Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pośmiać się z nim; ale nie tęsknię, nie rozpadam się za nim. A kiedy się kto zakocha, to tak być musi... Nieprawdaż?
— Ale czyż to być może!
— Czyżbym ja przed tobą kłamała? — odparła Frania.
Brzozosia mocno się zadumała, zażyła tabaki, utarta nos, odpędziła faworytę kotkę i, pokiwawszy głową, spytała:
— A któż ci się u licha podoba, jeśli nie on?
— Alboż ja mówię, że mi się nie podobał?
— Ale ja byłam pewna, że ty o nim tylko myślisz i dumasz.
— Nie, Brzozosiu! Powiem ci nawet szczerą prawdę, czasem, czasem... wydaje mi się aż śmieszny...
— On! on! — zakrzyknęła, porywając się, rezydentka.
— Śmiejcie się ze mnie, kiedy chcecie, cóżem ja temu winna? Doprawdy, że pan Jan z Zawiłowej daleko pokaźniejszy od niego i, jak mówi, jest czego posłuchać, bo w słowach gra dusza; a i ten mi przecież głowy nie zawróci...
— No! to już nie wiem, kto ci się podoba! — rzekła smutnie Brzozosia. — Widać, że to chyba nie przeznaczono. Ale kabała nie może skłamać... Bywa to czasem, że tak człowiek do kogo długo serca nie ma, a potem raptem.
— Może, gdybym go lepiej poznała.
— A tu ojciec i temu drogę zagradza.
— Ojciec wie, co robi, Brzozosiu.
— Między nami mówiąc, stary gdera i tchórz. Coby to szkodziło pozwolić mu bywać?
— Ojciec wie, że z tego nic być nie może.
— Otóż w tem się myli, bo kawaler po uszy zaszłapał, onby się i dziś ożenił.
— Ale ojciec...
— E! ojcowie zawsze potem błogosławią.
— Wolałabym nie potem, ale przedtem...
Brzozosia ruszyła ramionami i nic już więcej nie