Komedjanci/Część II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
Spójrzmy, co się tam działo.
Hrabia i rotmistrz oba widzieli się w konieczności okazania odwagi, oba niewiele jej mieli i najmniejszej nie czuli ochoty narażania życia i dostarczenia sąsiedztwu wątku do plotek złośliwych. Rotmistrz wprawdzie tchórzem nie był, ale od niejakiego czasu wywietrzała mu dawna zuchwałość, zasmakowało życie swobodne, wygodne, spokojne. Zaczynał nabywać brzucha, a tracić junakerję gwardyjską. Dobrze rozmyśliwszy się, hrabia sam pojechał do pana Powały i z miną poważną człowieka, który głęboki kryje smutek w sobie, usiłując go zwyciężyć, wszedł niespodzianie do zadumanego wojaka. Rotmistrz zmieszał się na ten widok i przyjął go nie bez wzruszenia i wstydu: czuł się winnym wobec niego.
— Rotmistrzu! — odezwał się hrabia, gdy zostali sami — nie róbmy zgorszenia na pociechę kochanym bliźnim i utopmy interes ten w niepamięci. Wiem, że żona moja chwilową tylko i niewiele winną zalotność ma sobie do wyrzucenia, że ty może usłuchałeś mimowolnie pierwszego popędu, nad którego skutkami zastanowić się nie chciałeś i, szczęściem, całe to zdarzenie pokrywa dla wszystkich tajemnica; zostawmy, jak jest, całą sprawę i dajmy sobie pokój. Kładę tylko jeden warunek — dodał hrabia.
Rotmistrz, który się takiego rozwiązania nie spodziewał wcale, cierpliwie słuchał ciągle zmieszany.
— Oto nie będziesz pan nadal wcale myślał o żonie mojej, nie będziesz robił słodkich oczek; zachód byłby daremny, przestrzegam.
Rotmistrz ruszył ramionami.
— Panie hrabio! — rzekł — jeśli mnie masz choć poczęści za wytłumaczonego, boś i sam był młody...
Dendera zmarszczył się, bo miał jeszcze do młodości pretensję, a rotmistrz, postrzegłszy bąka, poprawił się:
— Boś i sam miał chwile uniesień... naturalnie, że byłbym najpodlejszym z ludzi, gdybym pomyślał o zamąceniu mu spokoju...
— Wierzę! wierzę! — szybko zawołał hrabia. — Ale tu przedewszystkiem chodzi o to, żeby świat o niczem nie wiedział, niczego się nie domyślał. Jeśli pan nagle zerwiesz stosunki z nami, jeśli, jak mam szczerą intencję, natychmiast panu wypłacę jego sumę, ludzie muszą się czegoś domyślać; będę posądzany: a i to dla mnie, dla imienia Denderów, już wiele.
Na wspomnienie sumy, rotmistrz nieznacznie zagryzł usta, ale musiał zamilczeć.
— Trzeba więc, — mówił hrabia — żebyś pan u nas bywał jak przedtem, zachował dla nas przynajmniej pozór, jeśli nie uczucie przyjaźni, a nie widzę zresztą potrzeby, byśmy sobie w łby strzelać mieli...
Hrabia, który tak wspaniałomyślnie udzielił przebaczenia, znalazł łatwym do pojednania rotmistrza, któremu chociaż konkluzja co do kapitału nie podobała się, ale to bywanie w Denderowie miłym było obowiązkiem.
Kazał przynieść szampana, bo jako eks-rotmistrz wszystko przywykł zaczynać i kończyć szyjką srebrzystą, i przy kieliszkach stanęła zgoda najśmieszniejsza w świecie, a rozmowa z drogi stromej i śliskiej zeszła na bity gościniec oklepanych pytań i odpowiedzi. Oba jednak, gość i gospodarz, czuli się jakoś nieswoi, biedni, skłopotani; i byliby tak długo nie wytrwali, gdyby sąsiad pan Cielęcewicz nie wpadł z wizytą. Radzi mu byli jak nigdy.
Pan Cielęcewicz, niegdyś deputat jakiś, niewiadomo kiedy i do czego, był mężczyzną lat około pięćdziesięciu, suchy, chudy, brzydki, z olbrzymim bladym nosem, ostremi małemi oczkami, wąsami i brodą zawiesistą; chodził najczęściej w jakiegoś rodzaju fantastycznej siermiężce, w czapeczce kwadratowej i z pałką w ręku. Posiadacz czterech chłopów w sąsiedztwie, odłużony, w kłopotach, rzadki w domu, częsty u ludzi, pokrywał swego życia pasorzytne formy pozorem jakiejś filozoficznej propagandy. Cielęcewicz był krótki czas w Paryżu, a dłużej w Niemczech; wielu się rzeczy nie douczył, bardzo wielu całkiem nie zrozumiał, resztę przez pół przyswoił, a koniec końcem miał sobie za obowiązek to, czego nie umiał i nie zrozumiał — propagować w kraju. Był to stronnik najostateczniejszych opinij, słowem, jak sam z niejaką dumą się spowiadał, komunista, falansterjanin, sęsymonista, razem humanitarjusz, mormończyk i co chcecie. Długi włos jego, twarz zarosła, kapelusz śpiczasty z wielkiemi skrzydłami, ubranie i mowa zwiastowały zaraz coś wielce oryginalnego. Hrabia, który go często synowi jako egzagerację doktryn przez niego wyznawanych wskazywał, nie mając go wcale za niebezpiecznego, śmiał się z innymi z tej karykatury socjalistów.
Cięlecewicz miał to do siebie, że gdziekolwiek był, z kimkolwiek się znajdował, o czemkolwiek mówiono, nie zważając na nic, brał się eo instante do propagandy i, zachwycając swem pieniem, które go naprzód samego upajało, im dłużej mówił, w tem większy wpadał zapał; a jeśli mu się kto sprzeciwił, do wściekłości prawie doprowadzony bywał i w oczy skakał kontradyktorom.
Podchmieleni nieco, a zakłopotani panowie nasi powitali go nadzwyczaj serdecznie. Rotmistrz postawił kielich i zmusił do zrównania się, o co zresztą Cielęcewicza prosić bardzo nie było potrzeba. Tak narazie go spoiwszy, wpuścił na drogę wymownego propagowania socjalizmu i usiadł spokojny.
Hrabia wziął na siebie kontradykcję, bez której Cielęcewicz mógłby się był opuścić i śpiewać tylko pod nosem mniej zajmującą pieśń zwycięstwa.
— A zatem zdrowie panów! obywateli! chcę mówić — zawołał Cielęcewicz — i wiwat ten wiek złoty, w którym wszyscy ludzie po chrześcijańsku kochać się będą!
— No! a kiedyż to się mamy tego spodziewać? — spytał hrabia.
— Przyjdą te czasy, kiedy ludzie, podług mojej teorji, będą szczęśliwi.
— I takie czasy będą aurorą złotego wieku?
— Jakbyś tam pan był, — rzekł Cielęcewicz — tak mówi nieomylna teorja moja, teorja a raczej formuła ludzkości.
— Tymczasem — spytał hrabia, śmiejąc się — jak tam urodzaj i zbiór w Hołodudach?
— A! panie! co to za lud barbarzyński! — odparł, spijając szampana, Cielęcewicz. — Wszak nie mogę dostać robotnika...
— Bracia to! — podchwycił hrabia.
— Bez wątpienia, ale potrzebują wprzód wycywilizowania i oświaty, — przerwał rezonator — bo to dziś niemal bydło! Ani sposobu ich nająć! Każdy z nich woli próżnować, niż pracą grosz jaki szlachetnie zarobić. Zatem więc, z bólem serca i upokorzeniem ludzkości, musiałem wczoraj pięciu moim współpracownikom dać w stronę odwrotną i posłać po policję, żeby zrobiła mi porządek. Nie słuchają!
Hrabia śmiał się na całe gardło.
— Zgadzaż się to — spytał — z pańską teorją?
— Zgadza i nie zgadza, ale to stan społeczny temu wszystkiemu winien. Bydlęta, powiadam, a w dodatku złodzieje!
— Zlituj się pan! przecież wszystko ma być wspólne?
— Tak! ale to nie teraz! — odparł zwycięsko Cielęcewicz. — Przyjdzie czas ten błogi, przyjdzie, zobaczycie państwo lub nie zobaczycie, co to jest falanster i życie falansteryczne lub ikaryjskie (dwie formuły niewiele od siebie oddalone): raj ziemski! istny raj ziemski! Praca taka tylko, jaka się komu podoba, odniechcenia, dla zabawki, rozkosz, jaką sobie kto wybierze, hulanki od rana do wieczora i panowanie uczciwości, cnoty...
— Jakto? — zapytał hrabia. — Wszyscy będą cnotliwi?
— A tak, muszą! — poruszając się, mówił Cielęcewicz — muszą! Weźmiemy człowieka od pieluszek i jak zaczniemy go gnieść, miesić, macerować, w formę daną i uznaną za najlepszą pakować, zmusim wszystkich rość, myśleć, żyć jednakowo, jednakowo trawić i instynktowo spełniać cnoty. Zresztą cnota nasza nie będzie trudna, bo, pytam się, jak tam zgrzeszyć, gdzie można wszystko robić, co się komu podoba?
— Wszystko? — spytał rotmistrz. — Jakto? naprzykład, i w łeb komu strzelić?
— Tego nie jestem pewny — odparł Cielęcewicz, szampanem owładniony. — Ale dlaczegożby ludzie mieli wówczas chcieć sobie w łby strzelać?
— Ba! — rzekł hrabia, zukosa rzucając okiem na rotmistrza — gdyby, naprzykład, dwóch kochało się w jednej kobiecie?
— No! to oba ją mieć mogą! — odparł zwycięsko Cielęcewicz.
— Ale wyznaj, że mieć obu, to tak jakby jej żaden nie miał... to ohydne...
— Otóż to dzikie i fałszywe wyobrażenia dzisiejsze! — zakrzyknął doktór socjalizmu.
— Widać, żeś waćpan nieżonaty — śmiejąc się, przerwał hrabia, ale bez jakiejś złości wewnętrznej.
Rotmistrz spuścił oczy, ssał cybuch.
— Kwestję tę kobiet głęboko traktuje Fourier — rzekł w zapale Cielęcewicz, nalewając sobie wina. — Ja także uprawiałem ją i studjowałem, — dodał — rzecz jest stanowczo przeze mnie rozstrzygnięta; bez swobody kobiety i wspólności kobiet, społeczność chorować musi; równie jak własność wyłączna, związek wyłączny jest anormalnością. Wszelki cień wyłączności zniknąć powinien.
— Lecz ty, sąsiedzie, co się tak nią brzydzisz, czemuż swoich włościan nie rozpuścisz i nie poczniesz reformy od siebie? — zapytał Dendera.
— Niegłupim! — rzekł Cielęcewicz. — Ja oddam, co mam, a mnie nikt nic: piękna zamiana! Jabym chciał, przeciwnie, wziąć od drugich, a swego nie dać nikomu.
Hrabia się śmiał, a socjalista, upojony winem i sobą, prawił dalej coraz zuchwałej i śmieszniej; nareszcie przebrało mu się aforyzmów, usiadł, zakaszlał się i przerwał sobie zimniej:
— A! a! przepraszam, najważniejszej rzeczy zapomniałem, wszak mam hrabiemu zwiastować...
— Mnie? co?
— Gościa! Marszałek Farurej wybiera się jutro do niego...
— Tak dawnośmy się nie widzieli, — odparł hrabia zimno — że nie wiem, czy się poznamy.
— Dawno! Nic dziwnego, długo nie było go w kraju: powraca wprost z Paryża.
— Przecież powrócił! — wciąż obojętnie mówił Dendera.
— Wrócił zdrów jak ryba, świeży i odmłodzony.
— Jeszcze młody! Zdaje mi się, że starszy ode mnie przecie.
— Ale jak wygląda! Świeży, rumiany, rześki, zdrów, nadskakujący dla kobiet: petit maitre zawsze.
— Jak dawniej.
— Dobrze w Paryżu nadszastał fortunki? — spytał rotmistrz z przekąsem.
— On! gdzież znowu! Świeży spadek dał mu czystych dwa miljony i ogromne remanenta, bogatszy niż był. Mówią, — dodał Cielęcewicz, rzucając znacząco okiem na hrabiego — że się myśli żenić nareszcie.
— Żenić! — zawołali oba.
— Ba! czemuż nie? Bogaty jak Krezus, świeży, zdrów, miły; chciałby wziąć z dobrego domu młodą panienkę, choćby nieposażną...
— O! stary satyr! rozpustnik! — z uśmiechem przerwał Dendera; ale wtem jakaś myśl go nawiedziła, zadumał się, zdawał rachować, aż Cielęcewicz obudził go pytaniem:
— Będzie pan hrabia jutro w domu?
— Będę! będę! i czekam miłych gości z upragnieniem!
Twarz mu się wyjaśniła, już snuł projekt w głowie.
— W istocie — mówił sam do siebie — gdyby się o Cesię starał, nie byłoby źle... W teraźniejszych okolicznościach mógłbym mu nie dać posagu... może jej zapisać miljony, a sam pewnie pociągnie niedługo: zrujnowany fizycznie. Gdyby Cesia miała rozum, poprawilibyśmy się miljonami tego starego kobieciarza... A Cesia mu się podobać powinna, młodziuteńka, świeżuchna, prawie dziecko, to właśnie, za czem gonią ci starzy wyjadacze.
Cielęcewicz, który zbyt długo, jak na siebie, mówił o przedmiocie obojętnym, znowu począł się puszczać w furjeryzm i proroctwa przyszłego szczęścia rodu ludzkiego, pałał, zapalał się, płomienił, wstawał, gestykulował ogromnie, wywracał i tłukł kielichy, oblewał się winem i, triumfująco czoło coraz otrząsając z włosów, krzyczał już tak, że się lokaje zbiegali, sądząc, że kłótnie zobaczą.
— Przyjdzie — mówił — ten czas, gdy ludzka natura się zmieni, gdy wszyscy ludzie staną się łagodni jak baranki.
— Jak cielęta — mruczał hrabia.
— Jednakowi wszyscy twarzą, wzrostem, ruchem, myślą. Co za widok! Najśliczniejsza harmonja z końca w koniec kuli ziemskiej panować będzie... Nikt nad nikogo nie będzie wyższy, bo genjusz jest zawsze zdobywcą i przywłaszczycielem, genjusz potrzeba w zarodku zniszczyć i okrzesać do normalnych proporcyj; nikt nie będzie nad nikogo lepszy, bo wszyscy dojdą nec plus ultra dobroci; nikt od nikogo rozumniejszy; nikt piękniejszy nawet, doprowadzimy ludzkość do jej prototypu, niszcząc, co poniżej pozwala sobie tworzyć natura!
— I świat umrze w ogromnem ziewnieniu — zawołał hrabia, wstając od stołu. — A ty, panie Cielęcewicz, jutro do Denderowa z panem Farurejem! Nieprawdaż? Póki co będzie, zabawim się; może i rotmistrz nie odmówi?
To mówiąc, pożegnał ich, powtarzając zaprosiny. Ledwie był za drzwiami, reformator odezwał się, wskazując za nim:
— To spróchniała kłoda; ale hrabina, zdaje mi się, jest bez przesądów, ma wyższe o rzeczy pojęcie. Zdałaby się do falansteru! Hę? rotmistrzu! hę? nieprawdaż?
Rotmistrz, jakby go zlał ukropem, wychylił duszkiem kielich szampana.