Król Maciuś Pierwszy/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś Pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czyta Małgorzata Wojciechowska
Czyta Małgorzata Wojciechowska

A tymczasem w gazetach Maciusinej stolicy pisano przez cały miesiąc o tem, jak przyjmują Maciusia zagraniczni królowie, jak lubią go, szanują, jakie mu dali ładne prezenty. A ministrowie, korzystając z przyjaźni, chcieli pożyczyć bardzo dużo pieniędzy i mieli nadzieję, że im się to bardzo prędko uda. Więc bali się powrotu Maciusia do stolicy, bo nie chcieli, żeby im w ostatniej chwili coś popsuł. Dobrze, że się nie obrazili zagraniczni królowie za dopisek Maciusia na akcie o pożyczce; ale jak świat światem, żaden największy nawet król–reformator nie pisał na akcie urzędowym: „tylko nie bądźcie świniami“.
Więc uradzili ministrowie, żeby Maciuś jeszcze przez miesiąc siedział za granicą, niby że jest zmęczony i musi odpocząć.
Maciuś bardzo się ucieszył i prosił, że chce jechać nad morze. I pojechali: Maciuś, kapitan, Stasio, Helcia i doktór, tylko że teraz Maciuś przebrał się w cywilne ubranie, jechał zwyczajnym pociągiem i mieszkał w zwyczajnym hotelu, a nie w pałacu. I nazywano go teraz nie królem, a księciem. I to wszystko nazywało się, że król mieszka nad morzem — inkognito. Bo takie jest prawo, że król może tylko na zaproszenie jechać za granicę, a jak sam sobie chce być, musi udawać, że nie jest królem.
Dla Maciusia było to wszystko jedno, nawet było przyjemniej, bo mógł się bawić ze wszystkiemi dziećmi i był tak, jak wszyscy.
Było pysznie: kąpali się w morzu, zbierali muszelki, robili z piasku warowne zamki, wały i fortece. Jeździli łódką po morzu, konno, zbierali jagody w poblizkim lesie i suszyli grzyby.
Czas tem prędzej upływał, że Maciuś rozpoczął przerwane lekcje, a że jak wiele razy już mówiłem, chętnie się uczył i lubił swego nauczyciela, więc tych trzy godziny lekcji wcale mu nie psuły humoru.
Serdecznie polubił Maciuś Stasia i Helcię. Były to dzieci bardzo dobrze wychowane, nigdy się z nim nie kłóciły, albo tylko bardzo rzadko i na krótko.
Raz pokłócił się z Helcią o grzyb. Był to ogromny prawdziwiec. Maciuś powiedział, że on pierwszy zobaczył, a Helcia, że ona. Maciuś byłby jej nawet odstąpił, bo jeden grzyb, dla króla szczególniej, nie ma wielkiego znaczenia. Ale poco się chwali i mówi nieprawdę?
— Jak zobaczyłem grzyb, krzyknąłem: „oooo — patrzcie“, — i pokazałem palcem. A ty dopiero doleciałaś.
— Ja go zerwałam.
— Bo ty byłaś bliżej, ale ja pierwszy zobaczyłem.
Helcia się rozłościła, rzuciła grzyb i podeptała nogami.
— Nie potrzebuję tego grzyba.
Ale zaraz widziała, że źle zrobiła, bardzo się zawstydziła i zaczęła płakać.
— Jakie te dziewczynki są dziwne — pomyślał Maciuś — sama podeptała, a teraz płacze.
Innym razem Stasio zrobił bardzo ładną fortecę z dużą wieżą. Trudno jest z piasku zrobić wysoką wieżę, bo piasek musi być bardzo mokry, więc trzeba go kopać głęboko. Namordował się Stasio, chociaż we środek włożył kij, żeby się lepiej trzymało, — i chciał, żeby fala morska uderzyła w jego fortecę. A Maciusiowi przyszło nagle do głowy i krzyknął:
— Zdobędę twoją twierdzę.
Wskoczył na nią z całego rozpędu i zawalił. Stasio się rozgniewał, ale musiał przyznać, że królowi trudno się powstrzymać, jak widzi fortecę, więc się trochę tylko dąsał i zaraz się przeprosił.
Czasem kapitan opowiadał, jak walczył w Afrykańskich pustyniach z dzikiemi plemionami. To znów doktór opowiadał, jak choroba podobna jest do wroga, który napada człowieka, jak we krwi są tacy jakby żołnierze, takie małe, białe płateczki krwi, które rzucają się na zarazę i albo zwyciężą, wtedy człowiek jest zdrów, albo są pobite, wtedy człowiek umiera. Są w człowieku i gruczoły, bardzo podobne do fortec. Tam jest mnóstwo korytarzy, rowów i zasadzek, i jak zarazę wciągną do takiego gruczołu, ona tam zabłądzi, a wtedy te żołnierzyki krwi rzucają się i zabijają zarazę.
Zaprzyjaźnili się z rybakami, którzy ich nauczyli, jak poznać po niebie, czy będzie burza i czy będzie duża czy taka sobie burza.
Ciekawie było słuchać i przyjemnie się bawić, ale czasem Maciuś pobiegł gdzie daleko w las, albo też odłączył się, niby że idzie szukać muszelki, siadał i myślał długo co zrobi, kiedy wróci do domu.
— A może zrobić tak, jak jest u smutnego króla, który gra na skrzypcach. Może i lepiej, kiedy rządzi cały naród, a nie tylko król i ministrowie? Bo cóż? król może być mały, a ministrowie mogą być niebardzo mądrzy, albo i nieuczciwi. Co wtedy robić? Wsadził do więzienia swoich ministrów i został sam, i nie wiedział, co robić, a tak — poszedłby do parlamentu i powiedziałby: wybierzcie nowych, lepszych ministrów.
Często rozmyślał Maciuś, ale chciał się i kogoś poradzić. Wyszedł raz sam tylko z doktorem i tak sobie zapytał się:
— Czy wszystkie dzieci są zdrowe, jak ja?
— Nie, Maciusiu (teraz doktór nie nazywał go królem, bo Maciuś był inkognito nad morzem). Nie Maciusiu, jest bardzo wiele dzieci słabych i chorych. Wiele dzieci mieszka w niezdrowych wilgotnych i ciemnych mieszkaniach, nie wyjeżdżają na wieś, mało jedzą, często są głodne, więc chorują.
Maciuś znał już ciemne i duszne mieszkania i znał głód. Przypomniał sobie Maciuś, jak czasem wolał spać na zimnej ziemi na dworzu, niż w chałupie chłopskiej. Przypomniał sobie Maciuś, jak dzieci na krzywych nogach, bardzo blade, przychodziły do obozu i prosiły o trochę zupy z żołnierskiego kotła i jak łapczywie jadły. Myślał, że tylko podczas wojny tak jest, a tymczasem słyszy że i bez wojny dzieciom chłód i głód często dokucza.
— A czy nie można zrobić — zapytał się Maciuś — żeby wszyscy mieli ładne domki z ogródkami i pożywne jedzenie?
— To bardzo trudne. Myślą dawno ludzie, ale do tej pory nikt jeszcze nie wymyślił.
— A ja czy mogę wymyśleć?
— Możesz, rozumie się, że możesz. Król wiele może zrobić. Naprzykład ostatni król, który grał na skrzypcach, bardzo wiele zbudował szpitali, domów dla dzieci, u niego najwięcej dzieci w lecie wyjeżdża na wieś. Wydał takie prawo, że każde miasto musi zbudować domy, dokąd wysyła słabe dzieci na całe lato.
— A jak jest u mnie?
— Nie, u nas nie wydano jeszcze takiego prawa.
— No to ja je wydam — powiedział Maciuś i tupnął nogą. Mój doktorze kochany, dopomóż mi, bo znów pewnie ministrowie będą mówili, że trudno, że tego–tamtego im brak, a ja przecież nie wiem, czy mówią prawdę czy tylko trajlują.
— Nie Maciusiu, oni mają rację; to nie jest łatwe.
— No dobrze, wiem. Ja chciałem dać czekoladę na drugi dzień, oni obiecali, że dadzą za trzy tygodnie. A dali dopiero po dwóch przeszło miesiącach. Ale w końcu dali.
— No tak, czekoladę łatwiej dać.
— Ale jeżeli królowi ze skrzypcami było łatwo, dlaczego mnie ma być trudno.
— I jemu było trudno.
— No dobrze. Więc niech będzie trudno, a ja to przecież zrobię, żeby nie wiem co.
Akurat słońce zachodziło nad morzem, takie wielkie, czerwone i piękne. Maciuś myślał, jak zrobić, żeby wszystkie dzieci w jego kraju mogły patrzeć na słońce, na morze, łódkami jeździć, kąpać się i grzyby zbierać.
— No tak — powiedział jeszcze Maciuś, kiedy wracali z przechadzki — taki ten król dobry, a dlaczego jeden krzyknął:
— Precz z królami.
— Zawsze się znajdą niezadowoleni. Niema na świecie ani króla ani ministra, którychby wszyscy chwalili.
Przypomniał sobie Maciuś, jak żołnierze na froncie wyśmiewali królów albo mówili na nich różne rzeczy. Gdyby Maciuś nie był na wojnie, myślałby, że go naprawdę wszyscy tak kochają, że czapki muszą rzucać do góry z radości, kiedy go widzą.
Od tej rozmowy Maciuś jeszcze pilniej się uczył i pytał się często, kiedy już wrócą do domu.
— Trzeba zacząć moje reformy, — myślał. — Jestem królem i nie mogę być gorszy od innych, którzy wszystkie dzieci posyłają w lecie na wieś do lasu.


Maciuś wrócił do stolicy akurat wtedy, kiedy już wszystko było gotowe, żeby dostać pieniądze od zagranicznych królów. Trzeba było tylko, żeby król podpisał, kiedy i jak będzie pożyczkę spłacał.
Król Maciuś podpisał, i zaraz wyjechał główny kasjer państwowy z workami i skrzyniami na zagraniczne srebro i złoto.
Niecierpliwie czekał Maciuś na pieniądze, bo chciał wprowadzić swoje trzy reformy:
1. Żeby zbudować we wszystkich lasach, na górach i nad morzem dużo domów, żeby dzieci biedne mogły wyjeżdżać na całe lato na wieś.
2. Żeby we wszystkich szkołach były huśtawki i karuzele z muzyką.
3. Żeby w stolicy urządzić wielki ogród zoologiczny, gdzie w klatkach byłyby dzikie zwierzęta: lwy, niedźwiedzie, słonie, małpy i węże i ptaki.
Ale spotkał Maciusia zawód. Kiedy pieniądze przyszły, okazało się, że ministrowie nic dać nie mogą na reformy Maciusia, bo zgóry już było obliczone, ile który minister weźmie na swoje wydatki.
Więc tyle trzeba wydać na nowe mosty, tyle na koleje, tyle na budowę nowych szkół, tyle na zapłacenie długów wojennych.
— Gdyby wasza królewska mość wcześniej był powiedział, tobyśmy więcej pożyczyli — mówili ministrowie. A myśleli sobie:
— Jak dobrze, że Maciusia na naradach nie było. Przecież tyle pieniędzy, ile potrzeba na reformy Maciusia, królowie zagraniczni nie chcieliby pożyczyć.
A no dobrze. Kiedy wyście mnie tak oszukali, już teraz wiem, co zrobię. Wziął i napisał wszystko do króla, który grał na skrzypcach:
„Ja chcę wprowadzić takie same reformy, jak wasza królewska mość wprowadziłeś u siebie. I potrzeba mi dużo pieniędzy. Ministrowie pożyczyli dla siebie, a teraz ja chcę pożyczyć dla siebie“.
Długo czekał Maciuś i już myślał, że nie dostanie wcale odpowiedzi, aż tu raz podczas lekcji mówią, że przyszedł na audjencję poseł tego króla. Zaraz się Maciuś domyślił i prędko poszedł do sali tronowej.
Poseł prosił, żeby wszyscy wyszli, bo to jest tajemnica, którą może powiedzieć tylko królowi. Więc jak wszyscy wyszli, poseł powiedział, że można pożyczyć Maciusiowi pieniądze, ale żeby dał konstytucję, żeby rządził cały naród.
— Bo jak pożyczymy tylko Maciusiowi, możemy stracić, a jak pożyczymy całemu narodowi, to zupełnie co innego. Tylko — powiedział poseł — ministrowie pewnie się nie zgodzą.
— Muszą się zgodzić — powiedział Maciuś. — Co oni sobie myślą? Jeżeli się zgodzili, żebym był królem–reformatorem — no to już.
Ale ministrowie nadspodziewanie łatwo się zgodzili. Ministrowie strasznie się bali, żeby ich Maciuś nie wsadził do więzienia, więc tak sobie obliczyli:
— Jak trzeba będzie coś zrobić, powiemy, że tak chce cały naród, i my nic nie możemy poradzić. My tylko musimy to robić, co nam każe cały naród. A całego narodu już Maciuś do kozy nie wsadzi.
Zaczęły się narady. Ze wszystkich miast i ze wszystkich wsi przyjeżdżali do stolicy najmądrzejsi ludzie. I radzili, radzili całe dnie i całe noce. Bo bardzo trudno było obmyśleć, żeby cały naród mówił, co chce, żeby robić.
W gazetach pisali tak dużo o tym sejmie, że nawet nie było miejsca na obrazki. Ale Maciuś już teraz dobrze czytał, więc obrazki mniej mu były potrzebne.
Osobno znów zbierali się na narady bankierzy, którzy liczyli, ile potrzeba pieniędzy, żeby dla dzieci wybudować domy na wsi i karuzele i huśtawki.
I przyjechało dużo kupców ze wszystkich stron świata, żeby umówić się, jakie potrzebne są zwierzęta, ptaki i węże do zoologicznego ogrodu. Ich narady były najciekawsze, i Maciuś na tych naradach zawsze był obecny.
— Ja mogę sprzedać cztery piękne lwy — mówi jeden.
— Ja mam najdziksze tygrysy — mówi drugi.
— Ja mam śliczne papugi — mówi trzeci.
— Najciekawsze są węże — mówi czwarty. — Ja mam najniebezpieczniejsze węże i krokodyle. Moje krokodyle są wielkie i długo żyją.
— Ja mam tresowanego słonia. On występował w cyrku, kiedy był młody. On jeździł na rowerze, tańczył i chodził po linie. Teraz jest trochę stary, więc mogę go taniej sprzedać. A dzieci będą miały wielką uciechę, bo może je wozić; a dzieci bardzo lubią jeździć na słoniu.
— O niedźwiedziach proszę nie zapominać — mówi specjalista od niedźwiedzi. — Mogę sprzedać cztery zwyczajne i dwa białe niedźwiedzie.
Ci kupcy dzikich zwierząt — wszyscy byli dzielni myśliwi, a między nimi był jeden prawdziwy indjanin i dwóch murzynów. I dzieci z całej stolicy ciekawie im się przyglądały i cieszyły, że król tyle dla nich ciekawych zwierząt kupuje.
Aż tu raz na naradę przychodzi murzyn taki czarny, jakiego jeszcze nie było. Tamci murzyni byli ubrani zwyczajnie i mówili europejskiemi językami; oni trochę mieszkali w Afryce, a trochę w Europie. A ten ani słowa nie mówił, żeby go można zrozumieć, ubrany był w muszle i prawie goły, a we włosach miał tyle różnych ozdób z kości, że trudno było uwierzyć, że taki ciężar może uradzić na głowie.
W państwie Maciusia był jeden bardzo stary profesor, który znał pięćdziesiąt różnych języków. Więc posłali po niego, żeby przetłomaczył, czego chce ten strasznie czarny murzyn. Bo ci zwyczajni murzyni też nie mogli go zrozumieć, a może nie chcieli tłomaczyć, żeby sobie nie psuć interesu.
Bo książe murzyński — tak — to był prawdziwy książe, powiedział:
— Wielki jak drzewo baobab, potężny jak morze, szybki jak piorun i jasny jak słońce, królu Maciusiu, przywożę ci przyjaźń mojego władcy, który oby żył 7000 lat i doczekał się stu tysięcy pra–pra–wnuków. Władca mój ma w swoich lasach więcej zwierząt dzikich, niż jest gwiazd na niebie i mrówek w mrowisku. Nasze lwy więcej zjadają ludzi w dzień, niż cały królewski dwór w miesiąc. A dwór królewski składa się z króla, jego dwustu żon i tysiąca dzieci, oby żyły 5000 lat bez jednego roku. Świetny królu Maciusiu, nie wierz tym oszustom, którzy mają lwy bez zębów, tygrysy bez pazurów, stare słonie i farbowane ptaki. Moje małpy są mądrzejsze od nich, a miłość mego króla dla Maciusia, jest większa, niż ich głupota. Oni żądają od ciebie pieniędzy, mojemu królowi złoto niepotrzebne, bo w jego górach jest złota dosyć. On tylko chce, żebyś mu pozwolił przyjechać do siebie w gości na dwa tygodnie, bo jest bardzo ciekawy zwiedzić wasze kraje, a biali królowie nie chcą go przyjąć, bo mówią, że jest dziki, więc nie wypada się z nim przyjaźnić. Gdybyś Maciusiu pojechał do niego w gościnę, przekonałbyś się, że wszystko, co mówię, jest szczerą prawdą.
Kupcy dzikich zwierząt widzieli, że źle, więc powiedzieli:
— Czy wasza królewska mość wie, że to jest poseł z kraju ludożerców, i nie radzimy waszej królewskiej mości ani do nich jechać, ani ich tu zwozić.
Maciuś poprosił profesora, żeby się zapytał, czy naprawdę ten król jest ludożercą:
— O, jasny jak słońce, królu Maciusiu. Mówiłem, że lwy w naszych lasach więcej zjadają ludzi w jeden dzień, niż cały królewski dwór w miesiąc. Jedno ci tylko powiem, o biały jak piasek, królu Maciusiu, że ani ciebie ani nikogo z twoich poddanych mój król by nie jadł. Mój król jest gościnny i wolałby pozjadać wszystkie dwieście swoich żon i tysiąc dzieci, oby żyły 5000 lat bez jednego roku, niż odgryźć jeden bodaj palec twojej ręki.
— Więc dobrze, jadę — powiedział Maciuś.
A kupcy dzikich zwierząt zaraz wyjechali źli, że nie zrobili dobrego interesu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.