał Rzecki. — A teraz ta panna Izabela...
— Tak, ona mogła go uspokoić. Mając szczęście osobiste, łatwiej pogodziłby się z otoczeniem i zużyłby energią w tych kierunkach, jakie są u nas możliwe. Ale... nietęgo trafił...
— A co dalej?...
— Czy ja wiem?... — szepnął Ochocki. — Dziś jest on podobny do wyrwanego drzewa. Jeżeli znajdzie grunt właściwy, a w Europie może go znaleźć i jeżeli ma jeszcze energią, to wlezie w jakąś robotę i bodaj, czy nie zacznie naprawdę żyć... Ale jeżeli wyczerpał się, co także w jego wieku jest możliwem...
Rzecki podniósł palec do ust...
— Cicho!... cicho!... — przerwał. — Stach ma energię... o ma!... On jeszcze wypłynie... wypły...
Odszedł do okna i, oparłszy się o futrynę, zaczął szlochać.
— Taki jestem chory — mówił — taki rozdrażniony... Bo ja mam podobno wadę serca... Ale to przejdzie... przejdzie... Tylko dlaczego on tak ucieka... kryje się... nie pisze?...
— Ach, jak ja rozumiem — zawołał Ochocki — ten wstręt człowieka rozbitego, do rzeczy, które mu przypominają przeszłość!... Jak ja to znam, choćby z małego doświadczenia... Wyobraź pan sobie, że kiedy zdawałem w gimnazyum egzamin dojrzałości, musiałem w pięć tygodni przejść kursa łaciny i greki z siedmiu klas, bom się tego nigdy nie chciał uczyć. No i jakoś wykręciłem się na egzaminie, ale tak przedtem pracowałem, żem się przepracował.
Od tej pory nietylko nie mogłem patrzeć na gmach szkolny, unikałem kolegów, którzy pracowali razem ze mną, ale nawet musiałem opuścić owe mieszkanie, gdzie uczyłem się dzień i noc... Trwało to parę miesięcy i naprawdę niepierwiej uspokoiłem się, ażem... Wiesz pan com zrobił? Rzuciłem do pieca wszystkie podręczniki greckie i łacińskie i spaliłem bestye!... Paskudziło się to z godzinę, ale kiedy ostatecznie kazałem popioły wysypać na śmietnik, ozdrowiałem!... Chociaż i dziś jeszcze dostaję bicia serca na widok greckich liter, albo łacińskich wyjątków: panis, piscis, crinis... Aaa... jakie to obrzydliwe...
Nie dziwże się pan — kończył Ochocki — że Wokulski umyka ztąd aż do Chin... Długie udręczenie może doprowadzić człowieka do wścieklizny... Chociaż i to przechodzi...
— A czterdzieści sześć lat, panie?... — zapytał Rzecki.
— A silny organizm?... a tęgi mózg?... No, ale zagadałem się... Bywaj mi pan zdrów...
— Co, może wyjeżdżasz pan?
— Aż do Petersburga — odparł Ochocki. — Muszę pilnować testamentu nieboszczki Zasławskiej, który chce obalić wdzięczna rodzina. Posiedzę tam, bodaj czy nie do końca października.
— Jak tylko będę miał wiadomość od Stacha, zaraz panu doniosę... Tylko przyślij mi pan adres.
— I ja panu dam znać, jeżeli przypadkiem zachwycę języka... Chociaż wątpię... Do widzenia!...
— Rychłego powrotu...
Rozmowa z Ochockim orzeźwiła pana Ignacego. Zdawało się, że stary subjekt nabrał sił, nagadawszy się z człowiekiem, który nietylko rozumiał ukochanego Stacha, ale i przypominał go w wielu punktach.
„On był taki sam — myślał Rzecki. — Energiczny, trzeźwy, a mimo to, zawsze pełen idealnych popędów...“
Można powiedzieć, że od tego dnia zaczęła się rekonwalescencya pana Ignacego. Opuścił łóżko, potem szlafrok zamienił na surdut, bywał w sklepie i nawet często wychodził na ulicę. Szuman zachwycał się trafnością swojej kuracyi, dzięki której choroba serca zatrzymała się w rozwoju.
— Co będzie dalej — mówił do Szlangbauma — nie wiadomo. Ale fakt, że od kilku dni stary ma się lepiej. Odzyskał apetyt i sen, a nade wszystko opuściła go apatya... Z Wokulskim miałem to samo...
Naprawdę zaś Rzecki pokrzepiał się nadzieją, że prędzej lub później będzie miał list od swego Stacha.
„Już może jest w Indyach — myślał — więc w końcu września powinienbym mieć wiadomość... No, o spóźnienie w takich razach nietrudno; ale za październik dam głowę...“
Rzeczywiście, w epokach wskazanych nadeszły wiadomości o Wokulskim, lecz bardzo dziwne.
W końcu września, wieczorem odwiedził pana Ignacego Szuman i, śmiejąc się, rzekł:
— Tylko uważaj pan, jak ten półgłówek zainteresował ludzi... Pachciarz z Zasławka mówił Szlangbaumowi, że furman nieboszczki prezesowej widział niedawno Wokulskiego w lesie zasławskim. Opisywał nawet, jak był ubrany i na jakim koniu jechał...
— Może być!... — wtrącił ożywiony pan Ignacy.
— Farsa!... Gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie Indye, a gdzie Zasławek?... — odparł doktor. — Tembardziej, że prawie jednocześnie inny żydek, handlujący węglami, widział... znowu Wokulskiego w Dąbrowie... A nawet więcej, bo jakoby dowiedział się, że ów Wokulski kupił od jednego górnika, pijaczyny, dwa naboje dynamitowe... No, już tego głupstwa chyba i pan nie zechcesz bronić?...
— Ale cóżby to znaczyło?...
— Nic. Widocznie Szlangbaum musiał między żydkami ogłosić nagrodę za dowiedzenie się o Wokulskim, więc teraz każdy będzie upatrywał Wokulskiego bodajby w myszej jamie... I święty rubel tworzy jasnowidzących!... — zakończył doktor, śmiejąc się ironicznie.
Rzecki musiał przyznać, że pogłoski nie miały sensu, a wyjaśnienie ich przez Szumana było najzupełniej racyonalne. Pomimo to niepokój o Wokulskiego wzmógł się...
Niepokój jednak zamienił się w istotną trwogę wobec faktu nieulegającego już żadnej wątpliwości. Oto, w dniu pierwszym października, jeden z rejentów zawezwał do siebie pana Ignacego i pokazał mu akt, zeznany przez Wokulskiego, przed wyjazdem do Moskwy.
Byłto formalny testament, w którym Wokulski rozporządził pozostałemi w Warszawie pieniędzmi, z których rs. 70.000 leżały w banku, zaś rs. 120.000 u Szlangbauma.
Dla osób obcych rozporządzenie to było dowodem niepoczytalności Wokulskiego; Rzeckiemu jednak wydało się całkiem logiczne. Testator zapisał: ogromną sumę 140.000 rubli Ochockiemu, 25.000 rs. Rzeckiemu, 20.000 rs. Helence Stawskiej. Pozostałe zaś 5.000 rs. podzielił między swoję dawną służbę, albo biedaków, którzy mieli z nim stosunki. Z tej sumy otrzymali po 500 rubli: Węgiełek stolarz z Zasławia, Wysocki furman z Warszawy i drugi Wysocki, jego brat, dróżnik ze Skierniewic.
Wokulski rzewnemi słowami prosił obdarowanych, ażeby zapisy przyjęli jak od zmarłego; rejenta zaś zobowiązał do nieogłaszania aktu przed pierwszym października.
Między ludźmi, którzy znali Wokulskiego, zrobił się hałas, posypały się plotki, insynuacye, obrazy osobiste... Szuman zaś w rozmowie z Rzeckim, wypowiedział taki pogląd:
— O zapisie dla pana dawno wiedziałem... Ochockiemu dał blisko milion złotych, ponieważ odkrył w nim waryata tego co sam gatunku... No i prezent dla córeczki pięknej pani Stawskiej rozumiem — dodał z uśmiechem — jedno mnie tylko intryguje...
— Cóż mianowicie? — spytał Rzecki, przygryzając wąsy.
— Zkąd się wziął między obdarowanymi ów dróżnik Wysocki?... — zakończył Szuman.
Zanotował jego imię i nazwisko i wyszedł zamyślony.
Wielki był niepokój Rzeckiego o to: co mogło się stać z Wokulskim? dlaczego zrobił zapis i dlaczego przemawiał w nim, jak człowiek myślący o bliskiej śmierci?... Wnet jednak trafiły się wypadki, które obudziły w panu Ignacym iskrę nadziei, lub do pewnego stopnia wyjaśniły dziwne postępowanie Wokulskiego.
Przedewszystkiem Ochocki, zawiadomiony o darze, nietylko natychmiast odpowiedział z Petersburga, ze zapis przyjmuje i że całą gotówkę chce mieć w początkach listopada, ale jeszcze zastrzegł sobie u Szlangbauma procent za miesiąc październik...
Nadto zaś napisał do Rzeckiego list z zapytaniem: czy pan Ignacy nie dałby mu ze swego kapitału dwudziestu jeden tysięcy rubli gotowizną, wzamian za sumę płatną na ś-ty Jan, którą Ochocki miał na hipotece wiejskiego majątku?
„Bardzo zależy mi na tem — kończył swój list — ażeby wszystko, co posiadam, mieć w ręku, gdyż w listopadzie stanowczo muszę wyjechać za granicę. Objaśnię to panu przy osobistej rozmowie...“
„Dlaczego on tak nagle wyjeżdża za granicę i dlaczego zbiera wszystkie pieniądze?... — zapytał sam siebie Rzecki. — Dlaczego wkońcu odkłada wyjaśnienia do rozmowy osobistej?...“
Naturalnie, że przyjął propozycyą Ochockiego; zdawało mu się, że w tym nagłym wyjeździe i niedomówieniach tkwi jakaś otucha.
„Kto wie — myślał — czy Stach pojechał do Indyj ze swoim półmilionem?... Może oni obaj z Ochockim zejdą się w Paryżu, u tego dziwnego Geista?... Jakieś metale... jakieś balony!... Widocznie chodzi im o utrzymanie tajemnicy, przynajmniej do czasu...“
W tym jednak razie pomieszał mu rachunki Szuman, powiedziawszy przy jakiejś okazyi.
— Dowiadywałem się w Paryżu o tego sławnego Geista, myśląc, że Wokulski może się o niego zechce zaczepić. No, ale Geist, niegdyś bardzo zdolny chemik, jest dziś skończonym waryatem... Cała akademia śmieje się z jego pomysłów!...
Drwiny całej akademii z Geista, mocno zachwiały nadziejami Rzeckiego. Jużci, jeżeli kto, to tylko akademia francuska mogłaby ocenić wartość owych metali, czy balonów... A jeżeli mędrcy zadecydowali, że Geist jest waryatem, to już chyba Wokulski nie miałby co robić u niego.
„Gdzie i poco w takim razie wyjechał? — myślał Rzecki. — Ha, oczywiście wyjechał w podróż, bo mu tu było źle... Jeżeli Ochocki musiał opuścić mieszkanie, w którem dokuczyła mu tylko gramatyka grecka, to Wokulski mógł tembardziej wynieść się z miasta, gdzie mu tak dokuczyła kobieta... I gdybyż to tylko ona!... Czy był kiedy człowiek bardziej szkalowany od niego?...“
„Ale dlaczego on zrobił prawie testament i jeszcze napomykał w nim o śmierci?... — dodawał pan Ignacy.
Tę wątpliwość rozjaśniła mu wizyta Mraczewskiego. Młody człowiek przyjechał do Warszawy niespodzianie i przyszedł do Rzeckiego z miną zakłopotaną. Rozmawiał urywkowo, a wkońcu napomknął, że pani Stawska waha się przyjąć darowizny Wokulskiego i że jemu samemu dar ten wydaje się niepokojącym...
— Dzieciak jesteś, mój kochany!... — oburzył się pan Ignacy. — Wokulski zapisał jej czy Helci 20.000 rubli, bo polubił kobietę; a polubił ją, bo w jej domu znajdował spokój w najcięższych czasach dla siebie... Wiesz przecie, że kochał się w pannie Izabeli?...
— To wiem — odparł nieco spokojniej Mraczewski — ale wiem i o tem, że pani Stawska miała do Wokulskiego słabość...
— Więc i cóż?... Dziś Wokulski jest dla nas wszystkich prawie umarłym i Bóg wie, czy go kiedy zobaczymy...
Mraczewskiemu twarz rozjaśniła się.
— To prawda — rzekł — to prawda!... Pani Stawska może przyjąć zapis od zmarłego, a ja nie potrzebuję się obawiać wspomnień o nim...
I wyszedł bardzo kontent z tego, że Wokulski może już nie żyje.
„Stach miał racyą — myślał pan Ignacy — nadając taką formę swoim zapisom. Umniejszył kłopotu obdarowanym, a nade wszystko tej poczciwej pani Helenie...“
W sklepie Rzecki bywał ledwie raz na kilka dni, jedyne zaś jego zajęcie, notabene bezpłatne, polegało na układaniu wystawy w oknach, co zwykle robił w nocy z soboty na niedzielę. Stary subjekt bardzo lubił to układanie, a Szlangbaum sam go o nie prosił, w nadziei, że pan Ignacy umieści swój kapitał w jego kantorze na niewysoki procent.
Ale i te rzadkie odwiedziny wystarczyły panu Ignacemu do zoryentowania się, że w sklepie zaszły gruntowne zmiany na gorsze. Towary, lubo pokaźne na oko, były liche, choć zarazem zniżyła się trochę ich cena; subjekci w arogancki sposób traktowali publiczność i dopuszczali się drobnych nadużyć, które nie uszły uwagi Rzeckiego. Nareszcie dwu nowych inkasentów dopuściło się malwersacyi na sto kilkadziesiąt rubli.
Kiedy pan Ignacy wspomniał o tem Szlangbaumowi, usłyszał odpowiedź:
— Proszę pana, publiczność nie zna się na dobrym towarze, tylko na tanim... A co do malwersacyi, te się wszędzie trafiają. Zkąd zresztą wezmę innych ludzi?
Pomimo tęgiej miny, Szlangbaum jednak martwił się, a Szuman drwił z niego bez miłosierdzia.
— Prawda, panie Szlangbaum — mówił doktor — że gdyby w kraju zostali sami żydzi, wyszlibyśmy z torbami z interesu. Bo jedni okpiwaliby nas, a drudzy nie daliby się łapać na nasze sztuki...
Mając dużo wolnego czasu, pan Ignacy dużo rozmyślał i dziwił się, że teraz po całych dniach zaprzątały go kwestye, które dawniej nawet nie przeszły mu przez głowę.
„Dlaczego nasz sklep tak upadł?... — mówił do siebie. — Bo gospodaruje w nim Szlangbaum, nie Wokulski. A dlaczego nie gospodaruje Wokulski?... Bo jak to wspomniał Ochocki, Stach dusił się tutaj prawie od dzieciństwa i nareszcie musiał uciec na świeże powietrze“...
I przypominał sobie najwydatniejsze momenta z życia Wokulskiego. Kiedy chciał uczyć się, jeszcze jako subjekt Hopfera, wszyscy mu dokuczali. Kiedy wstąpił do uniwersytetu, zażądano od niego poświęceń. Kiedy wrócił do kraju, nawet pracy mu odmówiono. Kiedy zrobił majątek, obrzucono go podejrzeniami, a kiedy zakochał się, ubóstwiana kobieta zdradziła go w najnikczemniejszy sposób...
— Trzeba przyznać, — rzekł pan Ignacy — że w takich warunkach, zrobił co mógł najlepszego...
Ale jeżeli Wokulskiego siła faktów wypchnęła z kraju, dlaczego sklepu po nim nie odziedziczył bodajby on sam, Rzecki, nie zaś Szlangbaum?...
Bo on, Rzecki, nigdy o tem nie myślał, ażeby posiadać własny sklep... On walczył za interesa Węgrów, albo czekał aż napoleonidzi świat przebudują. I cóż się stało?... Świat nie poprawił się, napoleonidzi wyginęli, a właścicielem sklepu został Szlangbaum...
„Strach ile się u nas marnuje uczciwych ludzi — myślał. — Katz palnął sobie w łeb, Wokulski wyjechał, Klejn, Bóg wie gdzie, a Lisiecki musiał także się wynosić, bo dla niego nie było tu miejsca“...
Wobec tych medytacyj pan Ignacy doznawał wyrzutów sumienia, pod wpływem których począł mu się zarysowywać jakiś plan na przyszłość...
— Wejdę — mówił — do spółki z panią Stawską i z Mraczewskim. Oni mają 20.000 rubli, ja 25.000, więc za taką sumę możemy otworzyć porządny sklep, choćby pod bokiem Szlangbaumowi...
Projekt ten tak go opanował, że pod jego wpływem czuł się nawet zdrowszym. Wprawdzie coraz częściej doznawał bólu w ramionach i duszności, ale nie zważał nato...
„Pojadę na kuracyą choćby za granicę — myślał — pozbędę się tych głupich duszności i wezmę się do roboty naprawdę... Cóżto, czy tylko Szlangbaum ma robić u nas majątek?...“
Czuł się młodszym i rzeźwiejszym, choć Szuman nie radził mu wychodzić na ulicę i zalecał unikać wzruszeń.
Sam doktor jednakże często zapominał o własnym przepisie.
Raz wpadł do Rzeckiego zrana, wzburzony tak, że zapomniał włożyć krawata na szyję.
— Wiesz pan — zawołał — pięknych rzeczy dowiedziałem się o Wokulskim!...
Pan Ignacy położył na stole nóż i widelec (właśnie jadł befsztyk z borówkami) i uczuł ból w ramionach.
— Cóż się stało?... — zapytał słabym głosem.
— Pyszny jest Staś!... — mówił Szuman. — Odnalazłem tego dróżnika Wysockiego w Skierniewicach, wybadałem go i wiesz pan com odkrył?...
— Zkądże mogę wiedzieć?... — spytał Rzecki, któremu na chwilę zrobiło się ciemno w oczach.
— Wyobraź pan sobie, — mówił zirytowany Szuman — że... to bydlę... to zwierzę... wtedy, w maju, kiedy jechał z Łęckimi do Krakowa, rzucił się w Skierniewicach pod pociąg!... Wysocki go uratował...
— Eh!... — mruknął Rzecki.
— Nie: eh!... tylko tak jest... Z czego widzę, że kochany Stasieczek, obok romantyzmu, miał jeszcze manią samobójstwa.. Założyłbym się o cały mój majątek, że on już nie żyje!...
Nagle umilkł, spostrzegłszy straszną zmianę na twarzy pana Ignacego. Zmieszał się niesłychanie, sam prawie zaniósł go na łóżko i przysiągł sobie, że już nigdy nie będzie zaczepiać tych kwestyj.
Ale los zrządził inaczej...
W końcu października, bryftregier oddał Rzeckiemu list rekomendowany, pod adresem Wokulskiego.
List pochodził z Zasławia, pismo było niewprawne.
„Czyby od Węgiełka...“ — pomyślał pan Ignacy i otworzył kopertę.
„Wielmożny panie! — pisał Węgiełek. — Najpierwiej dziękujemy wielmożnemu panu za pamięć o nas i za te pięćset rubli, któremi nas wielmożny pan znowu obdarzył i za wszystkie dobrodziejstwa, które otrzymaliśmy z jego szczodrobliwej ręki, dziękujemy: matka moja, żona moja i ja... Podrugie zaś wszyscy troje zapytujemy się o zdrowie i życie wielmożnego pana i czy pan szczęśliwie do dom powrócił. Pewno, że tak jest, bo inaczej nie wysłałby nam pan swego wspaniałego daru. Tylko żona moja jest bardzo o wielmożnego pana niespokojna i po nocach nie sypia, a nawet chciała, ażebym sam do Warszawy pojechał, zwyczajnie jak kobieta“.
„Bo to u nas, wielmożny panie, we wrześniu, tego samego dnia, kiedy wielmożny pan, idąc na zamek, spotkał moję matkę przy kartoflach, trafiło się wielkie zdarzenie. Tylko co matka wróciła z pola i nastawiła wieczerzę, aż tu w zamku dwa razy tak strasznie huknęło, jak pioruny, a w miasteczku szyby się zatrzęsły. Matce garnczek wypadł z rąk i zaraz mówi do mnie:
„Leć na zamek, bo tam może bawi się jeszcze pan Wokulski, więc żeby go nieszczęście nie spotkało“. I ja też zaraz poleciałem.
„Chryste panie! ledwie żem poznał górę. Z czterech ścian, zamku co się jeszcze mocno trzymały, została tylko jedna, a trzy zmielone prawie na mąkę. Kamień, cośmy na nim rok temu wycięli wiersze, rozbity na jakie dwadzieścia kawałków, a w tem miejscu, gdzie była zawalona studnia, zrobił się dół i gruzów nasypało w niego więcej niż na stodołę. Ja myślę, że to mury same zawaliły się ze starości; ale matka mówi, że to może kowal nieboszczyk, com o nim wielmożnemu państwu rozpowiadał, że on taką psotę zrobił“.
„Nic nie mówiąc nikomu o tem, że wielmożny pan szedł wtedy na zamek, przez cały tydzień grzebałem między gruzami, czy, broń Boże, nie stało się nieszczęście. I dopiero kiedym śladu nie znalazł, ucieszyłem się tak, że na tem miejscu święty krzyż stawiam, cały z drzewa dębowego, niemalowany, ażeby była pamiątka, jako wielmożny pan od nieszczęścia się ocalił. Ale moja żona, kobiecym obyczajem, wciąż się niepokoi... Więc dlatego pokornie upraszam wielmożnego pana, ażeby nam dał znać o sobie, że żyje i że zdrów jest...“
„Ksiądz proboszcz jegomość, taki poradził mi wyciąć napis na krzyżu:

Non omnis moriar...

Ażeby ludzie wiedzieli, że choć stary zamek, pamiątka z czasów dawnych, w gruzy się rozleciał, to przecie nie wszystek zginął i jeszcze niemało zostanie po nim do widzenia, nawet dla naszych wnuków...“
— A zatem Wokulski był w kraju!... — zawołał ucieszony Rzecki i posłał po doktora, prosząc go, ażeby przyszedł natychmiast.
W niecały kwadrans zjawił się Szuman. Dwa razy przeczytał podany mu list i ze zdziwieniem przypatrywał się ożywionej fizyognomii pana Ignacego.
— Cóż doktor na to?... — zapytał tryumfalnie Rzecki.
Szuman zdziwił się jeszcze mocniej.
— Co ja na to?... — powtórzył. — Że stało się, co przepowiadałem Wokulskiemu jeszcze przed jego wyjazdem do Bułgaryi... Przecież to jasne, że Stach zabił się w Zasławiu...
Rzecki uśmiechnął się...
— Ależ zastanów się, panie Ignacy — mówił doktor, z trudnością hamując wzruszenie. — Pomyśl tylko: widziano go w Dąbrowie, jak kupował naboje, potem widziano go w okolicach Zasławka, a nareszcie w samym Zasławiu. Myślę, że w zamku musiało coś kiedyś zajść między nim a tą... tą potępienicą... Bo nawet mnie raz wspomniał, że chciałby zapaść się pod ziemię tak głęboko, jak studnia zasławska...
— Gdyby zechciał się zabić, mógłby to zrobić dawniej... Zresztą i pistoletby wystarczył, nie dynamit — odparł Rzecki.
— To też zabijał się... Ale że w każdym calu była to wściekła bestya, więc mu pistolet nie wystarczał... Jemu trzeba było lokomotywy, ażeby zginąć... Samobójcy umieją być wybredni, wiem o tem!...
Rzecki kręcił głową i uśmiechał się...
— Więc co pan myślisz u dyabła?... — zawołał zniecierpliwiony Szuman. — Czy masz jaką inną hypotezę?...
— Mam. Stacha poprostu dręczyły wspomnienia tego zamku, więc chciał go zniszczyć, jak Ochocki zniszczył grecką gramatykę, kiedy się na niej przepracował. Jest to także odpowiedź dana tej pannie, która podobno codzień jeździła tęsknić do tych gruzów...
— Ależ to byłoby dzieciństwo!... Czterdziestoletni chłop nie może postępować jak uczeń...
— Kwestya temperamentu — odparł Rzecki spokojnie. — Jedni odsyłają pamiątki, a on swoję wysadził w powietrze... Szkoda tylko, że tej Dulcynei nie było między gruzami.
Doktor zamyślił się...
— Wściekła bestya!... Ale gdzieżby teraz się podział, jeżeliby żył?...
— Teraz właśnie podróżuje z lekkiem sercem. A nie pisze, bośmy mu już widać wszyscy obrzydli... — dokończył ciszej pan Ignacy. — Zresztą, gdyby tam zginął, pozostałby jakiś ślad...
— Swoją drogą nie przysiągłbym, że pan nie masz racyi, chociaż... ja w to nie wierzę — mruknął Szuman.
Kiwał smutnie głową i mówił:
— Romantycy muszą wyginąć, to darmo; dzisiejszy świat nie dla nich... Powszechna jawność sprawia to, że już nie wierzymy ani w anielskość kobiet, ani w możliwość ideałów. Kto tego nie rozumie, musi zginąć, albo dobrowolnie sam ustąpić...
Ale jaki to człowiek stylowy!... — zakończył. — Umarł przywalony resztkami feodalizmu... Zginął, aż ziemia zadrżała... Ciekawy typ, ciekawy...
Nagle schwycił kapelusz i wybiegł z pokoju mrucząc:
— Waryaty!... waryaty!... cały świat mogliby zarazić swoim obłędem...
Rzecki wciąż uśmiechał się...
„Niech mnie dyabli wezmą — mówił do siebie — jeżeli co do Stacha nie mam racyi!... Powiedział pannie: adieu! i pojechał... Oto cały sekret. Byle wrócił Ochocki, dowiemy się prawdy..."
Był w tak dobrym usposobieniu, że wydobył zpod łóżka gitarę, naciągnął struny i, przy jej akompaniamencie, zaczął nucić:

„Wiosna się budzi w całej naturze,
Witana rzewnem słowików pieniem...
W zielonym gaju ponad strumieniem,
Kwitnęły dwie piękne róże...“

Ostry ból w piersiach przypomniał mu, że nie powinien się męczyć.
Niemniej czuł w sobie ogromną energią.
„Stach — myślał — wziął się do jakiejś wielkiej roboty. Ochocki jedzie do niego, więc muszę i ja pokazać co umiem... Precz z marzeniami!... Napoleonidzi już nie poprawią świata i nikt go nie poprawi, jeżeli i nadal będziemy postępować jak lunatycy... Zawiążę spółkę z Mraczewskimi, sprowadzę Lisieckiego, znajdę Klejna i spróbujemy, panie Szlangbaum, czy tylko ty masz rozum... Do licha, co może być łatwiejszego aniżeli zrobienie pieniędzy, jeżeli chce się tego?...
A jeszcze z takim kapitałem i takimi ludźmi!...“
W sobotę, po rozejściu się subjektów wieczorem, pan Ignacy wziął od Szlangbauma klucz do tylnych drzwi sklepu, ażeby na przyszły tydzień ułożyć wystawę w oknach.
Zapalił jednę lampę, z głównego okna wydobył, przy pomocy Kazimierza, żardynierkę i dwa wazony saskie, a na ich miejsce ustawił wazony japońskie i starorzymski stolik. Następnie kazał służącemu iść spać, miał bowiem zwyczaj własnoręcznie rozkładać przedmioty drobne, a osobliwie mechaniczne zabawki. Nie chciał zresztą, ażeby prosty człowiek wiedział, że on sam najlepiej bawi się sklepowemi zabawkami.
Jak zwykle, tak i tym razem wydobył wszystkie, zapełnił nimi cały kontuar i wszystkie jednocześnie nakręcił. Poraz tysiączny w życiu przysłuchiwał się melodyom grających tabakierek i patrzył: jak niedźwiedź wdrapuje się na słup, jak szklanna woda obraca młyńskie koła, jak kot ugania się za myszą, jak tańczą krakowiacy, a na wyciągniętym koniu pędzi żokiej.
I przypatrując się ruchowi martwych figur, po tysiączny raz w życiu powtarzał:
— Maryonetki!... Wszystko maryonetki!... Zdaje im się, że robią co chcą, a robią tylko, co im każe sprężyna, taka ślepa jak one...
Kiedy źle kierowany żokiej wywrócił się na tańczących parach, pan Ignacy posmutniał.
„Dopomódz do szczęścia jeden drugiemu nie potrafi — myślał — ale zrujnować cudze życie umieją tak dobrze, jak gdyby byli ludźmi“...
Nagle usłyszał łoskot. Spojrzał w głąb sklepu i zobaczył, wydobywającą się zpod kontuaru, ludzką figurę.
„Złodziej?“... — przeleciało mu przez głowę.
— Bardzo przepraszam, panie Rzecki, ale... ja zaraz przyjdę... — odezwała się figura z oliwkową twarzą i czarnemi włosami. Pobiegła do drzwi, otworzyła je pośpiesznie i znikła.
Pan Ignacy nie mógł podnieść się z fotelu; ręce mu opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa. Tylko serce uderzało w nim jak dzwon rozbity, a w oczach zrobiło mu się ciemno.
— Cóż u dyabła, ja się zląkłem? — szepnął. — Wszakże to jest ten... ten Izydor Gutmorgen... tutejszy subjekt... Oczywiście coś skradł i uciekł... Ale dlaczego ja się zląkłem?...
Tymczasem pan Izydor Gutmorgen, po dłuższej nieobecności wrócił do sklepu, co jeszcze więcej zadziwiło Rzeckiego.
— Zkądeś się pan tu wziął?... czego pan chcesz?... — zapytał go pan Ignacy.
Pan Gutmorgen zdawał się być mocno zakłopotany. Spuścił głowę, jak winowajca i przebierając palcami po kontuarze, mówił:
— Przepraszam pana, panie Rzecki, ale pan może myśli, że ja co ukradłem?... Niech mnie pan zrewiduje...
— Ale co pan tu robisz? — zapytał Rzecki — Chciał się podnieść z fotelu, lecz nie mógł.
— Mnie pan Szlangbaum kazał zostać tu dziś na noc...
— Poco?...
— Bo, widzi pan, panie Rzecki... z panem przychodzi tu do ustawiania ten Kazimierz... Więc pan Szlangbaum kazał mnie pilnować, ażeby on czego nie wyniósł... Ale że mnie się trochę niedobrze zrobiło, więc... ja pana bardzo przepraszam...
Rzecki już powstał z siedzenia.
— Ach, wy kundle!... — zawołał w najwyższej pasyi. — To wy mnie uważacie za złodzieja?... I zato, że wam darmo pracuję?...
— Przepraszam pana, panie Rzecki — wtrącił z pokorą Gutmorgen — ale... poco pan darmo pracuje?...
— Niechże was milion dyabłów porwie!.. — krzyknął pan Ignacy. Wybiegł ze sklepu i starannie zamknął drzwi na klucz.
— Posiedźże sobie do rana, kiedy ci niedobrze!... I zostaw pamiątkę swemu pryncypałowi — mruknął.
Pan Ignacy nie mógł spać całą noc. A ponieważ jego lokal dzieliła tylko sień od sklepu, więc około drugiej usłyszał ciche pukanie wewnątrz sklepu i stłumiony głos Gutmorgena, który mówił:
— Panie Rzecki, niech pan otworzy... Ja zaraz wrócę...
Wkrótce jednak wszystko ucichło.
„O gałgany!... — myślał Rzecki, przewracając się na łóżku. — To wy mnie traktujecie jak złodzieja... Poczekajcież!“...
Około dziewiątej zrana usłyszał, że Szlangbaum uwolnił Gutmorgena, a następnie zaczął kołatać do jego drzwi... Nie odezwał się jednak, a kiedy przyszedł Kazimierz, zapowiedział mu, ażeby nigdy nie puszczał tu Szlangbauma.
— Wyniosę się ztąd — mówił — bodaj od Nowego Roku... Żebym miał mieszkać na strychu, albo wziąć numer w hotelu... Mnie zrobili złodziejem!... Stach powierzał mi krocie, a ten bestya lęka się o swoje tandeciarskie towary...
Przed południem napisał dwa długie listy: jeden do pani Stawskiej, proponując, ażeby sprowadziła się do Warszawy i zawiązała z nim spółkę; drugi do Lisieckiego, zapytując: czyby nie zechciał powrócić i objąć posady w jego sklepie?...
Przez cały czas pisania i odczytywania listów, złośliwy uśmiech nie schodził mu z twarzy.
„Wyobrażam sobie minę Szlangbauma — myślał — kiedy otworzymy mu pod nosem sklep konkurencyjny... he!... he!... he!... On mnie kazał pilnować... Dobrze mi tak, kiedym pozwolił rozpanoszyć się temu filutowi... He! he! he!
W tej chwili trącił rękawem pióro, które z biórka upadło na podłogę. Rzecki schylił się, ażeby je podnieść i nagle uczuł dziwny ból w piersiach, jakby mu kto przebił płuca wąskim nożykiem. Na chwilę zaćmiło mu się w oczach i doznał lekkich mdłości; więc, nie podnosząc pióra, wstał z fotelu i położył się na szeslągu.
„Będę ostatnim cymbałem — myślał — jeżeli za parę lat Szlangbaum nie wyjdzie na Nalewki... Stary głupiec ze mnie!... troszczyłem się o Bonapartych i o całą Europę, a tymczasem wyrósł mi pod bokiem tandeciarz, który każe mnie pilnować jak złodzieja... No, ale przynajmniej nabrałem doświadczenia; wystarczy mi go na całe życie... Przestaniecie wy mnie teraz nazywać romantykiem i marzycielem...“
Coś jakby zawadzało mu w lewem płucu.
— Astma?... — mruknął. — Muszę ja się na seryo wziąć do kuracyi. Inaczej za pięć, sześć lat zostałbym kompletnym niedołęgą... Ach, gdybym się był spostrzegł dziesięć lat temu!...
Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi całe swoje życie, od chwili obecnej aż do dzieciństwa, rozwinięte nakształt panoramy, wzdłuż której on sam płynął dziwnie spokojnym ruchem... Uderzało go tylko, że każdy miniony obraz zacierał mu się w pamięci tak nieodwołalnie, iż w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie tego, na co patrzył przed chwilą. Oto obiad w hotelu Europejskim z powodu otwarcia nowego sklepu... Oto stary sklep, a w nim panna Łęcka rozmawia z Mraczewskiem... Oto jego pokój z zakratowanem oknem, gdzie przed chwilą wszedł Wokulski, kiedy powrócił z Bułgaryi...
„Zaraz... co to ja poprzednio widziałem?...“ — myślał.
Oto piwnica Hopfera, gdzie poznał się z Wokulskim ... A oto pole bitwy, gdzie niebieskawy dym unosi się nad liniami granatowych i białych mundurów... A oto stary Mincel siedzi na fotelu i ciągnie za sznurek wiszącego w oknie kozaka...
— Czy ja to wszystko istotnie widziałem, czy mi się tylko śniło?... Boże miłosierny... — szepnął.
Teraz zdawało mu się, że jest małym chłopcem i że, podczas gdy jego ojciec rozmawiał z panem Raczkiem o cesarzu Napoleonie, on wymknął się na strych i przez dymnik patrzył na Wisłę w stronę Pragi... Stopniowo jednak obraz przedmieścia zatarł mu się przed oczyma i został tylko dymnik. Zpoczątku był on wielki jak talerz, później jak spodek, a potem zmalał do rozmiarów srebrnej dziesiątki...
Jednocześnie ze wszystkich stron ogarnęła go niepamięć i ciemność, a raczej głęboka czarność, wśród której tylko ów dymnik świecił jak gwiazda, o nieustannie zmniejszającym się blasku.
Nareszcie i ta ostatnia gwiazda zgasła...
Może zobaczył ją znowu, ale już nie nad ziemskim horyzontem.

....................

Około drugiej w południe przyszedł służący pana Ignacego, Kazimierz, z koszem talerzy. Hałaśliwie nakrył do stołu, a widząc, że pan nie budzi się zawołał:
— Proszę pana, obiad wystygnie...
Ponieważ pan Ignacy nie ruszył się i tym razem, więc Kazimierz zbliżył się do szesląga i rzekł:
— Proszę pana...
Nagle cofnął się, wybiegł do sieni i zaczął pukać do tylnych drzwi sklepu, w którym jeszcze był Szlangbaum i jeden z jego subjektów.
Szlangbaum otworzył drzwi.
— Czego chcesz?... — szorstko zapytał służącego.
— Proszę pana... naszemu panu coś się stało...
Szlangbaum ostrożnie wszedł do pokoju, spojrzał na szesląg i również cofnął się...
— Biegnij po doktora Szumana... — zawołał. — Ja tu nie chcę wchodzić...
W tej samej porze u doktora był Ochocki i opowiadał mu, że wczoraj zrana powrócił z Petersburga, a w południe odprowadzał na pociąg wiedeński swoję kuzynkę pannę Izabelę Łęcką, która wyjechała za granicę.
— Wyobraź pan sobie — zakończył, że wstępuje do klasztoru!...
— Panna Izabela?... — zapytał Szuman. — Cóżto, czy ma zamiar nawet Pana Boga kokietować, czy tylko chce po wzruszeniach odpocząć, ażeby pewniejszym krokiem wyjść zamąż?
— Daj jej pan spokój... to dziwna kobieta... — szepnął Ochocki.
— One wszystkie wydają się nam dziwne — odparł zirytowanym głosem doktor — dopóki nie sprawdzimy, że są tylko głupie albo nędzne... O Wokulskim nie słyszałeś pan czego?...
— A właśnie... — odpowiedział Lecz nagle zatrzymał się i umilkł.
— Cóż, wiesz pan co o nim?... Czy może robisz z tego tajemnicę stanu?... — nalegał doktor.
W tej chwili wpadł Kazimierz, wołając.
— Panie doktorze coś się stało naszemu panu. Prędzej, panie.
Szuman zerwał się, razem z nim Ochocki. Siedli w dorożkę i pędem zajechali przed dom, w którym mieszkał Rzecki.
W bramie zastąpił im drogę Maruszewicz, z mocno zafrasowaną miną.
— No, wyobraź pan sobie — zawołał do doktora — taki miałem do niego ważny interes... Chodzi przecież o mój honor... a ten tymczasem umarł sobie!...
Doktor i Ochocki w towarzystwie Maruszewicza weszli do mieszkania Rzeckiego. W pierwszym pokoju był już Szlangbaum, radca Węgrowicz i ajent Szprot.
— Gdyby pił radzika — mówił Węgrowicz — dosięgnąłby stu lat... A tak...
Szlangbaum, spostrzegłszy Ochockiego, schwycił go za rękę i zapytał.
— Pan nieodwołalnie chce odebrać pieniądze w tym tygodniu?...
— Tak.
— Dlaczego tak prędko?...
— Bo wyjeżdżam.
— Na długo?...
— Może na zawsze — odparł szorstko i wszedł za doktorem do pokoju, gdzie leżały zwłoki.
Za nim na palcach weszli inni.
— Straszna rzecz! — odezwał się doktor. — Ci giną, wy wyjeżdżacie... Któż tu wkońcu zostanie?...
— My!... — odpowiedzieli jednogłośnie Maruszewicz i Szlangbaum.
— Ludzi nie zabraknie... — dorzucił radca Węgrowicz.
— Nie zabraknie... ale tymczasem idźcie panowie ztąd!... — krzyknął doktor.
Cała gromada z oznakami oburzenia cofnęła się do przedpokoju. Został tylko Szuman i Ochocki.
— Przypatrz mu się pan... — rzekł doktor, wskazując na zwłoki. — Ostatni to romantyk!... Jak oni się wynoszą... Jak oni się wynoszą...
Szarpał wąsy i odwrócił się do okna.
Ochocki ujął zimną już rękę Rzeckiego i pochylił się, jakby chcąc mu coś szepnąć do ucha. Nagle w bocznej kieszeni zmarłego spostrzegł wysunięty do połowy list Węgiełka i machinalnie przeczytał nakreślone wielkiemi literami wyrazy:

Non omnis moriar...

— Masz racyą... — rzekł, jakby do siebie.
— Ja mam racyą?... — zapytał doktor. — Wiem o tem oddawna.
Ochocki milczał.

koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.