Król Maciuś Pierwszy/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś Pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czyta Małgorzata Wojciechowska

Prezes ministrów wrócił do domu taki zły, że żona bała się nawet zapytać, co się stało. Prezes jadł obiad i nic nie mówił, a dzieci siedziały cichutko, żeby nie oberwać. Prezes ministrów przed obiadem wypijał kieliszek wódki, a podczas obiadu pił tylko wino. A dziś wino odepchnął i wypił pięć kieliszków wódki.
— Mój mężu — zaczęła żona nieśmiało, żeby go więcej nie rozgniewać — widzę, że znów miałeś zmartwienie w pałacu. Zmarnujesz zdrowie z tem wszystkiem.
— To coś niesłychanego — wybuchnął wreszcie prezes ministrów. — Ty wiesz, co robi Maciuś?
Ministrowa głęboko westchnęła.
— Ty wiesz, co robi Maciuś? Maciuś jedzie w gości do kró–la lu–do–żer–ców. Rozumiesz? Do najdzikszych murzynów z całej Afryki. Tam jeszcze żaden z białych królów nie był. Rozumiesz? Jego tam zjedzą. Z pewnością go zjedzą. Jestem w rozpaczy.
— Mój mężu, czy niema sposobu, żeby mu odradzić?
— Owszem, jak chcesz to odradzaj, bo ja drugi raz w kozie siedzieć nie myślę. Uparty jest i lekkomyślny.
— No dobrze, ale coby było, gdyby, nie daj Boże, jego zjedli?
— Ach, kobieto, zrozum że: mamy teraz zrobić tak, żeby rządził cały naród — i król musi podpisać papier — to się nazywa manifest — i musi być uroczyste otwarcie pierwszego sejmu. Kto podpisze manifest, kto otworzy sejm, jak Maciuś będzie zjedzony, w brzuchu tego dzikusa? Za rok już mogą go zjeść, ale teraz on jest potrzebny koniecznie.
Ministrom szło jeszcze o jedną rzecz: samego puścić Maciusia w tak niebezpieczną drogę nie wypadało, a jechać nikt nie chciał.
A Maciuś nie na żarty szykował się w drogę.
Rozeszła się po całem mieście wiadomość, że król jedzie do kraju ludożerców. Dorośli kiwali głowami, a dzieci strasznie mu zazdrościły.
— Mości królu — powiedział doktór — być zjedzonym jest bardzo niezdrowo. Prawdopodobnie zechcą waszą królewską mość upiec na rożnie, a że białko ścina się od gorąca, więc wasza królewska mość...
— Ukochany doktorze — powiedział Maciuś — już miałem być, zabity, rozstrzelany i powieszony, i jakoś mi się udało. Może ten dziki książe mówi prawdę — może oni są gościnni, i nie ugotują mnie. Już postanowiłem tak, obiecałem, a królowie muszą słowa dotrzymywać.
Probował i kapitan odwieść od tego zamiaru Maciusia:
— Tam jest gorąco, trzeba jechać dwa tygodnie na wielblądach. Tam są różne choroby, i Maciuś może umrzeć. Zresztą tym dzikusom nie można bardzo wierzyć, bo oni są wiarołomni. Ja ich znam, bo z nimi walczyłem; biali właśnie dlatego ich zabijają, żeby nie byli tacy dzicy i zdradzieccy.
Maciuś kiwał głową, że to wszystko prawda, a mimo to szykował się do drogi.
Musi być w stolicy ogród zoologiczny. Musi przywieźć dużo lwów, tygrysów, słoni i różnych małp. Jak się jest królem, trzeba spełniać swe obowiązki.
A książe afrykański prosił, żeby się Maciuś śpieszył. Bo książę nie mógł żyć bez ludzkiego mięsa dłużej niż tydzień. On przywiózł sobie w wielkiej tajemnicy beczkę solonych murzynów i potrochu ich zjadał, ale już mu się zapas zaczął wyczerpywać, więc chciał prędzej jechać.
Ułożono wreszcie, kto ma pojechać: więc stary profesor, który znał pięćdziesiąt języków, kapitan, ale bez dzieci, bo ich matka się bała, a w ostatniej chwili przyłączył się Felek i doktór.
Doktór nie znał afrykańskich chorób, więc kupił grubą książkę o tych chorobach i do walizki włożył wszystkie lekarstwa, które były potrzebne. W ostatniej już chwili przyjechał jeden angielski marynarz i francuski podróżnik, żeby ich Maciuś wziął ze sobą.
Bagażu wzięli mało, bo ciepłe ubranie było im niepotrzebne, a przytem na wielblądach nie można wozić za dużo kufrów.
A no siedli na pociąg i jadą. — Jadą, jadą, jadą, jadą, aż dojechali do morza. Przesiedli się na okręt i płyną. Na morzu zaskoczyła ich wielka burza, dostali morskiej choroby — i po raz pierwszy doktór stosował swoje lekarstwa.
Doktór był bardzo zły na tę podróż.
— Po co ja jestem królewskim doktorem? — biadał przed kapitanem okrętu. Żebym był zwyczajnym doktorem, tobym sobie siedział w wygodnym gabinecie i chodził do szpitala. A tak, muszę się tłuc po świecie. Zresztą być zjedzonym w moim wieku, to jest bardzo nieprzyjemna rzecz.
Zato kapitan był coraz weselszy. Przypominał sobie, kiedy to uciekł z domu rodziców, zapisał się do legji cudzoziemskiej i walczył z murzynami. Młody był wtedy i wesoły chłopak.
Najbardziej cieszył się Felek.
— Jakeś jechał do białych królów, to mnie nie zabrałeś, tylko kapitańskich lalusiów. A jak jedziesz do ludożerców, tamci cię opuścili, a Felek jedzie.
— Mój Felku, tłomaczył się zawstydzony Maciuś, nie byłeś zaproszony, a etykieta każe, żeby na zaproszenie brać tylko tych, kogo chcą. A Stasio i Helcia chcieli ze mną jechać, tylko im mama nie pozwoliła.
— Ja się nie gniewam — powiedział Felek.
Zajechali do portu, wysiedli z okrętu i jeszcze dwa dni jechali koleją. Tu już były palmy, różne drzewa daktylowe i figowe, rosły piękne banany, i Maciuś ciągle wydawał okrzyki zachwytu. A murzyński książę tylko się uśmiechał, aż mu zęby białe tak błyszczały, że strach ogarniał.
— To jeszcze nie las afrykański, później zobaczycie, co znaczy las prawdziwy.
Ale zamiast lasu zobaczyli pustynię.
Nic tylko piasek i piasek. Jak w morzu woda, tak tu piasek.
W ostatniej wsi był jeszcze mały oddział białych żołnierzy i parę sklepów białych ludzi. Powiedzieli im, że są podróżnikami i jadą do kraju ludożerców.
— A no, chcecie, to jedźcie. Było dużo takich, którzy jechali, ale nie pamiętamy, żeby kto wracał.
— A może nam się uda — powiedział Maciuś.
— Probujcie, ale żebyście nie mieli do mnie pretensji, że was nie uprzedziłem, nie ostrzegłem. To bardzo dzicy ludzie, do których wy jedziecie.
Murzyński książe kupił trzy wielblądy i pojechał, żeby wszystko przygotować, a ich zostawił i kazał czekać, aż wróci.
— Słuchajcie, — powiedział oficer małego garnizonu. Wy mnie nie oszukujcie, bo ja jestem cwaniak. Wy nie jesteście zwyczajni podróżnicy. Jedzie z wami jakichś dwóch małych chłopaków, jakiś staruszek. I ten dzikus, który z wami przyjechał, to musi być jakaś bardzo ważna osoba. On ma w nosie taką muszlę, jaką wolno nosić tylko, jeżeli ktoś z królewskiej rodziny.
A no, widzą, że niema co, więc powiedzieli wszystko.
Ten oficer słyszał już o Maciusiu, bo przychodziła poczta raz na parę miesięcy i przywoziła gazety.
— Tak, to co innego. Może wam się uda, bo przyznać muszę, że oni są bardzo gościnni. I mówię z góry, że albo wcale nie wrócicie, albo dostaniecie strasznie dużo prezentów, bo oni mają tyle złota i brylantów, że sami nie wiedzą, co z tem robić, i za każde głupstwo, jakieś trochę prochu albo lusterko albo fajkę, dają parę garści złota.
Humory podróżników się poprawiły. Stary profesor leżał cały dzień na piasku, na słońcu, bo doktór powiedział, że to jest bardzo zdrowe na nogi, a jego bolały nogi. Wieczorem chodził do murzyńskich szałasów i tam rozmawiał i zapisywał nowe wyrazy, których jeszcze nauka nie znała.
Felek tak się objadł owocami, że aż doktór musiał mu ze swojej apteczki dać łyżkę rycyny. A anglik z francuzem brali Maciusia od czasu do czasu na polowanie. Maciuś nauczył się jeździć na wielblądach. I było bardzo przyjemnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.