Komedjanci/Część II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Znacie już trochę Cesię; typ to w swoim rodzaju wielu kobiet dzisiejszych: więcej głowy niż serca, więcej wyobraźni niż uczucia, wcześnie stara rachubą, wyżej ceniąca urojone dobro niż prawdziwe, Cesia miała przecież choć zimowe, choć spokojne, choć zawiędłe serduszko. Każdy ma go trochę, nawet ci, o których mówią, że im całkiem braknie. Zdawało jej się, poczynając oczyma rozmowę z Wacławem, że to będzie tylko wprawa oczu, związek, co się rozerwie, gdy zechce, nie poruszający serca, nie mogący zamącić spokoju. I niegłęboko też uczucie się w nią wkradło; żegnając Wacława, marzyła o innych, zimna pierś nie zabiła żalem, nie rozdarła się cierpieniem. A jednak po odjeździe jego, gdy się znalazła sama, czy nudy, czy nałogu, czy trochy uczucia skutkiem, posmutniała nieco i dziwiła się swemu bólowi, tęsknocie, czczości, jaka ją otoczyła.
O! bo nigdy nie godzi się żartować i bawić tem uczuciem, mówiąc sobie:
— To rozrywka tylko, ja kochać nie będę!
Któż wie, jak i kiedy pokocha i czy przestanie, gdy zacznie, i czy potem serce nie spęka się od bólu?
Gniewała się na siebie Cesia, że to miejsce przy fortepianie, że któraś ścieżka w ogrodzie, że ławka, na której widziała go z ganku, uparcie jej nieobecnego przypominały, że wspomnienie, jak widmo natrętne, snuło się za nią dniem i nocą. Sama siebie pytała się, czy go tak kocha, i odpowiadała sobie:
— Nie! nie! cóżby to było? szaleństwo! dzieciństwo! On i ja! Ja i on!
A jednak wzdychała i było jej jakoś tęskno, ciężko jakoś, jakgdyby część samej siebie straciła. I mówiła sobie niedoświadczona:
— To przejdzie, to minie, ja się nudzę tylko, ja nadto przywykłam do niego!
Ale upływały tygodnie i miesiące, a tęsknota rosła i, co gorzej, Cesia, już pytając siebie, znowu badając, niekiedy przypuszczała, że odrobinkę kochała; uznawała, że był zajmujący, przystojny, pełen uczucia i że z nim jakoś weselej było w Denderowie.
Pomimo to, jak kobieta, gdy się zręczność trafiła, oczyma i ustami wabiła ku sobie innych: i Walskiego, którego miała za nieżonatego (w istocie żona mu wkrótce potem umarła), i kto się nawinął z młodzieży. Niktby nie poznał, co się działo w jej duszy, choć już i niejedna łza, z jej własnem zdumieniem, z oburzeniem i zgrozą, nocą spłynęła po twarzy... Gdy grała to, co on grał tak pięknie, tak wymownie i wyraziście, często opadły ręce, zadumała się i zerwała, potem szydząc z siebie, otrząsając trochę uczucia, którego się wstydziła. O! niepojęte serce niewiasty! Jestżeś ty jak serce aniołów, co musi kochać świat cały? Czy dla tej miłości, przeczucia drugiej ojczyzny, kochając wszystkich, stale nie możesz ukochać nikogo? Lub jestżeś jak serce szatana, który wybiera pastwę, jaka mu się nawinie i ściga ją, aż pochwyci; a gdy porwał, odrzuca ze wzgardą? Serce niepojęte, serce niezrozumiane; z siwemi włosy staje przed tobą człowiek, nie znając cię jeszcze, równie ślepy, równie jak w młodości nieświadomy twej głębi; i umiera, a nie wie, czy choć raz był kochanym, czy sto razy złotej jej nici nie rozcięło ostrze tajemnej zdrady i pragnienia... Tajemnico niezbadana, jakżebyś była wielkim przedmiotem badania, gdyby z krwią zimną wpatrywać się można w twe dzieje, mozaikę złota i czerni, promieni i ciemności... Trzeba ci zostać zagadką!
Cesia kochała, jak większa część kobiet, którym żadna miłość nie przeszkadza przez tydzień kochać kogoś innego, dwa tygodnie o kimś marzyć i wrócić do pierwszego ulubieńca, po tych wycieczkach myśli, w których i serce udział miało.
Właśnie wsparta na ręku dumała o Walskim, o Wacławie i o trzech czy o czterech jeszcze jasno- i ciemnowłosych młodzieńcach, w prześliczne ubranych kamizelki i zręcznie motylkujących koło niej, gdy do jej pokoju weszła strojna i uśmiechająca się matka, wołając:
— Chodź, Cesiu, do salonu, mamy gości.
— Gości! chwała Bogu! Ale kogóż?
Monsieur Chose! A! jakże się zowie? zapomniałam, un nom très ancien et fort distingué, mais singulier; on le dit de fort bonne souche. A! Farurej! Jakże ci się podoba?
— Ten stary marszałek, o którym od wieków słyszę? który był zagranicą?
Justement, il debarque fraichement de Paris; nadzwyczaj ciekawa postać, bywał na salonach Ludwika-Filipa.
— Przynajmniej to dystynkcji nie dowodzi, bo tam i mydlarze i kupcy korzenni bywali.
Mais il a frequeuté à Paris, ce qu’il y a de mieux; il a été reçu au faubourg St. Germain; no! chodźmy! Jeśli nie będzie miły, to nowy i zabawny niezawodnie; rozerwiesz się, trochę jesteś smutna. Ale popraw wprzód włosy.
Cesia rzuciła okiem na siebie i, trochę wykończywszy ubranie, które nie chciała mieć zbytecznie wyszukanem i pretensjonalnem, poszła za matką, rada rozrywce.
Pan Farurej już był w salonie z hrabią, z Sylwanem i Cielęcewiczem.
Dwaj ostatni zawsze, spotkawszy się, rozpoczynali walkę nieustanną między sobą; Cielęcewicz był i wyznawał się komunistą i radykalistą, a Sylwan ograniczał się żądaniem lekkiej reformy społecznej, której zasad nie umiał ściśle oznaczyć. Dwie panie, wchodząc, zastały już walkę rozpoczętą jak zwykle. Cielęcewicz stał w pośrodku salonu i, jakby był w klubie, perorował bardzo głośno:
— Ludzkości nie mogą uszczęśliwić jakieś tam półśrodki: nie! stokroć nie! Przez najostrzejsze środki, jeśli tego będzie potrzeba, przejdziemy bez wahania, bez wahania, i nową formą odrodzimy społeczność.
— Boże! na cóżeśmy trafiły! — śmiejąc się, zawołała hrabina do Cielęcewicza, który, nagle spadłszy z wysokości swych deklamacyj, uśmiechał się i witał.
— Niech się pani nie lęka, — rzekł mówca — to jeszcze nie zaraz nastąpi.
Wtem pan marszałek Farurej powstał na powitanie dam, z lekkością młodzieńczą, choć miał, niestety, oddawna lat pięćdziesiąt!
Ale czegoż nie dokaże sztuka! Ztyłu widziany, ruchami, ubiorem, trzpiotowatemi gestami, zupełnie był podobny do młodzieńca; obrócony twarzą, wyglądał nieco inaczej.
Łysy całkiem, przyznawał się tylko trochę do łysiny, a peruka jego, zrobiona z największym kunsztem, kłamała mu resztę włosów; bez zębów, miał wstawione wyroby sławnego Rogersa, nie uderzające wprawdzie pięknością, któraby podrobienie zdradzała, ale wcale jeszcze pokaźne; chudy, wszystkie suknie miał wywatowane nadzwyczaj misternie, z głęboką znajomością nietylko ciała, ale i serca ludzkiego; nigdzie sztuki nie zdradzała przesada. Ubiór miał skromny i piękny, ale co na twarz poradzić! Ocet towarzystwa higjenicznego, kosmetyki Indyj i Afryki, woda książęca, eliksiry, pomady niewiele ją upiększyć i odmłodzić potrafiły. Zmarszczki, jakkolwiek powyciągane natył, odzywały się wszędzie, nos nie miał kształtu żadnego, usta rozeszły się zbytecznie nakształt wypracowanych bardzo rękawiczek; oczy nabrzmiały i zaczerwieniły się, zdając wyskakiwać z powiek...
Niesłychanie grzeczny, nadskakujący, posunął się zaraz ku hrabinie i hrabiance, a wiedząc, jak naszym kobieciętom pochlebia, gdy kto domy ich, wróciwszy z Paryża, chwali, nakręcił tak rozmowę, żeby mógł wyznać, iż pierwszy salon w Denderowie, smakiem, ubraniem, tem czemś nieopisanem, co nadaje piętno właściwe, przypomina mu salony Paryża i Faubourg Saint-Germain. Hrabina uczuła się niezmiernie połechtana i odparła, jak się czuje szczęśliwa z przybycia takiego sąsiada, gdy się zdawali skazani już na pożarcie parafjanom i, jak dawni chrześcijanie w cyrku, rzuceni tym potworom na pastwę.
Marszałek nadzwyczaj się uniósł nad dowcipnem porównaniem i tak szczęśliwie poczęta rozmowa, w której obie strony trafnie się głaskać umiały, poszła dalej żywo, a Farurej zręcznie potrafił do niej wmieszać Cesię. Cesi to pochlebiło, bo się lękała zostać opuszczoną, jak mała dziewczynka, i zmuszoną samej się nabijać dla okazania dowcipu i dojrzałości.
Pokazała więc śmiało całą błyskotliwość żywego umysłu i szczebiotliwą łatwość rozmowy, na jaką naprędce zdobyć się mogła.
Hrabia z żoną szepnęli coś do siebie i Farurej, niby przypadkiem zostawiony na chwilę z Cesią, prowadził z nią dalej rozpoczęte dowcipkowanie.
Czemuż wam go odmalować nie umiem, gdy zmożony podagrycznem cierpieniem, z uśmiechem na ustach, grał tak doskonale zajęcie, żywość, wesołość wśród doskwierających mu męczarni; zwracał się, okręcał, wstawał, siadał, pracując na każdy ruch, ale na oko odbywając je lekko i łatwo. Chodziło mu bardzo o pokazanie, że jest w pełni sił i wieku.
Cesia w duszy umierała ze śmiechu, ale ten paryżanin przekwitły, tak dla niej grzeczny, tak nadskakujący, tak dobrego tonu, pomimo swej śmieszności, bardzo jej pochlebiał uwagą, jaką na nią zwracał ciągle; szydziła z niego, a była mu wdzięczna.
Hrabia umyślnie rozprawiał żywo z Cielęcewiczem, żeby nie zmuszać Farureja do odwrócenia się ku sobie; hrabina, trochę chmurna, wzruszała ramionami nieznacznie, a Sylwan, coś przyśpiewując pod nosem, chodził po salonie.
Wtem przybycie rotmistrza pomnożyło towarzystwo, a hrabina, która nie wiedziała, że był zaproszony, zdumiała się i, mimo potęgi, jaką miała nad sobą, trochę ust zagryzła, trochę się zarumieniła. Wnet jednak, uprzytomniając się, zawołała do niego z żartobliwym wyrzutem:
— To nie do darowania, żeby tak o nas zapomnieć!
Rotmistrz zupełnie zbił się z tonu, splątał i zabełkotał coś niezrozumiałego, ale go Sylwan porwał zaraz po przywitaniu i, potrzebując u niego pożyczyć pieniędzy, począł starannie miodem grzeczności smarować.
Nikomu w tej chwili potrzebniejsze nie były pieniądze, snował bowiem projekt nielada, zemstę wielką, której, jak mu się zdawało, bez pieniędzy nie mógł przyprowadzić do skutku, a z niemi miał jej dokonać niezawodnie.
Zbity ze wszystkich dróg przez starego Kurdesza, postanowił sobie przekupić Brzozosię, dowiedzieć się od niej, kiedy ojciec w domu nie bywał, rozpocząć cichutko bliższe stosunki i... któż tam wie, co roił; to pewno, że marzenia jego nie kończyły się u ołtarza; wolał sobie powiedzieć:
— Wydam ją za kogo.
Bo też Sylwan nie kochał wcale, chciał się tylko bawić i zemścić. Zdawało mu się, że najpewniejszą drogą do Frani była naiwna Brzozosia; a do serca ubogiej i na łasce żyjącej rezydentki — pieniądze. Chodziło więc o to tylko, skąd wziąć pieniędzy i jak się do Brzozosi zbliżyć, gdzie ją znaleźć, jak z nią rozmówić tak, aby to ludzkich nie zwróciło oczu.
Wcześnie radował się Sylwan, że ogólny plan kampanji tak szczęśliwie nakreślił, w wykonaniu jego rachując na pomoc losu, na trafy, na coś, co zwykle młodym a wytrwałym w pomoc i przymierze przychodzi.
Nie ze wszystkiem się też w tych nadziejach mylił, bo traf dostarczył mu pierwszą zręczność widzenia się z Brzozosią sam na sam. Myśląc o Frani, Sylwan często jeździł do gaju pod Wulkę i po kilka razy drożynę przezeń wiodącą przebywał, czyhając na swoją ofiarę. Raz mrokiem postrzegł toczącą się zdala postać, która, jak się domyślił i nie mylił, była w istocie Brzozosią; przyśpieszył kroku, dognał ją i naprzód przestraszył bardzo biedaczkę.
— Jezusie, Marjo! — krzyknęła Brzozosia, która powoli, odmawiając pacierze, wracała z pasieki.
— Dobrywieczór pani!
To przywitanie i grzeczne „pani“, wyrzeczone z ukłonem, sprowadziło uśmiech na usta starej panny; dygnęła mu, o ile nierówność drogi pozwalała i, sznurując usta, wstrzymała się, zawracając ku niemu.
— Dobrywieczór panu hrabiemu!
— Cóż tu pani tak sama jedna porabia?
— Wyszłam na przechadzkę... (wstydziła się przyznać, że chodziła do pasieki).
— Jak się tam ma panna Franciszka?
— Zdrowa! zdrowa! — śmiejąc się, dodała Brzozosia i kiwając głową. — Zdrowa, dzięki Bogu; a jak to pan zaraz o niej pamiętał, wprzód niżeli o rotmistrzu i spytał o nią! Oj! coś ja wiem!
— Cóż takiego? — zaśmiał się Sylwan.
— Hrabia podobno poznał się na naszym skarbie.
— Jak to pani domyślna jesteś! — kończył młody hrabia nawpół szydersko.
Pochlebiło to Brzozosi, która żywo dodała:
— O, o! mnie nie oszukać! Z pierwszego razu powiem panu, widziałam to jasno, bo, prawdę mówiąc, o takich rzeczy niema jak mój wzrok.
Sylwan serdecznie się śmiał znowu i podchwycił:
— Kochana pani, cóż z tego wszystkiego, kiedy podobno rotmistrz złem na mnie patrzy okiem.
— A! uchowaj Boże, — odparła Brzozosia — i owszem, i owszem: z estymą, z szacunkiem, ale widzi hrabia, jemu się i nie śni, żeby co z tego było; a ja zaraz taki mówiłam i mówię, że to już widać przeznaczenie.
Sylwan się zastanowił, bo tak dalece zabrnąć sobie nie życzył.
— Byłbym pani bardzo wdzięczny, — rzekł, zbliżając się i szepcąc do ucha Brzozosi — żebyś też pani chciała mi dopomóc... Pani to już wiesz, że bardzo, bardzo podobała mi się panna Franciszka, ale ojciec tak trudny; w domu tak się rzadko widywać możemy swobodnie.
— Z całego serca, z całego sercabym panu dopomogła, — odparła dumna tem, że tak wielką brała na siebie rolę Brzozosia — ale jak?
— Już to pani wiedzieć będziesz lepiej.
— Ojciec straszny impetyk i niezmiernie ją kocha, jak się uprze, jak się uprze, ani go przekonać. Ja mu to już ciągle powtarzam, że nie wiedzieć co robi, że córce los zagradza, ale stary swoje; jak kozioł, proszę pana, choć poczciwy z kościami.
— Jednak możeby to jako można widywać się tak, żeby on o tem nie wiedział.
— Hm, hm! powiem panu! to potrzebaby nad tem pomyśleć... Trudno doprawdy, a nie wiem, czyby się i Frania na to zgodziła. Chociaż, powiem prawdę, ona na pana dosyć łaskawem okiem patrzy, bo mnie nie oszukać, ja to widzę.
— Tak pani sądzi?
— Tak, tak! Ale to posłuszne dziecko; gdybyś pan popróbował jeszcze starego ukołysać.
— Widzi pani, że to prawie niepodobna.
— Zczasem, powoli; zresztą niechno ja pomyślę, coby się dało zrobić — szepnęła Brzozosia i zamyśliła się.
Sylwan porozumiał zaraz, że to namyślanie pewnie oznaczać musiało chęć wytargowania zapłaty i już się zabierał wystąpić z przekonywającym argumentem, gdy Brzozosia, widząc zmierzch nadchodzący, a pomiarkowawszy nagle, coby to ludzie powiedzieli, żeby ją o mroku z kawalerem sam na sam w lesie zobaczyli, szybko pożegnała hrabiego i uszła biegiem prawie, taki ją strach o własną reputację ogarnął.
Sylwan popędził za nią spytać, kiedy ją będzie mógł spotkać. Odpowiedziała mu żywo: — Pozajutro — i szybko pośpieszyła ku domowi, przerażona niebezpieczeństwem, w jakie dobrą swą sławę podała niebacznie.
— Otóż ślicznie! — mówiła po drodze, idąc, cała zdyszana i w płomieniach. — Ani mi do głowy przyszło, co ludzie mogą powiedzieć! Całe życie, chwała Bogu, uczciwe, mogłabym stracić w jednej chwili, przez nieuwagę i trzpiotowatość, która się jeszcze mnie trzyma! Sliczna rzecz! Prawdziwie dziwuję się sobie, tak być nieostrożną! tak nieostrożną! Boć i dawniej, prawda, choć mi się podobał, choć nie bez tego, żeśmy się z sobą schadzali, ale to przyzwoicie, tak że i najgorszy z ludzi nic na to nie mógł powiedzieć...
Noc szybko nadchodziła.
Przerażona niezmiernie dobiegła do domu Brzozosia, w rozmysłach, co począć. Natarczywość Sylwana, jego propozycje, przyszłość Frani, którą jej miała być winna, wszystko to chodziło po biednej rozmarzonej głowie, nie dając się rozwikłać i ułożyć. Nie mogła znaleźć środka, żeby wszystkich żądania i strachy a przyszłość Frani pogodzić. Chciała dopomagać i nie miała odwagi, bo wiedziała, jak rotmistrz tajemnic nie lubił, intrygą się brzydził i chciał, by każdy uczynek miał świadkiem ludzi i słońce, by się z każdego jasno i głośno wytłumaczyć, nie rumieniąc, można. Iść przeciwko jego woli było niebezpiecznie, zresztą nie wiedziała dobrze, co o tem wszystkiem pomyśli Frania, i najpilniej jej było, powróciwszy, wejść do pokoiku wychowanki z tajemnicą, która już dokuczała jej jak wstrzymana czkawka.
Siadła na kuferku naprzeciw Frani i, odchrząknąwszy, poczęła:
— Jaki to był śliczny wieczór, moja duszko!
Ale z oczu jej widać było, że nie o wieczorze mówić miała.
— Gdzież to była Brzozosia?
— Chodziłam, moje serce, do pasieki, ale się nie roją... i, wracając...
— Coś się trafić musiało, boście się przypóźnili?
— Wyobraź sobie, ale... — przerwała i, spoglądając na Franię, dodała: — może ci lepiej nie mówić, ty zaraz przed ojcem wypaplasz.
— Cóż to, kochana Brzozosiu? Co? Ja nic nie powiem. Pewnie gnilec w pasiece!
— Ale gdzie tam mnie gnilec w głowie. Nie powiesz ojcu?
— Jak nie zechcesz, nie powiem. Wydarli pszczoły?
— A jej pszczoły tylko na myśli! Otóż żebyś wiedziała, żem się spotkała i mówiła; zgadnij z kim?
— Kiedy każesz mi zgadywać, to pewnie z hrabią?
— Jakbyś tam była; widzisz, otóż ci powiem, że mnie nie oszukać; jak Bóg Bogiem, tak się w tobie zakochał.
Frania trochę się zarumieniła, boć i najobojętniejszej taka wieść nie obojętna, a pierwszy raz posłyszeć to miło; i Frania miłość Sylwana wcale inną wyobrażała sobie, niżeli była w istocie.
— Doprawdy! on we mnie! To być nie może, Brzozosiu: hrabia taką jak ja szlachcianeczkę...
— Otóż widzisz, że kiedy ja co mówię, to tak jest koniecznie; żebyście mnie słuchać chcieli, ale to z upartym i rady niema. Ojciec twój wszystko psuje. Gdybyś chciała, Franiu, gdyby ci serce mówiło... możnaby coś i bez ojca zrobić... Ot, przyznaj mi się, kochasz go? No, powiedz!
Frania znowu jak jabłko się zarumieniła, zaczęła się śmiać, ukryła twarzyczkę, potem zamyśliła się, potem szeptała coś, porąc fręzlę od chusteczki, tak że nic posłyszeć nie było można; wreszcie, gdy Brzozosia coraz żywiej nacierała, usiadłszy przy niej na stołeczku, tak mówić poczęła prawie do ucha:
— Cóż bo ty, moja Brzozosiu, nazywasz kochać?
— A to doskonale! Udajesz, Franiu, czy co?
— Nie udaję wcale, ale posłuchaj, Brzozosiu. Czytałam kilka książek, co mi z Kudrostawu pożyczali, tam dziwnie jakoś opisują kochanie; a widzicie...
— Ale mów bo, serce, wyraźniej, co książki mają do hrabiego?
— Posłuchajcieno tylko uważnie — szeptała Frania. — Lubię i tego, i tego, i tego; i ten mi się zdaje piękny, i tamten ładny, i ten zabawny i drugi; ale żebym miała kogo nad innych przenosić i za nim więcej tęsknić i marzyć, to nie.
— Jakto może być! — łamiąc ręce, zawołała prawie przestraszona Brzozosia.
— On mnie dosyć bawi, lubię na niego popatrzeć; pośmiać się z nim; ale nie tęsknię, nie rozpadam się za nim. A kiedy się kto zakocha, to tak być musi... Nieprawdaż?
— Ale czyż to być może!
— Czyżbym ja przed tobą kłamała? — odparła Frania.
Brzozosia mocno się zadumała, zażyła tabaki, utarta nos, odpędziła faworytę kotkę i, pokiwawszy głową, spytała:
— A któż ci się u licha podoba, jeśli nie on?
— Alboż ja mówię, że mi się nie podobał?
— Ale ja byłam pewna, że ty o nim tylko myślisz i dumasz.
— Nie, Brzozosiu! Powiem ci nawet szczerą prawdę, czasem, czasem... wydaje mi się aż śmieszny...
— On! on! — zakrzyknęła, porywając się, rezydentka.
— Śmiejcie się ze mnie, kiedy chcecie, cóżem ja temu winna? Doprawdy, że pan Jan z Zawiłowej daleko pokaźniejszy od niego i, jak mówi, jest czego posłuchać, bo w słowach gra dusza; a i ten mi przecież głowy nie zawróci...
— No! to już nie wiem, kto ci się podoba! — rzekła smutnie Brzozosia. — Widać, że to chyba nie przeznaczono. Ale kabała nie może skłamać... Bywa to czasem, że tak człowiek do kogo długo serca nie ma, a potem raptem.
— Może, gdybym go lepiej poznała.
— A tu ojciec i temu drogę zagradza.
— Ojciec wie, co robi, Brzozosiu.
— Między nami mówiąc, stary gdera i tchórz. Coby to szkodziło pozwolić mu bywać?
— Ojciec wie, że z tego nic być nie może.
— Otóż w tem się myli, bo kawaler po uszy zaszłapał, onby się i dziś ożenił.
— Ale ojciec...
— E! ojcowie zawsze potem błogosławią.
— Wolałabym nie potem, ale przedtem...
Brzozosia ruszyła ramionami i nic już więcej nie powiedziała; a Frania, choć była ciekawa, co jej Sylwan mówił, nie dopytywała się, wiedząc, że się z tem później wygadać musi.
To pewna, że całą noc marzyła, dumała, roiła sobie dziwy dziewczyna; Brzozosia marzyła także; a hrabia już się cieszył zwycięstwem i zawczasu drwił sobie ze szlachcica.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.