Klub Pickwicka/Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Ranek, który ukazał się oczom pana Pickwicka, o godzinie ośmej następnego dnia, nie był obliczony na to, by podnieść go na duchu lub zmniejszyć depresję, w jaką wpadł po wczorajszej nieudanej misji. Niebo ciemne było i ponure, powietrze wilgotne i mgliste, ulice mokre i śliskie. Dym wisiał leniwo nad kominami, jak gdyby brakło mu odwagi unieść się wgórę, a deszcz siąpił wolno i smutno, jak gdyby nie chciało mu się nawet padać. Na dziedzińcu, przed stajnią, kogut kołysał się na jednej nodze, pozbawiony zwykłego ożywienia. Pod niski dach przybudówki schronił się osioł z taką miną, jak gdyby nosił się z zamiarem popełnienia samobójstwa. Na ulicach nie widziałeś nic prócz parasoli i nie słyszałeś nic prócz uderzania kropel deszczowych.
Przy śniadaniu prawie nie rozmawiano. Nawet pan Bob Sawyer odczuwał tego dnia wpływ pogody i skutki poprzednich wzruszeń. Według jego własnego kwiecistego określenia był „przyćmiony“. Pan Ben Allen również, pan Pickwick również.
W napięciu oczekiwania, że się wkońcu nieco wypogodzi, przeczytano kilkakrotnie ostatnie pisma londyńskie z zainteresowaniem, dobrze znanem w chwilach ostatecznego przygnębienia. Każdy cal dywana został schodzony z podobną wytrwałością. Oknem wyglądano jedynie z obowiązku. W rozmowie poruszano wszelkie możliwe tematy, które natychmiast gasły. Wreszcie koło południa, pan Pickwick widząc, że się nie zanosi na żadną zmianę, rezolutnie zadzwonił i kazał zaprzęgać.
Chociaż drogi były grząskie a deszcz rozpadał się jeszcze gwałtowniej, chociaż w okna karety uderzały grudy błota i strumienie wody a jazda dla pasażerów wewnątrz wehikułu była prawie tak przykra, jak dla siedzących zewnątrz, ruch i poczucie, że się coś robi, okazały się czemś nieskończenie wyższem od siedzenia w nudnym pokoju, patrzenia na nudny deszcz padający na nudne ulice; wszyscy przyznali zgodnie, iż dobrze robią, że jadą, i nie mogli się sobie dość nadziwić, dlaczego odkładali odjazd, mogąc odjechać już oddawna?
Kiedy stanęli w Coventry, by zmienić konie, para buchająca z nich stała się tak gęsta, że nie było poza nią widać chłopca stajennego, słyszano tylko jego głos, którym oznajmił, że należy mu się Złoty Medal przy następnem rozdawaniu nagród przez Human Society za to, że zdjął pocztyljonowi kapelusz, ponieważ woda lała się z niego strumieniami, co groziło (mówił ów niewidzialny jegomość) zatopieniem jego (pocztyljona), gdyby stajenny nie był człowiekiem wielkiej przytomności umysłu i przez zdjęcie kapelusza i wytarcie twarzy słomą nie uratował mu życia.
„Bardzo przyjemnie!“ powiedział pan Bob Sawyer, nastawiając kołnierz płaszcza i zakrywając usta szalikiem w celu umiejscowienia oparów wódki, którą właśnie przełknął.
„Bardzo!“ przyznał grzecznie Sam.
„Nie mówisz tego szczerze!“ powiedział Bob.
„Nie wiem, czy to konieczne, jeżeli już pan był szczery“, odrzekł Sam.
„To żadna wymówka!“ powiedział Bob.
„Tak, panie“, odrzekł Sam. „Jest dobrze jak jest! jak powiedział młody szlachcic, gdy przyznano mu pensję, ponieważ dziadek wuja jego matki zapalił kiedyś fajkę Jego Królewskiej Mości, bo miał przy sobie krzesiwo!“
„Niezły powód!“ powiedział pan Bob pobłażliwie.
„Młody szlachcic powtarzał to co kwadrans do końca swego życia!“ dodał Sam.
„Czy wzywano pana kiedy“, zapytał Sam, zniżając głos do tajemniczego szeptu, „czy wzywano pana kiedy, odkąd pan został rzezignatem, do pocztyljona?“
„Nie przypominam sobie!“ odrzekł Bob.
„A widział pan kiedy, grasując (jak się to mówi o duchach) po szpitalu, pocztyljona?“ pytał Sam dalej.
„Nie, nie przypominam sobie!“ odrzekł Bob.
„Nigdy nie widział pan na cmentarzu mogiły pocztyljona, ani trupa pocztyljona?“ katechizował go Sam w dalszym ciągu.
„Nie!“ odrzekł Bob. „Nigdy!“
„Nigdy!“ z triumfem zawołał Sam. „I nigdy pan nie zobaczy! Jest coś jeszcze, czego nie widział nikt w świecie: zdechłego osła! Nikt nigdy nie widział zdechłego osła, z wyjątkiem gentlemana w czarnych jedwabnych pantalonach, którego znała młoda niewiasta, właścicielka kozy. Ale to był francuski osioł, więc trzeba do niego przykładać inną miarę
„No, a co to ma wspólnego z pocztyljonem?“ spytał Bob.
„Bardzo dużo!“ powiedział Sam. „Nie będę szedł tak daleko, by zacząć od tego, jak to czyni wielu rozumnych ludzi, że i pocztyljon i osioł jest nieśmiertelny. Ale ja powiadam, że jak tylko poczują, że z nimi szlus — obaj dają nura niewiadomo dokąd i ślad po nich zanika. Co się z nimi dzieje — nikt nie wie! Przypuszczam jednak, że idą szukać przyjemności na drugim świecie, bo na tym nie widziano jeszcze, by pocztyljon albo osioł mieli jaką przyjemność!“
Wykładaniem tej ciekawej teorji i popieraniem jej wieloma faktami i danemi statystycznemi Sam Weller skracał sobie czas podróży do Dunchurch gdzie zjawił się suchy pocztyljon i świeże konie. Następną stacją był Daventry, potem Towcester. A gdy wyjeżdżali z każdej z tych stacyj, lało jeszcze gorzej niż gdy zajeżdżali przed nią.
„Powiadam“, odezwał się Bob Sawyer, zaglądając w okno karety, gdy stanęli przed oberżą pod „Głową Saracena“ w Towcester, „że tak dalej nie pójdzie!“
„Jak Boga kocham!“ zawołał pan Pickwick budząc się z drzemki. „Obawiam się, że pan zmókł!“
„Doprawdy? Rzeczywiście“, odpalił Bob. „Tak, odrobinę! Czuję niemiłą wilgoć!“
Bob miał wygląd „wilgotny“, gdyż deszcz spływał mu z płaszcza, z rękawów, z kolan, z kołnierza. Cała jego postać tak błyszczała od wilgoci, że można ją było wziąć za kawał ceraty.
„Trochę zmokłem“, przyznał Bob, wstrząsając się i lejąc wodę jak hydrant albo pies nowofundlandzki, który tylko co wylazł z wody.
„Sądzę, że niepodobna jechać w nocy!“ powiedział pan Ben.
„Niema mowy!“ powiedział Sam Weller, mieszając się do rozmowy. „To poprostu okrucieństwo wymagać czegoś podobnego od zwierząt! — Mają tu łóżka, proszę pana“, dodał, zwracając się do pana Pickwicka. „Zajazd czysty i wygodny. Za pół godzinki mogą sporządzić smaczny obiadek, proszę pana! Parę ptaszków i smaczny kotlecik, groszek francuski, torcik, różne delikatesy. Radziłbym panu zatrzymać się, gdzie stoimy. Radzę słuchać, jak mawiał pewien lekarz!“
Na szczęście ukazał się właściciel oberży pod „Głową Saracena“, potwierdzając informacje pana Wellera dotyczące urządzeń jego zakładu; poparł też zdanie Sama co do złego stanu dróg, wątpliwości, czy na następnej stacji dostanie się świeże konie, dodając zapewnienie, że przez całą noc będzie lało — pewne to, jak śmierć! — że ranek będzie taki sam — z tą samą śmiertelną pewnością! — oraz poruszył inne tematy nieobce właścicielom zajazdów.
„Dobrze“, powiedział pan Pickwick. „Ale muszę koniecznie wysłać list do Londynu, by go wręczono jutro raniutko! Jeżeli nie znajdę posłańca, muszę jechać!“
Gospodarz uśmiechnął się z zadowoleniem. Nic łatwiejszego! Gentleman owinie list w szary papier i wyśle go pocztą nocną albo nocnym dyliżansem z Birmingham! Jeżeli gentlemanowi chodzi o to, by list został zaraz doręczony, niech napisze na kopercie: „Doręczyć zaraz!“, co wystarczy. Jeszcze lepiej, jeżeli gentleman dopisze: „Oddawcy dać pół korony za odniesienie!“
„Dobrze!“ powiedział pan Pickwick. „Zostajemy!“
„Światła, John! I napalić w piecu! Gentlemani przemokli!“ zawołał gospodarz. „Tędy panowie! Proszę się nie troszczyć o pocztyljona, panowie! Przyślę go, kiedy panowie zażądacie! John! świece“.
Przyniesiono świece, zapalono w kominku, dorzucono kilka polan. W dziesięć minut później garson rozkładał już na stole biały obrus, zapuszczono firanki, ogień trzeszczał wesoło i wszystko przybrało taki wygląd (jak zwykle zresztą w każdej gospodzie angielskiej), jak gdyby oddawna oczekiwano podróżnych i przygotowano wszystko dla ich wygody już poprzedniego dnia.
Pan Pickwick zajął miejsce przy bocznym stoliku i nakreślił parę słów do pana Winkle, zawiadamiając go, że zatrzymała ich niepogoda, i że następnego dnia będzie z pewnością w Londynie. Przedtem nie chce mówić o rezultacie swojej wyprawy. List ten szybko włożono do koperty i odesłano do baru przez pana Wellera.
Sam zostawił list pod opieką gospodyni i osuszywszy się przed ogniem w kuchni, szedł ściągać swemu panu przemokłe buty, gdy nagle zatrzymał go widok gentlemana łysego, który siedział nad stosem gazet przy stoliku. Czytał z przejęciem jakiś artykuł, przyczem marszczył nos i wykrzywiał twarz, co nadawało mu majestatyczny wyraz bezbrzeżnej pogardy.
„Ho, ho!“ zawołał Sam. „Znam skądcić ten łeb i te rysy! Okulary i daszek również! Eatanswill — albo jestem kiep!“
Sam zakasłał się nagle, a to dlatego, by zwrócić uwagę
gentlemana; gentleman spojrzał, podniósł głowę i okazał
głębokie i myślące rysy pana Potta z „Gazety Eatanswillskiej“.
„Przepraszam pana“, powiedział Sam zbliżając się. „Mój pan jest tutaj!“
„Ts! ts!“ zawołał pan Pott, wciągając Sama do izby i zamykając drzwi z wyrazem tajemniczego niepokoju i przejęcia.
„Co się stało, proszę pana?“ spytał Sam, rozglądając się bezmyślnie.
„Ani mi się waż szepnąć, jak się nazywam!“ zawołał pan Pott. „To żółta okolica! Gdyby rozwścieczona ludność dowiedziała się, że tu jestem, rozszarpanoby mię w kawały!“
„Nie, doprawdy?!“ spytał Sam.
„Padłbym ofiarą ich wściekłości“, ciągnął pan Pott. „A jakże tam twój pan, młodzieńcze?“
„Zatrzymał się tu na nocleg z kilkoma przyjaciółmi, w drodze do miasta!“ odrzekł Sam.
„Czy i pan Winkle należy do nich?“ zapytał pan Pott marszcząc się lekko.
„Nie, proszę pana! Pan Winkle nie rusza się teraz z domu. Ożenił się“.
„Ożenił się!“ zawołał pan Pott bardzo gwałtownie. Potem umilkł i dodał wolno, mściwym głosem: „To mu się należało!“
Dawszy upust złośliwości i bezlitosnemu triumfowi nad pokonanym wrogiem, pan Pott zapytał, czy pan Pickwick i jego przyjaciele należą do „błękitnych?“ Otrzymawszy zadawalniającą odpowiedź od Sama, który wiedział o tem akurat tyle, co i pan Pott, pan Pott zgodził się pójść do pokoju pana Pickwicka, gdzie przyjęto go bardzo serdecznie. Natychmiast postanowiono też zjeść wspólnie obiad.
„Jakże tam sprawy w Eatanswill?“ spytał pan Pickwick, gdy pan Pott usiadł przy ogniu a całe towarzystwo zrzuciło przemokłe obuwie i wciągnęło suche pantofle. „Czy „Niepodległość“ jeszcze istnieje?“
„Niepodległość“, odrzekł pan Pott, „wciąż jeszcze prowadzi swój niecny i nędzny żywot, pogardzana i nienawidzona nawet przez tych nielicznych, którzy wiedzą o jej marnem istnieniu. Zduszona własnem plugastwem, które tak popierała! Oślepiona i ogłuszona wyziewami brudu, który wyhodowała. Wstrętna ta szmata, nie zdająca sobie na szczęście sprawy ze swego upadku, grzęźnie szybko w zdradliwem błocie, łudząc się, że daje twarde i nowoczesne podstawy niższym warstwom społeczeństwa. Błoto, w którem grzęźnie, podnosi się już nad jej głowę i wkrótce pochłonie ją nazawsze!“
Wygłosiwszy ów manifest (wyjątek z artykułu wstępnego z przed tygodnia!) z wielką siłą przekonania, wydawca zatrzymał się, by złapać oddech i spojrzał majestatycznie na pana Boba Sawyera.
„Jest pan młodym człowiekiem, panie!“ powiedział pan Pott.
Bob przytaknął.
„Pan również!“ zwrócił się pan Pott do pana Allena.
Ben przyjął do wiadomości ten delikatny wyrzut.
„I obaj wyznajecie szczerze te zasady, które przez tyle lat głosiłem ku zbudowaniu i pożytkowi mieszkańców tego królestwa?“ poddał pan Pott.
„Doprawdy nie wiem“ powiedział Bob Sawyer. „Ja...“
„Przyjaciel pański, panie Pickwick, nie dał się chyba zatruć?“ zawołał pan Pott. „Jest błękitny!“
„Nie, nie“ powiedział pan Bob. „Jestem obecnie pewnego rodzaju tęczą. Wszystkie barwy!“
„Chwiejny, chwiejny!“ uroczyście oznajmił pan Pott. „Żałuję, że nie mogę pokazać panu serji pięciu artykułów, jakie ukazały się w „Gazecie Eatanswillskiej“. Ośmielam się twierdzić, że niebawem oprze pan swoje poglądy na zdrowych zasadach błękitnych!“
„Przypuszczam, że wkońcu zupełnie zsinieję!“ powiedział pan Bob.
Pan Pott spojrzał nieufnie na pana Boba, potem zwrócił się do pana Pickwicka.
„Widział pan, oczywiście, artykuły literackie, które ukazały się w „Gazecie“ w ostatnich trzech miesiącach, a które narobiły tyle hałasu... powiedziałbym uniwersalnego hałasu na całym świecie!“
„Byłem tak zajęty rozmaitemi sprawami w ostatnich czasach“, tłumaczył się pan Pickwick „że nie mogłem śledzić..“
„Szkoda! Powinien pan był śledzić!“ surowo powiedział pan Pott.
„Poprawię się“, powiedział pan Pickwick.
„Zjawiły się w formie obszernego przeglądu z zakresu metafizyki w Chinach“, powiedział pan Pott.
„O!“ zawołał pan Pickwick. „Pańskie pióro, mam nadzieję?“
„Pióro mego krytyka“, z godnością odpowiedział pan Pott.
„Zawiły temat, powiedziałbym“, rzekł pan Pickwick.
„Ogromnie!“ Powiedział pan Pott, robiąc bezgranicznie uczoną minę. „Nagłowił się nad nim, że pozwolę sobie użyć wyrażenia technicznego. Na moje żądanie przeczytał nawet Encyclopoedia Britannica“.
„Naprawde?“ zawołał pan Pickwick. „Nie wiedziałem nawet że bezcenne to dzieło zajmuje się również metafizyką w Chinach!“
„Czytał, panie“, powiedział pan Pott, kładąc rękę na kolanie pana Pickwicka i spoglądając z uśmiechem intelektualnej wyższości. „Czytał o metafizyce pod literą „M“, a o Chinach pod „C“, i skombinował jedno z drugiem. Rozumie pan?“
Oblicze pana Potta tchnęło taką grandeur na wspomnienie potężnych wyników owego naukowego przedsięwzięcia, że minęło parę dobrych chwil, zanim pan Pickwick był w stanie podjąć rozmowę. Wreszcie, gdy oblicze redaktora przyjęło stopniowo wyraz właściwej mu moralnej supremacji, pan Pickwick ośmielił się podtrzymać rozmowę, pytając:
„Czy wolno zapytać, jaka wielka sprawa zagnała pana tak daleko od domu?“
„Ta sama sprawa, która przyświeca mi we wszystkich moich pracach“, odrzekł pan Pott. „Dobro kraju!“
„Przypuszczam, że to sprawy publiczne“, powiedział pan Pickwick.
„Tak panie“, powiedział pan Pott, „tak“. Tu, nachyliwszy się nad panem Pickwickiem, szepnął: „Jutro moi przeciwnicy urządzają w Birmingham bal. Z kolacją!“
„Dobry Boże!“ zawołał pan Pickwick.
„Tak, panie, z kolacją!“ dodał pan Pott.
„Pan nie mówi chyba serjo!“ zawołał pan Pickwick.
Pan Pott skinął złowróżebnie.
Chociaż pan Pickwick udawał, że go wielce zdumiała ta wiadomość, tak jednak mało był uświadomiony politycznie, że nie mógł zdać sobie sprawy, dlaczego fakt ten ma być trzymany w takiej tajemnicy? Zauważywszy to, pan Pott wyciągnął ostatni numer „Gazety Eatanswillskiej“ i odwołał się do następnego artykułu:
„Gad współczesności zieje zatrutym jadem bezskutecznie i beznadziejnie, pragnąc skazić szanowne nazwisko naszego elekta, czcigodnego pana Slumkey — tego samego Slumkey, o którym pisaliśmy, nadługo, zanim objął swoje odpowiedzialne i wyjątkowe stanowisko, że przyjdzie dzień, kiedy pan Slumkey stanie się jednocześnie najpiękniejsza ozdobą i najszczytniejszą dumą naszego kraju! Nasz współczesny gad, jakeśmy powiedzieli, wydrwiwa dar, złożony naszemu sławnemu kompatrjocie przez oczarowanych wyborców: mosiężny kubełek na węgle, — przyczem zaznacza, że sam obdarowany złożył na ten cel anonimowo przez zaufanego przyjaciela swego piwniczego prawie trzy czwarte potrzebnej sumy. Czyż ten podły gad nie rozumie, że, jeżeli to prawda, pan Slumkey ukazuje się w jeszcze piękniejszem świetle (jeśli to możliwe)! Czyż nawet gadzinowa tępość nie jest w stanie pojąć, że to delikatna i subtelna pomoc wyświadczona ciału wyborczemu, pozyskać musi panu Slumkey nawet serca i dusze tych współmieszkańców, których wartość moralna da się porównać z wartością świni? Czyli, innemi słowy, którzy nie upadli tak nisko, jak nasz przeciwnik?! Oto podłość naszych przewrotnych żółtych! Ale to nie wszystko jeszcze! Zdrada czyha za murami! Twierdzimy śmiało, a mamy dowody nieomylne, i prosimy cały naród o wzięcie nas pod swe opiekuńcze skrzydła, otóż twierdzimy, że w całej pełni trwają przygotowania do Balu Żółtych, mającego się odbyć w jednem z Żółtych Miast, będącem sercem i duszą żółtych! Prowadzić go będzie żółty mistrz ceremonji! Uświetnią go swoją obecnością trzej żółci członkowie parlamentu, a prawo wejścia da posiadanie żółtego biletu! Bardzośmy nasolili naszemu żółtemu kompatrjocie? Niech się pocieszy! Niech pęknie z bezsilnej złości, gdy pióro nasze pisze te słowa: Będziemy na balu!“
„Tak, panie“, powiedział pan Pott składając gazetę, „tak się rzeczy mają!“
Ponieważ w tej samej chwili gospodarz i garson wnieśli obiad, pan Pott położył palec na wargach, na znak, że składa swoje życie w ręce pana Pickwicka i że powierzył mu swoją tajemnicę. Pan Ben Allen i pan Bob Sawyer, którzy zdrzemnęli się podczas odczytywania artykułu i dyskusji, jaka się po nim wywiązała, zerwali się na dźwięk magicznego słowa „Obiad!“, który doszedł ich uszu: do tego obiadu zasiedli z systemem trawiennym podnieconym przez dobry apetyt, ze zdrowym zapałem, z niecierpliwem oczekiwaniem.
W czasie obiadu i podczas sjesty, która po nim nastąpiła, pan Pott przeszedł na tematy domowe i poinformował pana Pickwicka, iż powietrze eatanswillskie nie służyło jego żonie i dama ta wyjechała w objazd do rozmaitych kąpieli, w celu ozdrowienia na duchu i ciele. Była to delikatna wersja faktu, że pani Pott wprowadziła wreszcie w czyn swoją stałą pogróżkę separacji i, działając przez brata, porucznika, rozstała się z małżonkiem, przyczem pan Pott zobowiązał się do wypłacenia jej połowy dochodów czerpanych z wydawania i sprzedaży „Gazety Eatanswillskiej“.
Podczas gdy wielki pan Pott poruszał ten i inne tematy, ożywiając rozmowę rozmaitemi wyjątkami ze swoich własnych elukubracyj, jakiś dziwaczny jegomość zapukał z okna dyliżansu, który zatrzymał się przed zajazdem i wyładowywał paczki, czy może liczyć na odpowiednie wygody, w postaci łóżka i pościeli, jeżeli zatrzyma się na nocleg?
„Naturalnie, proszę pana“, odpowiedział gospodarz.
„Rzeczywiście? Mogę na to liczyć? Mogę liczyć?“ dopytywał się jegomość, widocznie podejrzliwy z natury.
„Niewątpliwie, proszę pana“, mówił gospodarz.
„Dobrze“, powiedział nieznajomy. „Stangret! Zostaję! Posługacz! Waliza!“
Życząc pozostałym pasażerom dobrej nocy w sposób nieco zgryźliwy, nieznajomy wysiadł. Był to przykrótki jegomość, z czarnemi, twardemi włosami, przyciętemi na jeża czyli „à la szczotka“ i stojącemi sztywno i równo na głowie; wygląd miał pompatyczny i groźny, maniery stanowcze, oczy surowe i niespokojne, a całe zachowanie zdradzało silną wiarę w siebie i świadomość swojej wyższości nad innymi.
Nieznajomy został wprowadzony do pokoju zajmowanego uprzednio przez patrjotycznego pana Potta. Garson zauważył ku swemu niepomiernemu zdumieniu, że zanim zdarzył zapalić świecę, nieznajomy wyciągnął z pod kapelusza plikę gazet i zaczął je czytać z wyrazem tłumionej wściekłości, która przed godziną jeszcze paraliżowała majestatyczne rysy pana Potta. Garson zauważył również, że gdy gniew pana Potta wywoływała „Niepodległość Eatanswillska“, nieznajomy gniewał się na „Gazetę Eatanswillską“.
„Przyślij gospodarza“, powiedział nieznajomy.
„Słucham pana!“
Przysłany gospodarz zjawił się.
„Pan jest gospodarzem?“ zapytał nieznajomy.
„Tak, proszę pana!“
„Zna mię pan?“
„Nie mam przyjemności!“ odparł gospodarz.
„Nazywam sie Slurk!“ ciągnął nieznajomy.
Gospodarz zlekka pochylił głowę.
„Slurk!“ powtórzył gentleman. „Teraz wiesz pan, kim jestem?!“
Gospodarz podniósł głowę, spojrzał na sufit, potem na gentlemana i uśmiechnął się niewyraźnie.
„Znasz mię, człowieku?“ pytał nieznajomy.
Gospodarz zebrał się na odwagę i odparł:
„Nie, nie znam pana“.
„Dobre nieba!“ zawołał nieznajomy tłukąc pięścią w stół. „I to jest popularność!“
Gospodarz cofnął się o krok do drzwi — nieznajomy nie spuszczał z niego oczu.
„Oto“, powiedział nieznajomy, „wdzięczność za całe lata pracy i znoju dla dobra mas! Przyjeżdżam zziębnięty i mokry! Rozentuzjazmowany tłum nie wita mię przy wjeździe! Dzwony kościelne milczą! Nawet dźwięk mego nazwiska nie budzi żadnego oddźwięku w sprzedajnych piersiach! Dość!“ dodał pan Slurk przechadzając się po pokoju. „To wystarczy człowiekowi, by złamał pióro i zrzekł się roli obrońcy tych niewdzięczników!“
„Mówił pan: brandy i woda?“ wtrącił gospodarz, chcąc przerwać djalog.
„Rum!“ gniewnie zawołał pan Slurk. „Macie tu gdzie ogień?“
„Możemy napalić tutaj!“ odrzekł gospodarz.
„Pójdę spać, nim się ogrzeje!“ zawołał pan Slurk. „Jest kto w kuchni?“
„Żywej duszy. Ale pali się doskonały ogień. Wszyscy się już rozeszli, dom zamknięty na cztery spusty.“
„Wypiję swój rum z wodą w kuchni, przy ognisku kuchennem“, powiedział pan Slurk. Zabrawszy kapelusz i gazety, poszedł za gospodarzem do skromnej izby i, rzuciwszy się na fotel przy kominie, przybrał, jak poprzednio, wściekłą minę i zaczął czytać.
Trzeba wypadku, że demon niezgody, włócząc się po oberży pod „Głową Saracena“, dojrzał pana Slurka, siedzącego wygodnie przy kominku, i pana Potta, nieco podnieconego winem, w sąsiednim pokoju. Wobec tego demon wślizgnął się do wyżej wymienionego apartamentu z niebywałą szybkością i umiejscowił się w głowie pana Boba Sawyera, poczem zmusił go (on, demon) do wypowiedzenia następujących słów:
„Zgapiliśmy się! Ogień wygasł! Strasznie tu zimno, co?“
„Rzeczywiście“, powiedział pan Pickwick otrząsając się.
„Czy nie dobrzeby było wypalić cygaro w kuchni, co?“ poddał pan Bob, wciąż kuszony przez wyżej wymienionego demona.
„Rzeczywiście, należałoby“, powiedział pan Pickwick. „Jak pan sądzi, panie Pott?“
Pan Pott ziewnął w odpowiedzi. Wszyscy więc czterej podróżni razem udali się ze szklankami w ręku do kuchni, na czele stąpał Sam Weller.
Nieznajomy wciąż czytał. Podniósł głowę i oniemiał. Pan Pott oniemiał również.
„Co się stało!“ szepnął pan Pickwick.
„Gad!“ zawołał pan Pott.
„Co za gad?“ odpowiedział pan Pickwick, oglądając się trwożnie, by nie nadeptać jeśli nie na węża, to przynajmniej na karalucha lub pająka.
„Ten gad!“ szepnął pan Pott, chwytając pana Pickwicka za ramię i pokazując mu oczyma nieznajomego. „Ten gad Slurk! Z „Niepodległości!“
„Może się cofniemy lepiej...“ szepnął pan Pickwick.
„Nigdy, panie!“ powiedział pan Pott, gotując się z gniewu jak prawdziwy garnek[1]. „Nigdy!“ Z temi słowy pan Pott zajął miejsce po przeciwnej stronie kominka i, wyciągnąwszy paczkę gazet, zaczął czytać, siedząc naprzeciw swego wroga.
Pan Pott, naturalnie, czytał „Niepodległość“, a pan Slurk, oczywiście, „Gazetę Eatanswillską“. Każdy z nich wyrażał swą pogardę dla elukubracji wroga głośnym śmiechem, i ironicznemi drwinami, co się wyrażało w słowach takich, jak: „bzdury!“ „podłość!“ „barbarja!“ „humbug!“ „bandytyzm!“ „błoto!“ „brudy!“ „ślina!“ „ciepła woda!“ i innych uwagach krytycznych tegoż pokroju.
Zarówno pan Ben Allen, jak pan Bob Sawyer śledzili owe oznaki nienawiści i gniewu z niekłamaną rozkoszą, którą wyrażali puszczaniem wielkich kłębów dymu z cygar. W chwili, gdy wyżej przytoczone argumenty osłabły, pan Bob Sawyer zwrócił się do pana Slurk z pytaniem:
„Czy mogę prosić o gazetę, gdy pan skończy?“
„W tej szmacie nie znajdzie pan nic, czem mógłby pan zaspokoić swoją ciekawość!“ powiedział pan Slurk, uśmiechając się satanicznie do pana Potta.
„Za chwilę będę służył panu tem tutaj“, powiedział pan Pott blady z gniewu i jąkając się z tego samego powodu. „Ha, ha, ha! Uśmieje się pan z zuchwalstwa tego draba!“
Słowa „szmata“ i „drab“ powiedziane były ze specjalnym naciskiem a oblicza obu redaktorów przybrały wyraz zaczepny.
„Rubaszność tego nędznika jest wprost ohydna!“ powiedział pan Pott, podając gazetę Bobowi i wykrzywiając się w kierunku Slurka.
Tu pan Slurk wybuchnął śmiechem i, składając gazetę w ten sposób, by móc odczytać nową kolumnę, powiedział, że ten półgłówek jest naprawdę ogromnie zabawny.
„Bezwstydny głupiec!“ powiedział pan Pott, stając się z czerwonego purpurowy.
„Czytał pan kiedy bzdurstwa tego pana?“ zapytał pan Slurk Boba.
„Nigdy“, powiedział Bob. „Straszna marnota, co?“
„Ohydne! Ohydne!“ odrzekł pan Slurk.
„Słowo daję! Tego już za wiele!“ zawołał na to pan Pott, udając, że ciągle czyta.
„Jeżeli potrafi pan przebrnąć przez bezmiar złośliwości, podłości, kłamstw, łgarstw, kalumnij i hipokryzyj“, ciągnął pan Slurk, podając gazetę panu Bobowi, „to może wynagrodzi to panu śmiech z głupoty tego niegramatycznego gryzipiórka!“
„Co pan powiedział?“ spytał pan Pott, drżąc z wściekłości.
„Czy do pana mówiłem?“ odpalił pan Slurk.
„Ten pan powiedział: niegramatyczny gryzipiórek!“ wyjaśnił Bob.
„Tak, panie, tak“, odpowiedział pan Slurk. „I niebieski ptak, na dodatek! Ha, ha, ha!“
Pan Pott nie odpowiedział ani jednem słowem na tę żartobliwą obelgę, ale ruchem niewymuszonym zmiął egzemplarz „Niepodległości“, rzucił ją pod nogi, podeptał, opluł z miną wielce dostojną i wrzucił w ogień.
„Oto odpowiedź!“ powiedział pan Pott, odchodząc od kominka. „W taki sam sposób postąpiłbym z gadem, który zapisuje tę szmatę, gdyby nie prawa mego kraju, które przywykłem szanować!“
„Nie krępuj się!“ zawołał pan Slurk. „Nie krępuj się pan! Zrób z nim, co chcesz! Nie zasłaniaj się prawem! No, jazda!“
„Słuchajcie! Słuchajcie!“ zawołał Bob Sawyer.
„Czy może być coś piękniejszego?!“ zawołał Ben Allen.
„Proszę! Proszę!“ zachęcał pan Slurk.
Pan Pott rzucił spojrzenie wzgardy, pod którem ugięłaby się nawet kotwica.
„Proszę! Proszę!“ coraz głośniej wołał pan Slurk.
„Nie chcę!“ odpowiedział pan Pott.
„A, pan nie chce? Nie chce pan?“ dopytywał się pan Slurk kuszącym głosem. „Słyszycie panowie! Nie chce! Nie boi się, nie! Ale nie chce! Ha, ha, ha!“
„Uważam pana“, powiedział pan Pott, poruszony tym sarkazmem, „uważam pana za gadzinę! Uważam, że jest pan kreaturą, która przez swoje podłe, bezwstydne zachowanie postawiła się poza nawias społeczeństwa! W sensie politycznym i prywatnym uważam pana poprostu za zwykłą żmiję!“
Oburzony „Niepodległy“ nie czekał końca tego osobistego oskarżenia. Schwyciwszy swoją torbę podróżną, wypełnioną rozmaitemi ruchomemi przedmiotami, cisnął ją w pana Potta właśnie w chwili gdy Pott odwrócił się, a ponieważ w tym kącie torby zapakowana była twarda szczotka do włosów, rozległo się głośne uderzenie i pan Pott zwalił się na podłogę.
„Panowie!“ krzyczał pan Pickwick. „Panowie!“ zawołał, widząc, że pan Pott chwyta za łopatkę do węgli. „Panowie! Umitygujcie się — na miłość Boga! Sam! Na pomoc! Ratujcie, kto może!“
Wydając te i tym podobne okrzyki, pan Pickwick rzucił się między walczących i dostał łopatką w jeden bok a torbą w drugi. Może to nienawiść oślepiła tłumaczy uczuć publicznych miasta Eatanswill (obaj byli za sprawiedliwością!), a może zrozumieli korzyści, wynikające z wmieszania się między nich osoby trzeciej, na którą spadną wszystkie razy, dość, że nie zwrócili najmniejszej uwagi na pana Pickwicka i walczyli dalej przy pomocy torby i łopatki. Pan Pickwick ucierpiałby też niemało z powodu swego humanitaryzmu, gdyby nie wbiegł wierny Sam, zwabiony krzykami swego pana o pomoc, nie okręcił głowę pana Potta workiem od mąki i worek ów nie zaciągnął mocno aż na plecy potentata.
„Odbierzcie tamtemu torbę!“ zawołał Sam do pana Bena Allena i pana Boba Sawyera, którzy uwijali się po pokoju z lancetami w ręku, gotowi wpakować go pierwszej napotkanej osobie, która nawinie im się pod rękę.
„Oddawaj, pokrako, bo się z tobą porachuję!“.
Nieco przerażony tą groźbą i zmęczony walką, przedstawiciel „Niepodległości“ pozwolił się rozbroić. Pan Weller odebrał łopatkę Pottowi i uwolnił go od worka, mówiąc z naciskiem:
„A teraz obaj pójdziecie do łóżka, albo sam was ułożę z zakneblowanemi ustami! Wtedy możecie wrzeszczeć, ile wlezie! Pan będzie łaskaw tędy, proszę pana!“
Tu Sam zwrócił się do pana Pickwicka i wskazał mu drogę, a obaj wrodzy redaktorzy zostali zaprowadzeni przez gospodarza do łóżek, pod eskortą Boba i Bena. Odchodząc, mruczeli coś groźnie i zapowiadali śmiertelną walkę na jutro. Namyśliwszy się jednak, doszli obaj do przekonania, że daleko lepiej potrafią to zrobić — w druku. Więc Eatanswill rozbrzmiewało echem ich walki — na papierze!
Odjechali nazajutrz oddzielnemi dyliżansami, zanim reszta pasażerów się zbudziła. A ponieważ pogoda poprawiła się, więc i nasi podróżni odjechali do Londynu.