Królewska miłośnica/Część III/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Królewska miłośnica
Podtytuł Dalsze losy pani Dubarry
Rozdział Święto de Brissac‘a
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IX.
Święto de Brissac‘a.

Pewnego dnia — powiedzmy raczej: 14 lipca 1792 roku w trzecią rocznicę zdobycia Bastylji — przyjechał wczesnym rankiem do Luciennes książe de Brissac, dziwnie podniecony. Oczy błyszczały mu weselem. Na twarzy wykwitły rumieńce.
— Co się stało? — spytała pani Dubarry.
— A to, że przyjechałem panią porwać... do Paryża. Powóz mój czeka. Jedziemy!
— Toć książę wie, że... wyrzekłam się Paryża dla Luciennes.
— Dziś musi pani tam być...
— Dziś, kiedy tłum święci swoje zwycięstwo nad monarchją?
— Nie!... dziś, kiedy brata się cały naród francuski pod przewodem króla!
— Nic nie rozumiem!
— Niepotrzeba rozumieć... Trzeba czuć!... Król pogodził się z narodem. Więc powiedziałem sobie: „stary ośle! pocóż dręczyć się będziesz, ścigając mary przeszłości i dąsając się na swój czas, który chyżo biegnie naprzód. Król pogodził się z narodem — zatem i ty, sługa Monarchy, winieneś być z królem i narodem!“ Oto, co powiedziałem sobie i zapragnąłem ten dzień świąteczny spędzić z panią. Warunki zmieniły się — stare zakazy upadły — bramy Paryża stoją znów otworem dla Ciebie.
— Czy książę nie łudzi się? Wszakże tam nas nienawidzą!
— Nienawiść prysła!... Czy uwierzy pani, że widziałem na własne oczy księżne, pracujące na polu Marsowem razem z wyrobnikami, celem przygotowania tej imponującej uroczystości?...
De Brissac mówił prawdę.
Komuna paryska postanowiła urządzić niebywałe święto zbratania się wszystkich Francuzów, którzy w epoce absolutyzmu bynajmniej nie czuli się jednym narodem; byli raczej masą poddanych, podzielonych na podatkowe okręgi i dziedziny plemienne. Miało to być jeszcze święto federacji ludów — niosące w echach radosnych apel wolności wszystkim uciśnionym narodom Europy. Przygotowano miejsca dla 400.000 osób, ustawiono wpośrodku Pola Marsowego ołtarz ojczyzny w klasycznym kształcie, dźwignięto wspaniałe estrady dla członków Zgromadzenia Narodowego i Municypalności; w centrze estrady stał tron, na którym miał zasiąść Monarcha w otoczeniu swej rodziny.
Wyznaczono do robót przygotowawczych 12.000 robotników. Ale rozeszły się wieści, że prace nie będą ukończone na termin uroczystości. I oto cały Paryż zakołysał się. Tysiące Paryżan zbiegło się, aby pomagać robotom. Zjawiły się obok najmitów damy z arystokracji, które ujęły w dłonie młoty, topory i łopaty.
Naoczny widz, cudzoziemiec, opisuje wzruszające sceny:
„Widziałem przy pracy wspólnej mężczyzn i kobiety, starców i dzieci, książąt i wyrobników, biskupów i cyrulików, dzierżawców podatkowych i kucharzy, kawalerów orderu Św. Ludwika i prostytutki, wszystko to szło na roboty ręka w rękę, śpiewając hymn wolności — Marsyljankę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Dubarry nie mogła oprzeć się naleganiom księcia. Udzieliła się jej promienność jego wiary w przyszłość. Paryż wzywał ją tchem swego wesela — niegdyś tak ukochany jej Paryż! Ale postawiła warunek: ubierze się najskromniej — włoży kapelusz swej garderobiany z woalem, który jej twarz zasłoni.
— Jadę patrzeć, a nie być widzianą. Jeżeli księcia nie będzie krępować nędznie ubrana towarzyszka...
— Dziś wszystko jedno! Niema bogaczy i biedaków. Zresztą za woalem będę domyślał się twarzy... pani Dubarry!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pojechali.
Powóz księcia zatrzymał się na uboczu, pomiędzy trybunami. Stojąc na podniesieniu, widziała wszystko doskonale. Książę de Brissac podtrzymywał stojącą. Poruszała się tak żywo, klaszcząc zawzięcie, że lękał się, iż wypadnie z powozu.
Przeszła przed nimi olbrzymia procesja sfederowanych. Bataljon uzbrojonych dzieci otwierał ten pochód; zamykał go bataljon uzbrojonych starców. Pochód ruszył od Placu Bastylji ku Tuilleries, tam przyjął w środek szeregi dworskie i sunął wraz z członkami Zgromadzenia Narodowego i Gwardją Narodową na Pole Marsowe. Niezliczone tłumy towarzyszyły pochodowi. Wszędzie kwiaty i sztandary. Sto jeden razy huknęły działa...
Niemiec Anacharsis Cloots przewodził deputacji narodów — właściwie francuzom, przebranym w rozmaite kostjumy cudzoziemskie. Przy Ołtarzu Ojczyzny odprawiono mszę z udziałem trzystu księży, ubranych biało i przepasanych trójbarwnemi szarfami. Niedostrzeżoną dla czasu ironją było, że mszę odprawiał nie kto inny, jak... Talleyrand, przyszły minister reakcji Burbonów.
Powitano okrzykami entuzjazmu bohatera uroczystości, Lafayette‘a, jadącego na białym koniu.
— Lękam się, że go później zabryzgają błotem. Zresztą on sam postara się o to siedzeniem na dwóch stołkach — ozwał się za Dubarry znajomy głos.
Książe d ‘Angremont wstąpił na stopień jej powozu.
— Nie ironizuj, zbyt mądry przyjacielu! — zgromiła go zlekka. Nie jest czas po temu, kiedy...
— ...Kiedy wszyscy chcemy być naiwnymi! — dokończył d‘Angremont.
Zmarszczka troski wystąpiła na czole de Brissac’a.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale znowu porwała jego i Dubarry fala ogólnego entuzjazmu.
Lafayette wygłosił słowa przysięgi:
„Przyrzekamy nazawsze wierność narodowi, prawu, królowi, konstytucji, nadanej przez Zgromadzenie Narodowe i zatwierdzonej przez króla, oraz zasadzie braterstwa wszystkich Francuzów.“
I czterdzieści tysięcy ust odpowiedziało gromowo:
— Przysięgamy!
Zagrzmiały działa — dźwiękły trąby, brzęczał oręż gwardji, błyszczały szable w powietrzu.
Burza zachwytu zakołysała tłumem, gdy król wyrzekł słowa przysięgi na Konstytucję. Królowa podniosła w górę delfina, wołając: „ja i syn mój jesteśmy w zgodzie z nastrojem ludu!“
Odpowiedziały jej oklaski i krzyki radosne.
Nie była to jeszcze znienawidzona przez masy „Austrjaczka“ i drwinkowato przezywana potem, „Madame Veto“ — małżonka „króla Veto“...
Deszcz nie zepsuł uroczystości. Zmoczone tłumy parły na uprzątnięty z gruzów Plac Bastylji, gdzie na miejscu mrocznej twierdzy absolutyzmu widniały dzisiaj iluminowane szyldy z napisem: „Tutaj tańczą“.
Paryż bawił się do późnej nocy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Coś jednak zburzyło pogodny nastrój księcia i jego towarzyszki ku końcowi uroczystości.
Powóz ich musiał zatrzymać się w tłoku. Nieopodal powozu stało troje ludzi, którzy gawędzili na stopniach trybuny, oczekując, aż ciżba się przerzedzi: było to dwóch mężczyzn i jedna kobieta.
Jeden z nich łysnął posępnemi oczyma i rzeki prawie głośno:
— Spójrzcie... Tam książę de Brissac, zacięty arystokrata, który udaje, że cieszy się z narodem...
De Brissac zagryzł wargi. Udał, że nie słyszy.
— Kto jest ten człowiek o tak złych oczach? — spytała pani Dubarry wszechwiedzącego d‘Angremont‘a.
— To weterynarz, Marat, redaktor „Przyjaciela Ludu“, który kryje się przed policją Lafayette‘a; ale dziś nie oparł się pokusie towarzyszenia swojej bogatej i brzydkiej kochance na święto ludu.
Wiatr odchylił welon pani Dubarry. I Marat, który świdrował ją oczyma, zauważył, szczerząc zęby uśmiechem:
— Ależ jary jest ten stary! Wytrzasnął sobie jakąś śliczną szesnastolatkę...
— Pleciesz głupstwa! — rozkrzyczała się kobieta — te przeklęte arystokratki nie starzeją się nigdy dzięki swoim szminkom.
I pociągnęła za sobą obu mężczyzn. Marat jeszcze cmoknął językiem: „Ależ ładna“... Drugi nie raczył się nawet obejrzeć. Dubarry widziała twarz jego tylko z boku. Doznała wstrząsu.
— Kto był ten jegomość w błękitnym fraku, w żółtej kamizelce i żółtych spodniach? — spytała d‘Angremont‘a. Zdaje się, szlachcic?
— Szlachcic i adwokat. Należy do partji „Góry“ — ma za sobą trzydzieści głosów, a nadyma się pychą, jakby miał za sobą miljony. Zresztą, kto wie? Ten Robespierre może zajdzie daleko... zajęty jest poprawianiem narodu, jako i Marat, ale różni się od tego ostatniego tem, że nienawidzi kobiet.
— To człowiek niebezpieczny — szepnęła Dubarry. Tylko źli ludzie nienawidzą kobiet. Zresztą obaj mają twarze kańczaste, jak urodzeni zbrodniarze. Radziłabym tym panom, aby sobie wprzód poprawili pyski, nim zaczną poprawiać naród.
— Cudownie pani to powiedziała! — zawołał ze śmiechem d‘Angremont, całując jej dłoń na pożegnanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powracali późno w noc. Książę odwoził panią Dubarry do Luciennes. Oboje byli w drodze smutni, milczący. Hrabina czuła na sobie świdrujące, ponure wejrzenie Marata i chłodny powiew od twarzy odwróconej Robespierre‘a. Książe zadumał się głęboko. Świszczały mu w uszach słowa nienawiści redaktora „Przyjaciela Ludu“.
Czy tych ludzi można przebłagać?!...
Nadto, gdy w powrocie ze stolicy, celem skrócenia drogi przejeżdżali przez przedmieście Św. Antoniego, uderzył go tu widok okrutnej nędzy. Dziwił się nawet bohaterstwu tego ludu, co tak bardzo cieszył się dzisiejszem świętem, zapominając o swojej niedoli. De Brissac odczuł, że owo święto nie nakarmi głodnych — że Konstytucja cudu nie stworzy, — że zawiedzione nadzieje jutro groźniejszym krzykiem rozpaczy uderzą w tron, jedynie winny wszelkiego zła na ziemi — w mniemaniu prostaków. Widział nadto, że istnieją niedające się godzić sprzeczności między dworem, zawsze oglądającym się na wczoraj, a fanatykami, żądnymi jutra i gotowymi druzgotać wszelkie przeszkody na prostolinijnej drodze swoich teoryj.
Prześladował go czad knotów z łojówek, iluminujących ulice Paryża. A potem na wyboistej drodze przy złowróżbnym poszumie karłowatych wierzb, w mroku nocy, ściskało mu się serce... — Otaczała go niepewność czasu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Weszli razem. Odprowadził ją do progu jej sypialni. Spojrzała nań. Miał w oczach bezdnię smutku — i zagadkowo patrzył na nią, gdy ozwał się na pożegnanie:
„Przeżyliśmy dzień wielkich złudzeń. Zapomniałem, żem już zbyt stary, aby mieć w życiu jeszcze jakiekolwiek nadzieje.
Wówczas postąpiła ku niemu — rozwarła ramiona — i powiedziała:
— Zostań!... Czy ja nie wiem, że kochasz mnie dawno i cierpisz?... Ach! zmusiłeś mnie, że pierwsza ci się oświadczam. Bo i ja... kocham cię dawno.
Upadł jej do nóg i całował skraj jej szaty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy rozstawali się nazajutrz, książę de Brissac rzekł wesoło:
— Jednakże 14 Lipca to jest wielkie święto... nasze!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.