Przejdź do zawartości

Koryolan (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1895)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Koryolan
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom II
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Paszkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Cały tom II
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA.
Ulica w Rzymie.
Tłum zbuntowanych obywateli wchodzi z kijami, pałkami i inną podobną bronią.

Pierwszy obywatel. Posłuchajcie mnie, nim się dalej udamy.
Obywatele (jeden przez drugiego). Mów, mów!
Pierwszy obywatel. Postanowiliścież nieod­miennie wszyscy umrzeć raczej niż głód cierpieć?
Obywatele. Nie inaczej, nie inaczej.
Pierwszy obywatel. Trzeba wam przedewszystkiem wiedzieć, że Kajus Marcyusz jest hersztem nie­przyjaciół ludu.
Obywatele. Wiemy o tem, wiemy.
Pierwszy obywatel. Zabijmy go więc, a będziemy mieć zboże za dowolną cenę. Zgadzacież się na to?
Obywatele. Zgadzamy się, nie ma się nad czem rozwodzić: idźmy, idźmy.
Drugi obywatel. Słowo, zacni obywatele.
Pierwszy obywatel. Myśmy biedni obywatele, zacnymi nazywają się patrycyusze. To, co przeładowywa ich uprzywilejowane kiszki, nasby postawiło na nogach. Gdyby przynajmniej dla własnego zdro­wia chcieli nam odstąpić przewyżki od swych potrzeb, moglibyśmy przypuścić, że nas z ludzkości wspierają, ale oni powtarzają sobie, że nas trzeba krótko trzymać. Nasza chudość, widomy skutek nędzy naszej, jest ta­belą specyfikacyjną ich intrat, nasze cierpienia są dla nich lichwą. Zemścijmyż się za to, póki się nie obró­cimy w szczapy, a bogom wiadomo, że mówię to łaknąc chleba, nie zaś pragnąc zemsty.
Drugi obywatel. Nastajesz więc osobliwie na Kaja Marcyusza?
Pierwszy obywatel. Najbardziej na niego, bo on jest najzawziętszym na lud brytanem.
Drugi obywatel. Zważ, jakie on ojczyźnie wy­świadczył przysługi.
Pierwszy obywatel. Nie przeczę, moglibyśmy mu za nie wdzięcznością zapłacić, ale on sam sobie płaci za nie dumą.
Drugi obywatel. Być może, w każdym razie jednak nie godzi się źle o nim mówić.
Pierwszy obywatel. Powiadam wam, że co bądź dobrego zrobił, zrobił to jedynie dla zaspokoje­nia dumy. Niech tam ludzie delikatni, jak chcą, mó­wią, że on ojczyznę miał na celu; ja nie przestanę utrzymywać, że celem jego było przypodobanie się matce i wyniosłość, w którą rośnie w miarę zasług.
Drugi obywatel. Poczytujecie mu za występek to, co leży w jego naturze i czego tem samem nie może się pozbyć. Nie możecie jednak żadną miarą po­ wiedzieć, żeby był chciwy.
Pierwszy obywatel. Jeżeli tego powiedzieć nie mogę, nie idzie za tem, żeby mi brakło zarzutów, znalazłoby się ich tyle, że człowiek zmordowałby się ich wyliczaniem. (Krzyki za sceną). Cóż to za krzyki? Tamta część miasta powstała. Czegóż tu stoim i pa­plem! Dalej, do Kapitolu!
Obywatele. Dalej! dalej!
Pierwszy obywatel. Cicho, któż się zbliża?

(Wchodzi Meneniusz Agryppa).

Drugi obywatel. Szanowny Meneniusz Agryppa, ten był zawsze dobrym dla ludzi.

Pierwszy obywatel. On jeden jako tako pocz­ciwy, niechby wszyscy byli tacy tylko!

Meneniusz. Cóż się to święci, moi współrodacy?
Gdzież to idziecie z kijmi i pałkami?
O co wam idzie? Powiedzcie mi, proszę.

Pierwszy obywatel. Zamiar nasz nie jest senatowi obcym; już go przed piętnastu dniami doszły posłuchy o tem, cośmy mieli na myśli, a co teraz po stanowiliśmy przywieść do skutku. Panowie senatory mówią, że biedni suplikanci mają ciężki oddech, poznają teraz, że mają i ciężkie pięści.

Meneninsz. Moi panowie, łaskawcy, sąsiedzi,
Chcecież się sami o zgubę przyprawić?

Pierwszy obywatel. Nie boimy się tego, panie,bośmy już o nią przyprawieni.

Meneiliusz. Mogę wam ręczyć, moi przyjaciele,
Że patrycyusze mają o was pieczę,
Co się waszego tyczy niedostatku
I waszej biedy, podczas tej drożyzny.
Za to zarówno moglibyście miotać
Kijmi na niebo, jak na rzymskie państwo,
Które iść dalej będzie swoją drogą.
Rwąc krocie twardszych wędzideł, niż wszelkie,
Mogące przez was stawić się zawady.
Drożyznę bowiem zrządzają bogowie,
Nie patrycyusze, a u tych, schylone
Kolana raczej mogłyby coś wskórać,
Nie podniesione ramiona. Niestety!
Niedola rzuca was w większą niedolę;
I złorzeczycie sterownikom państwa,
I przeklinacie jako nieprzyjaciół
Tych, co się o was, jak ojcowie, troszczą.

Pierwszy obywatel. Troszczą się o nas! Ba i bardzo! Pięknie się troszczą: pozwalają nam umierać z głodu, a magazyny ich pełne zboża; wydają ustawy o lichwie, aby wspierać lichwiarzy; kasują codzień zbawienne jakie prawo, stawiające tamę bogaczom i codzień uciążliwsze ogłaszają postanowienia ku uszczerbkowi i ograniczeniu biedaków. Jeżeli nas wojna nie zje, oni to zrobią. Taka to ich troskliwość o nas.

Meneniusz. Albo musicie przyznać, że nad miarę
Złe macie serce, albo ścierpieć zarzut,
Że macie bardzo źle w głowie. Opowiem
Wam jedną powieść, jużeście ją może
Słyszeli kiedy, gdy jednakże ona
W obecnej chwili wielce jest stosowną,
Spróbuję ją wam raz jeszcze przytoczyć.

Pierwszy obywatel. Słuchamy jej, panie; nie spodziewajcie się jednak otumanić dykteryjkami naszej biedy. Mówcież więc.

Meneniusz. Onego czasu wszystkie członki ciała
Zbuntowały się przeciw żołądkowi
I obwiniły go, że on jak przepaść
Spoczywa w ciele gnuśny i nieczynny,
Chłonąc pokarmy i nigdy nie dzieląc
Prac z resztą członków; gdy tymczasem one
Patrzą, słuchają, radzą, uczą, chodzą,
Czują, i wzajem sobie pomagając
Zaspokajają żądze i potrzeby
Całego ciała. Żołądek rzekł na to...

Pierwszy obywatel. Cóż on rzekł? Ciekawy jestem.

Meneniusz. Zaraz się o tem dowiecie. Z uśmiechem,
Nie takim jednak co to idzie z serca,
Lecz oto takim — (bo żołądek może
Nie tylko mówić, jak widzicie, ale
I śmiać się czasem), odparł on szyderczo
Niechętnym członkom, owym rozdąsanym
Organom, co mu zazdrościły bytu;
Z równą słusznością, jak wy powstajecie
Na senatorów, że nie są takimi.
Jakbyście chcieli i jacyście sami.
Pierwszy obywatel. Niech wasz żołądek kpi sobie zdrów: jak to!
Tożby król członków głowa, serce radzca,
Oko stróż, ramię żołnierz, koń nasz noga,
Język nasz herold, oprócz tyłu innych
Ważnych narzędzi i pomniejszych cząstek
Naszej machiny, tożby to...
Meneniusz.Co? Cóżby?
Ten człowiek śmie mi przerywać! — Co? Cóżby?

Pierwszy obywatel. Tożby to wszystko pasibrzuch żołądek
Miał trzymać w klubach; żołądek, ta istna
Kloaka ciała?
Meneniusz.Cóż dalej? cóż dalej?
Pierwszy obywatel. Jakąż odpowiedź mógł dać ten pasorzyt
Na zażalenie owych cnych działaczów?
Meneniusz. Zaraz wam powiem, jeżeli się tylko
Zdołacie zdobyć przez parę chwil na to,
Na czem wam zbywa, to jest na cierpliwość,
Będziecie słyszeć odpowiedź żołądka.
Pierwszy obywatel. Za długo się z nią ociągacie.
Meneniusz.Uważ,
Mój przyjacielu, poważny żołądek
Nie tak był prędkim, jak strona skarżąca;
Zastanowiwszy się tak odpowiedział:
Prawda to, moi współwcieleni bracia,
Że ja karm wspólną nam pierwszy odbieram.
I słusznie, bom ja spichrz, bom ja magazyn
Całego ciała. Pomnijcie atoli.
Ze ją strumieńmi krwi waszej posyłam
Do dworu, w serce; do stolicy, mózgu:
I że rozliczną drogą różnych funkcyj
Najtęższe nerwy i najmniejsze żyłki
Biorą odemnie swój dział pożywienia.
Skoro zaś moi kochani, (tak dalej
Mówił żołądek), uważajcie dobrze...
Pierwszy obywatel. No, no, cóż dalej mówił pan żołądek?
Meneniusz. Skoro zaś wszyscy razem nie możecie
Widzieć naocznie, czego wam dostarczam,
Mogę wam moje rachunki pokazać,
Z których poznacie, że wszyscy odemnie
Otrzymujecie sam ekstrakt wszystkiego,
Mnie zaś zostają gręzy. — Cóż wy na to?
Pierwszy obywatel. Wzdyć to odpowiedź. Radzibyśmy tylko
Usłyszeć teraz jej zastosowanie,
Meneniusz. Senat nasz jest tym poczciwym żołądkiem,
A wy jesteście krnąbrnymi członkami,
Bo zważcie tylko jego trudy, jego
Gorliwą czynność; rozpoznajcie bacznie,

To, co się tyczy publicznego dobra,
A przekonacie się sami, że wszelka
Ogólna korzyść, jaka wam przypada,
Od niego tylko pochodzi, nie od was.
Cóż na to waszmość, waszmość, mój ty wielki
Palcze u nogi tego zgromadzenia?

Pierwszy obywatel. Ja wielki palec u nogi?
Dlaczego?

Meneniusz. Bo będąc jednym z najnieokrzesańszych,
Najnikczemniejszych, najbrudniejszych cząstek
Tej mądrej zgrai, stajesz na jej czele.
Nędzny odrzutku, znam cię: tyś tu przyszedł
Podszczuwać innych, byś sam coś skorzystał.
Dalej, do pałek! Rzym z szczurami swymi
Staje do walki, jedna strona musi
Wziąć wnyki. —Witaj, szlachetny Marcyuszu!

(Wchodzi Kajus Marcyusz).

Marcyusz. Witaj! — Cóż się to dzieje? Co to znaczy!
Niesforne gbury, dlaczegóż to drapiąc
Litości godną świerzbę swych mózgownic,
Chcecie powiększać swoje wrzody?
Pierwszy obywatel.Zawsze
Otrzymujemy od was dobre słowo.
Marcyusz. Ktoby wam dobre dał słowo, ten byłby
Pochlebcą niższym nad wszelką pogardę.
Czegóż wy chcecie, trutnie, wy, co ani
Pokoju ani wojny nie lubicie?
Jedno was straszy, drugie uzuchwala.
Kto wam zaufa, ten zamiast lwów znaleść,
Znajdzie zajęcy, zamiast lisów, gęsi.
Statek wasz tem jest czem iskra na lodzie,
Czem szron na słońcu. Cała wasza cnota
Na tem polega, aby pod niebiosa
Wynosić tego, kogo potępiły
Własne postępki, a potępiającą
Lżyć sprawiedliwość. Kto na cześć zasłużył,
Ten zasługuje na waszą nienawiść,
Życzenia wasze są jako apetyt
Chorego, który najbardziej pożąda
Tego, co może zwiększyć jego niemoc.

Kto wasze względy zyskuje, ten pływa
Płetwą z ołowiu, trzciną dęby rąbie.
Niech wam kat świeci! Wamże by zaufać?
Wam, co zmieniacie zdanie z każdą chwilą,
Szlachetnym zwiecie tego, co wam wczoraj
Był nienawistnym, a nikczemnym tego,
Co wczoraj jeszcze był ozdobą waszą?
Cóż się to znaczy, że się tu i owdzie
Włóczycie wrzeszcząc i wyszczekujecie
Na senat, który za przewodem bogów
Trzyma was — w swoich opiekuńczych karbach,
Ażebyście się sami nie pożarli?
Czegóż oni chcą?
Meneniusz.Zboża i zniżenia
Jego wysokiej ceny, twierdzą bowiem,
Ze miasto jest niem dobrze opatrzone.
Marcyusz. Obwiesie! oni to twierdzą? Jak świerszcze
Siedzą za piecem i wmawiają w siebie,
Że wiedzą, co się dzieje w Kapitolu:
Kto pozyskuje wziętość, kto się wznosi
I kto upada. Popierają fakcye
I domniemane kojarzą małżeństwa.
Jednym dodają splendoru, a drugich,
Których nie lubią, obryzgują błotem
Gorzej, niż swoje dziurawe chodaki.
I oni twierdzą, że mamy dość zboża?
O! gdyby senat chciał na bok odłożyć
Litość i miecza użyć mi pozwolił,
Nagromadziłbym z tych głów kapuścianych
Stos tak wysoki, jak najwyżej mogę
Dosięgnąć szpicą mej włóczni.
Meneniusz. Ci się już dali przekonać, bo chociaż
Na roztropności potężnie im zbywa,
Tchórzem są za to porządnie podszyci.
Ale powiedz mi, proszę, co się stało
Z tą drugą tłuszczą, tam?
Marcyusz.Już się rozpierzchła.
Niech im kat świeci! Mówili, że głodni,
Stękali, plotąc przysłowia, jako to:
Że głód rozbija mury, że psy nawet

Dostają strawy, że chleb jest dla wszystkich,
Co mają gęby, że bogowie dają
Zboże nie tylko dla bogatych. W takich
I tym podobnych bzdurstwach wyzionęli
Swe użalenia, którym czyniąc zadość,
Postanowiono, zgodnie z ich życzeniem,
Coś, co szlachetną myśl przejmuje zgrozą,
I śmiałą władzę w bladą lalkę zmieni.
Zaczęli wtedy rzucać czapki w górę,
Jakby je chcieli zawiesić na obu
Bogach księżyca, i jak opętani
Wrzeszczeć z radości.
Meneniusz.Cóż postanowiono?
Marcyusz. Pięciu trybunów wedle ich wyboru,
Którzy praw szui strzedz i bronić mają,
Jednym obrany został Juniusz Brutus,
Drugim Sycyniusz Welutus, kto więcej,
Nie wiem. — Do kroćset siarczystych piorunów!
Prędzej byłoby to szubrawcze plemię
Z całego Rzymu pozdzierało dachy,
Niżby zdołało było coś takiego
Wymódz odemnie. Wezmą oni wkrótce
Większą przewagę i poparci buntem
Przyjdą nam podać trudniejsze warunki.
Meneniusz. Rzecz dziwna.
Marcyusz.Precz stąd do domów, hultaje!

(Goniec nadchodzi).

Goniec. Gdzie Kajus Marcyusz?
Marcyusz.Tu, cóż mi obwieścisz?
Goniec. To, że Wolskowie wzięli się do broni.
Marcyusz. Cieszę się z tego, będziem przecie mogli
Przewietrzyć trochę ten stęchły kram gminu;
Lecz oto nasza starszyzna.

(Kominiusz, Tytus Larcyusz i inni senatorowie, Juniusz Brutus i Sycyniusz Welutus wchodzą).

Pierwszy senator.Marcyuszu,
Prawdę mówiłeś; Wolskowie istotnie
Podnieśli oręż.
Marcyusz.Przywodzi im sławny
Tullus Aufidyusz, z którym twarda sprawa.

Grzeszę, zazdroszcząc mu jego wartości.
Zaprawdę, gdybym nie był tem, czem jestem,
Nim tylko być bym chciał.
Kominiusz.Jużeście kiedyś
Szczerbili z sobą miecze?
Marcyusz.Gdyby jedna
Połowa świata drugą wzięła za łeb,
A on stał na tej samej ze mną stronie,
Umyślniebym wszczął bunt, dlatego tylko,
Abym go mógł mieć przeciw sobie. On jest
Lwem, na którego polowanie łechce
Mą dumę.
Pierwszy senator. Zacny Marcyuszu, chciej zatem
Pod Kominiuszem wziąć udział w tej wojnie.
Kominiusz. Wszakżeś nam to już przyrzekł?
Marcyusz.Nie inaczej,
I wierny’m słowu. — Tytusie Larcyuszu,
Będziesz więc jeszcze raz świadkiem mojego
Spotkania z Aufidyuszem; wszakże będziesz?
Jeszcześ nie stępiał?
Larcyusz.Nie, Marcyuszu, wolę
Choćby o kuli pójść z drugimi walczyć,
Niż zostać z tyłu.
Meneniusz.Szlachetna krew!
Pierwszy senator.Idźmy
Do Kapitolu, tam na nas czekają
Najlepsi nasi przyjaciele.
Larcyusz.Idźmy.
Ty nam przewodnicz, — panie, i ty także,
Cny Kominiuszu; my za wami pójdziem,
Wam wprzód przystoi.
Kominiusz.Szlachetny Larcyuszu!
Pierwszy senator (do obywateli). Dalej! do domu!
Marcyusz.Nie, niech pójdą z nami,
Wolskowie maja dość zboża; pozwólcie
Tym szczurom napaść się w ich śpichrzach. Nuże,
Przezacna zgrajo, pokaż swą waleczność!

(Senatorowie, Kominiusz, Marcyusz, Larcyusz i Meneniusz wychodzą. Obywatele wynoszą się chyłkiem).

Sycyniusz. Jestże kto bardziej dumny niż ten Marcyusz?
Brutus. Nie wiem, kogoby z nim porównać,
Sycyniusz. Będąc obrani trybunami ludu...
Brutus. Czy uważałeś jego wzrok i gesty?
Sycyniusz. Nie, tylko jego przekąsy.
Brutus. Gdy go rozdrażnisz, z bogów szydzić gotów.
Sycyniusz. Drwić z spokojnego księżyca.
Brutus. Obecna wojna pożera go; nie wie,
Jak się już nadąć, że tak jest waleczny.
Sycyniusz. Tego rodzaju ludzie, połechtani
Bodźcem powodzeń, pogardzają cieniem,
Pod którym chodzą w południe. Dlatego
Dziwi mnie, że on przy swej wyniosłości,
Pod Kominiuszem nie wzbrania się służyć.
Brutus. Sławy, o którą mu idzie, a której
Nie skąpe względy już zyskał, nie można
Skuteczniej nabyć i łatwiej zarazem,
Jak stojąc za kimś będącym na czele.
Bo, jeśli się co nie uda, powiedzą:
Wódz temu winien, choć wódz z swojej strony
Czynił, co tylko człowiek czynić może;
Głupia krytyka krzyczeć będzie w tedy:
O! gdyby Marcyusz był tę rzecz prowadził!
Sycyniusz. Jeżeli się zaś powiedzie, opinia,
Która — tak bardzo sprzyja Marcyuszowi,
Obierze z zasług Kominiusza.
Brutus.Z góry
Można przewidzieć, że połowa chwały
Kominiuszowej na Marcyusza spłynie,
Choćby ten na nią nie pracował. Wszystkie
Zaś jego chyby podniosą wysokość
Zalet Marcyusza, choćby Marcyusz w gruncie
Bynajmniej na to nie zasłużył.
Sycyniusz.Pójdźmy
Posłuchać, co tam o wyprawie radzą
I w jaki sposób weźmie się ten człowiek
Do obecnego przedsięwzięcia.
Brutus.Idźmy.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Koryole. Wnętrze senatu.
AUFIDYUSZ i SENATOROWIE.

Pierwszy senator. Jesteś więc tego zdania, Aufidyuszu,
Że Rzym przeniknął nasze tajne plany
I wie, co knujem?
Aufidyusz.Inneż zdanie wasze?
Kiedyżto u nas co bądź umyślono
I wykonano, żeby wprzód do Rzymu
Nie doszły o tem posłuchy? Przed czterma
Nie spełna dniami miałem stamtąd wieści,
Których treść na to wychodzi, podobno
Mam list przy sobie, oto jest, słuchajcie:

(Czyta).

„Zbierają wojska, nie wiadomo jednak,
Czy je chcą wysłać na wschód, czy na zachód,
Drożyzna wielka, lud wichrzy i słychać,
Że wódz Kominiusz, a z nim Marcyusz, dawny
Wasz nieprzyjaciel, (którego jednakże
Rzymianie bardziej niż wy nienawidzą)
I Tytus Larcyusz, waleczny Rzymianin,
Kierują we trzech przygotowaniami
Do tej wyprawy. Snadź, ona jest na was.
Pomyślcie nad tem“.
Pierwszy senator.Nasze wojska w polu.
Nie wątpiliśmy, że Rzym skory będzie
Dać nam odpowiedź.
Aufidyusz.Ani się wam zdało
Stosownem plan nasz w tajemnicy trzymać
Tak długo, ażby śmiało mógł wyjść na wierzch;
Bo go Rzym w samym zarodzie przewąchał.
Przez to odkrycie zostajemy zbici
Z drogi do celu, który się zasadzał
Na wzięciu kilku miast, nimby się w Rzymie
O poruszeniach naszych dowiedziano.
Drugi senator. Działaj niezwłocznie, zacny Aufidyuszu,
Nie tracąc czasu, śpiesz do swoich hufców;

My tu w Koryolach zostaniem ku straży
I ku obronie. Jeśli nas obiegną,
Przyjdź nam na odsiecz; nie sądzę jednakże,
Abyś ich znalazł przygotowanymi.
Aufidyusz. O! nie uwodźcie się, mówię wam o tem
Jako o rzeczy pewnej, więcej powiem:
Liczne oddziały ich wojsk już są w marszu
I tu zmierzają. Żegnam was, panowie.
Jeśli się spotkam z Kajusem Marcyuszem,
Nie będzie żartów między nami, bośmy
Przysięgli sobie wzajem póty walczyć,
Póki jednemu z nas tchu nie zabraknie.
Wszyscy. Niech cię bogowie wspierają!
Aufidyusz.I w zdrowiu
Was utrzymują!
Pierwszy senator.Żegnaj!
Drugi senator.Żegnaj!
Wszyscy.Żegnaj!

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Rzym. Komnata w domu Marcyusza.
WOLUMNIA i WIRGILIA (siedzą na stołkach i szyją).

Wolumnia. Proszę cię, córko, śpiewaj, a przynajmniej bądź weselszą. Gdyby mój syn był moim mężem, bardziejbym się czuła szczęśliwą w jego nie obecności, która mu jedna sławę, niż w jego objęciach, któreby mi świadczyły o jego miłości. Gdy jeszcze małem był chłopięciem, jedynym owocem mego żywota; gdy jego młodość i uroda wszystkich pociągała oczy; gdy inna matka takiego dziecka, na całodzienne prośby królów nie byłaby odstąpiła jednej godziny spoglądania na nie: wtedy ja marząc o jego przyszłości, myśląc, że ta piękna postać bez wieńca chwały byłaby tem, czem marny obrazek zawieszony na ścianie, znajdowałam uciechę w wyszukiwaniu dlań niebezpieczeństw, wśród których mógł się dobić chwały. Wysłałam go na krwawą wojnę, z której wrócił ozdobiony wieńcem dębowym. Zaprawdę, córko, nie bardziej zadrgałam z radości słysząc po raz pierwszy, że mi się urodziło dziecię płci męskiej, niż widząc po raz pierwszy, że się to dziecię pokazało mężem.
Wirgilia. Lecz gdyby był zginął, o pani, gdyby, był zginął!
Wolumnia. Wtedy jego dobre imię zastąpiłoby mi było miejsce syna i w niembym się była odrodziła. Szczerze ci wyznaję, że gdybym miała dwunastu synów, z którychby każdy stał na równi w mem sercu i każdy był mi tak drogim, jak twój i mój kochany Marcyusz, wolałabym, żeby jedenastu szlachetnie umarło za ojczyznę, niż żeby jeden po za bitwą zmarniał na łożu rozkoszy.

(Wchodzi domownica).

Domownica. Pani, szlachetna sąsiadka, Walerya,
Przyszła odwiedzić was.
Wirgilia.Błagam cię, Pani,
Pozwól mi odejść.
Wolumnia.Zostań. Zdaje mi się,
Że słyszę odgłos trąb twojego męża,
Że widzę, jak w tej chwili Aufidyusza,
Targa za włosy, a przed nim Wolskowie,
Jak dzieci przed lwem stronią; zdaje mi się,
Że jestem przy tem, jak tupa i woła:
Za mną tu, tchórze! was w trwodze poczęto,
Chociaż byliście w Rzymie narodzeni —
I łuskokrytą ręką obcierając
Skrwawione czoło, postępuje naprzód,
Nakształt żniwiarza, który postanowił
Zżąć wszystko albo utracić zarobek.
Wirgilia. Skrwawione czoło! O, chroń go Jowiszu!
Wolumnia. Milcz, głupie dziecko! Krwawe znamię bardziej
Ozdabia męża, niż złote trofeje.
Piersi Hekuby, karmiące Hektora,
Mniej były piękne, niż Hektora czoło,
Gdy zeń krew ciekła pod ciosami Greków.

Powiedz Waleryi, żeśmy ja gotowe
Przyjąć, jak zawsze.

(Wychodzi domownica).

Wirgilia. O nieba! zasłońcie
Mego małżonka przed tym Aufidyuszem!
Wolumnia. Dziecinne modły! On zegnie zuchwały
Kark Aufidyusza i zdepce go nogą.

(Domownica wprowadza Waleryę i jej towarzyszkę).

Walerya. Zacne niewiasty, bądźcie pozdrowione!
Wolumnia. Luba sąsiadko.
Wirgilia.Miło mi widzieć was.
Walerya. Jakże się macie? Zakute — z was domatorki. Cóż to? szyjecie, widzę; śliczne rąbki, na poczciwość! Jakże się miewa twój mały synek, Wirgilio?
Wirgilia. Dziękuję wam; łaskawa pani, zdrów jest, do usług waszych.
Wolumnia. Wolałby patrzeć na połysk mieczów i słuchać odgłosu trąb, niż siedzieć przy swoim ochmistrzu.
Walerya. Walny chłopiec, prawdziwy syn swego ojca. Przeszłej środy przyglądałam mu się przez pół godziny, ma coś tak pewnego w sobie. — Widziałam, jak pogonił za złotobarwnym motylem; schwytał go i puścił, dalejże znowu w pogoń za nim i znowu go schwytał. Schwytawszy go znowu, czy to z gniewu, że się dał złapać, czyto z innej jakiej przyczyny, zacisnął zęby i zgniótł go; powiadam wam, zgniótł go bez litości.
Wolumnia. To z ojca te raptusy.
Walerya. Doprawdy, rzadkie dziecko.
Wirgilia. Ladaco, pani.
Walerya. Odłóżcie na bok robotę i pójdźcie ze mną; muszę was dziś rozpróżniaczyć.
Wirgilia. Wybacz, kochana pani, nie wyjdę na krok z domu.
Walerya. Ani na krok?
Wolumnia. Wyjdzie, wyjdzie.
Wirgilia. Przepraszam cię, matko: nie wyjdę, nie przestąpię progu domu, dopóki mój pan nie powróci z wojny.
Walerya. Wstydź się, nierozsądnie czynisz, więżąc się tak w domu. Pójdź, odwiedzimy leżącą połogiem przyjaciółkę.
Wirgilia. życzę jej prędkiego wydobrzenia i odwiedzę ją w modłach moich, ale do niej pójść nie mogę.
Wolumnia. Dlaczego? powiedz, dlaczego?
Wirgilia. Nie dla oszczędzenia sobie fatygi, ani dla braku życzliwości ku niej.
Walerya. Chcesz być drugą Penelopą; powiadają jednak, że wszystkie jej prace pod niebytność Ulissesa posłużyły tylko do rozplenienia molów w Itace. Pójdź, chciałabym, żeby ten twój rańtuch tak był czuły jak twoje palce, ażebyś go z litości kłuć przestała. Pójdź, pójdź z nami.
Wirgilia. Nie, kochana pani, wybacz mi; doprawdy nie pójdę.
Walerya. Daj się namówić, a ja ci za to udzielę wybornych nowin o twym mężu.
Wirgilia. Jeszcze ich być nie może, pani.
Walerya. Jako żywo, nie żartuję; tej nocy nadeszły wieści od niego.
Wirgilia. O! Pani, czy podobna?
Walerya. Tak jest, rzeczywiście; słyszałam to od jednego z senatorów. Rzecz się ma tak: Wolskowie wysłali wojsko, przeciw którem u pociągnął Kominiusz z częścią naszych falang. Twój mąż i Tytus Larcyusz rozłożyli się pod Koryolami; nie wątpią bynajmniej o pomyślnym skutku wyprawy i spodziewają się położyć wkrótce koniec tej wojnie. Wszystko to, na honor, szczerą jest prawdą; a teraz, proszę cię, pójdź z nami.
Wirgilia. Miej mnie za wytłómaczoną, łaskawa Pani; będę ci we wszystkiem posłuszną, prócz w tem jednem.
Wolumnia. Daj jej pokój, w takiem usposobieniu, jak jest teraz, popsułaby nam dobry humor.
Walerya. W istocie, i ja tak sądzę. Bądź więc zdrowa. — Pójdźmy, szanowna przyjaciółko. — Proszę cię, jeszcze raz, Wirgilio, wypraw za drzwi posepność i pójdź z nami.
Wirgilia. Nie, kochana pani; rzetelnie powiadam, że nie mogę. Życzę wam dobrej zabawy.
Walerya. Kiedy tak, bądźże zdrowa.

(Wychodzą).
SCENA CZWARTA.
Pod Koryolami.
Przy odgłosie trąb wchodzą z chorągwiami MARCYUSZ, LARCYUSZ, dowódzcy i żołnierze, ku nim nadbiega goniec.

Marcyusz. Nadchodzą wieści stamtąd. O co idzie,
Że się już starli?
Larcyusz.Konia mego stawiam
Przeciw twojemu, że jeszcze nie.
Marcyusz.Zgoda.
Czy wódz nasz starł się już z nieprzyjacielem?
Goniec. Stoją naprzeciw siebie, ale jeszcze
Nie przemówili do siebie i słowa.
Larcyusz. Koń twój należy do mnie.
Marcyusz.Przyjmij odkup.
Larcyusz. Ani go sprzedam, ani go daruję,
Pożyczyć ci go wszakże gotów jestem
Na jakie pół sta lat. Wezwijmy miasto
Do poddania się.
Marcyusz.Dalekoż stąd stoją
Obadwa wojska?
Goniec.O półtory mili.
Marcyusz. Będziemy ich więc, a oni nas słyszeć.
A teraz, Marsie, dodaj nam szybkości,
Abyśmy mogli nie otarłszy mieczów
Ruszyć na pomoc naszym braciom w polu.
Nuże, surmacze, dajcie znak.

(Dają znak do rozmówienia się. Na murach ukazuje się kilku senatorów i mieszczan).

Tullus Aufidyusz jestli w murach waszych?
Odpowiadajcie.

Pierwszy senator. Nie ma go i nie ma
Nikogo, coby się lękał was bardziej
Niż on, który się wcale was nie lęka.
Słyszycie odgłos naszych trąb?

(Odgłos trąb w oddali).

Wzywają
One do walki dzielną naszą młodzież.
Zburzym te mury prędzej, niżby one
Miały nas zaniknąć jak bydło. Te bramy
Zdają się wprawdzie zatarasowane,
Ale podparte są tylko trzcinami;
Otworzą się wnet same. Czy słyszycie?

(Powtórny odgłos trąb i wrzawa w oddaleniu).

Tam jest Aufidyusz, słyszycie, jak hula
Wśród waszych falang rozbitych?
Marcyusz.Dość tego.
Larcyusz. Niech ten zgiełk będzie nam hasłem. — Hej! drabin!

(Bramy Koryoli otwierają się nagle i Wolskowie wchodzą na scenę).

Marcyusz. Nie boją się nas i wychodzą. Dalej!
Zasłońcie serca tarczami i walczcie
Przy serc pomocy, pewniejszej niż tarcze.
Naprzód, waleczny Tytusie! Te łotry
Wyraźną sobie igraszkę z nas stroją,
Czuję po całem ciele pot wściekłości.
Dalej, żołnierze! Naprzód! kto się cofnie.
Będzie w mych oczach Wolskim i poczuje
Smak mego miecza.

(Hasło do bitwy. Rzymianie i Wolskowie wychodzą walcząc. Rzymianie zostają odparci do swych przekopów. Marcyusz powraca).

Marcyusz. Niech was tkną wszystkie zarazy południa!
Wy kały Rzymu, psy! — niech was okryją
Wrzody i trądy, byście wstręt budzili
Przed ukazaniem się, byście się wzajem
O milę z ciągiem wiatru zarażali!
O, gęsie dusze w powłoce człowieczej!
Jakżeście mogli uciec przed hałastrą,
Którąby małpy w puch rozbiły? Bodaj
Was Ereb schłonął! Wszystkie rany z tyłu,

Plecy czerwone, a oblicza blade
Z trwogi i znoju. Wróćcie do ataku,
Albo do wszystkich piorunów, porzucę
Nieprzyjaciela, a rzucę się na was;
Podnieście głowy! Poprawcie się! Jeśli
Śmiało natrzecie, zagnamy ich nazad
Między ich baby, tak jak oni teraz
Do tych przekopów nas odparli.

(Powtórne hasło do bitwy. Wolskowie i Rzymianie stają, znowu naprzeciw siebie i walka znowu się wszczyna. Wolskowie cofają, się do miasta. Marcyusz ściga ich aż do bram).

Bramy otwarte: wesprzyjcie mnie teraz!
Szczęście otwiera je idącym naprzód,
Nie tym, co podle tył podają. Za mną!

(Wbiega w bramę, która w tejże chwili zostaje za nim zatrzaśniętą).

Pierwszy żołnierz. Szalona śmiałość! Nie głupim pójść za nim.
Drugi żołnierz. Ani ja.
Trzeci żołnierz. Patrzcie, zatrzasnęli bramę!

(Szczęk broni nie ustaje).

Wszyscy. Będzież mu ciepło! Przepadł, ani wątpić.

(Wchodzą Tytus i Larcyusz).

Larcyusz. Co się z Marcyuszem stało?
Wszyscy.Zginął pewnie.
Pierwszy żołnierz. Zdążając krok w krok za pierzchającymi,
Wszedł z nimi razem do miasta, w tem nagle
Zamknięto bramy. Został się sam przeciw
Całej załodze.
Larcyusz.O, szlachetny mężu!
W tobie jest lepszy hart, niż w mieczu twoim,
Choć on ze stali; kiedy on się zgina,
Ty się wyprężasz. Opuszczono ciebie!
Rubin, tak wielki jak ty, obok ciebie
Straciłby wartość. Tyś był wojownikiem
Szkoły Katona, nie tylko prawicą
Dzielnym i strasznym, lecz i siłą wzroku
I brzmieniem głosu, do gromu podobnem,
Takeś przerażać umiał nieprzyjaciół,

Że się, zdawało, jakby, świat miał febrę,
I trząsł się w swoich posadach.

(Marcjusz wraca skrwawiony i ścigany przez nieprzyjaciół).

Pierwszy żołnierz.Patrz, wodzu!
Larcyusz. To Marcyusz, idźmy mu pomódz lub zginąć!

(Walczą i wszyscy wchodzą do miasta).
SCENA PIĄTA.
Wewnątrz, miasta. Ulica.
Kilku Rzymian wchodzi z łupami.

Pierwszy Rzymianin. Zaniosę to do Rzymu.
Drugi Rzymianin. A ja to.
Trzeci Rzymianin. Zjedzże kaduka! Wziąłem to za złoto.

(Wrzawa wojenna ciągle się daje słyszeć w oddali. Marcyusz i Tytus Larcyusz wchodzą z trębaczami).

Marcyusz. Patrzno, ci trutnie ważą czas na równi
Z złamaną drachmą. Ołowiane łyżki,
Bety, żelazo nie warte obola,
Stare łachmany, któreby kat pogrzebł
Razem a wisielcem: wszystko to zagarnia
Ta szuja, jeszcze przed skończeniem bitwy.
Rzućcie, mi zaraz precz tę drań. — Słyszycie
Tę wrzawę, ten szczęk broni w tamtej stronie?
Tam, wasz wódz, dalej do niego! Tam brodzi
W strugach krwi waszych współziomków Aufidyusz,
Cel nienawiści mojej. Cny Tytusie,
Weź pewną liczbę ludzi, ile trzeba
Do obsadzenia miasta; ja tymczasem
Z takimi, którzy mają szczyptę ducha,
Pospieszę w pomoc Kominiuszowi.
Larcyusz. Zacny człowieku, tyś ranny; po takiej
Gwałtownej pracy niepodobna tobie
Przedsiębrać nowej wyprawy.
Marcyusz.Bez pochwał.
Tytusie, jeszczem się wcale nie rozgrzał.

Bądź zdrów, ubytek tych kilku krwi kropel
Na zdrowie będzie mi, a nie na szkodę.
Tak się ukazać chcę Aufidyuszowi
I walczyć.
Larcyusz.Oby nadobna bogini
Fortuna chciała zakochać się w tobie,
I swymi czary odbijała miecze
Twych przeciwników! Dzielny wojowniku,
Niech szczęście będzie ci giermkiem!
Marcyusz.A tobie
Tak wiernym druhem, jak tym, których wznosi
Najwyżej. Bywaj zdrów.
Larcyusz.O wzorze mężów!

(Wychodzi Marcyusz).

Idź zadąć w trąbę na rynku, każ na nim
Zebrać się pierwszym urzędnikom miasta!
Tam im zamiary oznajmimy nasze.

(Wychodzą).
SCENA SZÓSTA.
W poblizkości obozu Kominiusza.
KOMINlUSZ z wojskiem w odwrocie wchodzi na scenę.

Kominiusz. Nabierzcie nieco tchu, jestem z was kontent.
Sprawiliśmy się, moi przyjaciele,
Tak, jak przystoi Rzymianom, w spotkaniu
Nie lekkomyślnie, w odwrocie nie podle.
Będziemy jeszcze musieli wytrzymać
Nowe natarcie wrogów. W ciągu walki
Dochodziły nas od czasu do czasu
Wiatrem niesione wojenne odgłosy
Naszych w spółbraci. Oby ich orężom
Bogowie rzymscy tak błogosławili.
Jak tego sobie życzym; aby nasze
Obadwa wojska radośnie złączone.
Dziękczynną mogły im ofiarę złożyć!

(Goniec nadbiega).

Cóż tam nowego?

Goniec.Mieszkańcy koryolscy
Zrobiwszy z miasta wycieczkę, wydali
Wojskom Larcyusza i Marcyusza bitwę.
Widziałem naszych odpartych do szańców,
I z tem przychodzę.
Kominiusz.Choćbyś mówił prawdę,
Nie zdaje mi się, abyś dobrze mówił.
Jakże to dawno się stało?
Goniec.Nie dawniej,
Jak przede dwoma godzinami, wodzu.
Kominiusz. Nie masz stąd mili do Koryol, dopiero
Cośmy słyszeli odgłosy ich kotłów,
Jakżeś mógł tyle czasu spotrzebować
Na przejście jednej mili i tak późno
Przybyć z tą wieścią?
Goniec.Przednie straże Wolsków
W pogoń puściły się za mną, musiałem
Nadłożyć drogi trzy czy cztery mile:
Inaczej byłbym tu był przed godziną.

(Wchodzi Marcyusz).

Kominiusz. Któż to jest, co się tu zbliża, jak widmo
Męża ległego w boju? O! bogowie!
To twarz, to postać Marcyusza, widziałem
Go już tak kiedyś.
Marcyusz.Przychodzęż zapóźno?
Kominiusz. Pasterz nie mógłby dokładniej odróżnić
Odgłosu grzmotu od brzęku grzechotki,
Jak ja odróżniam dźwięk głosu Marcyusza
Od wszelkich dźwięków znajomych.
Marcyusz.O! pozwól
Mi się uścisnąć ramieniem tak zdrowem,
Jak wtedy, kiedy chodziłem w zaloty;
Z równie radosnem uczuciem, jak wtedy,
Kiedyśmy ślubny dzień nasz obchodzili,
I blask jarzących pochodni nam świecił
Do łóż małżeńskich.
Kominiusz.Kwiecie wojowników!
Mów, co się dzieje z Tytusem Larcyuszem?

Marcyusz. To, co z kimś, urząd sędziego pełniącym:
Dekretującym jednych na wygnanie,
A drugich na śmierć, ułaskawiającym
Jednych, a drugich przejmującym trwogą.
W imieniu Rzymu trzyma on Korycie,
Jakby na sforze ogara, którego
Puści, gdy zechce.
Kominiusz.Gdzież jest ten niecnota,
Co mówił, że was odparto od szańców?
Niech się tu zaraz stawi.
Marcyusz.Daj mu pokój,
On prawdę mówił, bo te bohatery,
Co były ze mną — (podła zbieranina!
Niech im kat świeci! im dawać trybunów!)
Jak mysz przed kotem zemknęli przed zgrają
Gorszą od siebie.
Kominiusz.Jakimże sposobem
Zwycięstwo przy was zostało?
Marcyusz.Zostawmy
Opowiadanie na później.
Gdzież nieprzyjaciel? Jesteścież już pola
Bitwy panami? Jeśli nie, dlaczegóż
Stać się onymi zwlekacie?
Kominiusz.Marcyuszu,
Ścieraliśmy się z niepomyślnym skutkiem
I cofnęliśmy się dla pomyślniejszej
Odmiany losu.
Marcyusz.Nie wiecież, jak stoją
Ich wojska i gdzie znajdują się ludzie,
W których swą ufność położyli?
Kominiusz.Jeślim
Dobrze uważał, przednią straż trzymają
Ancyaci, czoło ich wojska, a wodzem
Ich jest Aufidyusz, jądro ich nadziei.
Marcyusz. Wodzu! zaklinam cię na wszystkie bitwy,
Któreśmy razem odbyli, na wszystką
Krew, którą obok siebie przeleliśmy;
Na ową przyjaźń, którąśmy przyrzekli
Sobie nawzajem — pozwól mi pójść przeciw
Aufidyuszowi i jego Ancyatom,

I to niezwłocznie. Napełniwszy przestwór
Podniesionemi mieczmi i włóczniami,
Doświadczmy szczęścia tej chwili.
Kominiusz.Chociażbym
Wolał, ażebyś przedewszystkiem innem
Pokrzepiającą wziął kąpiel i balsam
Pozwolił sobie przyłożyć na rany,
Nie śmiem się jednak opierać
Żądaniu twemu. Wybierz sobie ludzi,
Którzy najlepiej wesprzeć cię zdołają
W tem przedsięwzięciu.
Marcyusz.Są nimi ci, którzy
Najwięcej czują pochopu do tego.—
Jeżeli tu jest kto taki, (a grzechem
Byłoby wątpić), co lubi ten pokost,
Którym widzicie mnie pomalowanym;
Jeżeli tu jest kto taki, co mniej się.
Uszczerbku ciała, niż złej sławy lęka,
Co myśli, że śmierć szlachetna ma stokroć
Więcej wartości, niż jałowe życie,
I bardziej kocha ojczyznę, niż siebie,
Niech taki, wespół z podobnymi sobie,
Poruszy ręką — tak:

(Podnosi rękę i wstrząsa nią).

Na okazanie
Swej gotowości, i uda się za mną.

(Wszyscy wydają okrzyk i potrząsają mieczami, podnoszą go na ramionach i rzucają czapki w górę).

Mnie tylko? tylko mnie? Cóżto, czy chcecie
Miecz ze mnie zrobić? Bez tych zwierzchnich oznak!
Któryż z was w gruncie nie wart czterech Wolsków?
Któryż, w spotkaniu z Aufidyuszem, tak się
Nie złoży tarczą, jak on się nią składa?
Przecież choć wszystkim wam dziękuję, muszę
Pewną część tylko z pomiędzy was wybrać,
Reszta dopełni swego obowiązku
W innem spotkaniu, gdy się pora zdarzy.
Marsz, więc! — Niech czterech setników oddzieli
Z komendy swojej tych, co się okażą
Najbardziej skłonni do boju.

Kominiusz.Ruszajcie.
Moi waleczni, stwierdźcie te oznaki
Męstwa czynami, a będziecie z nami
Dzielili wszelkie korzyści zwycięstwa.

(Wychodzą).
SCENA SIÓDMA.
Bramy Koryoli.
TYTUS LARCYUSZ, zostawiwszy załogę w Koryolach. idąc przy odgłosie trąb i kotłów na pomoc Kominiuszowi i Marcyuszowi, wchodzi na scenę z namiestnikiem swoim, oddziałem żołnierzy i przewodnikiem.

Larcyusz. Niech bramy będą strzeżone, pełnijcie
Waszą powinność tak, jakem wam wskazał;
Jeśli przyszlę, wyprawcie natychmiast
Tamte centurye, reszta ich wystarczy
Do utrzymania się jakiś czas. Jeśli
Przegramy bitwę, będziemy musieli
Opuścić miasto.
Namiestnik.Spuść się na nas, wodzu.
Larcyusz. Idźcie i bramy zamknijcie za sobą —
Hej! przewodniku, postępuj przed nami
I do rzymskiego prowadź nas obozu.

(Wychodzą).
SCENA ÓSMA.
Pole bitwy pomiędzy obozami Rzymian i Wolsków.
Wrzawa wojenna, MARCYUSZ i AUFIDYUSZ wchodzą.

Marcyusz. Z tobą chcę tylko walczyć, boś ty dla mnie
Nienawistniejszy niż krzywoprzysiężca.
Aufidyusz. Równieśmy sobie nienawistni. Nie ma
W Afryce węża, którymbym się bardziej
Brzydził, niż twoją sławą i zuchwalstwem.
Trzymaj się krzepko!
Marcyusz.Kto się pierwszy cofnie,
Niech skona jako niewolnik drugiego
I niech go przeklną bogowie!

Aufidyusz. Jeżeli ja ci tył podam, Marcyuszu,
Wolno ci będzie szczuć mnie jak zająca,
Marcyusz. Nie ma trzech godzin, Tullusie, jak w murach
Twojego miasta samopas walczyłem
I wyprawiałem, co chciałem. Nie moja
To krew, którą mnie widzisz tak upstrzonym.
W imieniu zemsty natęż swoje siły.
Aufidyusz. Chociażbyś nawet był Hektorem owym,
Gwiazdą twojego chełpliwego rodu,
Nie wymkniesz mi się stąd.

(Walczą. Kilku Wolskow przychodzi w pomoc Aufidyuszowi).

Usłużni, ale nie mężni! — Przeklęta
Wasza gorliwość wstydem mnie okrywa.

(Wychodzą walcząc. Aufidyusz i Wolskowie ustępują przed Marcyuszem).
SCENA DZIEWIĄTA.
Zgiełk bitwy. Sygnały do odwrotu. Muzyka tryumfalna. Z jednej strony wchodzi KOMINlUSZ z częścią wojska; z drugiej MARCYUSZ, z zawieszona ręką na bindzie, na czele swego oddziału).

Komininsz. Gdybym ci zaczął opowiadać twoje
Dzisiejsze czyny, sambyś im, Marcyuszu,
Nie chciał dać wiary, ale zdam z nich sprawę
Tam, gdzie słuchając ich senatorowie
Łzy mieszać będą z uśmiechem radości,
Gdzie znakomici patrycyusze, milcząc,
Słuchać mnie będą, wzruszać ramionami,
Wreszcie podziwiać, gdzie kobiety będą
Drżeć z przerażenia i w słodkiem wzruszeniu
Z uwagą chwytać każde moje słowo,
Gdzie płytkogłowi trybunowie, wespół
Z cuchnącą zgrają niesfornych plebejan,
Nienawidzący twej wyższości, będą
Zmuszeni mówić: Dziękujemy bogom,
Że Rzym takiego ma żołnierza!
Aleś ty przyszedł na szczątki biesiady,
Sutą wprzód ucztę spożywszy.

(Tytus Larcyusz wracając z pogoni za nieprzyjacielem, wchodzi z wojskiem swojem).

Larcyusz.O, wodzu!
Oto jest rumak, my tylko czapraki.
Gdybyś był widział!
Marcyusz.Przestań! moja matka
Posiadająca szczególny przywilej
Do wynoszenia zalet swego rodu,
Chwaląc mnie, przykrość mi sprawia. Zrobiłem
To, co wy, to jest, co mogłem; jednaki
Mieliśmy bodziec, to jest myśl, że przez to
Służym ojczyźnie. Kto wypełnił tylko
To, czego pragnął, ten w zasłudze stoi
Ze mną na równi.
Kominiusz.Nie będziesz ty grobem
Twych cnót, Rzym musi znać wartość swych dzieci.
Występkiem by to było, i zaprawdę
Gorszym niż kradzież, gorszym niż oszczerstwo,
Kryć czyny twoje i przemilczać o tem,
Co podniesione do szczytu uwielbień,
Skromnem by jeszcze się zdało. Dlatego
Pozwolisz, abym (w celu okazania
Czem jesteś, nie zaś w dank za to, coś zdziałał)
Przemówił do cię przed obliczem wojska.
Marcyusz. Rany me, chociaż same przez się błahe,
Bolałyby mnie, gdybym o nich słyszał.
Kominiusz. Gdyby je raczej milczeniem pokryto,
Wtedyby słusznie mogły się rozgnoić
I zgangrenować; byłaby to bowiem
Niewdzięczność gorsza niż drażniący plaster.
Z wszystkich tych koni (którycheśmy wzięli
Nie małą ilość i to dobrej rasy),
Z wszystkich tych skarbów, których nam dostarczył
Ich gród i obóz, wolno ci dziesiątą
Część wziąć na własność, oddajem ją tobie
Przed uczynieniem ogólnego działu
I zostawiamy ci wybór.
Marcyusz.Dziękujęć,
Wodzu! nie mogę jednak w żaden sposób
Na sercu mojem wymódz przyzwolenia,
Iżbym zapłatę przyjął za usługi

Miecza mojego. Uchylam się przeto
Od tej korzyści i pragnę pozostać
Na równej stopie z tymi, którzy byli
Świadkami moich usiłowań.

(Przeciągły odgłos trąb. Wszyscy wykrzykują: Marcyusz! Marcyusz: rzucają w górę czapki i włócznie, Kominiusz i Larcyusz stoją z odkrytemi głowami).

Oby
Te instrumenta, które znieważacie,
Nigdy już więcej nie zabrzmiały! Kiedy
Trąby i kotły na polu Bellony
Mogą się zniżać do dworaczych pochlebstw,
Dwory i miasta powinnyby w tysiąc
Barw się przyodziać. Kiedy się stal może
Stawać tak miękką, jak jedwab gnuśnika,
Niechże z niej szyją kołdry wojownikom!
Przestańcie. Toż więc za to, żem jak baba
Nie otarł nosa, gdy mi krew szła z niego,
Żem kilku słabych powalił charłaków,
Co i niejeden z obecnych tu zrobił,
Chociaż nikt tego nie pamięta, za to
Hyperboliczne odbieram oklaski,
Jak gdybym lubił karmić moją małość
Mdłą karmią pochwał zaprawionych kłamstwem.
Kominiusz. Za skromny jesteś, Marcyuszu, surowszy
Dla swoich zasług, niż uprzejmy dla nas,
Którzy cześć prawdzie oddajemy. Wybacz.
Ale ponieważ sam chcesz krzywdzić siebie,
Musim cię pierwej, (jak kogoś, co godzi
Na własne zdrowie), ująć w pęta, zanim
Będziem się mogli lepiej porozumieć. —
Niech więc wiadomo będzie nam i światu,
Że Kajus Marcyusz zasłużył w tej wojnie
Na bohaterski wieniec; w dowód czego.
Daję mu mego dziarskiego rumaka,
Wychowanego w obozach, z wszelkiemi
Należącemi do niego przybory.
Za to zaś, co pod Koryolami zdziałał,
Niechaj nazwany będzie uroczyście,
Wśród wiwatowych ogólnych okrzyków:

Kajem Marcyuszem Koryolanem. —
Noś ten dodatek godnie aż do śmierci!

(Odgłos trąb i kotłów).

Wszyscy. Niech żyje Kajus Marcyusz Koryolanus!
Koryolan. Idę twarz obmyć, zobaczycie potem,
Czy mnie ta nazwa rumieni. Przyjmijcie
Dzięki tymczasem. — Konia twego, wodzu,
Rad będę dosiąść i przez całe życie,
Jako pióropusz na szyszaku nosić
Na czele mych nazw ten drogi dodatek,
Który od ciebie otrzymałem.
Kominiusz. A teraz idźmy do namiotów spocząć
Po trudach, wprzódy trzeba nam jednakże
Wysłać do Rzymu listy z doniesieniem
O odniesionem zwycięstwie. — Larcyuszu,
Tobie wypada powrócić do Koryol;
Przyślesz nam stamtąd do Rzymu przedniejszych
Obywateli, celem traktowania
Z nimi o własnem ich dobru i naszem.
Larcyusz. Wypełnię, wodzu, co każesz.
Koryolan.Bogowie
Naigrawać się ze mnie zaczynają.
Ja, com przed chwilą odrzucił ofiarę
Książęcych darów, zniewolony jestem
Udać się z prośbą do mojego wodza.
Kominiusz. Z góry już masz jej skutek. — O cóż idzie!
Koryolan. Zdarzyło mi się w Koryolach, przed laty,
Nocować w domu pewnego biedaka,
Który mię przyjął gościnnie. Ten człowiek
Zostawszy dzisiaj pojmany przez naszych,
Zawołał na mnie, ale wzrok mój wtedy
Widział przed sobą tylko Aufidyusza,
I gniew zagłuszył litość w mojem sercu.
Proszę cię teraz, wodzu, puść na wolność
Tego biedaka!
Kominiusz.O! ta prośba godną
Jest ciebie! Choćby ten człowiek był mego
Brata zabójcą, zostałby natychmiast
Tak jak wiatr wolnym. — Uwolń go, Tytusie.

Larcyusz. Jakież jest jego miano?
Koryolan.Na Jowisza,
Nie mogę sobie przypomnieć — znużony
Jestem, nie jestem w stanie zebrać myśli.
Nie ma tu wina?
Kominiusz.Idźmy do namiotu,
Krew ustąpiła z twych, lic, czas w to wejrzeć,
Nie ociągajmy się dłużej.

(Wychodzą).
SCENA DZIESIĄTA.
Obóz Wolskow.
Odgłos trąb i rogów. TULLUS AUFIDYUSZ skrwawiony wchodzi na scenę z dwoma czy trzema żołnierzami.

Aufidyusz. Wzięto więc miasto!
Pierwszy żołnierz.Nie inaczej, wodzu;
Ale podobno ma być powrócone
Pod łagodnymi dla nas warunkami.
Aufidyusz. Pod warunkami? — O! trzeba mi było
Być Rzymianinem, kiedy będąc Wolskiem,
Nie mogę być tem, czem jestem. Warunki!
Jakież u kata łagodne warunki
Mogą się mieścić w układach dla strony,
Co się na łaskę zdała lub niełaskę?
Pięć razy z tobą walczyłem, Marcyuszu,
I tyleż razy pobity zostałem,
Spotkałoby mnie, rozumiem, toż samo
Za każdym razem, chociażbyśmy z sobą
Ścierali miecze, tak często jak jemy.
Na wszystkie nieba i piekła! Jeżeli
Kiedybądź jeszcze przyjdzie mi się znowu
Broda o brodę zetknąć z tym człowiekiem,
Albo ja padnę albo on. Szlachetne
Współzawodnictwo już mnie dziś nie łechce.
Dotąd myślałem go zgnieść w równej walce,
Miecz z jego mieczem skrzyżowawszy: teraz
Nie dbam o środki, byle się go pozbyć,

Siła lub podstęp, jedno z tego dwojga
Musi go dosiądz.
Pierwszy żołnierz. To prawdziwy szatan.
Aufidyusz. Śmielszy od niego, ale mniej subtelny.
Moja waleczność nasiąkła trucizną
Przez to jedynie, że cierpiała plamę,
Którą ją okrył, gotowa dla niego
Zaprzeć się siebie. Nic nie zdoła wstrzymać
Mej ręki, ani sen, ani modlitwa,
Ani choroba, ani nagość, ani
Próg Kapitolu, ani wnętrze świątyń,
Ani kapłanów pobożne obrzędy,
Ani czas ofiar: nic z tego wszystkiego,
Co wszelkiej stawia wściekłości zaporę,
Nie zdoła żadnym starym przywilejem
I zardzewiałym puklerzem zwyczaju
Zasłonić piersi Marcyusza przed gromem
Mej nienawiści. Gdziekolwiek go znajdę,
Choćby to było w domu i pod strażą
Brata mojego własnego, utopię
Chciwą krwi dłoń w własnych jego wnętrznościach.
Idźcie do miasta, wywiedzcie się, co tam
Zaszło nowego i jacy do Rzymu
Posłani będą zakładnicy.
Pierwszy żołnierz.Mamyż
Sami iść, wodzu? nie pójdziesz-że z nami?
Aufidynsz. Czekają na mnie w gaju cyprysowym
(Ku południowi za młynami miasta).
Tam mi donieście, jak się świat obraca,
Abym do tego zastosować umiał
Dalszy mój obrót.
Pierwszy żołnierz. Uczynim tak, wodzu.

(Wychodzą).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.