Któś/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nadeszła zima znowu i czwartkowe przyjęcia u Zawierskich rozpoczęły się obiadem i wieczorem, na który wszyscy dawni znajomi przyjaciele domu zbiegali się chętnie, bo wszyscy się tu czuli w atmosferze zdrowej, ożywiającej, życzliwej — pozbawionej tych miazmatów chorobliwych, które zatruwają obcowanie i rodzą niesnaski i kwasy.
Pani Zawierska i panna Michalina umiały zawsze zapobiedz wszelkiemu podrażnieniu, w zarodzie zabić plotkę złośliwą, zbliżać, jednać i łagodzić.
U nich też twarze można było spotykać wesołe, a ton rozmowy sprawiał wrażenie błogie, uspakajające.
Babunia była zdrowsza; drzwi jej cichego apartamenciku zamknęły się teraz, pozostała sama ze swą lektorką — a Misia tylko wbiegała do niej czasem zdać sprawę z tego, co się działo u nich, przyklękała przy kanapce, poszeptała, uśmiechnęła się staruszce i wracała do gości.
Pierwszego czwartku natłok był wielki. Pani Zawierska wiedziała, że tego dnia miał być przez hrabiego Antoniego zaprezentowanym Wacław Nitosławski, ale nie oznajmiła o tem córce — nie chciała jej uprzedzać — obawiała się; projekt wydawał się jej bardzo nęcącym, pragnęła, aby mógł przyjść do skutku, lękała się ze swej strony zaszkodzić temu jakim krokiem fałszywym, wolała więc pozostać neutralną.
Oczy jej jednak często się ku drzwiom zwracały, serce biło żywo.
Nitosławskiego nie było jeszcze, gdy Horpiński wszedł do salonu, i Misia z poufałością dobrej przyjaciółki, z uśmiechem wdzięcznym na ustach wystąpiła kilka kroków na powitanie go.
Zdala widziała matka, jak się jej twarzyczka rozjaśniła — jak ochoczo podała rękę i jak, zwykle ponury, zadąsany, surowy, p. Sylwan na widok jej rozweselił się i odmłodniał.
Pomówili z sobą krótko, przybywający goście ich rozdzielili. Horpiński się usunął. Drzwi się prawie nie zamykały.
Trochę późno już ukazał się w progu hrabia Antoni, dobry, miły, ale nieznaczący człowiek, którym się wszyscy posługiwali, a on chętnie służył każdemu.
Prowadził on za sobą, starannie bardzo, zangielska ubranego, trochę sztywnego p. Wacława Nitosławskiego, którego niezmierne podobieństwo do Sylwana Horpińskiego odrazu uderzyło wszystkich. Zazwyczaj takie rysów podobieństwa najmocniej się czuć dają, gdy dwaj Sozye — nie znajdują się obok siebie. Tu, w jednym salonie, o kilka kroków od siebie można ich było porównywać, a niesłychana jednostajność rysów, ruchów, nawet wyrazu twarzy, uderzała wszystkich. Znamię maleńkie u dołu samego policzka obu nawet było wspólne.
Patrząc na nich, goście milczeli zdumieni. Pani domu, gdy hrabia się zbliżył, wiodąc za sobą p. Wacława, zmieszała się, w oczach panny Michaliny odmalował się przestrach jakiś. Mimowolne milczenie dosyć ożywiony salon na chwilę złowrogą ciszą przycisnęło.
Horpiński, zdaleka stojący, wpatrzył się w Nitosławskiego i — zbladł jak ściana. Panować umiał nad sobą, ale w tej chwili widać było, że całej siły musiał użyć, aby wrażenie niespodziane ukryć i namyślić się, co ma począć.
Czuł oczy wszystkich zwrócone na siebie. Chwilę zdało mu się, że najlepiej będzie wysunąć się i zniknąć, lecz zaledwie niedawno przybył — wyglądałoby to na ucieczkę, na strach jakiś. Musiał pozostać.
Nitosławski tymczasem, z całą wprawą człowieka bardzo obytego z towarzystwem, zagaił rozmowę z gospodynią domu, spróbował ją zawiązać z córką; lecz Misia, jakby osłupiała — odpowiedziała mu tylko uśmiechem i poruszeniem głowy.
Te rysy znajome, miłe jej, które nieznany człowiek sobie przywłaszczył, czyniły na niej wrażenie niewysłowione — przerażające.
Pan Wacław mówił, uśmiechał się; głos był tensam, uśmiech jakby jego — ale na tem się ograniczało podobieństwo.
Myśli, sposób wyrażania się — różniły Nitosławskiego od Sylwana ogromnie. Więcej się to dało czuć, niż się mogło okazać w początku — lecz kilka słów starczyło, aby charakterystykę oznaczyć.
Wacław Nitosławski był czysto salonowym, najlepszego tonu wychowańcem i dziecięciem; gdy Horpiński przy formach najwyszukańszych miał w sobie coś nad nie i nad ten świat salonów wyższego.
Przypatrując mu się bliżej, panna Michalina spostrzegła, że podobieństwo rysów było czysto formalne, dla pospolitych oczów uderzające — ale pod niem kryły się dwie różne natury; Nitosławski należał do innej sfery ludzi — do innego działu ludzkości, który poza interessa powszednie okiem ni myślą nie wychodzi.
Po krótkiej rozmowie z gospodynią, a jeszcze mniej rozwiniętej z panną Michaliną, — Nitosławski, znalazłszy tu kilku dawnych znajomych, wmieszał się w tłum gości.
Dopiero teraz, czy on sam, czy ktoś zwrócił uwagę jego na Horpińskiego. Wacław obejrzał się niespokojnie, poszukał go oczyma, a że zwykł był codnia spędzać trochę czasu przed zwierciadłem i znał swą twarzyczkę — uznał natychmiast niezmierne podobieństwo swe do p. Sylwana.
Nadzwyczaj przykre zdawało się to na nim czynić wrażenie. Cała zimna krew i pewność siebie, które go cechowały, wystawione zostały na straszną próbę. Z ruchów mimowolnych drgającej twarzy widać było, co się w nim działo. I on walkę wewnętrzną jakąś odbywał z sobą — kilka razy oczy jego przebiegały po salonie — nie odpowiedział na zadane mu pytania — i dopiero poniejakim czasie wrócił pozornie do spokoju, z jakim ukazał się zpoczątku.
Pilniej jednak śledzący go byłby dostrzegł, że oczy jego ciągle biegły w tę stronę, w której stał Horpiński. Drażniło go to — niemiłe podobieństwo, a osobom, które o niego zagadnęły — odpowiadał ruszeniem ramion dwuznacznem.
Najosobliwszem jednak wydało się to wszystkim, że ani pytał, kto był ten Horpiński, ani się go ciekawym zdawał. Znajdujący się tu i śledzący bacznie obu, p. Emil Paczuski znajdował to — nienaturalnem.
Wnioskował nawet, że chyba — Nitosławski coś wiedział, co mu tłómaczyło fakt ten w zdumienie wprawiający wszystkich innych gości.
Na pannie Michalinie widocznie ten wypadek — czynił przygniatające jakieś wrażenie. Chodziła blada, niespokojna, a oczy jej daleko częściej się zwracały ku Horpińskiemu, niż ku nowemu gościowi. Odgadywać się zdawała przykrość, jakiej doznawała. Pragnęła go pewnie pocieszyć — czy przekonać się do jakiego stopnia uczuł to spotkanie — bo, idąc do babuni, obrała taką drogę, aby się na niej spotkała z Horpińskim. Skinęła na niego, bo stał trochę zdaleka — zbliżył się...
Salon był nadto pełny, rozmowa prawie niemożliwa; panna Michalina poprowadziła go ze sobą do przyległego gabinetu, w którym osób było daleko mniej — i para stolików czekała na graczów.
W głosie Michaliny czuć było wzruszenie.
— Znasz pan Nitosławskiego? — spytała.
Zimno i sucho odparł Sylwan:
— Nie mam honoru.
— Ludzie znajdują panów tak nadzwyczajnie podobnymi do siebie, ja — nie...
Zwróciła się ku niemu. Stał przed nią blady, smutny, gryząc wargi, nie kryjąc przykrości, jakiej doznawał. Zaczął mówić pocichu:
— Nie jest to rzeczą przyjemną, spotkać się z taką... maseczką własną w towarzystwie. P. Nitosławski położeniem swem przerasta mnie owiele — dostaje mi się więc rola cienia i ciekawego exemplarza igraszek natury. Pani mi nie weźmie za złe, że się — cofnę i że chyba nieprędko znów ukażę się tam, gdzie mi zawsze mój sosios będzie grozić.
Nie módz być nawet sobą, ale skazanym zostać na — kopią słabą jakiegoś oryginału — smutnym jest losem.
— Pan to bierzesz tak tragicznie — szepnęła Misia — co jest prostym przypadkiem.
— Nader nieprzyjemnym — rzekł Sylwan — przyznasz to pani — lecz są takie przeznaczenia — dole!...
Uśmiechnął się, popatrzył jej w oczy, podali sobie ręce, Michalina długiem spojrzeniem starała się go pocieszyć, zatrzymała się trochę — i poszła do babci.
Horpiński pozostał w gabinecie, przeszedł się po nim razy parę, niespokojny — znalazł drzwi boczne wychodzące do sieni i niepostrzeżony wymknął się niemi.
Gdy w salonie go zabrakło, a ciekawe oczy próżno szukały dla porównania tych dwóch twarzy — zaczęto się zbliżać do Nitosławskiego i wiele osób zawiązało z nim znajomość.
Nikt jednak nie śmiał napomknąć o — Horpińskim; i — dopiero poufalszy nieco Pruszczyc, który na ten dzień przybył umyślnie, wziąwszy na stronę p. Wacława, zagadnął go, szepcząc na ucho:
— Czy pan uważał tego kogoś, którego tu wszyscy tak nadzwyczaj podobnym uznają do niego! To prawda, że podobieństwo niesłychane.
Nitosławski się poruszył niecierpliwie.
— Nadzwyczaj nieprzyjemne to dla mnie — wybąknął kwaśno, pochylając się do ucha Pruszczycowi. — Jest to przypadek — ale zwracać na siebie oczy i paplanie ludzi z powodu takiego fenomenu — nie miło.
Pruszczyc obojętniej to brał.
— Rzecz małego znaczenia — rzekł — pan nie znasz tego Horpińskiego!... nie wiesz o nim nic?
Żywo bardzo, może aż nadto, Nitosławski przerwał:
— Nie wiem!... nie znam...
Stary wojskowy, który mu spojrzał w oczy nagle, spostrzegł, że mówiąc to, był nadzwyczaj zmieszany, tak, że protestacya wydawała się podejrzaną. Oprócz tego p. Wacław z widoczną niechęcią przyjął to pytanie.
Po wyjściu Horpińskiego pozostał Nitosławski dosyć długo. Usiłował się zbliżyć nareszcie do Michaliny, która uznała, że dla samej grzeczności unikać go nie mogła. Dozwoliła mu więc siąść przy sobie — i zaczęła się jedna z tych rozmów wstępnych, przegrywek do lepszej znajomości, jaką się zwykle pierwszy raz spotykające osoby wzajem badają.
Panna Michalina władała już zupełnie sobą, była chłodną i starała się tylko wyrozumieć, oile podobieństwo twarzy, głosu i ruchów ciągnęło za sobą jedność ducha.
Lecz im rozmowa o podróżach, o Londynie, o życiu w Anglii i t. p., przeciągała się dłużej, tem Misia się bardziej przekonywała, że ci dwaj bratersko do siebie podobni ludzie stali na krańcowo przeciwnych stanowiskach pojęć i poglądów.
Przed kilku dniami właśnie miała ona sposobność o tymsamym przedmiocie mówić z Sylwanem: mogła więc porównać ich ze sobą.
P. Wacław był prawdziwym anglomanem nieulegającym krytyce, a spostrzegaczem fenomenów życia zewnętrznych, w których głębsze znaczenie się nie zapuszczał. Opisywał wybornie, tłómaczył nawet śmieszności zręcznie — i za ten kres nie wychodził. Sylwan również wiele instytucyi angielskich, wiele cech obyczajowych uznawał naśladowania godnemi, lecz strony ujemne były może jeszcze dobitniej oznaczone w jego sądzie. A co się tycze naśladownictwa dodawał, że nic się nie powinno i nie może przesadzać, że obyczaj i instytucya musi rosnąć z rodzinnego gruntu i żyć sokami własnemi. Słowem p. Wacław wydawał się dziecinnie płytkim, choć bardzo dowcipnie opisywał wyścigi w Epsom, życie na wsi, polowania, wybory do parlamentu i salony West-Endu.
Nitosławski nie był niczem więcej nad bardzo dobrze wychowanego człowieka, nader miernych zdolności, gdy Sylwan pannie Michalinie wydawał się naturą wyższą — umysłem wybranym.
Jedno tylko wspólne im było: to chwilowo się objawiająca pewna złośliwość i pogarda ludzi. Źródło tych uczuć mogło w nich obu być odmienne; sposób, w jaki się wyrażali — miał w sobie coś pokrewnego.
Uderzyło to pannę Michalinę. Chwilami coś w uśmiechu, intonacyi, ruchu rąk, wejrzeniu tak jej żywo przypominało Sylwana, iż drgała mimowolnie.
Wacław, choć trochę zmieszany w początku, nadto znał wyższość swą, zbyt pewnym był sukcessu, by się bardzo prędko nie wyswobodził z wrażenia i nie stał samym sobą — to jest świetnem zjawiskiem.
Milionowy pan, piękny mężczyzna, dobrze położony w świecie — nie mógł zwątpić o sobie. Panna Michalina podobała mu się nadzwyczajnie.
Nawet pewien chłód ostrożny, z jakim go przyjmowała, — nie zrażał go. Piękność czyniła mu ją nadzwyczaj sympatyczną — im dłużej się jej przypatrywał, okiem znawcy oceniając wszystkie doskonałości i wdzięki twarzy, postaci, głosu, wejrzenia — tembardziej był zachwycony.
Dla niego był to ideał żony, jaką marzył dla siebie. Nie mógł jej szukać w Anglii, gdzieby może najłatwiej znalazł piękność dystyngowaną i poważną — w kraju żadna jeszcze panna tak mu się stworzoną na panią Wacławową nie wydała.
Przytem majątek, imię, jedynactwo, charakter matki, nadzieje na babunię — wszystko czyniło ją partyą najpożądańszą.
Kochać się, w znaczeniu tego wyrazu zwykłem, nie mógł p. Wacław; był nadto prozaicznym i praktycznym. Mówiono wiele o różnych jego dwuznacznych stosunkach, gdy był młodszym, wszystkie one ciężko się skończyły, bez żadnej katastrofy — a teraz znano go tylko jako młodzieńca chcącego się ożenić, któremu — w przekonaniu większości — żadna panna w świecie odmówić nie mogła.
Wielki los czekał tę, która miała wyjść za niego.
Gdy po dość przeciągniętej rozmowie, na którą zwracano oczy ciekawe, pan Wacław w ostatku odszedł, a Misia została sama — pozostało jej po nim wrażenie osobliwe — jakby temu człowiekowi zbywało umysłowo na jakiejś władzy nierozbudzonej czy zmarłej. Wychowanie, uczyniło z niego co tylko mogło — natura skaleczyła go w kolebce.
Przeczucie mówiło też — iż to, co się pospolicie sercem nazywa — nie istniało u Nitosławskiego. Pojmował on, że czynić dobrze nakazywał rozum, ale popędu do dobrego nie przynosiło mu uczucie. Dawał jałmużnę, jak podatek; litości nie rozumiał. Misia pomyślała:
— Jeżeli mi go przeznaczają — sto razy wolę, nie iść za mąż. Ten człowiek wzrokiem-by mnie na śmierć zamroził.
Ci, co widzieli zdala pannę Michalinę rozmawiającą z p. Wacławem, począwszy od matki — zupełnie się w domysłach omylili. Rozmowa szła tak gładko, towarzyszyły jej takie uśmiechy, znaki porozumienia, że p. Zawierska rokowała jaknajpomyślniej.
Jedna z dam zawyrokowała zdala dość zabawnie o Nitosławskim, że był: correct, i to go może najlepiej malowało.
Nie popełnił najmniejszej niezręczności, a gdy wyszedł z salonu, mógł z sobą wynieść to pocieszające przekonanie, iż nikt w świecie na jego miejscu lepiej-by się znaleźć nie umiał.
Horpiński wrócił do mieszkania swego, rozdrażniony do najwyższego stopnia — nie mogąc długo zebrać myśli. Burza jakaś wrzała mu w piersi. Miał zwyczaj, gdy się czuł tak poruszonym, szukać ukojenia w przymusowej pracy.
Rozebrał się natychmiast, porwał książkę i chciał czytać, ale oczy tylko chwytały litery — umysł był gdzieindziej. Zmuszał się, powracał do przebieżonych wierszy — i nie podobna mu było się zwyciężyć.
Rzucił w końcu książkę. Potrzebował rozważyć, jak miał postąpić: uciekać, zniknąć, czy śmiało stawić czoło nieprzyjemnym następstwom?
Widocznem było, że Nitosławski nie bez myśli kazał się przedstawić Zawierskim.
Horpiński o pannę nigdy się starać nie myślał, ale mimo to był zazdrosnym. Bolało go serce. Oprócz tego położenie jego miało stronę drażliwą, śmieszną.
Wnioski z tego podobieństwa rysów, niemogące szkodzić arystokratycznego pochodzenia panu Wacławowi, na mało znanego nazwiska Horpińskiego jakiś fałszywy cień rzucały. Nieprzyjaciele, próżniacy, plotkarze — mogli wyzyskiwać wypadek.
Najłatwiej było nazajutrz zaraz siąść na konia lub bryczkę, odjechać do Rusinowego Dworu i tam przesiedzieć kilka miesięcy, dopóki-by się nie rozwiązały konkury o p. Michalinę — i nie ustało paplanie.
Lecz zniknięcie takie, nie mogło się inaczej tłómaczyć, jeno ucieczką.
Sylwan zaś w życiu nie zwykł był nigdy i przed niczem uciekać. Samo przypuszczenie tchórzowstwa, upokorzenia — doprowadzało go do szaleństwa. Pod tym uciskiem losu całą energią duszy swej — opierał się i hartował do obrony.
Przez całą noc służący słyszał go przechadzającego się po pokoju — palił cygaro po cygarze, chodził niemy, blady i nie znajdował w sobie żadnej zbawczej myśli. Musiał pozostać na miejscu — pokazywać się na salonach, milczeć, cierpieć, męczyć się, uśmiechać — uciekać nie mógł.
Prawdopodobnem było, że się gdziekolwiek znowu z Nitosławskim spotkać mieli — zrobienie nawet znajomości mogło się stać nieuchronnem.
Potrzeba było stanąć do tej śmiesznej walki, której przyczyny określić się nie dawały z niewzruszoną krwią zimną i powagą.
Horpiński nie mógł unikać zbytnio ani salonu Zawierskich, ani innych domów, w których bywał zwykle, bo byłoby to uderzającem, — chociaż spotykanie się z Nitosławskim było nieznośne.
Zaraz nazajutrz pokazał się na ulicy, poszedł do teatru, starał się, aby go widziano — rozmawiał dosyć wesoło z osobami, które spotykał, tak żeby się nie mogły domyślać, iż ciężkie brzemię nosił na duszy.
Co się tycze p. Wacława, zdarzenie zarówno nieprzyjemne — było daleko w jego położeniu lżejszem do zniesienia. Cóż to go mogło obchodzić, że ktoś był do niego podobnym?
Nie miał tak delikatnych uczuć, aby go cudze cierpienie obchodzić mogło wielce. Kilku znajomych bliżej rozpytywał od niechcenia o Horpińskiego. Wszyscy zgodnie poświadczyli, że był człowiekiem najlepszego wychowania, towarzystwa i pod względem majątkowym zupełnie niepodległym. Znano go tu od lat wielu, żyjącego na stopie bardzo przyzwoitej, a długów nie miał żadnych. Ludzie poważni odzywali się o nim bardzo pochlebnie.
Nitosławski, słuchając, milczał i zagryzał wargi.
W ciągu dni kilku, pomimo, że oba krążyli po mieście i w jednych domach bywali, szczęściem nie spotkali się już nigdzie okowoko.
P. Wacław potrzebował bawić się, nawykłym był do ludzi, samotności nie znosił. Prowadzeniu się jego nic zarzucić nie było można, ale miał słabostkę do ucztowania i wesołego gwarzenia przy szampanie. Mówiono, że bardzo krótka służba wojskowa nazwyczaiła go do tego.
Porobiwszy liczne męzkie znajomości, zapraszany na obiady, wieczory, niechcąc być w długu — w końcu Nitosławski chciał dowieść, że umie być wdzięcznym i że potrafi gości też przyjąć z „szykiem“.
Po zapewnieniu się, że Bouquerel odpowie wszelkim wymaganiom europejskiego smaku, — postanowił dać obiad dla swych znajomych i nowych przyjaciół.
Zamawiając go u francuza, po przedyskutowaniu menu i win jakie podawane być miały, zakończył tym frazesem:
— Niech pan raczy pamiętać, że mi wcale nie idzie o to, co obiad kosztować będzie, ale wielce o to, aby mnie i pana nie skompromitował. Powinien być takim, ażeby o nim po roku jeszcze wspominano.
Francuz skłonił się pewien siebie, że mając Carte blanche, odpowie położonemu w nim zaufaniu.
Kilkanaście osób zaproszonych, wybranych z najlepszego towarzystwa, do których umieli się przyłączyć dwaj pasożyci, co sławę biesiady roznieść mogli po świecie: Kapitan Lurski i chudy a gadatliwy Salwator — składali owo kółko, które p. Wacław w osobnej salce hotelu miał przyjemność ugaszczać.
Samo pojrzenie na zastawę stołu przekonało Nitosławskiego, że mógł być spokojnym — i że obiad wstydu mu nie zrobi.
Kapitan Lurski, wielki gastronom, który umiał stanąć z Wacławem w krótkim czasie na stopie poufałości — a razem służył mu gorliwie, przywłaszczył sobie urząd vice-gospodarza, pod pozorem, że on tu był, jak w domu.
Goście, po większej części ludzie młodzi, lub chcący być jeszcze młodymi, w najlepszych humorach zasiedli do stołu, wiedząc, że ich czeka jedna z tych uczt monumentalnych, które po sobie rzadko niestrawność, zawsze miłe zostawiają wspomnienia.
Nitosławski z talentem umiał mówić o niczem, bawić dowcipem pożyczanym, ożywiać towarzystwo i tonowi męzkiej rozmowy nadać tę swobodę przyzwoitą, która pozwala mówić o najdrażliwszych rzeczach, nie przechodząc w trywialne grubiaństwo. Lurski był w tem także mistrzem.
Aż do drugiego podania wszystko szło nadzwyczaj składnie i ożywienie rosło. Oczy zaczynały błyskać coraz jaśniej, usta otwierały się coraz szerzej, i nieznacznie od ogólników przechodzono do faktów miejscowych, aby gościa, p. Wacława, wtajemniczyć w życie stolicy.
Z pewnem umiarkowaniem, ale nie bez złośliwości mówiono o domach, w których Nitosławski bywał, o kobietach, o pannach na wydaniu, o młodzieży. Przyzwoitość tylko Zawierskich wcale tknąć nie dozwalała. Wiedziano, że p. Wacław miał pewne zamiary.
Wstrzymywała i przytomność Pruszczyca, przyjaciela domu, który na obiad był zaproszony i siedział jakiś milczący, niekoniecznie rad tej Lukullusowej uczcie. Kapitan Lurski zabawiał go, jako kollegę.
Przy desserze z wystąpieniem szampana najpierwszych mark, wesołość i swoboda silnie się spotęgowały. Pruszczyc tylko pił bardzo umiarkowanie i dolewać sobie nie dozwalał. Języki się rozwiązały, żarty i dowcipy stały się coraz śmielsze.
Wstając od stołu do czarnej kawy i likworów, wszyscy byli kochający, przyjacielscy, gadatliwi, śmiejący się, szczęśliwi. Kupkami obozowano po salonie.
Nitosławski na kanapce przysiadł chwilę, z dobrodusznym owym hrabią Antonim, który go wprowadził do Zawierskich.
Uderzył go po kolanach poufale, nalewając mu Chartreuzę.
— Jak sądzisz, kochany hrabio — czem się skończą starania moje?
Panna mi się nadzwyczaj podobała — jestem rozmarzony, rozkochany. Niezrównaną byłaby królową salonu. Dystynkcya, takt, rozum, nauka, a przytem ta jej piękność.
Zimną jest dotąd jednak dla mnie.
Hrabia Antoni zapalał cygaro.
— Chcesz-bo koniecznie jak Cezar, zaledwie się ukazawszy — módz już wykrzyknąć — veni, vidi — i
Wacław skrzywił się.
— Chciałbym nie tak nagłego zwycięztwa — odparł — ale choć nadziei, że je odniosę; a — entre nous — jestem przekonanym, że gdyby nie pewne indywiduum, dalekoby mi szło lepiej.
Spojrzeli sobie w oczy, poczciwy hrabia nie odgadywał. Nie miał on wogóle talentu domyślania się.
— Kto taki? — spytał.
Nitosławski był szampanem i chartreuzą mocno rozgrzany — czyniło go to nadmiarę otwartym.
— Kochany hrabio, mnie nie zdradzisz — rzekł. — Boję się, aby ten nieznośmy sozios, to nieprzyjemne zjawisko sobowtóra nie szkodziło mi.
Hrabia Antoni musiał chwilę podumać, aby zrozumieć: Horpiński mu nie przyszedł zaraz na myśl.
— A! mówisz o tym Horpińskim! — rzekł w końcu. — Ba! między wami niema żadnego związku, oprócz tego niemiłego podobieństwa twarzy. Horpiński się o pannę nie stara: to wiadomo, zna ją od lat wielu.
— Ba! — odparł Wacław — czuję w nim nieprzyjaciela! a że matka i córka wielkie w nim zaufanie mają — to nie ulega wątpliwości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.