Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kilka minut upłynęło, zanim zagadka ta została mu wyjaśnioną. Po rzece płynęło czółno, pchane silną ręką przez szerokiego i barczystego przewoźnika.
To zapewne Sebastiani przeprawiał się na drugą stronę.
Arsen nie mógł udać się jego śladem, byłby to pościg zbyt wyraźny i Korsykanin spostrzegłby, że jest śledzony. W ahał się więc chwilę, poczem, trzymając się jedną ręką konaru dębowego, na którym siedział, drugą ujął lornetkę, a raczej rodzaj lunety, którą miał przewieszoną przez plecy.
Szkła tej lunety były wyborne, widział przez nie, jak na dłoni, łódkę Sebastianiego i mógł śledzić jego kroki, nawet na przeciwnym brzegu.
Ale tu stało się coś nadzwyczajnego. Łódka, przybiwszy do brzegu, znikła gdzieś, jakgdyby wsiąkła nagle w szarawą, skalistą ścianę, której poszarpane zarysy widne były zdaleka Arsenowi. Na rzece i dokoła niej zapanowała cisza i pustka. Dokoła nie było widać żywego ducha.
Arsen zsunął się z drzewa i począł iść w kierunku rzeki, chcąc zbadać na miejscu dziwne zjawisko, jakiego był przed chwilą świadkiem. Ale zanim wydobył się na skraj lasu, uderzył go przybliżający się tętent galopującego w całym pędzie konia.
Zaledwie też zdołał się przycisnąć do rosochatego dębu, którego gałęzie dały mu dostateczną osłonę.
Tuż obok niego przebiegł w pełnym galopie jeździec, w którym poznał odrazu markiza Albufex’a. Markiz zatrzymał się o jakie 10 kroków od jego kryjówki i gwizdnął trzy razy.
Na to wynurzył się jak z pod ziemi młody, ogorzały strzelec, którego rysów Arsen nie widział, ale w którym domyślił się jednego z synów starego Sebastianiego.
Strzelec zbliżył się z czołobitną grzecznością do Albufex’a. Szeptali ze sobą chwilę, poczem zwrócili się na prawo, ku rzece. Arsen podążył niezwłocznie