Kryształowy korek/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Kryształowy korek
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Polska Fr. Zemanka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Tłumacz Jan Las
Tytuł orygin. Le Bouchon de cristal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
PROFIL NAPOLEONA.

Powróciwszy do domu, Arsen, ku wielkiemu swemu utrapieniu, zastał u siebie hrabiankę de Mergy. Daremnie próbował ukryć przed nią prawdę, od pierwszego spojrzenia rzuconego na nią, odczuł, że musi wiedzieć wszystko. Klarysa dowiedziała się z dzienników o dniu rozprawy sądowej i porzuciła natychmiast ciche ustronie nad morzem, chcąc znajdować się w tym ciężkim dniu w pobliżu Gilberta. Jadąc z dworca usłyszała złowróżbne okrzyki chłopców, sprzedających gazety, którzy obwoływali po wszystkich ulicach, wyrok śmierci wydany na Gilberta i Vaucheray’a.
— To nic nie znaczy! — próbował ją uspokoić Arsen. — To było przecie przewidziane, musieli ich skazać. — Ale przecież nie dopuścimy do spełnienia wyroku. Mam już plan. Tej nocy jeszcze Daubrecq będzie w naszem ręku.
— Tej nocy? — pytała z niedowierzaniem Klarysa.
— Tak, tej nocy jeszcze; wszystko gotowe, tej nocy jeszcze porwiemy Daubrecq’a, a gdy raz będzie w naszej mocy, wymusimy na nim uwolnienie Gilberta, poczem odjedziesz pani z obu braćmi. Musi pani odpocząć, trzeba się usunąć.
— Tak, tak — powtórzyła Klarysa, odzyskując zwolna nadzieję. Było to jej marzeniem, odjechać z tych miejsc, gdzie tyle wycierpiała, rozpocząć nowe życie, choćby na drugiej półkuli, byle daleko od Daubrecq’a.
— Widzi pani, jak się wszystko dobrze układa, oto już dzwonek. To zapewne Le Balu, któremu poleciłem zgłosić się zaraz po rozprawie.
Był to istotnie Le Balu. Szofer wszedł do pokoju i stanął przed Arsenem, czekając rozkazu.
— No, cóż Le Balu? Czy wszystko gotowe?
— Gotowe szefie, a tylko...
— Co tylko?
— Niema się po co trudzić?
— Jakto? Co mi tu bredzisz? Tłómacz się jaśniej.
— Poseł Daubrecq został porwany z własnego mieszkania.
— Porwany? i to nie przez nas. Śni ci się chyba.
— Porwany przed chwilą. — Czterech ludzi zamaskowanych ukryło się w jego gabinecie, a gdy wszedł do domu, wracając z rozprawy, rzucili się na niego i wynieśli go do oczekującego na dole automobilu. Widziała to służąca jego, ta, co jest na miejscu Wiktorji, a także dozorca domu i jego żona.
— I nie starali się przeszkodzić?
— Mówią, że się bali. Ci ludzie mieli rewolwery. Strzelali podobno, jedna kula trafiła w zwierciadło. Arsen pobiegł natychmiast dla sprawdzenia. Nieoczekiwane nowiny. Le Balu mówił prawdę. Daubrecq porwanym został przez zamaskowanych ludzi i uwiedziony samochodem.
Tłum ludzi gapił się przed willą, opowiadając sobie szczegóły tego porwania. W mieszkaniu posła gospodarowała już policja, szukając nie tyle sprawców zamachu, co listy 27. Arsen próbował przekonać Klarysę, że porwanie Daubrecq’a wpłynie raczej korzystnie na losy Gilberta, w gruncie jednak był sam zaniepokojony.
Była to nowa, nieprzewidziana komplikacja.
Kim mogli być nieznani sprawcy zamachu? Chwilami przychodziło na myśl Arsenowi, że to policja porwała Daubrecq’a przez postawionych ludzi, lub że on sam zarządził udane swe porwanie dla uniknięcia niebezpieczeństwa.
To ostatnie przypuszczenie było jednak mało prawdopodobne. Wszak teraz właśnie nasycić mógł Daubrecq swą żądzę zemsty. Wszak wyrok śmierci, wydany na Gilberta, zmusić mógł Klarysę do szukania jego opieki i zdania na jego łaskę. Zdawna już przecież oczekiwał na taką chwilę, nie usunąłby się więc teraz właśnie.
Klarysa była niemniej zdziwiona tem porwaniem. W pierwszej chwili sądziła, że przyjdzie jej teraz łatwiej uzyskać ułaskawienie Gilberta, ale przekonała się wnet, że w losie jej brata nic się nie zmieniło.Nie mogła zresztą występować otwarcie w obronie skazanego, bo rzuciłoby to na nią dziwne światło. Przyszedł jej z pomocą Arsen, który przedzierżgnął się w tym celu w skromnego adwokata z prowincji i przedstawił się w tym charakterze policji. Postarał się też o listy polecające, które przedstawiały go jako dzielnego poszukiwacza w sprawach ciemnych i zawikłanych. Wybieg ten udał mu się w zupełności, a Prasvílle, który z kilku słów z nim zamienionych, ocenił jego zdolności, przypuścił-go wkrótce do poszukiwań w mieszkaniu Daubrecq’a, bo jeżeli porwanie pana posła nie mogło uratować skazanych już na śmierć więźniów, to za to dawało ono policji wyborną sposobność do przetrząśnięcia jego mieszkania.
Klarysa dopuszczoną została także do tych poszukiwań. Ale tu stanęło przed nimi widmo nowego niebezpieczeństwa. Ten, kto porwał Daubrecq’a, musiał mieć na celu zdobycie listy — jeżeli więc udało mu się ją dostać, to zapewne zechce ją zużytkować.
Zechce zapewne wywierać nacisk na osoby wysoko położone, których nazwiska znajdują się na niej. Wiedziano już, że Daubrecq poprzestaje najczęściej na wyłudzaniu pieniędzy.
Kto wie jednak, jakie żądania postawi ten nowy posiadacz listy. Należało go koniecznie odkryć, należało dowiedzieć się kim był.
Klarysa ze swej strony drżała na myśl, że dobre imię jej ojca, dotąd nietknięte, wystawione zostanie na ludzką poniewierkę.
Daubrecq wiedział dobrze, że hrabia de Mergy był niewinny, mimo, że podjął 15.000 franków, ale inni uważać go będą na tej podstawie za nędznego przedawczyka.
To też hrabianka brała czynny udział w poszukiwaniach sprawców zamachu — pytając wciąż Prasville’a:
— Czy być może, aby nie znaleziono żadnego po nich śladu?
— Nic, lub prawie nic — odpowiadał dyrektor policji.
A jednak Prasville miał w posiadaniu swem mały drobiazg, znaleziony w pierwszym dniu po porwaniu, na progu gabinetu Daubrecq’a.
Nie przywiązywał jednak do niego zbytniej wagi. Słysząc o tem Klarysa prosiła o pokazanie tego przedmiotu.
Podczas gdy obecny przy ich rozmowie Arsen, siedział skromnie na rożku krzesła, jak przystało biednemu adwokatowi bez klientów, uprawiającemu na starość rzemiosło tajnego detektywa, Prasville wezwał go ruchem ręki.
— Patrz pan — rzekł — oto mały ułamek jakiegoś wyrobu z kości słoniowej, upuszczony przez jednego z ludzi, którzy porwali Daubrecq’a, Niema to żadnego określonego kształtu i wyznaję, żem nie odgadł dotąd pochodzenia tej drzazgi; może pan będziesz szczęśliwszy panie Nikol?
Nikol, było to nazwisko przybrane przez Arsena i pożyczone mu uprzejmie przez człowieka, który je nosił naprawdę i mieszkał w odległem prowincjonalnem miasteczku w głębi Bretanji. Arsen miał kilku takich najemników, którzy za rocznem wynagrodzeniem — pożyczali mu swych dokumentów. Należało to do jego metody.
Prawdziwy Nikol żył w biedzie i szczęśliwym się uczuł, gdy ofiarowano mu ten łatwy sposób zarobkowania, oddanym też był ciałem i duszą Arsenowi.
Na wezwanie Prasvílle’a mniemany Nikol wziął do ręki podany sobie ułamek i oglądał go na wszystkie strony.
— I cóż? — spytał go Prasville z pobłażliwym i nieco niedowierzającym uśmiechem.
Ale odpowiedź pana Nikol wypadła niespodzianie.
— Panie dyrektorze — rzekł on — gdy przed stu laty Napoleon pierwszy utracił władzę...
— Co mi tu pan zaczynasz od historji Francji? Nie żądam wcale od pana popisów erudycji.
— Kiedy to jest konieczne, panie dyrektorze — odparł skromnie Nikol.
— No! to w każdym razie staraj się pan być zwięzłym — rzucił lekceważąco Prasville.
— Otóż panie dyrektorze, po upadku Napoleona pierwszego pozostało we Francji kilku jego współziomków Korsykanów, których cesarz obdarzył był bogactwami i tytułami.
— Cóż stąd? — przerwał mu niecierpliwie Prasville.
— Ludzie ci, prześladowani następnie za swoje przywiązanie do cesarza, musieli się z niem kryć i utworzyli rodzaj tajnego stowarzyszenia.
— W każdym razie stowarzyszenie to nie istnieje już dzisiaj.
— Zapewne, chociaż i dzisiaj Francuzi pochodzący z Korsyki, trzymają się z sobą bardzo solidarnie.
— Być może, ale jakiż to ma związek z porwaniem Daubrecq’a? — przerwał niecierpliwie Prasville.
— Zaraz skończę, panie dyrektorze — mówił uniżenie Nikol. — Ten ułamek, ten żółtawy drobiazg z kości słoniowej, jest pewnego rodzaju godłem.
— Czyjem?
— Korsykańskich Bonapartystów. Racz pan spojrzeć nań pod pewnym kątem — tu Nikol, a raczej Arsen, począł obracać żółtawą skorupkę przed oczyma zdumionego dyrektora — i ustawił ją pod pewnym kątem, na tle białego arkusza papieru. — Następnie zrobił na papierze kreskę ołówkiem.
— Czy widzisz pan teraz panie dyrektorze, czy rozpoznajesz pan?
— Jest to jakgdyby rzeźbiony medaljon — profil twarzy ludzkiej.
— Profil Napoleona — dokończył Nikol, dorysowując szybko wieniec z liści laurowych — profil cesarza uwieńczonego wawrzynem, podług znanego biustu.
— Tak! to prawda — przyznawał Prasville.
— Dawniej godło spiskowe, dziś może pamiątka rodzinna, profil ten należeć musi do jednego z Bonapartystów, których przecie nie brak i dziś jeszcze w Paryżu. Przypomnij sobie pan, czy między wrogami Daubrecq’a niema któregoś z wybitnych Bonapartystów. — Sądzę, że imię jednego z nich znajdować się musi na liście 27-miu. Czy mam to imię wymienić?
— Margrabia Albufex? — wyszeptał Prasville.
— Tak jest, panie dyrektorze, margrabia Albufex; on to zgubić musiał ten mały przedmiot, który nosił przy sobie może jako talizman. — Widziałem wiele takich okazów, przechowywanych dziś po muzeach. — Margrabia Albufex jest potomkiem korsykańskiej rodziny i on to musiał porwać pana posła.
— Tak, to bardzo możliwe — potwierdził Maurycy Prasville. — Albufex jest człowiekiem bardzo śmiałym i hazardownym. Przypominam sobie teraz, że był on mocno zaplątany w sprawę kanału.
Arsen był w gruncie pewnym, że nie kto inny, tylko Albufex dokonał zamachu. Wszak pamiętał jeszcze dokładnie wstrząsającą scenę nocną, w czasie której markiz włóczył się u kolan Daubrecq’a, a potem próbował go zastrzelić. — Ten człowiek zaprzysięgnąć musiał zemstę, straszliwą zemstę, a mógłże wymyślić lepszą, jak odebranie Daubrecq’owi listy dwudziestu siedmiu, wyrwanie mu żądła tej broni obosiecznej, która dawała mu taką władzę.
— Czekaj pan — rzekł Prasville — zastanówmy się nad pańskiem odkryciem.
Tak jest, zastanówmy się — dodała Klarysa, która z szeroko rozwartemi oczyma słuchała wywodów Arsena.
— Jeżeli Albufex odebrał Daubrecq’owi listę 27-miu, to wyręczył nas niejako — rzekł Prasville.
— Albufex nie cieszy się zbyt dobrą sławą — zauważyła Klarysa.
— Kto wie, jaki użytek zrobi ze swej zdobyczy — dodał Nikol.
Dla niego nie ulegało wątpliwości, że nowy posiadacz listy zechce z niej ciągnąć zyski podobne, jak poprzedni, nie ograniczając się do zemsty nad Daubrecq’em. Z drugiej strony nie wątpił, że Daubrecq nie podda się tak łatwo.
Wszak umieścił swoją listę w bezpiecznem miejscu, wszak niema jej zapewne przy sobie — należy więc pośpieszyć i odszukać go, zanim Albufex wymusi na nim wyznanie, gdzie ukrył ten bezcenny dokument.
Przełożył, te swoje przypuszczenia dyrektorowi policji, a Maurycy Prasville uderzony został trafnością jego uwag. Skromny, prowincjonalny detektyw imponował mu coraz bardziej bystrością swych kombinacyj.
— Gdzie pan mieszkasz, panie Nicol? — zapytał go.
— Tu w Paryżu; zatrzymuję się na placu Clichy pod num. 27. Jest to mieszkanie jednego z moich przyjaciół, który udziela mi gościny.
— Chciałbym mieć pana pod ręką.
— Będą bardzo szczęśliwy, panie dyrektorze, jeśli moje skromne usługi przydadzą się na co.
— Liczę na nie — a w pierwszym rzędzie polecam opiece pana markiza Albufex. — Oto adres jego, a za parę godzin otrzymasz pan treściwą notatkę o zwyczajach jego i sposobie życia.
— Mam go zatem śledzić, panie dyrektorze?
— Musisz się pan stać jego cieniem, rozumie pan, nieodstępnym jego cieniem.
— Zrozumiałem, panie dyrektorze — odparł z niskim ukłonem mniemany Nikol. — W chwili, gdy Maurycy Prasville nie patrzył na niego, Arsen wymienił nieznacznie poufne spojrzenie z hrabianką de Mergy.
— Panie Prasville — rzekła Klarysa — ja także chcę działać; czy pozwoli mi pan współdziałać z panem Nikol?
— Ależ naturalnie — odparł Prasville. — Któż ma większe do tego prawo od pani. Możecie też liczyć na wszelkie z mej strony ułatwienia.
— W takim razie, panie Nikol, pojedzie pan ze mną i naradzimy się dokładniej. — Pan, panie dyrektorze, prześle do mego mieszkania notatkę o markizie Albufex.
— Tak, tak, bezwątpienia — odparł Prasville. — Wzrok jego błądził jeszcze po gabinecie Daubrecq’a, jakby w poszukiwaniu za listą.
— A jednak niema jej tutaj — dodał w zamyśleniu — pozostaje mi jeszcze przeszukać ogród. Ta nieobecność Daubrecq’a jest nam bardzo na rękę. Nigdy jeszcze nie przetrząsnęliśmy tak dokładnie jego mieszkania.
W dwie godziny później Klarysa i Arsen odczytywali notatkę, przysłaną im z policji.
Brzmiała ona jak następuje:
„Markiz Albufex, zażarty Bonapartysta, był jakiś czas szefem biura swego stronnictwa, obecnie jest prawie zrujnowany. Zmuszony był sprzedać wszystkie swe majątki, z wyjątkiem jednego folwarku. Grywa dużo i szczęśliwie. Bywa codziennie w klubie. Stwierdzono, że w dniu porwania Daubrecq’a czekano go tam napróżno, powrócił dnia tego do domu po północy“.
Arsen odczytał te wiadomości, siedząc naprzeciw hrabianki de Mergy, w zacisznym jej saloniku.
Rozbierali oboje punkt po punkcie, każdy szczegół notatki. Piękne oczy Klarysy spotykały się często z zwrokiem Arsena, który ubolewał w duchu nad niepozornem przebraniem, w jakiem się musiał przedstawić hrabiance. Ona jednak traktowała go serdecznie i z coraz większem zaufaniem.
— Nieobecność markiza w Paryżu trwała tylko sześć do ośmiu godzin — zauważył Arsen.
— Dowodzi to, że nie ukrył Daubrecq’a zbyt daleko — odparła hrabianka.
— Zapewne, choć niech pani zważy, że dobry samochód może ujechać w tym czasie spory kawał drogi.
— Jakże więc odgadniemy, gdzie ukrył swego więźnia?
— W sposób nadzwyczaj prosty. Markiz będzie go zapewne odwiedzał.
— A jeśli już dostał do niego listę?
— To niemożliwe, taki człowiek, jak Daubrecq, przewiduje wszystko. Jestem pewien, że teraz nawet, będąc w mocy swego wroga, walczy z nim skutecznie chytrością i podstępem.
— Ale Gilbert! — zawołała nagle Klarysa — co się stanie z Gilbertem?
— Tak, teraz przyszłoby nam może łatwiej wykraść go z więzienia. Tylko, że widzi pani, nie można robić dwóch rzeczy naraz, musimy więc wybierać pomiędzy listą a uwolnieniem Gilberta.
— Ach panie! — rzekła na to Klarysa — myślałam już o tem, ale jeśli lista wyjdzie na jaw, Gilbert odbierze sobie życie, jak mój ojciec. Musimy więc wpierw odszukać listę.
Tegoż jeszcze wieczora Arsen, z pomocą swych wspólników, zaczął śledzić Albufex’a. Żaden krok markiza nie uszedł ich baczności, ale jak na złość Albufex pędził przez kilka dni następnych zwykłe, normalne życie. Uczęszczał do klubu, bywał w parlamencie i nie wydalał się wcale z Paryża.
Wreszcie, w tydzień może po porwaniu Daubrecq’a, dowiedział się Arsen od służby markiza, że ten zaproszony jest na polowanie do księcia Montemar.
Istotnie w dniu tym Albufex w towarzystwie jednego tylko służącego udał się na dworzec północny.
Arsen oczywiście kupił sobie bilet na tenże pociąg i pojechał w ślad za niedomyślającym się niczego markizem.
Przejechawszy kilka stacyj, markiz wysiadł, a z nim oczywiście Arsen.
Przed dworcem, obok kilku nędznych furmanek, oczekiwał zgrabny wózek, wysłany zapewne przez księcia Montemara.
Markiz wsiadł do niego, podczas gdy strzelec jego wskoczył na kozioł. Stangret miał na sobie także strzeleckie ubranie, a gdy uchylił kapelusza, witając markiza, Arsen zauważył, że człowiek ten ma typ południowy, zdradzający cudzoziemskie pochodzenie.
Niewiele myśląc, Arsen wynajął pierwszą z brzegu furmankę i kazał się wieźć do zamku księcia Montemar.
— Pan zapewne na polowanie? — zapytał go powożący chłopak.
— Tak jest.
— A to w takim razie powiozę pana do oberży w lesie, bo tam spotkać się mają wszyscy panowie, biorący udział w polowaniu.
— A tak, masz słuszność, przyjacielu, zapomniałem o tem. Popędzajże dobrze, abyśmy mogli doścignąć margrabiego Albufex. Nie pożałuję ci napiwka. — То mówiąc, błysnął przed oczy chłopcu złotą dziesięciofrankówką.
— To będzie trudno, proszę pana, bo stary Sebastiani lubi gnać jak wicher, a i konie ma lepsze od moich.
— Któż to jest stary Sebastiani? Zapewne stangret księcia Montemara.
— O nie, Sebastiani jest strzelcem, i służył wpierw u pana Albufex, ale gdy markiz sprzedał swoje dobra, Sebastiani przeszedł na służbę księcia i jest leśnikiem w puszczy Darlen, ale dziś wyjechał na spotkanie dawnego swego pana.
— Tak więc jest do niego przywiązany?
— Sebastiani i jego synowie zawdzięczają wiele markizowi Albufex, a przytem są jednego z nim rodu.
— Jakto jednego rodu? Przecież to są ludzie prości, a markiz jest wielkim panem.
— No tak, ale stary Sebastiani przyjechał tu z daleka, z jakiejś wyspy, z której pochodzi także rodzina pana margrabiego.
— Z wyspy mówisz? Może z Korsyki?
— Tak właśnie — potwierdził chłopak — ludzie tu nazywają ich Korsykanami.
Arsen aż uniósł się w siedzeniu, słysząc te słowa. A więc domysły jego były prawdziwe. Albufex był Korsykaninem, a ci ludzie musieli mu być oddani. Kto wie, czy nie oni to właśnie byli sprawcami zamachu. Wszakże mówiono o czterech ludziach, którzy unieśli związanego Daubrecq’a, piąty zaś oczekiwał na nich w samochodzie. Musieli to być właśnie ów stary Sebastiani i jego trzej synowie.
Na tem urwała się jego rozmowa z woźnicą, który zachęcony nadzieją datku, popędzał tak dzielnie swoje koniki, że przedział między nimi a zaprzęgiem Albufex’a nie zwiększał się wcale, tak, że Arsen mógł mieć wciąż markiza na oku. Wreszcie z pomiędzy drzew ukazały się dach i ściany ładnej leśnej gospody. Arsen rozkazał stanąć swemu woźnicy w pewnej odległości, a sam wyskoczył i udał się pieszo w stronę oberży.
Chciał mieć swobodę ruchów i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Po drodze już obmyślił sobie rolę, jaką ma odegrać, wyjął więc z kieszeni podręczny aparat fotograiiczny i rozglądał się z miną człowieka, który szuka odpowiedniego miejsca dla wykonania zdjęć.
Pomysł to był wyborny, gdyż nie był tu jedynym; kilku reporterów pism sportowych, przybyłych umyślnie z Paryża, dla opisania arystokratycznego polowania, zajętych było podobnemi zdjęciami. — Mógł więc uchodzić za jednego z nich, a w ten sposób obecność jego była zupełnie usprawiedliwioną. Nie spuszczał oczywiście z oka margrabiego i jego stangreta. Markiz wyskoczył z karjolki, a stary Sebastiani, powierzywszy zaprzęg jakiemuś wieśniakowi, przy prowadził przed ganek oberży dwa osiodłane konie. Arsen mógł się wtedy przypatrzyć twarzy starego Korsykanina.
Była to twarz sucha, koścista, z wydatnym orlim nosem i głęboko osadzonemi, czarnemi oczyma. Było w tym człowieku coś drapieżnego, a przytem rysy jego nacechowane były wyrazem zaciętego uporu.
Obchodził się z markizem z wielkim szacunkiem i widocznem było, że uważa go za swego pana i rozkazodawcę raczej, niż gościa, zaproszonego na polowanie.
— Człowiek jak wymarzony na powiernika w tajemniczych knowaniach — pomyślał Arsen. — Musi być wiernym, oddanym sługą i nie zdradzi z pewnością swego pana.
— Postaram się o wierzchowca — pomyślał Arsen — i pojadę za nimi, a w razie gdyby się rozłączyli, śledzić będę raczej sługę niż pana.
Wykonał natychmiast swój zamiar. Dostał bez trudności osiodłanego konia, bo było ich kilka przygotowanych dla reporterów paryskich, ale większość tych panów wolała jechać powozem.
Arsen był doskonałym jeźdźcem, więc nie potrzebował się zbytnio wytężać, tembardziej, że markiz i jego strzelec jechał stępa dość długo w głąb lasu wraz z całą gromadą myśliwych.
Gdy byli już niedaleko wyznaczonych stanowisk, Albufex zamienił kilka słów ze starym Sebastianim, poczem ten uchylił kapelusza i zawrócił, spotykając się oko w oko z Arsenem, któremu twarz Korsykanina wydała się jeszcze dzikszą, niż poprzednio.
Od tej chwili Arsen czekał tylko sposobności, aby uskoczyć w bok, a gdy znalazł się między drzewami, zawrócił w tymże kierunku, w jakim widział odjeżdżającego strzelca.
Stary nie śpieszył i jechał zwolna, puszczając dym z fajki. Jechali tak w stosownej do siebie odległości, dobre pół godziny, poczem las zaczął rzednąć, a poprzez pnie drzew błysnęła wstęga rzeki. Arsen zatrzymał się, bo tu zaczynała się bezdrzewna dolina, gdzie śledzony przez niego strzelec mógł go łatwo zauważyć. Niewiele myśląc, zeskoczył ze swego wierzchowca, zostawiając mu swobodę, z której spokojne zwierzę skorzystało dla skubania trawy, sam zaś podsunął się ostrożnie aż na skraj lasu, a potem cicho i zgrabnie jak kot wydrapał się na szczyt rozłożystego dębu.
Widok, jaki stamtąd dojrzał, oczarować mógł każdego. Środkiem doliny płynęła srebrną wstęgą śliczna, o bystrych nurtach rzeka, a po obu jej brzegach wznosiły się malownicze skały. Nie było tu żadnego śladu ludzkiego mieszkania.
Co więcej, w czasie, gdy Arsen wdrapywał się na drzewo, stary strzelec, za którego śladem tu przybył, znikł mu gdzieś z oczu wraz z koniem. A przecież nie było tu innej drogi, prócz tej, która biegła wzdłuż rzeki, a którą Arsen widział wybornie, w całej rozciągłości z wysokiego swego stanowiska.
Kilka minut upłynęło, zanim zagadka ta została mu wyjaśnioną. Po rzece płynęło czółno, pchane silną ręką przez szerokiego i barczystego przewoźnika.
To zapewne Sebastiani przeprawiał się na drugą stronę.
Arsen nie mógł udać się jego śladem, byłby to pościg zbyt wyraźny i Korsykanin spostrzegłby, że jest śledzony. W ahał się więc chwilę, poczem, trzymając się jedną ręką konaru dębowego, na którym siedział, drugą ujął lornetkę, a raczej rodzaj lunety, którą miał przewieszoną przez plecy.
Szkła tej lunety były wyborne, widział przez nie, jak na dłoni, łódkę Sebastianiego i mógł śledzić jego kroki, nawet na przeciwnym brzegu.
Ale tu stało się coś nadzwyczajnego. Łódka, przybiwszy do brzegu, znikła gdzieś, jakgdyby wsiąkła nagle w szarawą, skalistą ścianę, której poszarpane zarysy widne były zdaleka Arsenowi. Na rzece i dokoła niej zapanowała cisza i pustka. Dokoła nie było widać żywego ducha.
Arsen zsunął się z drzewa i począł iść w kierunku rzeki, chcąc zbadać na miejscu dziwne zjawisko, jakiego był przed chwilą świadkiem. Ale zanim wydobył się na skraj lasu, uderzył go przybliżający się tętent galopującego w całym pędzie konia.
Zaledwie też zdołał się przycisnąć do rosochatego dębu, którego gałęzie dały mu dostateczną osłonę.
Tuż obok niego przebiegł w pełnym galopie jeździec, w którym poznał odrazu markiza Albufex’a. Markiz zatrzymał się o jakie 10 kroków od jego kryjówki i gwizdnął trzy razy.
Na to wynurzył się jak z pod ziemi młody, ogorzały strzelec, którego rysów Arsen nie widział, ale w którym domyślił się jednego z synów starego Sebastianiego.
Strzelec zbliżył się z czołobitną grzecznością do Albufex’a. Szeptali ze sobą chwilę, poczem zwrócili się na prawo, ku rzece. Arsen podążył niezwłocznie za nimi. O jakie sto metrów znajdował się skraj lasu. Tuż za nim ciągnęły się widne pośród drzew wzgórza, pokryte bujną roślinnością.
Albufex i Sebastiani wyszli szybkim krokiem z lasu, jakby dążyli do dobrze im znanego miejsca. Zanim Arsen zdołał wydobyć się z pośród krzewów, bowiem nie śmiał zdążać otwartą ścieżką, znikli mu z przed oczu pośród skał.
Arsen uważał za niebezpieczne dłuższe tu przebywanie. Ustroń ta była widocznie dobrze strzeżona. Przytem, zaraz po odjeździe markiza, zauważył wąską smugę dymu, strzelającą w górę z pomiędzy skał. Znajdowało się tam więc jakieś ludzkie mieszkanie.
Na dziś miał już dosyć swych odkryć i postanowił wrócić do Paryża.
Przed odejściem dokonał jeszcze paru zdjęć malowniczej miejscowości, która służyła widocznie za mieszkanie rodzinne Sebastianiego.
W powrocie nie zaznał żadnych szczególnych przygód. Odnalazł bez trudności swego konia, pasącego się w lesie, a potem zatrzymał się jeszcze w gospodzie leśnej dla upozorowania swej dłuższej nieobecności tem, że zbłądził w lesie.
Zamówił szklankę wina, którą podała mu zażywna jejmość, będąca zapewne właścicielką gospody. Wykazywała tyle gadatliwości, że wreszcie postanowił z niej skorzystać.
Pytała go, gdzie był przed chwilą, więc opisał, jak to zagłębiał się w gąszcza, aż przyszedł na brzeg rzeki i widział tam dziwne skały i wzgórza, których nie mógł dokładnie rozróżnić, bowiem przeszkadzało mu w tem bujne podszycie.
— Ach, więc pan był w ruinach zamku Mortepierre — rzekła bufetowa.
Ruiny zamku? A więc te szare skały nad rzeką są to ruiny, że też odrazu się tego nie domyślił.
Ruiny. W takim razie wszystko tłómaczy się samo przez się.
Prosta rzecz, że w ruinach tych znajdować się musi jakiś zachowany od zniszczenia kątek, w którym gnieździ się stary leśnik z synami.
A może tu właśnie znajduje się kryjówka, jakieś lochy średniowieczne, gdzie ludzie ci trzymają na uwięzi Daubrecq’a.
Wyobraźnia Arsena pracowała żywo, stawiając cały szereg związanych ze sobą przypuszczeń. Po chwili jednak zmienił zdanie.
— Nie! To byłoby zbyt proste.
Ruiny zamku Mortepierre, przypomniał je sobie teraz. Znane są przecie powszechnie. Z całej Francji zjeżdżają się podróżni i turyści dla oglądania ich. Stara ta budowla, sięgająca jeszcze czasów rzymskich, zniszczoną została ostatecznie za dni rewolucji. Ale zostały z niej jeszcze ciekawe szczątki. Bastjony, fragmenty murów. Całość oddana została teraz pod opiekę specjalnej komisji archeologicznej.
A jednak, jeśli Sebastiani jest stróżem tej miejscowości, to ułatwiłoby to znakomicie margrabiemu trzym anie tam swego więźnia.
Stare zamki, rzecz wiadoma, miewają zawsze jakieś lochy, przejścia podziemne. Badanie takich osobliwości było zawsze namiętnością Arsena.
Gdyby nie był słynnym włamywaczem, zostałby z pewnością archeologiem. Mając głowę nabitą temi myślami, pojechał Arsen do Paryża i stawił się tegoż jeszcze wieczora w mieszkaniu Klarysy de Mergy.
— Zamek Mortepierre? — zawołała hrabianka, gdy opowiedział jej swoje przygody — zamek Mortepierre, czekaj pan, słyszałam wiele o tych pięknych ruinach jeszcze w dzieciństwie.
— A czy zwiedzała je pani kiedy?
— Tak, zdaje mi się, jeszcze za życia mego ojca. Tu hrabianka zamyśliła się.
— Już wiem — rzekła po chwili namysłu — w bibljotece naszej znajduje się stara broszura, opisująca ten zamek z czasów, gdy był jeszcze w dobrym stanie.
— Co pani mówi? — zawołał z radością Arsen, — Książką taka może nas lepiej objaśnić, niż żywy przewodnik. Gdyby pani raczyła ją odszukać.
— Ależ naturalnie, uczynię to natychmiast. — Rzekłszy to, Klarysa wyszła i wróciła po upływie kilkunastu minut, niosąc w ręku starożytny egzemplarz, oprawny w skórę z wytartemi już złoceniami.
Arsen rzucił się chciwie na książkę i przerzucał jej kartki drżącemi rękoma.
Klarysa pochyliła się nad nią również i pomagała mu w poszukiwaniach, wskazując na staroświeckie ryciny, odtwarzające zamek w różnych jego przemianach. Pomimo palącej ciekawości, jaką wzbudzała w nim ta książka, Arsen czuł się zmięszany tak bliską obecnością hrabianki de Mergy.
Wyczuwał nozdrzami subtelną woń, wydzielającą się z jej włosów, widział tuż przy sobie delikatny jej profil.
Mały Armand zaciekawiony był także widokiem tych starych, dziwnych ruin.
Nie bał się już wcale Arsena. Owszem, oswoił się z nim i zaprzyjaźnił. A ktoby widział w tej chwili tych troje, skupionych około pięknego mahoniowego stołu, oświeconego lampą, wziąłby ich zapewne za cichą, szczęśliwą rodzinę.
A przecież spokój dalekim był od serca hrabianki de Mergy, a nawet mały Armand, dziecko nad wiek roztropne — przeczuwał właściwe znaczenie tej narady.
Słysząc rozmowę siostry z Arsenem o podziemiach, biegnących spodem zamku — wyszeptał przyciszonym głosem:
— Więc może to tam ukryto kryształowy korek, siostrzyczko? Prawdziwy kryształowy korek? Takbym go chciał widzieć.
— Będziesz go widział chłopcze — upewniał go Arsen.
— A potem będzie znów wszystko dobrze, nieprawdaż panie? — pytało dziecko. — Ten korek jest może zaczarowany?
Nie było dziwnem, że w rozbujałej wyobraźni malca sprawa kryształowego korka przybrała kształty jakiejś bajki czarodziejskiej.
Klarysa westchnęła smutnie.
Arsen chciał jej powiedzieć coś pocieszającego, ale nie zdobył się na to narazie. Przerzucił już książkę aż do ostatniej stronicy, gdy naraz z ust jego wyrwał się radosny okrzyk.
— Plan zamku, hrabianko! — zawołał, rozkładając arkusz szarego papieru, przyklejonego do okładki. — Plan zamku Mortepierre z 1724 roku, ależ to skarb prawdziwy. — Zagłębił się w badanie tego papieru, porównywując cyfry i znaki zawiłych linij z opisem zamku, zawartym w książce.
— To zaczyna być naprawdę ciekawe — powtarzał. — Posłuchaj, hrabianko. Zamek wznosił się za swych dobrych czasów na trzypiętrową wysokość, ale prócz tego liczył jeszcze dwa dolne piętra, wykute w skale, pod poziomem rzeki, która go opływa. Miały to być suche, piękne komnaty, do których chronili się ludzie okoliczni w czasie wojny.
Nieledwie drugi zamek podziemny, nie murowany z cegieł, lecz wykuty w naturalnej skale. Górne piętra zostały zburzone, ale podziemia istnieć muszą jeszcze dzisiaj, i tam to jęczy bezwątpienia nasz „przyjaciel“ Daubrecq.
— Tak, to bardzo możliwe — potwierdziła Klarysa — trzeba więc może uprzedzić o tem policję.
— O nie, hrabianko! Widok policji spłoszyłby tylko Sebastianiego, który musi być stróżem więźnia.
A zresztą chciałbym dokonać odkrycia na własną rękę, niech mi pani zaufa.
— Wpierw przeczytamy uważnie wszystko, co dotyczy zamku — doradzała Klarysa.
Zaczęli więc czytać powoli, starannie, rozważając każde słowo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Juliusz Feldhorn.