Kroniki 1875-1878/30 Lipca 1875

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



30 Lipca.
Fantastyczna podróż. — Amerykanki, amerykaniątka i amerykanie. — Potrzeba krótkoterminowego kredytu dla ziemian. — Kwestya pożarów.
Filadelfia. 29 Lipca 1875 r.

Jeszcze mi się w głowie kręci po tej piekielnej podróży!... Istotnie, muszę sobie oddać sprawiedliwość, że w niewielu dniach wielkiego dokonałem czynu; dla dobra bowiem moich czytelników przepłynąłem w ciągu tygodnia Atlantyk, na okręcie pancernym Phoenix, posiadającym na pokładzie 200 majtków, w tyle śrubę, a pod pokładem 88 wielkich i dwie małe armatki!...
Oto krótka historya ostatnich kilku dni mego żywota.
W połowie lipca sprzedałem powieść i wziąłem za nią taką masę pieniędzy, że po prostu nie wiedziałem, co z niemi robić.
Nie wiedząc, co robić z taką masą pieniędzy, zabrałem się do czytania Times’a, z którego dowiedziałem się, że 21 lipca odbija od brzegów angielskich pancernik Phoenix i wyjeżdża do Ameryki...
Na drugi dzień byłem już w Berlinie, a następnie przez cały tydzień nie widziałem nic więcej, tylko niebieskie niebo nad głową, szare fale oceanu pod nogami, a gdzieś tam, na odległym widnokręgu, ogromne stada wielorybów, wysiadujących lub uczących pływać swoje pisklęta.
Okręt nasz dawniej nazywał się Aryadną; ponieważ jednak parę razy zatonął, raz wyleciał w powietrze, a kilka razy okazał się niezdatnym do żadnego użytku, nazwano go więc Phoenixem, to jest takim, który się z własnych popiołów odrodził.
Bojąc się jak ognia tunetańskich korsarzy, o których czytałem w Robinsonie Kruzoe, temu a nie innemu statkowi powierzyłem drogocenne moje życie, ponieważ na oko zdawał się być dobrze uzbrojonym.
Jego pancerz był gruby na 11½ cali angielskich, a armaty tak wielkie, że gospodarze warszawscy w wylotach ich śmiało urządzić by mogli mieszkania dla osób średniego wzrostu. Szczęściem obeszło się bez napadu korsarzy, a jedyny pożytek z armat był ten, że na piętnastej z nich, (licząc od przodu) jeden z majtków otrzymał dwadzieścia cztery plagi miary morskiej za krnąbrność, pijaństwo i inne wykroczenia przeciw przepisom, wydanym dla marynarki Jej Królewskiej Mości.
Skoro powiadam, że obeszło się w podróży naszej bez napadu i innego nieszczęścia, już tem samem pomijam chorobę morską, którą każdy przebyć musi, choćby był wynalazcą dekorowanych kropli od bólu zębów, lub anticholerycznej tynktury. Choroba ta zresztą nie jest nieszczęściem, ale przykrością, towarzyszą jej zaś: ból głowy, zniechęcenie do życia, literatury i podróży morskich.
Jedna z piszących o Ameryce autorek utrzymywała, iż w miastach tej części świata zdarzają się tak częste samobójstwa, że po prostu zasnąć nie można z powodu zbyt gęstych strzałów. Z początku i ja także zasnąć nie mogłem, licząc na to, że przy odrobince cierpliwości uda mi się w niniejszej korespondencyi opisać choćby ze trzy zamachy na własne życie; później jednak przekonałem się, że mnie omyliły nadzieje. Mieszczanie amerykańscy nie czują większego pociągu do palenia sobie we łby od mieszczan europejskich, jeżeli zaś któremu z nich trafi się tak ekscentryczna zachcianka, wówczas zadawalnia ją zupełnie prywatnie, nie narażając spokoju swoich bliźnich. Może być zresztą, że tylko filadelfijczycy są tak względnymi.
Mylnym jest również pogląd niektórych postępowych pism naszych na społeczne stanowisko Amerykańskiej kobiety, o której mówią, że ma szerszą sferę działalności i że jest obywatelem, podczas, gdy kobieta Europejska jest cackiem.
Ośmielę się zrektyfikować to zdanie na zasadzie własnych obserwacyj.
Jaka jest sfera działalności Amerykanek? nie wiem, uważam bowiem, że nie mniej czasu od naszych kobiet poświęcają gadatliwości i modom. Damy te o tyle posiadają charakter męski, o ile nadają go im niektóre części garderoby, dobrze zresztą znane i w Europie. Cała różnica polega na tem, że drobiazgi podobne widziane na miejscu nie stanowią jeszcze dostatecznych kwalifikacyi do kierowania armią, lub przemawiania w parlamencie, podczas gdy z odległości tysiąca mil wydają się być olbrzymim krokiem naprzód w cywilizacyjnoemancypatorskiej sprawie.
W Ameryce (a może tylko w Filadelfii) emancypacya wygląda raczej jako prawo nie robienia nic, niż jako prawo robienia rzeczy nadzwyczajnych. Mężczyzna a właściwie mąż dostarcza pieniędzy na utrzymanie domu, służba zajmuje się gospodarstwem, żona zaś robi to, co jej się podoba. Tolerancya i pobłażliwość dla wybryków kobiecych wypływa nie tyle stąd, że są one obywatelami rzeczypospolitej, ile raczej stąd, że są kobietami i że ich jest znacznie mniej, niż mężczyzn. Swoboda więc Amerykanki, widziana na gruncie, nie przedstawia się jako wynik nowych teoryi społecznych, ale jako rezultat starego handlowego prawidła: „im towar rzadszy, tem pokupniejszy i cenniejszy.“
Hic jacet lepus!
Zato mężczyźni różnią się znakomicie od Europejczyków, są bowiem naprzód niesłychanie energiczni, a powtóre golą faworyty i wąsy, lecz zostawiają brody. Ten amerykański sposób noszenia zarostu tak dalece w umyśle moim skojarzył się z pojęciem energii, że po powrocie do kraju jak najusilniej zalecać go będę moim współziomkom, którzy na nadmiar energii nigdy podobno utyskiwać nie mogą.
Nim to nastąpi, posyłam wam kilka rysów, charakteryzujących społeczeństwo tutejsze.


∗                              ∗

Mały Tom Adams, syn mojego gospodarza, chodzi do szkół. W tym roku dostał promocyę i wybił oko jednemu ze swych przyjaciół.
Wczoraj spotkałem go w sieni z paką książek i bukietem róż w rękach.
— Gdzie niesiesz, sir, te kwiaty? — spytałem go.
— Na sprzedaż.
— Na sprzedaż?!...
— Rozumie się!
— A ileż byś chciał, sir, za swój bukiet?
— Od was, jako od gentlemana, wezmę trzy dolary.
Zgłupiałem. Ponieważ jednak w połowie Lipca za moja powieść wziąłem taką masę pieniędzy, że po prostu nie wiem co z niemi robić, dałem mu więc trzy dolary.
Bezwstydny chłopiec wziął monetę, wrócił do mieszkania, oddał ojcu dwa dolary na rachunek stołu i stancyi, zapłacił ogrodnikowi kilkanaście kopiejek za wzięty bukiet i poszedł do szkoły gwiżdżąc jedną z tych pieśni, którą gwizdali majtkowie Phoenixa, podczas operacyi wykonywanej na jednym z ich kolegów na piętnastej armacie od przodu.
Oburzenie moje nie miało granic.
— Sir! — zawołałem do starego Adams’a, który spokojnie żuł prymkę — czy wiesz, skąd syn twój wziął trzy dolary?
— Musiał je zarobić, ponieważ, o ile mi wiadomo, jeszcze nie gra na giełdzie i nie kradnie — odpowiedział flegmatycznie ojciec.
Zdumienie moje nie miało granic, siadłem więc przy starym i spytałem:
— Powiedz mi, mój sir, jak się to dzieje, że wasze dzieci już w tak młodym wieku są handlarzami?
Amerykanin zmienił prymkę, począł się huśtać na klasycznym fotelu z biegunami i odparł:
— Jak tam z innemi dziećmi, nie wiem; co zaś do mego Toma, to jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, robiłem z nim tak.
Zaledwie zaczął mówić po angielsku, tłomaczyłem mu, że na świecie nic darmo nie przychodzi. Za powietrze i wodę płacimy gospodarzowi komorne, za stoły i krzesła stolarzom, za mięso rzeźnikom i t. d. Opowiadałem mu zaś tak długo, aż pewnego dnia roztropne to dziecko, znudzone widać jednostajnością moich wykładów, zapytało mnie:
— Sir Adams ojcze, powiedz mi, a skąd ty bierzesz pieniądze?
Wtedy powiedziałem mu, że mając lat siedem, czyściłem buty i zamiatałem korytarze w hotelu, potem byłem u szewca, potem zajmowałem się faktorstwem i na tem stanowisku zrobiłem milionowy majątek.
— A czy ja, sir Adams ojcze będę mógł mieć pieniądze? — spytał dobry Tom, mój syn.
— Będziesz, synu — odpowiedziałem mu. — Wyczyść mi te oto buty, a dostaniesz dwa pensy, zaraz!...
Chłopiec buty wyczyścił, dwa pensy dostał i od tej pory wszedł na przyzwoitą drogę. Obecnie sprzedaje kwiaty, przytrzymuje konie gentlemanom, jeżdżącym wierzchem, czasem nosi listy miłosne od bogatych lady i robi majątek. Płaci mi za mieszkanie i życie, sam się oddaje do szkół, no! i uważam, że jest w ogóle dość praktycznym...
Skończył sir Dawid Adams ojciec, a ja pomyślałem:
— Mój Boże! nasze dzieci (a raczej dzieci moich ukochanych współziomków), nieraz do 21 roku, a niekiedy i do końca życia nie znają wartości pieniędzy.
Z kolei począł mnie wybadywać mój gospodarz.
— Jakiego systemu macie pługi parowe pod Warszawą?
— Parowe?... różnych, trafiają się jednak i czwórkowe — odparłem.
— Co to znaczy czwórkowe?
— To są takie, do których para wołów nie wystarczy i potrzeba aż cztery zaprzęgać.
— Ach!... A żniwiarki macie jedno czy dwukołowe?
— Żniwiarki mamy dwunożne.
— Czy w okolicach Warszawy mieszkają czerwonoskórcy?
— Sir, obrażasz mnie... — zawołałem. — Jesteśmy białymi bez żadnej przymieszki; ale rolnicy nasi są tak goli, jak węże, nie mogą więc machin kupować.
— To nie stanowi! — odparł gospodarz. — We wsi Memfis, skąd jestem rodem, czterystu obywateli kupiło sobie na współkę sześć pługów parowych, dziesięć młocarni i kilka tuzinów żniwiarek, któremi posługują się kolejno. Pod Warszawą mogliby zrobić to samo.
— A czy nie kłócą się o to, u którego z nich ma pierwej robić machina?
— Poco się kłócić? ciągną losy. Który z nich wyciągnie pierwszy numer, ten bierze pierwszy. Pod Warszawą mogliby zrobić tak samo.
— Zrobiliby to niezawodnie, ale jak już miałem honor powiedzieć, nie mają pieniędzy.
— Czy gentlemani pod Warszawą nie znają zupełnie monety?
— Owszem, znają, ale jej nie posiadają.
— Więc niech pożyczą. W wiosce Jeruzalem, skąd pochodzi moja żona, dwustu mieszkańców, nie mających pieniędzy, zwołali meeting, zobowiązali się poręczyć za sobą solidarnie i pożyczyli z Filadelfijskiego banku 50,000 dolarów. Dziś każdy z nich ma po 50,000 dolarów.
— A czy wszyscy spłacili swoje długi?
— Jeden nie zapłacił raty, lecz zastąpili go inni. Operacya ta powtarzała się trzy razy, poczem inni, widząc, że nierzetelny dłużnik był hultajem, zmusili go do sprzedania gruntu i wypędzili precz. Dziś bawi się wożeniem wody i ma nadzieję dorobić się majątku.
Amerykanin znowu zmienił prymkę, ja zaś dodałem:
— Widzisz, sir Adams, gentlemani nasi są już bardzo zadłużeni...
— Ach!... To nic!...
— Jakże nic? Dziś nikt im nie da pieniędzy.
Sir Dawid pohuśtał się na fotelu i rzekł:
— Ojciec mój miał majątek, wartujący 20,000 dolarów, a na nim 10,000 długów. Widząc, że rady sobie nie da, podzielił go na pięć części; cztery z nich sprzedał, spłacił dług i jeszcze 6,000 schował do kieszeni, na piątej zaś części gospodarował. Kiedy umarł, zapisał na szkołę w Memfis 20,000 dolarów, na szpital 40,000 i jeszcze memu starszemu bratu zostawił 10,000 gotówki, nie licząc gruntu.
— Ojciec pański na owej piątej części musiał ciężko pracować?
— Tak! póki miał cały majątek, jeździł sobie powozem na ulicy, a w pokoju huśtał się na fotelu. Dzieci jego i żona robiły to samo. Kiedy zaś te cztery części majątku sprzedał, sam wziął się do roli, żona pilnowała trzód, a i ja trzód pilnowałem.
Obraziła mnie ta trywialna historya, odparłem więc z dumą:
— Wierz mi, sir, że każdy z gentlemanów wolałby sobie w łeb strzelić, wolałby do dobroczynności wstąpić, niż narażać się na podobne upokorzenie!
— Próżniacy! — mruknął amerykanin, co z filadelfijskiego na warszawski język przetłómaczone znaczy: „wielcy panowie.“
Ponieważ kompliment ten pogłaskał moje tutejszokrajowe uczucia, rzekłem zatem:
— Muszę jednak przyznać, że pański ojciec był dzielnym człowiekiem, amerykaninem czystej krwi!...
— Tak. W każdym jednak razie mój stryj był dzielniejszym amerykaninem — odpowiedział sir Adams.
— Raczże mnie pan zapoznać z jego historyą.
— Owszem! Mój ojciec dlatego dorobił się majątku, że spłaciwszy dług 10,000 dolarów, pozyskał opinię człowieka uczciwego i w ciągu roku wyrobił sobie między ludźmi kredyt na 100,000. Stryj patrzył na to i zrozumiał, że uczciwość jest także kapitałem, z którego potrzeba umieć korzystać.
Miał on majątek wartości 300,000 dolarów i tyleż prawie długów, po krótkim więc namyśle sprzedał go i długi swoje co do kopiejeczki spłacił. Wieść o tym czynie gruchnęła po całej Filadelfii i tak w opinii ludzkiej podniosła mego stryja, że kiedy ogłosił, iż pragnie eksploatować pewne kopalnie złota, w ciągu miesiąca złożono mu gotowizną milion dolarów...
— Cóż dalej?
— Ha cóż! Mój stryj milion dolarów wziął i wyjechał z niemi do Brazylii... Zrobił świetny interes.
— Czy i dziś robi podobne?
— Niestety nie! — westchnął Filadelfijczyk. — Wiodło mu się bardzo dobrze, trzeba jednak nieszczęścia, że któryś z głównych wierzycieli dowiedział się o jego mieszkaniu, pojechał do Brazylii i spotkawszy go, strzelił mu w łeb z dwunastomilimetrowego rewolweru. Mówiono mi, że nie miał nawet czasu ziewnąć biedaczysko! — dodał ze smutkiem niepocieszony synowiec.
— Przyznasz pan jednak — wtrąciłem nieśmiało — że szanowny stryj pański zasłużył nieco na podobną nieprzyjemność?
— Tak — potwierdził amerykanin. — Człowiek ten był tyle nieroztropnym, że chciał sprowadzić do siebie żonę i dzieci; to też i sam się zgubił i majątek stracił...


∗                              ∗

Z brukowych warszawskich pogłosek najciekawszą jest następująca.
Wiadomo, że Towarzystwo Kredytowe Ziemskie posiada pewną liczbę milionów oszczędności, zebranych w ciągu pięćdziesięcioletniej egzystencyi. Miliony te dotychczas przynosiły procenta. Odtąd zaś przynosić mają jakiś bardziej namacalny dla ogółu pożytek, istnieje bowiem projekt, aby za sumy te utworzyć w kraju dziesięć szkół elementarnych rolniczych i tyleż stacyi doświadczalnych.
Projekt nie nowy: tuła się on po dziennikach naszych jak Marek po piekle od początku bieżącego roku, lecz do skutku nie przychodzi. Uważamy nawet, że od chwili narodzin swoich stracił nieco tuszy, dawniej bowiem mówiono nietylko o szkołach elementarnych, ale nawet o jednym wyższym zakładzie naukowo-rolniczym, za te same pieniądze.
W zasadzie nic nie mamy przeciw projektowi, wiedząc aż nadto dobrze, że na nadmiar oświaty, osobliwie też w kółkach rolniczych, narzekać nie można. Co więcej, w nieograniczonym optymizmie naszym gotowiśmy przypuszczać, że myśl tę pod jęto u nas na seryo i że wkrótce, serca nasze radować się będą widokiem choćby najelementarniej wykształconych młodych rolników. Najzacieklejszy jednak optymizm nie skłoni nas do wiary, że projekt dojrzeje prędzej, niż posiwieją członkowie młodej prasy; w naszym bowiem klimacie wszystko idzie wprawdzie vorwärts, aber zawsze langsam.
Z tych tedy powodów ośmieliliśmy się postawić, naturalnie sobie, następujące pytanie: czy dziś już nie wartoby nadać owym zaoszczędzonym milionom jakiegoś praktycznego kierunku, zanim plan 10 szkół rolniczych i tyluż stacyi doświadczalnych całkowicie dojrzeje?
Odpowiedź wypadła twierdząca, a tak jasna i praktyczna, że nie wiem, co bardziej mam podziwiać: czy jej jasność, czy też to, że światłe i sprzyjające rolnictwu Tow. Kred. Ziemskie, dawniej jeszcze na trop jej nie trafiło?
Kwestya bowiem przedstawia się w sposób następujący: Z jednej strony w piwnicach Tow. Kredytowego pleśnieją miliony, zebrane z majątków tak zwanych posiadaczy większych, z jednej strony najtęższe głowy od pięćdziesięciu lat zastanawiają się, co robić z pleśniejącymi milionami, a współcześnie z drugiej strony tak zwani posiadacze więksi pocą się w kieszeniach współobywateli naszych wyznania mojżeszowego i nadludzkim głosem błagają o jaki taki kredyt.
Cóż jest zatem prostszego na świecie, jak użycie tych funduszów na krótkoterminowe pożyczki dla obywateli ziemskich?
Aż nadto dobrze wiemy, że panowie ci nie zawsze bywają punktualni w kwestyach, dotyczących zwrotu pieniędzy i nie zawsze umieją obchodzić się z groszem. Bądź co bądź jednak stanowią bardzo ważną klasę producentów, są ludźmi złożonymi z ciała, kości i duszy i ginąć marnie nie powinni.
Stan ich dzisiejszy godzien zaiste łez Jeremiaszowych. W jesieni n. p. roku zeszłego w niektórych okolicach sprzedawali słomę za bezcen, z wiosną roku bieżącego tę samą słomę kupowali po rs. 30 (!!) za furę, a obecnie, gdy spodziewane jest ogólne podniesienie się cen zboża, sprzedają parę po rs. 5, po to, aby zebrać co się da, załatać najpilniejsze dziury w gospodarstwie i na wiosnę to samo zboże odkupić po cenie dwa lub trzy razy wyższej.
Wobec podobnego położenia wszelkie rozprawy o cywilizacyi, emancypacyi, regeneracyi i stu innych acyach na nic się nie zdadzą. Potrzeba utworzyć przedewszystkiem banki rolnicze, bez których większe gospodarstwa rozpłyną się w kieszeniach lichwiarskich.
Wyczytawszy to, Izraelita gotów mnie posądzić o przejście do żydożerczego obozu; omyli się jednak. Wielka miłość moja dla mojżeszowego elementu nie zachodzi znowu tak daleko, aby miała zapominać o słuszności. Można wierzyć w to, że wszyscy izraelici są najlepszymi ludźmi pod słońcem, a jednocześnie uznawać, że procent 60-ty lub l80-ty jest łotrowstwem i rozbojem na drogach pozornie legalnych, z których za jakąbądź cenę obywatelstwo ziemskie zejść musi.
Lecz... odbiegliśmy od przedmiotu. Powracając do niego, jeszcze raz polecamy szanownym członkom Tow. Kred. Ziem. pokorną uwagę naszą, która oby jak najrychlej rozważoną i urzeczywistnioną została.
Na zakończenie przytaczamy pięciowiersz do śpiewu z przygrywką, ułożony przez jednego z obywateli ziemskich:

Ratita! tratita!...
Oj! wyciągnę kopyta,
Gdy mi banku nie dacie,
Wy co gadacie
O oświacie!...

Sama budowa wiersza wskazuje, że go przy końcu bardzo cieniutkim głosem wyśpiewywać należy.
Aby nas jednak, skutkiem powyżej wypowiedzianych sentencyj nie oskarżono o szkaradny zamiar wypleniania tak pięknie mającej kiełkować oświaty, dodamy w tem miejscu inną wiadomość wraz z komentarzami, które zneutralizują choć część możliwego oskarżenia, a zarazem dostarczą materyału do kilku więcej lub mniej wyczerpujących sprawę artykułów wstępnych.
Inspektor miejskiej szkoły trzyklasowej obok ogłoszenia o rychłem rozpoczęciu kursów, tudzież uwiadomienia, że do zapisu stawiać się winni interesanci, posiadający świadectwo szczepionej ospy, donosi jednocześnie, że w szkole tej na żądanie publiczności i za opłatą mogą być otwarte wieczorne i niedzielne wykłady dla dorosłych.
Otóż życzyć-by należało, aby przykład ten naśladowały niższe i średnie zakłady naukowe prywatne. Tysiące bowiem mieszkańców miast, nie umiejących czytać ani pisać, chętnie nauce poświęciłoby jakąś godzinę na dzień, byle wiedzieli o istnieniu podobnych instytucyj.
Uwagę tę rzucamy pomiędzy kolegów naszych i publiczność, w nadziei, że ją ktoś lepiej rozwinie a może i w czyn wprowadzi.


∗                              ∗

W tej chwili, kiedy znowu poczynamy zbierać i dawać na pogorzelców składki, niech nam wolno będzie jeszcze raz zaczepić kwestyę pożarów.
W roku zeszłym było 1465 wypadków pogorzeli, z których każda kosztowała przecięciowo 2,199 rs., czyli wszystkie razem 3,200,000.
Przytaczając gdzieindziej te cyfry, mówiliśmy mniej więcej przed sześcioma miesiącami, że pożary stały się dla nas klęską prawidłową, że w roku bieżącym będziemy musieli zbierać składki tak dobrze, jak w roku zeszłym, i że w końcu tak dobrze jak w roku zeszłym stracimy w ogniu kilka milionów rubli.
Fakta usprawiedliwiły nasze proroctwo, a usprawiedliwiły je w sposób straszliwie dokładny. I tak:
W roku 1874 z ogólnej liczby 1465 pożarów, 4% powstało skutkiem uderzenia piorunów, 12% z podpalenia, 15% z nieostrożności, a reszta, to jest 69% z przyczyn niewiadomych. Dodamy tu, że owe przyczyny niewiadome przypisać należy w połowie nieostrożności, a w połowie umyślnemu podpaleniu.
Z roku 1875 czyli bieżącego sprawozdań zupełnych mieć jeszcze nie można, istnieje przecież cząsteczka ich, mianowicie za miesiąc maj. Przypatrzmy się im.
Pogorzeli było w ogóle 162, za sumę 421,000 rs., czyli że każda z nich kosztowała 2,600 rs.
Z tej cyfry ogólnej: od piorunów wybuchło 4%, skutkiem podpalenia 11%, z nieostrożności 15%, z przyczyn niewiadomych 70%, liczby najzupełniej zgodne z zeszłorocznemi.
Wnioski stąd wypływają bardzo jasne. Pożary stały się u nas rzeczą tak dalece prawidłową, jak prawidłowem jest n. p. dojrzewanie zboża w lecie, lub padanie śniegu w zimie, to jest jedno. Drugie jest ważniejsze, a mianowicie to, że w roku bieżącym i ilość pożarów i ich skutki będą większe tak, że już nie trzy, ale cztery i pięć milionów rubli przez nie stracimy.
Oto są następstwa naszej niezaradności!... I czy zaradzą im choćby najhojniejsze ofiary na pogorzelców?...
Zaradzą im ochotnicze straże ogniowe, ale o nich do publiczności odzywać się już niema racyi. Jakiś zły duch zaćmił nam rozum i odebrał energię, o inicyatywie więc z naszej strony nawet myśleć nie można.
Pozostaje jednak inna droga.
Od r. 1863 w Ministeryum Spraw Wewnętrznych zwrócono uwagę na użyteczność ochotniczych straży ogniowych, które zaprowadzone w wielu miejscach Cesarstwa wydały jak najlepsze rezultaty. Z tego to powodu Ministeryum uznało, że pożądanem jest, aby instytucyi podobnych powstało jak najwięcej.
Z wiadomością tą, której obszerniejsze rozwinięcie znajduje się w Gazecie Warszawskiej z dnia 23 czerwca, zwracamy się do pp. burmistrzów miast. Oni są gospodarzami swoich okolic i oni też mają obowiązek nie tylko ułatwiać publiczności zawiązywanie ochotniczych straży ogniowych, ale nawet inicyatywę do nich podawać i źródła dochodów obmyślać.
Wiemy o tem bardzo dobrze, że w chwili wybuchłego pożaru władze miejskie znajdują się na miejscu i kierują ratunkiem, który zazwyczaj kończy się tem, że ogień całe miasto ogarnia. Dziwić się temu nie można, ponieważ kierujący nie ma ani ludzi wymusztrowanych pod ręką, ani sam nie ma wyobrażenia o rzemiośle, do którego powołują go okoliczności. Gaszenie ognia, tak jak i szycie butów, wymaga wprawy, której natchnienie nie zastąpi.
W miastach niemieckich i francuskich, gdzie straże ochotnicze od niepamiętnych czasów istnieją, cała ludność, to jest nie tylko zdrowi mężczyźni, ale nawet dzieci, kobiety i starcy oddają przy pożarach usługi. Tworzą oni łańcuch między płonącym budynkiem a najbliższą studnią i z ręki do ręki podają sobie wiadra z wodą. U nas, dzięki brakowi garstki wyćwiczonych indywiduów, te same żywioły w najlepszym razie wywołują zamęt, w najgorszym zaś psują i kradną to, co uratowano z ognia.
Ochotników, stanowiących jądro instytucyi, nie potrzeba wielu, a w miastach, liczących po kilka tysięcy mieszkańców, znaleźć ich łatwo. Pieniędzy na narzędzia powinny dostarczyć fundusze miejskie, a zresztą dobra wola ludności. Czegóż zatem potrzeba?... Inicyatywy tylko, do której poczuwać się powinni przedewszystkiem ci, którzy stoją na czele.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.