Przejdź do zawartości

Komedjanci/Część II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Oderwijmy się na chwilę od Denderów, a przenieśmy się z Wacławem na tenże świat komedjantów, ale w inną jego stronę. Wyjechał nasz sierota z Denderowa, spodziewając się zastać w mieście opiekuna swego, hrabiego; jakoż zjechali się tutaj, ale hrabia tak był zajęty zagrożonym kluczem swoim, konfiskatą i wszystkiemi jej dla siebie następstwy, że, ledwie kilku słowami przywitawszy Wacława, obojętnie go odprawił.
— Mówiłem już o tobie kilku znajomym, masz w ręku sposób do życia, masz niezaprzeczony talent, idź teraz i pracuj. Życzę ci jednak najszczęśliwszego pokierowania.
Wacław wynurzył mu swoją wdzięczność gorąco, prawie ze łzami, ale wyrazy jego dziwne jakoś na hrabi zrobiły wrażenie: zdawały się go kąsać jak wymówki, poczerwieniał, pobladł, obłąkanem okiem powiódł dokoła i przerwał szybko:
— Dość tego! proszę, dość! niech ci Pan Bóg szczęści. A oto — dodał — na początek grosza trochę, żegnam cię, panie Wacławie, żegnam!
I tak kilka razy powtórzył dobitnie to „żegnam“, że młody człowiek, mimo rozczulenia, domyślił się wreszcie, iż chce się go pozbyć i, z nieoschłemi łzami, z niepokojem w duszy, oddalił się. Ostatnie węzły, co go z kimkolwiek jeszcze łączyły na świecie, pękały; pozostał teraz sam, najzupełniej sam, a myśl, że nie było istoty, coby się już nim zajmowała, któraby go szukała okiem i przypomnieniem, coby go aniołom stróżom cichą polecała modlitwą, nowe łzy wycisnęła mu z oczu. Poszedł ulicą, nie wiedząc dokąd, i nieprzytomny zbliżył się tak aż do brzegów pięknej rzeki, która pod Żytkowem płynie.
Tu usiadł znużony, gotując się do nowego życia, chcąc plan jego nakreślić, a nie umiejąc się zebrać jeszcze na krew zimną i dłuższy ciąg myśli. Siedział tak nieruchomie, patrząc na wodę płynącą, na otaczające ją urwiska skaliste, dumając urywanemi marzeniami, nie śmiejąc spojrzeć na jutro, nie wiedząc, co zrobić z sobą i późnym dopiero wieczorem powrócił do skromnego mieszkania, które sobie był najął na oddalonej i cichej uliczce. Trochę zapasu wystarczało mu ledwie na najęcie fortepianu, tuzinkowego klepadła, i wyżycie ubogie do czasu, w którym o swych siłach stanąć się spodziewał. Zdawało mu się, że skromne mając żądania, że niewiele rojąc, pragnąc tylko doskonalić się i skromnie utrzymać życie, łatwo zaspokojony zostanie.
Trzeba się jednak było dać poznać i w tem największą przewidywał trudność. W każdem mieście są jacy tacy dyletanci, do nich trafiając, zdawało mu się, że pójdzie dalej przez nich popchnięty; ale miejscy główni muzyki amatorowie tyle mają do czynienia! Iluż to przyjaciół i znajomych córki i synowie klapią im na fortepianie! Ilu wędrownych Żydków narzuca im po sto biletów koncertowych do rozdania! Ilu wielkich artystów raczy żyć kosztem ich kieszeni i czasu w przejeździe przez miasto! Dyletant, znany i uznany za dyletanta, w ustawicznem jest utrapieniu, nie wiem, jak mu muzyka wostatku nie obmierznie. Znałem kogoś, co lubił pierogi z serem, i tak go wszędzie niemi traktowano, że wkońcu w usta ich już wziąć nie mógł. Toż samo wostatku być musi z lubownikami muzyki, których pod pozorem ich pasji karmią najdziwniejszą strawą, a czasem, Boże odpuść! nawet gamami siedmioletnich bębnów! Listy rekomendacyjne hrabiego do dwóch takich panów, które Wacław odniósł, na niewiele mu się przydały. Pierwszy, zajęty niezmiernie promowaniem własnego syna, który jakoby wielki talent okazywał na fortepianie (bo któż dziś nie gra na nim z talentem?), nie miał czasu dla Wacława i obawiał się go jako współzawodnika: posłyszał granie i zamknął mu drzwi swoje, osądziwszy w duchu, że syn jego zniknie przy tym przybyszu. U drugiego z dyletantów wszyscy w domu byli chorzy, nie godziło mu się w złą godzinę naprzykrzać. Zresztą żywej duszy znajomej nie miał Wacław i z bojaźnią poglądać poczynał na wypróżniający się zapasik.
Pozostawała mu pociecha w muzyce, a czas upływał szybko na przechadzkach, graniu, kompozycji i rozważaniu dzieł mistrzów, które całemi godzinami mógł przepatrywać w magazynie pana Gr. Ale trzeba było coś począć wreszcie, chodziło o to jak? Wacław całkiem nie wiedział. Proszony, by zagrał, kilka razy, dał się namówić do spróbowania wiedeńskich piano Gr., którego miał szczęście oczarować. Kilka osób wchodzących i wychodzących z magazynu było przytomnych, zatrzymali się i słuchali. Pan Gr., znawca i sam muzyk, spytał go nareszcie:
— Czemu pan nie dasz koncertu?
Wacław uśmiechnął się i zmilczał. Nietrudno było domyślić się przyczyny.
Jednego wieczora, gdy sam na sam byli z właścicielem magazynu, młody muzyk szczerze mu odkrył położenie swoje.
— Radbym się dać poznać, znalazłbym może jakie lekcje w mieście, ale pan wiesz, że koncert drogo kosztuje, a niewiadomo, co przyniesie. Najęcie sali, zapłacenie orkiestry, światło, afisze, usługa, wszystko to znacznych wyciąga nakładów, a kto wie, czy się nawet powrócą?
— Nadto pan masz złe wyobrażenie o naszem miasteczku — rzekł pan Gr. — Spróbuj, ja ręczę, że się uda; za drugi, trzeci, czwarty nie założyłbym się, ale za pierwszy ofiaruję koszta ponieść, wrócisz mi je pan potem. Pozwól tylko przestrzec się, że nie potrzeba pisać w afiszu, skąd przybywasz, lepiej niech się domyślają, że zdaleka; reguła ogólna: im z dalszego świata kto przyjeżdża do nas, tem lepiej przyjęty; powtóre, cenę biletu położyć potrzeba wysoką, nadzwyczajną. Ja bilety w magazynie moim rozprzedawać obowiązuję się.
— Ależ wysoka cena ich odstręczy!
— Bynajmniej! Jest to stary, fałszywy bardzo przesąd. Pierwszy, co dotknął tego przestarzałego a fałszywego wyobrażenia i dał nam wszystkim piękny przykład, był berdyczowski S....l. Doszedł on, że towar im droższy, tem pochopniejszy, więcej sprawia pokusy i przyjemności kupującym: raz, że w istocie dobry, powtóre, że się ceną jego miłość własna chwalić może. Ja idę w jego ślady i nieźle mi z tem wcale. Tak we wszystkiem, za co się drogo płaci, w tem się szuka czegoś odpowiadającego cenie. Bądź co bądź zresztą, spuść się pan na moje doświadczenie.
Wacław zamilkł.
— Ale co straszniejsza, — rzekł — to wybór sztuk koncertowych; bo proszę pana, jak dogodzić tak licznym domaganiom różnego rodzaju słuchaczy?
— O, na to jest pewna formuła — odparł, uśmiechając się, pan Gr. — Reguła niemylna prawie i uświęcona zwyczajem: 1. Uwertura, rozumie się. 2. Coś bardzo trudnego, bo trudne podoba się nieznawcom, co za znawców uchodzić pragną. 3. Coś śpiewnego dla tych, co muzykę tylko jako melodję pojmują. 4. Coś krajowego dla tych, co krajowe wyżej wszystkiego cenią, naprzykład mazurek Chopina, krakowiak Kątskiego, ruskie melodje Każyńskiego, aby wszystkim było zadość. 5. Coś smętnego dla kobiet histerycznych, bo ich protekcja daleko pana zaprowadzić może... Zresztą...
— Ależ, drogi panie, — przerwał Wacław — chociaż nieuk nie jestem i wiele czasu straciłem na wyłamanie palców, na nabycie szybkości, na usamowolnienie ręki, odrazę mam od tej bieganiny i siekaniny starej szkoły Herzów i Czernych lub stukaniny mądrej Liszta, który chce z dziesięciu dwadzieścia zrobić palców.
— To nieuchronne przecie, a drugie może improwizacja (choć nieprzygotowana); ale mówmy, co wybierzemy.
— Już jeśli trudnego potrzeba, naturalnie Liszta, jest to przynajmniej muzyka.
— Bardzo dobrze! Liszt jest uosobieniem najwyższych trudności, ale co pan możesz zagrać z niego, bo Erlkönig oklepany, a Ständchen panny nawet się nie uczą.
— Bodaj symfonję Berlioza, przez niego przepisaną.
— O! to za mądre dla nas, a zwłaszcza za długie; tak coś krótszego, a con brio, naprzykład, marsz węgierski, jeśli go pan grasz.
— Gram i nieźle.
— Więc po uwerturze, którą wybierzem, wypróbowawszy wprzód, w jakiej nasza orkiestra najmniej robi omyłek, marsz węgierski Liszta; dalej...
— Wedle teorji pańskiej, potrzebaby coś śpiewnego.
— Niechybnie! Ale tyle jest rodzajów śpiewu! Zobaczmy, do kogo pan masz słabość.
— O! naturalnie do Chopina.
— Ciężko go tu pojmują; i panny piętnastoletnie, które go zrozumieć nie mogły, zrobiły mu reputację ekscentryczną.
— To zależy od wykonania; zobaczysz pan, że z nim pogodzę.
— A dalej, panie kochany, coś krajowego.
— Mazur Chopina lub jego krakowiak i Thalberga fantazja z tematów narodowych ruskich.
— Zgoda, zgoda! prześlicznie. Nareszcie dla tych Pań, o których mówiłem, trzeba koniecznie coś... Schuberta.
— Zgoda i na Schuberta, choć wolałbym jedną z sonat jego, niż śpiewek: ale kto wysłucha sonaty?
— Otóż i program gotów. Winszuję panu, że tylu i tak różnych pisarzy grać możesz; po większej części artyści nasi grają szczególnie jednego, przywiązując się do niego lub, co gorzej, grają swoje. Ale nie maszże pan co swojego?
— Swojego! Graćbym się nie odważył.
— A! przecież to teraz prawie konieczna przy każdym koncercie; niepodobna, żebyś pan choć jakiej fantazyjki nie miał na sumieniu.
— Gorzej, panie! gorzej! sonatę!
— A do licha! tak stara denominacja! Uchowaj, Boże! Zgubiłbyś się pan sonatą z nieukami i ze znawcami: pierwsiby na nią krzyczeli, że odwieczna; drudzy mogliby za wiele od niej wymagać.
— Chopin sonatę odświeżył.
— Nazwij pan jednak fantazją, to zupełnie jedno; mamy przykład Beethovena.
Długo tak jeszcze rozmawiali, a pan Gr. ze szczególnem zajęciem wziął na siebie dopomóc biednemu przybylcowi, który z bijącem sercem oczekiwał koncertu. Jak tylko ogłoszenia i afisze przylepione zostały, a cena po dukacie od miejsca rozeszła się z ust do ust, poczęto wypytywać pana Gr., a ten Wacławowi mistrzów nie żałował. Opowiadał wszędzie, że uczył się u Liszta, u Thalberga, u Chopina i Bóg wie tam u kogo; zaręczał, że gra jak sam Liszt, że to prawdziwe cudo i że nigdy nic podobnego w Żytkowie nie słyszano.
Koncert, dzięki zabiegłości i staraniom pana Gr., był dość liczny i dochód z niego na czas jakiś uspokoił Wacława; gra jego jednak nietyle się podobała, ile protektor zdawał się spodziewać. W każdej sztuce wiele tłumowi imponuje szarlatanerja: tej całkiem brakło skromnemu Wacławowi i to mu najwięcej szkodziło. Ludzie tylko tym po większej części wierzą, którzy głęboką w siebie okazują wiarę. Wacław jej nie miał. Powtóre: każdy z tych, co choćby najgorzej grali na fortepianie, miał sobie za obowiązek okazać swe znawstwo krytyką i coś w koncertancie znalazł do zganienia. Takich kilku wpłynęło na resztę, radą powtarzać techniczne ich wyrażenia, przedając je za swoje, O! z czego się to składa sąd i opinja powszechna! miły Boże! miły Boże!
Pomimo więc najlepiej obmyślanego planu koncertu, chociaż chwalono bardzo grę piękną Wacława, nie potrafił zrobić furore, jak pierwszy lepszy Niemczyk lub Francuzina, coby przyjechał z długiemi bardzo włosami i ogromną o sobie opinja. Kilka pań dyletantek. których córki pragnęły nabyć metody, życząc sobie, prócz tego w domach swych oprócz herbaty, kart i wina dać jeszcze gościom muzykę nową, zapoznały się z Wacławem. Poczęto go zapraszać bardzo uprzejmie, z tą grzecznością upokarzającą, którą panowie wyrabiają w sobie umyślnie dla artystów i chowają dla nich tylko, ale nikt, lub tak jak nikt, nie zaproponował mu dawania lekcyj.
Proszone wieczory i ranki muzykalne doreszty wycieńczyły muzyka, bo ciągnęły za sobą choć małe, ale dla niego powtarzaniem codziennem znaczące wydatki.
Któż nie wie, że niejeden podobny Wacławowi młody człowiek nieraz nad parą świeżych rękawiczek, zabłoceniem butów lub zapłatą dorożki westchnąć musi.
Jeden pan Gr. pocieszał go i nadziei dodawał, ale kilka miesięcy pobytu w Żytkowie dowiodły Wacławowi, że tu wyżyć nie potrafi. Miał tylko dwie, tanie i źle opłacane lekcje; mnóstwo zaproszeń przyjacielskich, za które odegrywać musiał jak za pańszczyznę, a do tego tuzin zazdrosnych, nieznanych nieprzyjaciół. Muzycy, chleboroby żytkowscy, co żyli z dwuzłotowych i półrublowych swych godzin, posłyszawszy jego grę, poczuli wszyscy, że prędzej czy później przepaść im przyjdzie, jeśli sobie nie poradzą. Poczęli więc na różne sposoby szkodzić Wacławowi w opinji, jako człowiekowi i artyście. Jeden z nich, gruby, tłusty, a wesoły, dobra dusza powszechnie zwany pan Falankiewicz, dowodził głośno: że Wacław był niechybnie szpiegiem; drugi utrzymywał, że grał bez taktu; trzeci, że był samouk i brakło mu metody klasycznej (ten uczył się u organisty w Berdyczowie). Nosili się z temi zdaniami po mieście i, jak każda u nas plotka choć w setnej części przyjąć się musi, przyjęły się pracowite ich potwarze tu i owdzie.
Przybiwszy w ten sposób, niepokoili się jeszcze, widząc go w Żytkowie, bo dla każdego z nich był to naprzód żywy wyrzut sumienia, a w dodatku strach nieustanny, żeby się na nim nie poznano, żeby kto jako nowego spróbować nie chciał.
Falankiewicz, który przy wielkiej masie ciała, miał także dobrą dozę sprytu, postanowił zająć się wykurzeniem go (jak mówił), zapoznać z nim, zaprzyjaźnić i dopomóc do wyjazdu, wszelkiemi sposoby mu go ułatwiając.
Z początku rad był tej znajomości Wacław, ale jakże się na niej zawiódł! Myślał, że w towarzyszu znajdzie pokarm dla duszy i serca, rozmowę o sztuce, pomoc w kształceniu się; a trafił na człowieka, który umiejąc ledwie tyle, żeby uczyć, cierpieć nie mógł swego chleba, żyjąc cały próżnowaniem, kartami i plotką.
Pierwszemi słowy Falankiewicza było narzekanie na los, zwykłe artystom.
— Co to, panie, życie nasze: at! nędza! bieda! Gdzie to się na nas poznają, gdzie to nas jak należy zapłacą, ale człek, skazany na te galery, biedę klepie i drwi z ludzi.
— Pan, zdaje mi się, skarżyć się jeszcze nie możesz.
— Ja! ja! Czyż gdyby człowiek nie był żonaty, — odparł Falankiewicz — nie chwaląc się, nie wybrałby się na większy świat, nie znalazłby i sławy, i grosza, jak drudzy? Ale tu, nie chwaląc się, żona, dzieci, przywyknienie, zresztą, nie chwaląc się, ociężałem. Niech djabli wezmą, osiadłem w tej dziurze, a to taki dziura! Na pierwsze zaraz wejrzenie — mówił dalej, uśmiechając się — powziąłem dla pana przyjaźń i, nie chwaląc się, litość mnie nad nim wzięła. Trzebaż panu było wpaść w taką, nie chwaląc się, otchłań! Szkaradna, głupia i przepaskudna mieścina; na jego miejscu, z jego młodością i talentem, wiedziałbym, nie chwaląc się, co zrobić! Oj! nigdybym tu nie mieszkał!
Wacław ruszył ramionami.
— Ale gdzież lepiej artyście? — spytał.
— Gdzie? Nie chwaląc się, wszędzie, — odparł Falankiewicz — byle nie tu: tu, panie, piekło! Ludzie albo głupi, albo źli, albo skąpi...
— Godziż się sądzić ich tak ostro, bez wyjątku?
— A! to jeszcze, nie chwaląc się, lekko — dodał. — Pan ich jeszcze nie znasz, ja, nie chwaląc się, wiele tu straciłem, a cóż zyskałem? Goły jestem, nie chwaląc się, jak i byłem, jak bizun; i żebyż wdzięczność, żeby trochę uczucia, żeby kto choć na imieniny wyszył mi poduszkę! Gdzie tam!
Wacławowi wszystkie te czcze perory nie trafiały do serca, czuł w nich, jeśli nie zdradę, bo tej domyślać się nie mógł, to przynajmniej głupotę i deklamację oklepaną; Falankiewicz tymczasem mówił a mówił i powtarzał nieustannie swe skargi i żale, mnożąc czernidła, któremiby mógł Wacławowi pobyt w Żytkowie obmierzić. Wacław siedział i słuchał zimno.
Postrzegł po niejakim czasie pan metr, że niewiele wskórał i, uplótłszy projekcik, czekał, żeby mu się zdarzyła zręczność przyprowadzić go do skutku. Trafiło się właśnie wkrótce, że przybyła z prowincji do Żytkowa pani jakaś, szukająca dla dzieci nauczyciela muzyki. Falankiewicz, dowiedziawszy się o tem, wpadł zaraz do Wacława z miną triumfującą dobroczyńcy, zacierając ręce i czuba, i zawołał:
— Zawsze miałem prawdziwą przyjaźń dla pana Wacława...
— Prawdziwie, radbym na nią zasłużyć, chciałbym ją zawdzięczyć.
— Przyjaźń moja, nie chwaląc się, jest bezinteresowna, — rzekł Falankiewicz, zasiadając — każ mi dać fajki i czem się ochłodzić, choćby kieliszek wódki.
Po chwili spoczynku, protektorskim tonem przybyły ciągnął dalej:
— Wie pan, nie chwaląc się, trafia się okoliczność jedyna dla pana.
— Cóż to być może takiego?
— Przybiegłem, nie chwaląc się, umyślnie z tą wiadomością, by go uprzedzić; jest wielu, coby mogli pochwycić przed panem; warto się pośpieszyć. Możesz pan mieć wyborne miejsce na wsi...
— Miejsce na wsi; ja najmniej sobie tego życzę.
— Jakto! Wszak niema, panie, szczęścia jak na wsi! Uściskaj mnie pan, nie chwaląc się, — podchwycił Falankiewicz — to jest okoliczność jedyna, niema jak wieś! Co pan masz robić w mieście?
— Powoli znalazłbym może.
— Nicbyś pan nie znalazł, nie, nie chwaląc się; lepiej jest usunąć się na ustronie i swobodnie kształcić w zaciszy. Będziesz pan miał tylko kilka godzin zajętych, resztę czasu swobodną zupełnie, pensyjkę na pierwszy raz niezłą, utrzymanie porządne; czegoż więcej życzyć można?
— Ale gdzież? jak?
— Gdzie? Zaraz powiem; jak? to się mnie spytaj. Ja mam moje stosunki i sposoby, i po przyjacielsku podam ci rękę.
Wacław, przejęty wdzięcznością, dziękował serdecznie, choć istotnie wracać na wieś niebardzo sobie życzył.
— Państwo Dębiccy, — rzekł Falankiewicz — bardzo godni ludzie, mają dwóch synków i chcą, żeby się przykładali do muzyki.
— Dębiccy! — zawołał Wacław, którego nazwisko, znane w okolicy Denderowa, uderzyło — pani Dębicka!
— Tak jest, pani podsędkowa Dębicka z Kudrostawu!
— To w okolicy miasteczka...
— Tak jest. Znasz pan ją?
— Trochę znam... ale...
— Masz pan co przeciwko temu miejscu?
Wacław się zarumienił. Strona ulubiona, pamiętna, kolebka jego młodości, nęciła go ku sobie, ale zarazem przypominała, czem był ten dom państwa Dębickich, i przykro ścisnęło mu się serce.
Państwo podsędkowie oboje odegrywali komedję dobrego tonu; dom ich, doskonale śmieszny i odstręczający, dla Wacława ostatni był, do któregoby się dostać, nawet nie mając kawałka chleba, pragnął. Dębicki niegdyś ekonomował, co najmniejsza; ale to był grubjanin, bez wychowania, chciwy, rozpanoszony kradzieżą; a że się już zmógł na dwie wioski, udawał podpanka, nabrał potężnego tonu i za pan brat chodził bodaj z książęty. Żona jego (dobrze dobrana para), krzykliwa baba, jak on skąpa, jak on kłótliwa, opryskliwa, sekutnica, poczynała także chorować na tony pańskie i dlatego chłopców swych przedewszystkiem uczyć chcieli francuszczyzny i fortepianu, angielskiego języka i czego tylko nie umieli sami. W sąsiedztwie powszechnie wyśmiewano się z Dębickich i brano ich na zęby, bo stroje ich, zaprzęgi, dom, meble, liberja, krygi, miny, pretensje, mowa były istotnie godną śmiechu karykaturą. Jejmość, ongi garderobiana w książęcym domu od lat dziecinnych, trochę liznąwszy francuszczyzny, paplała nią w najokropniejszy sposób i prawiła zupełnie serjo największe niedorzeczności; sam pan śmiało wspominał ojca swego starostę, dziada podkomorzego, choć wszyscy wiedzieli, że jeden był podstarościm, a drugi marszałkiem dworu.
Taki to dom otwierał się Wacławowi; ale gdy w każdym innym razie byłby propozycję odrzucił, teraz znużony jakąś tęsknotą, wyczerpnąwszy środki utrzymania, jakkolwiek czuł wielki wstręt do Kudrostawu i zawahał się, gdy mu o nim wspomniał Falankiewicz, wziął jednak rzecz do namyślenia.
Nazajutrz jeszcze niepewien. czy miejsce to przyjmie, naglony, postanowił pójść z Falankiewiczem do pani Dębickiej. Stała ona w zajezdnym domu na Cudnowskiej ulicy dosyć pokaźnie i wypakowywała swe stroiki, sądząc, że jej w Żytkowie będą potrzebne, gdy wszedł znajomy jej Falankiewicz z Wacławem.
Pani podsędkowa mogła mieć lat około czterdziestu, ale zachowała się świeżo i zdrowo, a rumiane wydęte policzki świadczyły, że miała się dobrze i że jej na niczem nie zbywało. Na pierwszy rzut oka poznała wychowańca hrabiów z Denderowa i pochlebiło jej to niezmiernie, że ten, który dawał lekcje hrabiance, może uczyć synów. Wacław postanowił żądać wiele, żeby miał powód powiedzieć sobie:
— Cóżem winien, próbowałem, nie udało mi się. Rozum bowiem nie pozwalał odrzucać, a serce wstręt czuło nieprzezwyciężony.
— A! wszak to pan Wacław! a Bon soir, Monsieur Wacław! a to pan! Bardzom rada znaleźć znajomego w tym kraju!
— I ja, pani dobrodziejko.
— Jaki to pan Falankiewicz szczęśliwy, że na pana trafił.
— W istocie — odparł otyły metr, zukosa mierząc oczyma oboje — nie chwaląc się, bardzom szczęśliwy, bo widzę, że państwo się łatwo ułożą i będą z siebie kontenci.
Po tych grzecznościach przyszło do rzeczy, a Wacław pośpieszył zażądać wiele, by od siebie odstręczyć, ale Falankiewicz zgóry go zakrzyczał:
— Nie słuchaj, pani podsędkowo dobrodziejko! Musi on od tego odstąpić...
I jak zaczęli go męczyć we dwoje, artysta, który brzydził się tym targiem i przedawaniem siebie, znużony, nieco ustąpić musiał. Tak niespodzianie przyszło do zgody z radością wszystkich, ze smutkiem jego.
Chwycił się za głowę, wyszedłszy z tego domu, pomyślawszy, że się zaprzedał, a Falankiewicz powiódł go odurzonego danem słowem do winiarni i kazał się poić na rachunek należnego pośrednikowi mohoryczu; pożyczył wostatku kilka rubli u Wacława i tak go, uśmiechając się, odszedł.
Nazajutrz rano zaraz pani podsędkowa Dębicka ze zdobyczą swoją zaczęła się w podróż wybierać, kończąc szybko sprawunki zapasów do domu, które jako tańsze w Żytkowie skupowała.
Wacław, widząc nieuchronnym wyjazd, smutnie przygotował się do drogi, bez żalu opuszczając miasto, którego nie polubił, do którego przywiązać się nie miał czasu, z którem go nic nie łączyło. Może też myśl tajemna, z której sobie nie zdawał sprawy, myśl zbliżenia się do Denderowa, słodziła mu przykrą perspektywę pobytu w Kudrostawie.
Około południa, nałajawszy Żydów, nakłóciwszy się z kupcami, nakrzyczawszy na pijanych ludzi, pani podsędkowa siadła do kocza ze służącą, wskazując Wacławowi miejsce na przodzie, i w milczeniu rozpoczęła się podróż, która artystę zawracała nazad ku rodzinnemu kątkowi świata, opuszczonemu niedawno i pożegnanemu na długo, a jakimś losem zbliżającego się znów ku niemu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.