Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odległości, a sam wyskoczył i udał się pieszo w stronę oberży.
Chciał mieć swobodę ruchów i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Po drodze już obmyślił sobie rolę, jaką ma odegrać, wyjął więc z kieszeni podręczny aparat fotograiiczny i rozglądał się z miną człowieka, który szuka odpowiedniego miejsca dla wykonania zdjęć.
Pomysł to był wyborny, gdyż nie był tu jedynym; kilku reporterów pism sportowych, przybyłych umyślnie z Paryża, dla opisania arystokratycznego polowania, zajętych było podobnemi zdjęciami. — Mógł więc uchodzić za jednego z nich, a w ten sposób obecność jego była zupełnie usprawiedliwioną. Nie spuszczał oczywiście z oka margrabiego i jego stangreta. Markiz wyskoczył z karjolki, a stary Sebastiani, powierzywszy zaprzęg jakiemuś wieśniakowi, przy prowadził przed ganek oberży dwa osiodłane konie. Arsen mógł się wtedy przypatrzyć twarzy starego Korsykanina.
Była to twarz sucha, koścista, z wydatnym orlim nosem i głęboko osadzonemi, czarnemi oczyma. Było w tym człowieku coś drapieżnego, a przytem rysy jego nacechowane były wyrazem zaciętego uporu.
Obchodził się z markizem z wielkim szacunkiem i widocznem było, że uważa go za swego pana i rozkazodawcę raczej, niż gościa, zaproszonego na polowanie.
— Człowiek jak wymarzony na powiernika w tajemniczych knowaniach — pomyślał Arsen. — Musi być wiernym, oddanym sługą i nie zdradzi z pewnością swego pana.
— Postaram się o wierzchowca — pomyślał Arsen — i pojadę za nimi, a w razie gdyby się rozłączyli, śledzić będę raczej sługę niż pana.
Wykonał natychmiast swój zamiar. Dostał bez trudności osiodłanego konia, bo było ich kilka przy-