Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

De Brissac mówił prawdę.
Komuna paryska postanowiła urządzić niebywałe święto zbratania się wszystkich Francuzów, którzy w epoce absolutyzmu bynajmniej nie czuli się jednym narodem; byli raczej masą poddanych, podzielonych na podatkowe okręgi i dziedziny plemienne. Miało to być jeszcze święto federacji ludów — niosące w echach radosnych apel wolności wszystkim uciśnionym narodom Europy. Przygotowano miejsca dla 400.000 osób, ustawiono wpośrodku Pola Marsowego ołtarz ojczyzny w klasycznym kształcie, dźwignięto wspaniałe estrady dla członków Zgromadzenia Narodowego i Municypalności; w centrze estrady stał tron, na którym miał zasiąść Monarcha w otoczeniu swej rodziny.
Wyznaczono do robót przygotowawczych 12.000 robotników. Ale rozeszły się wieści, że prace nie będą ukończone na termin uroczystości. I oto cały Paryż zakołysał się. Tysiące Paryżan zbiegło się, aby pomagać robotom. Zjawiły się obok najmitów damy z arystokracji, które ujęły w dłonie młoty, topory i łopaty.
Naoczny widz, cudzoziemiec, opisuje wzruszające sceny:
„Widziałem przy pracy wspólnej mężczyzn i kobiety, starców i dzieci, książąt i wyrobników, biskupów i cyrulików, dzierżawców podatkowych i kucharzy, kawalerów orderu Św. Ludwika i prostytutki, wszystko to szło na roboty ręka w rękę, śpiewając hymn wolności — Marsyljankę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .