Przejdź do zawartości

Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga dziewiąta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Użytek okien na rzekę
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga dziewiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Użytek okien na rzekę.

Klaudyusz Frollo (bo sądzimy, że czytelnik jest domyślniejszym niż Febus i w nieznajomym poznał alchemika), Klaudyusz Frollo, mówimy, macał przez czas niejaki po ciemnej klicie, w której go zamknął kapitan. Byłto rodzaj strychu, który słusznie psiarnią nazwał kapitan; nie było w nim okna, ani żadnego otworu, a był tak niski, że stanąć w nim było niepodobna. Klaudyusz skulił się i przysiadł w śmieciach i wapnie, które opadało pod jego nogi, macając zaś, znalazł kawałek szkła, które dla ochłodzenia przyłożył do pałającego czoła.
Co w tej chwili działo się w duszy alchemika, Bóg tylko wie.
Jakim porządkiem snuli się w myśli Esmeralda, Febus, Jakób Charmolue, ukochany brat, porzucony przez niego w błocie, jego życie przeszłe, jego sława — nie umiemy powiedzieć. To tylko pewne, że te myśli strasznie były zmieszane i bezładne.
Czekał dopiero kwadrans, a zdawało mu się, że wieki. Nagle usłyszał skrzypienie schodów: ktoś wchodził. W drzwiach jego celi była szpara; przyłożył doń oko. Naprzód ukazała się stara ze światłem, następnie Febus muskający wąsy, wkońcu młoda i piękna Esmeralda. Alchemik zadrżał, jakiś mrok padł mu na oczy, pulsy poczęły bić mocno, przedmioty kręcić się wkoło — i nic już nie widział.
Kiedy przyszedł do siebie, Febus i Esmeralda byli sami; siedzieli na kufrze przy lampie, której blade światełko rzucało cień na ich twarze. Obok kufra było okno, przez które widzieć było można kawałek obłoków i księżyc kiedy-niekiedy.
Młoda dziewica była zapłoniona, drżąca. Długie spuszczone rzęsy nie pozwalały widzieć jej oczu; oficer zaś, na którego nie śmiała spojrzeć, był promieniejący. Machinalnie kreśliła końcem palca na ławie tajemnicze linie i patrzyła na palce. Koza leżała u jej stóp.
Kapitan był bardzo ładnie ubrany; na kołnierzu i mankietach miał złote hafty — wielka ówczesna elegancya.
Klaudyusz nie mógł dosłyszeć co mówili, bo krew w nim wrzała i serce strasznie biło.
(Rzecz nudna, rozmowa miłosna. „Kocham cię wiecznie“, muzyka nieznośna dla obojętnych słuchaczy; Klaudyusz nie był przecież obojętnym).
— Ach! — mówiła młoda dziewczyna, nie podnosząc oczu — nie pogardzaj mną, panie! Wiem, że to, co czynię, jest złem.
— Tobą pogardzać, moje dziecię! — odpowiedział czule oficer — tobą pogardzać? i dlaczego?
— Żem poszła z tobą.
— Jeżeli ci o to idzie, moja droga, nie rozumiemy się wcale. Nie powinienem tobą pogardzać, ale cię raczej mógłbym nienawidzieć.
Dziewczyna spojrzała nań z trwogą.
— Mnie nienawidzieć! i cóżem takiego panu uczyniła?
— Dałaś się tak długo prosić.
— Niestety! — rzekła — jeżeli nie dotrzymam ślubu... nie znajdę już moich rodziców. Ale cóż mię to obchodzi?... Teraz nie potrzebuję ojca i matki.
To mówiąc, wlepiła w kapitana swe wielkie, czarne oczy, zwilżone radością i czułością.
— Nie rozumiem cię — rzekł Febus.
Esmeralda milczała; następnie z oka trysnęła jej łza, z piersi wydarło się westchnienie i rzekła:
— Ach! panie, kocham cię!
Młoda dziewica tyle w sobie miała woni czystości, tyle wdzięku cnoty, że Febus był przy niej nieśmiałym. Przecież odezwał się:
— Kochasz mię! — I objął z uniesieniem jej kibić.
Alchemik widział to, i końcem palca dotknął sztyletu, który trzymał ukryty pod płaszczem.
— Febusie, — mówiła łagodnie cyganka, odpychając ręce kapitana — ty jesteś dobrym, wspaniałym i pięknym; ty mię ocaliłeś z niebezpieczeństwa, mnie, biedną sierotę. Och! ja dawno marzyłam o rycerzu, któryby mi ocalił życie. Ja o tobie marzyłam, mój drogi, zanim cię znałam; w marzeniu widziałam cię w takim samym stroju, ze szpadą, z tą samą wspaniałą postawą. Febus! Ach! jak ja lubię twoje imię, twoje ostrogi, twój pałasz. Mój drogi, wyjmij twój pałasz, niech go zobaczę.
— Dziecinną jesteś! — mówił kapitan, i odpiął z uśmiechem pałasz.
Cyganka przyglądała się rękojeści, ostrzu; wreszcie pocałowała miecz, mówiąc:
— To miecz walecznego rycerza, którego kocham.
Febus skorzystał z chwili, aby pocałować dziewczynę, która się zaczerwieniła jak wiśnia. Alchemik w ciemności zgrzytnął zębami.
— Febusie, — mówiła cyganka — pozwól mi mówić. Przejdź się troszkę, niech się przypatrzę twojej figurze, niech mi zabrzęczą twoje ostrogi. Ach! jakiś ty piękny!
Kapitan powstał i z uśmiechem zadowolenia rzekł:
— Ach! jakżeś dziecinna!... A czyś mnie widziała w paradnym mundurze?
— Nie — odpowiedziała.
— Tamten, to dopiero piękny.
Febus znowu siadł przy niej, ale bliżej, niż przedtem.
— Słuchaj, moja droga...
Cyganka z gracyą przytknęła rękę do jego ust.
— Nie, ja cię słuchać nie będę. Czy mię kochasz? Ja chcę, żebyś mi tylko powiedział, czy mię kochasz?
— Czy cię kocham, mój aniele! — zawołał kapitan wpół przyklękając. — Moje ciało, moja krew, moja dusza, wszystko dla ciebie i za ciebie. Kocham cię, jak nigdy nie kochałem.
Kapitan po wielokroć powtórzył to zdanie, aż oddech jego stał się stłumionym. Na to namiętne oświadczenie cyganka spojrzała nań wzrokiem anielskim i mówiła cicho:
— Febusie mój, teraz chciałabym umrzeć.
Febus znowu ją pocałował, a alchemik zadrżał w swej kryjówce bardziej jeszcze, niż pierwiej.
— Umrzeć! — zawołał kapitan — co mówisz, mój aniele? Właśnie teraz żyć potrzeba, kiedy nas czeka szczęście i roskosz. Słuchaj, moja Similar... Esmeraldo... przebacz, jakieś saraceńskie masz imię, na którem język się łamie: niepodobna go wymówić.
— Ach! mój Boże, a ja sądziłam, że to imię ładne, choćby dlatego, że niezwykłe; ale kiedy ci się nie podoba, nadaj mi inne.
— Mniejsza o imię; gdy się do niego przyzwyczaję, będzie równie dobre, jak każde inne. Słuchaj mię, moja droga Similar: kocham cię, kocham namiętnie! Znam jedną panienkę, która za to aż się wścieka ze złości.
— Ze złości! i któż to taki? — przerwała.
— I co nas to obchodzi! — rzekł Febus — czy kochasz mię?
— Ach! — rzekła tylko.
— Więc dosyć. Przekonasz się, jak ja cię kocham również. Niech mię dyabli wezmą, jeżeli cię nie uczynię najszczęśliwszą. Będziemy mieli ładny, mały domek; każę łucznikom przechadzać się pod twemi oknami, będę cię prowadził na widowiska i będę się starał o wszelkie przyjemności dla ciebie.
Dziewczyna, zatopiona w uroczych myślach, marzyła przy dźwięku jego głosu, nie słysząc wyrazów.
— O! będziesz bardzo szczęśliwą — mówił kapitan i jednocześnie odpinał pas cyganki.
— Co robisz? — krzyknęła z żywością; śmiałość ruchu tego zbudziła ją z marzeń.
— Nic, — odpowiedział Febus — mówiłem, że gdy będziesz ze mną, będziesz musiała porzucić ten strój dziwaczny.
— Gdy będę z tobą, mój drogi — powtórzyła czule dziewica. I znowu umilkła i zamyśliła się.
Kapitan, ośmielony powolnością, objął jej kibić, zaczął ją pieścić, a jednocześnie rozpinał stanik; alchemik ze swej kryjówki widział wychylające się nagie ramiona cyganki, jak księżyc z obłoków.
Ona nie zwracała na to uwagi, pogrążona w zadumie, nagle odwróciła się ku niemu:
— Febusie, — rzekła z wyrazem nieskończonej miłości — naucz mię twojej religii.
— Mojej religii! — zawołał kapitan, zanosząc się od śmiechu. — Ja cię mam uczyć mojej religii? Cóż przyjdzie ci z mojej religii?
— Żebyśmy się pobrać mogli — odpowiedziała.
Twarz kapitana przybrała wyraz zdziwienia, pogardy i namiętności rozpustnej.
— Tere, fere! A któż tu mówi o ożenieniu?
Dziewczyna zbladła i pochyliła głowę na piersi.
— Moja kochanko, — znowu rzekł czule Febus — cóż to za dzieciństwo? wielkie rzeczy małżeństwo! alboż to nie można kochać bez tego?
Klaudyusz widział i słyszał wszystko. Drzwi były ze spróchniałych desek i tworzyły szczeliny zanadto wielkie dla jego sępiego oka. Alchemik, żyjący dotąd w ścisłej czystości, wrzał wobec tej sceny — młoda i piękna dziewczyna z pełnym zapału młodzieńcem roztopiony ołów lała w jego żyły. Wewnątrz namiętne nurtowały go wzruszenia; jego oko gorzało, serce wyrywało się z piersi. Ktoby mógł widzieć w tej chwili postać nieszczęśliwego, znalazłby w nim podobieństwo do tygrysa, patrzącego z klatki, jak szakal pożera gazelę. Źrenice jego gorzały jak świeca przez szczeliny drzwi.
Naraz Febus zerwał szybko z jej piersi zasłonę. Biedna dziewczyna, blada i zamyślona, ocknęła się nagle; cofnęła się na drugi koniec izdebki, spojrzała na nagie ramiona i piersi, i, zarumieniona ze wstydu, skrzyżowała ręce na łonie. Gdyby nie płomień, którym gorzały jej lica, widząc ją milczącą i nieruchomą, sądziłbyś, że to jest posąg Wstydliwości.
Kapitan, zdzierając z niej stanik, odkrył tajemniczy woreczek, który miała na szyi.
— Co to masz na piersiach? — rzekł, znajdując pozór zbliżenia się do obrażonej dziewczyny.
— Nie ruszaj pan tego! — odrzekła żywo — to mój anioł-stróż, który da mi możność wynalezienia rodziców. Och! panie kapitanie, odejdź! Matko, moja biedna matko, gdzie jesteś? Panie Febusie, oddaj mi zasłonę.
Febus cofnął się i rzekł obojętnie:
— Widzę, że mię nie kochasz.
— Ja go nie kocham! — zawołała biedna dziewczyna, i w tej samej chwili uwiesiła się na szyi kapitana. — Ja cię nie kocham, mój Febusie! Ach! jak możesz rozdzierać mi tak serce? A więc weź mię, jestem twoją! Co mię obchodzi matka? wszak ty jesteś moją matką, bo ciebie kocham. Febusie, mój najukochańszy Febusie, spojrzyj na mnie; wszak nie odepchniesz od siebie tej, która cię kocha? Moja dusza, moje życie, ja cała jestem twoją. Kiedy ci się nie podoba żenić, to się obejdzie i bez ślubu; zapomniałam, że jestem biedną ulicznicą, a ty, mój Febusie, szlachcicem. Śliczna rzecz, aby ulicznica szła za oficera! Nie, Febusie, nie, ja nie zastanowiłam się nad tem. Będę twoją kochanką, twoją pieszczotą, czem sam chcesz tylko. Wszak od urodzenia jestem wzgardzoną, samą, opuszczoną — i cóż mi to znaczy, kiedy kocham? Należąc do ciebie, będę dumną i najszczęśliwszą. A kiedy się zestarzeję, albo zbrzydnę, Febusie, kiedy mię nie będziesz mógł kochać — pozwolisz, że ci będę służyła. Inne będą cię pieściły, a ja, biedna służąca, wyczyszczę twoje ostrogi, wytrzepię twoje suknie i podam obuwie. Wszak prawda, że ty będziesz miał litość nademną? Nam, cygankom, niewiele też potrzeba: swoboda, powietrze i miłość! tego dosyć.
To mówiąc, zarzuciła mu ręce na szyję; patrzała nań z uśmiechem i z płaczem zarazem. Pierś jej dziewicza obcierała się o sukno i hafty. Kapitan, upojony szczęściem, przytknął gorejące usta do pięknych afrykańskich ramion. Dziewica, przechylona wtył, drżała pod tym pocałunkiem.
Nagle nad głową Febusa inną ujrzała głowę, o rysach śniadych, pozieleniałych ze wzruszenia, ze wzrokiem potępieńca, — a przy tej twarzy była dłoń, trzymająca sztylet. Była to twarz i dłoń alchemika, który wyłamał drzwi i wyszedł. Dziewczyna zlodowaciała na to straszne zjawisko, jak gołąb, gdy w jego gniazdo tchórz zajrzy.
Nie zdążyła nawet krzyknąć. Sztylet wzniósł się nad Febusem, zniknął i ukazał skrwawiony.
— Przekleństwo! — zawołał kapitan, i upadł.
Ona zemdlała.
W chwili, gdy się jej oczy zwierały, gdy z niej czucie ulatywało, zdawało jej się, że jej ust ogień dotyka, że ją rozpalone żelazo kata piętnuje.
Gdy odzyskała zmysły, patrol ją otaczał; wynoszono ciało kapitana, widziadło straszne znikło; okno izdebki, wychodzące na rzekę, było otwarte. Gdy podnoszono czarny płaszcz, leżący przy niej, sądząc, że należał do kapitana, słyszała wokoło siebie szepty:
— To czarownica, która zasztyletowała kapitana z pocztu łuczników królewskich.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.