Klub Pickwicka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


KAROL DICKENS
KLUB PICKWICKA
WARSZAWA 1936

WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO



ZAKŁADY GRAFICZNEFENIKS“, WARSZAWA
6122

Rozdział pierwszy.
Pickwickczycy.

Pierwsze promienie światła, które rozjaśniły grube ciemności, towarzyszące ukazaniu się nieśmiertelnego Pickwicka na horyzoncie uczonego świata, pierwszą urzędową wzmiankę o tym niepospolitym mężu, znajdziemy w protokółach Klubu Pickwicka. Wydawca niniejszego dzieła szczęśliwym się mieni, że może przedstawić je swym czytelnikom, jako dowód sumienności, uwagi, usilnej pracy i zdolności badawczych, jakie rozwinął przy poszukiwaniach w licznych powierzonych mu starych dokumentach.
„Posiedzenie dnia 12 Maja 1827, pod prezydencją Józefa Smiggera Esq. D. W. P. C. K. P.[1] Jednogłośnie postanowiono co następuje:
„Towarzystwo z uczuciem niczem niezamąconego zadowolenia i bezwzględnego uznania wysłuchało czytania dokumentów, udzielonych przez Samuela Pickwicka, Esq. D. P. C. K. P.[2], a zatytułowanych:
Badania spekulatywne stawów hampstedzkich, tudzież niektóre spostrzeżenia nad teorią skakania żab“.
„Towarzystwo wyraża swoje najszczersze podziękowanie rzeczonemu Samuelowi Pickwickowi Esq. D. P. C. K. P.
„Towarzystwo, uznając wielkie korzyści jakie nauka odnieść powinna z wyżej przytoczonego dzieła, jak również z niezmordowanych poszukiwań Samuela Pickwicka w Hornsey, Highgate, Brixton i Camberwell[3], nie może także nie uznać nieobliczalnych skutków, jakieby, o ile sobie pochlebiać można, miało to dla rozpowszechnienia pożytecznych wiadomości i rozwoju oświaty, gdyby prace tego znakomitego męża przeniesione zostały na rozleglejsze pole, to jest gdyby podróże jego i spostrzeżenia obszerniejszy obejmowały zakres.
„Dlatego też Towarzystwo poddało gruntownej rozwadze wniosek wyżej wymienionego Samuela Pickwicka Esq. D. P. C. K. P. i trzech innych pickwickczyków wymienionych poniżej, mający na celu utworzenie nowego związku zjednoczonych pickwickczyków pod nazwą: Korespondujący oddział Klubu Pickwicka“.
„Po przyjęciu i zatwierdzeniu wzmiankowanego wniosku przez Towarzystwo, oddział korespondujący Klubu Pickwicka uznaje się niniejszem za ukonstytuowany. Samuel Pickwick Esq. D. P. C. K. P., August Snodgrass Esq. C. K. P., Nataniel Winkle C. K. P., Tracy Tupman Esq. C. K. P. zostają również wybrani i mianowani członkami rzeczonego Stowarzyszenia korespodentów, z zaleceniem, ażeby od czasu do czasu przesyłali Towarzystwu Klubu Pickwicka w Londynie autentyczne szczegóły o swych podróżach i poszukiwaniach, spostrzeżenia nad charakterem i obyczajami, na koniec opisy przygód, jak również opowiadania i inne utwory, będące wynikiem uwag nad miejscowemi wydarzeniami lub wynikiem wspomnień w związku z niemi pozostających.
„Towarzystwo z wdzięcznością zatwierdza zasadę, że członkowie oddziału korespondującego sami będą ponosić koszty podróży, i niema nic przeciw temu, ażeby członkowie rzeczonego stowarzyszenia robili swe poszukiwania, dopóki im się będzie podobać, byle poszukiwania te odbywały się na tych samych warunkach.
„Nakoniec uwiadamia się niniejszem członków wyżej wymienionego oddziału, że wniosek ich na opłacanie portorji od listów i posyłek roztrząsany był przez Towarzystwo, że Towarzystwo wniosek ten poczytuje za godny wielkich umysłów, z których łona wyszedł, i udziela mu swego zupełnego zatwierdzenia“.
Powierzchowny obserwator, dodaje sekretarz, z którego papierów zaczerpujemy opowiadanie, powierzchowny obserwator możeby niedostrzegł nic nadzwyczajnego w łysej głowie i okrągłych okularach, stale zwróconych na twarz sekretarza Towarzystwa, gdy ten czytał wyżej przytoczone statuty; był to jednak widok ze wszech miar godny zastanowienia dla każdego, kto wiedział, że potężny mózg Pickwicka pracował pod tą łysiną i że wyraziste oczy Pickwicka błyszczały poza temi okularami. I w samej rzeczy, mąż, który dotarł aż do źródeł stawów hampstedzkich[4], który poruszył cały świat uczoną swoją teorją o żabim skoku, siedział tam, tak spokojny i nieruchomy, jak wody tych stawów, gdy je lód zetnie, albo raczej jak pojedyńczy egzemplarz żaby w przepaścistych głębiach gliniastych jam.
Ale o ileż widok ten stał się bardziej zajmujący, gdy na wielokrotne wołania: „Pickwick! Pickwick!“, które jednocześnie wyrwały się z ust wszystkich jego wielbicieli, znakomity ów mąż podniósł się, pełen życia i wzruszenia, wstąpił powoli na prostą ławkę, na której przedtem siedział, i przemówił do klubu, którego był założycielem. Jakiem to studjum dla artysty mogłaby być ta zajmująca scena! Wymowny Pickwick stał przed nami, jedną rękę wdzięcznie kryjąc pod połą fraka, drugą poruszając w powietrzu dla nadania większej wyrazistości swej gorącej wymowie. Wzniesione stanowisko mówcy pozwalało widzieć jego obcisłe spodnie z kamaszami, na które nie zwróconoby pewnie wielkiej uwagi, gdyby okrywały innego człowieka ale które, uświetnione, ilustrowane, jeżeli tak można wyrazić się, osobą Pickwicka, mimowolnie przejmowały widzów uszanowaniem i czcią.
Otaczali go ludzie serca, którzy oświadczyli gotowość podzielania niebezpieczeństw jego podróży a którzy mieli zarazem podzielać sławę jego odkryć. Po prawej stronie zasiadł Tracy Tupman, wielce zapalny Tupman, który z mądrością wieku dojrzałego łączył uniesienie i młodzieńczy zapał w tem, co dotyczy najbardziej zajmującej i najgodniejszej przebaczenia słabości ludzkiej — miłości! Czas i dobre jadło rozszerzyły mu kibić, niegdyś tak romantyczną, jego czarna jedwabna kamizelka stawała się coraz wypuklejsza, a złoty łańcuch od zegarka znikał cal za calem z przed jego własnych oczu, szeroki podbródek coraz więcej wyłaniał się z poza białego krawata; ale dusza Tupmana nie zmieniła się: uwielbienie dla płci pięknej było w niej zawsze górującem uczuciem.
Na lewo od mistrza siedział poetyczny Snodgrass, tajemniczo otulony w niebieski płaszcz, podszyty psami. Obok niego Winkle, myśliwiec, rybak, jeździec, bokser, sportsman, z wdziękiem ukazywał zupełnie nową kurtkę, szkocki krawat i szaraczkowe spodnie.
Mowa pana Pickwicka i rozprawy, które się wywiązały następnie, przytoczone są w protokółach klubu. Przedstawiają one uderzające podobieństwo do rozpraw najznakomitszych zgromadzeń a ponieważ budujące jest zawsze porównywanie czynów wielkich ludzi, podajemy tu protokół tego pamiętnego posiedzenia.
Pan Pickwick zrobił uwagę“, mówi sekretarz, „że sława jest droga sercu każdego człowieka. Sława poetycka jest droga sercu jego przyjaciela Snodgrassa. Sława miłosnych podbojów jest tak samo droga jego przyjacielowi Tupmanowi, a żądza zdobycia sobie sławy we wszystkich ćwiczeniach ciała płonie w wysokim stopniu w piersi jego przyjaciela Winkle. On (pan Pickwick) nie może zapomnieć, że i na niego samego wywierają wpływ namiętności ludzkie, ludzie uczucia (Oklaski), może nawet ludzie słabości (Głośne wołania: nie! nie!). Ale powie i to, że jeżeli kiedy ogień miłości własnej zapałał w jego łonie, to wnet tłumiła go żądza, aby być pożytecznym rodzajowi ludzkiemu. Chęć zjednania sobie szacunku rodu ludzkiego była zawsze jego bodźcem, filantropja jego gwiazdą przewodnią (Gwałtowne oznaki uznania). Czuł on pewną dumę, wyznaje to otwarcie, i niech jego przyjaciele zużytkują to wyznanie, jeżeli im się podoba, czuł on pewną dumę, gdy przedstawił uczonemu światu swoją teorję skoku żab. Teorja ta może być znakomitą, albo nią może nie być. (Jeden głos: jest nią! — Głośne oklaski). Zgadza się mówca ze zdaniem szanownego pickwickczyka, którego głos usłyszał. Teorja jego jest znakomita. Ale choćby sława tego traktatu doszła do krańców uczonego świata, i wtedy duma, jakąby uczuwał autor tego dzieła, nie byłaby niczem wobec uczucia dumy, jakiego doznaje w tej chwili, najszczęśliwszej w jego życiu (Oklaski). Jest on tylko bardzo mizerną jednostką (Nie! Nie!); nie może jednak nie uznać tego, że powołany został przez Towarzystwo do czynności wielkiej wagi, połączonej z pewnem narażeniem się, dziś zwłaszcza, gdy nieład panuje na wielkich drogach a woźnice są zdemoralizowani. Spojrzyjcie na stały ląd Europy i na sceny zdarzające się we wszystkich krajach. Wszędzie wywracają się dyliżanse, konie ponoszą, zagryzłszy wędzidła, statki idą na dno, kotły parowe pękają! (Oklaski. — Jeden głos: nie!) Nie!? (Oklaski). Byłażby to zbita z tropu miłość własna człowieka... nie chcę powiedzieć, niedowarzonego (żywe oklaski), który zazdroszcząc pochwał oddawanych, może niezasłużenie, uczonym pracom mówcy i urażony skarceniem, jakiego doznały jego własne słabe wystąpienia, natchniony zazdrością, powodowany zatem niskiem i potwarczem uczuciem...
Pan Botton (z Algate) powstaje i żąda przywołania pana Pickwicka do porządku oraz zapytuje, czy szanowny pickwickczyk do niego robił aluzję? (Wołania: Do porządku! Tak! Nie! Słuchajcie! Dość tego! i t d.)
Pan Pickwick oświadcza, że go nie zastraszą te hałasy. Tak, zrobił aluzję do szanownego gentlemana! (Żywe wzburzenie).
„W takim razie Pan Blotton odpowie w dwu tylko słowach: z największą pogardą odrzuca on zarzut szanownego gentlemana, jako fałszywy i oszczerczy (Głośne oklaski). Szanowny gentleman jest blagier. (Okropne wzburzenie. Wielkie krzyki: do porządku).
Pan Snodgrass wstaje, żądając przywołania do porządku pana Blottona. (Słuchajcie!) Zapytuje, czy nie zostanie zamknięta niewłaściwa dyskusja między dwoma członkami klubu. (Słuchajcie! słuchajcie!)
Prezydent jest przekonany, że szanowny pickwickczyk cofnie wyrażenie, którego użył.
Pan Blotton, pomimo całego szacunku dla prezydenta, oświadcza, że tego nie uczyni.
Prezydent jest zdania, że obowiązek nakazuje mu zapytać szanownego gentlemana, czy wyrażenia, które mu się wyrwało, użył w znaczeniu, jakie mu się nadaje pospolicie.
Pan Blotton nie waha się odpowiedzieć, że nie, i że użył tego wyrażenia w znaczeniu pickwickowskiem. (Słuchajcie! słuchajcie!) Czuje się w obowiązku oświadczyć, że osobiście przejęty jest najgłębszym szacunkiem dla tak szanownego gentlemana, jakim jest pan Pickwick. Nazwał go blagierem tylko z punktu widzenia czysto pickwickowskiego. (Słuchajcie! słuchajcie!)
Pan Pickwick oświadcza, że najzupełniej poprzestaje na szlachetnem i szczerem wyjaśnieniu swego szlachetnego przyjaciela. Życzy on sobie, by należycie zostało zrozumiane, iż własne jego spostrzeżenia powinny być także pojmowane w znaczeniu czysto pickwickowskiem (Oklaski)“.
Tu kończy się protokół. I w samej rzeczy, dyskusja nie mogła już być prowadzona dalej, doszedłszy do konkluzji tak zadawalniającej i jasnej. Nie mamy urzędowych dowodów co do faktów, jakie czytelnik znajdzie w rozdziale następnym, lecz ułożone one zostały podług listów i innych dokumentów rękopiśmiennych, których autentyczność nie podlega wątpliwości.

Rozdział drugi.
Pierwszy dzień podróży i pierwszy wieczór przygód z ich skutkami.

Słońce, ten wierny sługa świata, zaledwie poczęło oświecać poranek 13-go maja 1827 roku, gdy pan Samuel Pickwick, podobny drugiemu słońcu, wyrwał się z objęć snu, otworzył okno swego pokoju i powiódł wzrokiem po tłumie, poruszającym się pod nim. U stóp jego znajdowała się ulica Goswell, ulica Goswell znajdowała się po jego prawej stronie, ulica Goswell znajdowała się i po lewej jego stronie, jak daleko okiem sięgnąć można było...
„Takie to są“, pomyślał pan Pickwick, „ciasne poglądy filozofów, poprzestających na badaniu powierzchni rzeczy i nie usiłujących zbadać ukrytych tajemnic. I ja mógłbym tak, jak oni, poprzestać na badaniu ulicy Goswell, nie robiąc żadnych usiłowań, by dostać się do otaczających ją nieznanych okolic!“
Wynurzywszy tę szczytną myśl, pan Pickwick zajął się ubieraniem i układaniem rzeczy w torbie podróżnej. Wielcy ludzie bardzo rzadko bywają wybredni pod względem ubrania, to też golenie brody, toaleta i śniadanie następowały szybko po sobie. Po upływie godziny pan Pickwick znajdował się już na placu St. Martin le Grand z torbą podróżną pod pachą i perspektywą w kieszeni surduta, w kieszeni zaś kamizelki umieścił książeczkę do zapisywania odkryć, jakie dałyby się zrobić.
„Dorożka!“, zawołał pan Pickwick.
„Jestem panie!“ odpowiedział ten dziwny gatunek rodzaju ludzkiego, w bluzie i płóciennym fartuchu, z blachą numerowaną na szyi, jakby był skatalogowany w jakiej kolekcji osobliwości. Był to miejscowy posługacz dorożek.
„Jestem panie! Hej! Kolejna dorożka!“
Gdy woźnica wyszedł z szynku, gdzie palił fajkę, pan Pickwick i jego torba wsadzeni zostali do powozu.
„Golden-Cross“, rzekł pan Pickwick.
„Nędzny kurs szylingowy, Tomie“, zawołał woźnica w złym humorze, ku zbudowaniu posługacza, gdy powóz odjeżdżał.
„Ile lat, mój przyjacielu, ma ten koń?“ zapytał pan Pickwick, pocierając sobie nos szylingiem, przygotowanym na zapłacenie.
„Czterdzieści dwa“, odrzekł woźnica, bokiem spojrzawszy na pana Pickwicka.
„Co?“ zawołał znakomity człowiek, sięgając ręką po książkę notat.
Stangret powtórzył swe twierdzenie, pan Pickwick uważnie spojrzał mu w oczy, ale nie dostrzegł w ich wyrazie żadnego wahania, i bezzwłocznie fakt zanotował.
„I jak długo bywa w zaprzęgu?“ pytał dalej pan Pickwick, zawsze starający się o zbieranie pożytecznych wiadomości.
„Dwa albo trzy tygodnie“.
„Dwa albo trzy tygodnie w zaprzęgu!“ zawołał filozof pełen zdumienia i znowu wyciągnął książeczkę.
„Stajnie“, odrzekł obojętnie woźnica, „znajdują się w Pentonwil, ale on tam rzadko staje, z powodu osłabienia“.
„Z powodu osłabienia?“ powtórzył pan Pickwick ze zdumieniem.
„Tak, pada, jak się go tylko wyprzęże z dorożki, a przeciwnie, gdy jest zaprzężony jak należy i lejce trzyma się krótko, to nawet się nie potknie. Mamy przytem parę znakomitych kół, tak, że byle koń ruszył z miejsca, już się toczą za nim; musi więc biegnąć, nie może się oprzeć“.
Pan Pickwick zapisał każdy wyraz tego opowiadania, by udzielić klubowi wiadomości o tym szczególnym dowodzie żywotności koni w okolicznościach najmniej przyjaznych. Kończył właśnie pisać, gdy dorożka dotoczyła się do Golden-Cross. Stangret zeskoczył, pan Pickwick wysiadł z wszelką ostrożnością, panowie Tupman, Snodgrass i Winkle, z niecierpliwością oczekujący na przybycie swego znakomitego mistrza, przystąpili, by go powitać.
„Masz“, rzekł pan Pickwick, podając woźnicy szylinga.
Ale jakież było zdziwienie uczonego męża, gdy ów nieobliczalny właściciel dorożki, rzuciwszy pieniądze na bruk, oświadczył w mowie wielce wyrazistej, iż nie żąda innej zapłaty, jak tylko przyjemności przeboksowania z panem Pickwickiem całego szylinga.
„Szalony!“ zawołał pan Snodgrass.
„Pijany!“ dodał pan Winkle.
„I jedno i drugie“, dorzucił pan Tupman.
„Dalejże!“ krzyknął woźnica, rękami wyrabiając w przestrzeni mnóstwo młynków przygotowawczych. „Występujcie wszyscy czterej!“
„A to gratka!“ zawołało pół tuzina innych woźniców. „Do roboty, John!“ I z wielkiem zadowoleniem ustawili się w półkole.
„Co to, John?“ zapytał jakiś gentleman, właściciel mankietów z czarnego perkalu.
„Co to?“ odrzekł woźnica. „Ten stary zanotował mój numer“.
„Nie notowałem numeru!“ odpowiedział z oburzeniem pan Pickwick.
„A więc dlaczegoś go pan zapisywał?“ zapytał woźnica.
„Nie zapisywałem!“ zawołał pan Pickwick tonem jeszcze większego oburzenia.
„Czy uwierzycie“, ciągnął dalej woźnica, zwracając się do tłumu, „czy uwierzycie, że ten oto szpicel, siadł do mej dorożki, zapisał numer i notował każde powiedziane słowo!“ (Książka notat, jak błysk światła, przychodzi na myśl panu Pickwickowi).
„Zrobił to?“ mruknął inny woźnica.
„Tak, zrobił. A teraz, swemi szykanami doprowadziwszy mnie do wyzwania, ma gotowych trzech świadków przeciwko mnie. Ale zapłaci mi za to, choćbym miał pół roku siedzieć w więzieniu! Występuj!“
I w uniesieniu, ze szczytną obojętnością dla własnych ruchomości, woźnica cisnął swój kapelusz na bruk, zrzucił okulary panu Pickwickowi, wystosował jedno uderzenie pięścią w nos pana Pickwicka, drugie uderzenie pięścią w piersi pana Pickwicka, trzecie w oko pana Snodgrassa, czwarte, dla rozmaitości, w kamizelkę pana Tupmana, potem jednym skokiem wypadł na środek ulicy, następnie wskoczył znów na chodnik i wkońcu wyparł tę odrobinę powietrza, jaką zawierały jeszcze płuca pana Winkle. Wszystko to odbyło się w jakie dwanaście sekund.
„Czy niema tu konstabla?“ zapytał pan Snodgrass.
„Wpakujcie ich pod pompę“, doradzał jakiś przekupień z gorącemi pasztecikami.
„Zapłacisz mi za to“, zawołał pan Pickwick, oddychając z trudnością.
„Szpicel!“ krzyknęło kilka głosów z tłumu.
„Występujcie!“ bełkotał woźnica, nie przestając przez ten czas młynkować pięściami w próżni. Aż dotąd tłum zachowywał się biernie wobec tej sceny; ale gdy z ust do ust przeszła wiadomość, że pickwickczycy są policyjnymi szpiegami, obecni zaczęli roztrząsać z wielkiem roznamiętnieniem, czy nie należałoby postąpić według wniosku przekupnia gorących pasztecików. Niepodobna odgadnąć, do czegoby to doprowadziło, gdyby interwencja pewnej nowoprzybyłej osobistości nie położyła końca tej awanturze.
„Co to jest?“ zapytał młody, wysmukły człowiek w zielonym fraku, wychodząc z biura powozów publicznych.
„Szpicel!“ wrzasnął tłum.
„To fałsz“, zawołał pan Pickwick z wyrazem, który powinienby był przekonać każdego nieuprzedzonego słuchacza.
„Czy tak? Czy tak?“ zapytał, młody człowiek, torując sobie drogę przez tłum, zapomocą niezawodnego sposobu, polegającego na szturchaniu łokciami na prawo i na lewo.
Pan Pickwick w kilku zwięzłych słowach przedstawił mu rzeczywisty stan rzeczy.
„Jeśli tak, to chodźcie“, rzekł zielony frak, pociągając za sobą znakomitego człowieka i nie przestając mówić przez całą drogę. „Ty, nr. 924, weź, co ci się należy za kurs i wynoś się. To szanowny gentleman, ja odpowiadam za niego. Żadnych głupstw. Tędy panie! Gdzie pańscy przyjaciele! Jak widzę, zaszła omyłka. Mniejsza o to... wypadek... każdemu to się może zdarzyć... odwagi! Od tego nikt nie umarł... Trzeba mężnie stawić czoło przeciwnościom... Zaskarż go pan do komisarza... A to łotry!“
Wygłaszając z niepospolitą potoczystością długi szereg podobnych sentencyj, nieznajomy wprowadził pana Pickwicka i orszak jego do pokoju, gdzie zwykle podróżni czekają na odejście dyliżansów.
„Chłopcze!“ zawołał nieznajomy, targając za dzwonek z nadzwyczajną gwałtownością: „szklanek dla wszystkich, gorącego ponczu z wódką, mocno ocukrzonego i sporo. Oko podbite, panie! Chłopcze! Kawałek surowego mięsa na oko dla pana. Nic tak nie pomaga na sińce, jak surowe mięso. Słup latarni gazowej także doskonały, ale niewygodny. Strasznie głupio, stać pół godziny na ulicy, z okiem przyłożonem do latarnianego słupa. Dobry żart, co? Ha! Ha!“
I nieznajomy, nie zatrzymując się nawet dla nabrania oddechu, przełknął od razu pół kwarty gorącego ponczu, potem rozwalił się na krześle z taką obojętnością, jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Pan Pickwick miał teraz czas przyjrzeć się ubiorowi i postawie tego nowego znajomego, a tymczasem trzej jego towarzysze zajęci byli wynurzaniem wybawcy swej wdzięczności.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, ale że był szczupły i miał długie nogi, wydawał się więc znacznie słuszniejszy. Jego zielony frak musiał być niegdyś bardzo elegancki, za owych pięknych dni fraków o krótkich połach: na nieszczęście w owych dniach był on pewno robiony na mężczyznę znacznie niższego, aniżeli nieznajomy, ponieważ zabrudzone rękawy dochodziły mu zaledwie do łokcia. Bez względu dla poważnych lat tego ubioru, nieznajomy zapiął go pod sam podbródek, narażając go przez to na pęknięcie na grzbiecie. Szyja nieznajomego okręcona była czarną chustką, ale nie dostrzegłbyś na niej ani śladu kołnierza od koszuli. Wąskie spodnie ukazywały tu i owdzie połyskujące miejsca, co znamionowało długą służbę; były mocno naciągnięte zapomocą strzemiączek na połatanych zapewne trzewikach, ażeby ukryć pończochy niegdyś białe, które zdradzały się jednak pomimo tej zbytecznej ostrożności. Z każdej strony jego kapelusza o podniesionych kryzach spadały w zaniedbanych kędziorach długie czarne włosy, a pomiędzy rękawiczkami a rękawami ubrania, widać było nagie części rąk. Nakoniec twarz jego była blada i wychudzona a cała osoba tchnęła bezwstydnem niedbalstwem i niczem niezachwianą zarozumiałością.
Takiemu to indywiduum pan Pickwick przypatrywał się przez okulary (które na szczęście znalazły się) i w wyborowych wyrazach wynurzał swe podziękowanie, gdy trzej jego znajomi wyczerpali już swoje dziękczynienia.
„Nie mówmy więcej o tem“, rzekł nieznajomy, przerywając komplementy, „dość tego. Zresztą woźnica dzielnie wywijał pięściami; ale gdybym był na miejscu pańskiego przyjaciela w myśliwskiej kurtce, to — niech mię Bóg skarze! — rozwaliłbym mu głowę w jednej sekundzie... i temu przekupniowi pasztecików także, słowo honoru!“
Mowa ta, wygłoszona jednym tchem, przerwana została przez konduktora z Rochester, oznajmiającego, że „Kommodor“ odjeżdża.
„Kommodor!“ mruknął nieznajomy wstając, „w tym powozie mam miejsce. Miejsce na imperjale. Płaćcie panowie za wódkę i wodę; trzebaby zmienić banknot pięciofuntowy; w obiegu jest dużo fałszywej monety, wiemy o tem!“
I potrząsnął głową z przebiegłą miną.
Właśnie pan Pickwick i jego trzej towarzysze zamierzali zrobić pierwszy przystanek w Rochester. Oświadczyli więc nowemu swojemu znajomemu, że jadą tą samą drogą, co on, i umówili się, że zajmą miejsca ztyłu powozu, gdzie pomieszczą się wszyscy pięciu.
„Hop! Do góry!“ zawołał nieznajomy, pomagając panu Pickwickowi wygramolić się na imperjał z pośpiechem, który materjalnie naruszył zwykłą powagę filozofa.
„Pakunków nie ma pan?“ zapytał woźnica.
„Kto? Ja?“ odparł nieznajomy. „Pakiecik zawinięty w papier, to wszystko! Resztę wyprawiłem wodą! Wielkie skrzynie obite gwoździami, wielkie jak domy! Ciężkie, ciężkie, djabelnie ciężkie!“
To mówiąc, wciskał do kieszeni pakiet, owinięty w papier a zawierający, jak można było wnosić z powierzchowności, koszulę i chustkę do nosa.
„Ostrożnie! ostrożnie z głowami!“ krzyczał gadatliwy nieznajomy, gdy przejeżdżali pod jednem ze sklepień; „straszne to miejsce, bardzo niebezpieczne; niedawno: pięcioro dzieci, matka, słuszna kobieta, jadła chleb z masłem... zapomniała o sklepienu; trach! dzieci oglądają się, matka bez głowy!... chleb z masłem w ręku, a niema gęby, bo go włożyć; głowa rodziny zginęła. Okropność! okropność! Pan przypatruje się pałacowi Whitehall? Piękny pałac; małe okienka; tu także zleciała jedna głowa!... Także nie pilnował się[5]. Och! och! panowie! och!“
„Myślałem właśnie“, rzekł pan Pickwick, „o dziwnej zmienności rzeczy ludzkich“.
„A! domyślam się. Dziś wchodzi się do pałacu drzwiami, jutro wylatuje się oknem. — Pan filozof?“
„Badacz natury ludzkiej, panie“.
„Ja także, jak większa część ludzi, nie mających nic lepszego do roboty a jeszcze mniej do zarobienia. Pan poeta?“
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass, ma bardzo wybitne zdolności poetyckie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Ja także“, rzekł nieznajomy, „napisałem poemat epiczny, dziesięć tysięcy wierszy; za rewolucji czerwcowej; stworzony na miejscu; w dzień Mars, w nocy Apollo; w dzień karabin, w nocy lira“.
„Czy był pan obecny przy tych sławnych zdarzeniach?“ zapytał pan Snodgrass.
„Obecny? Tak, cokolwiek; mierzyłem w Szwajcarów i wymierzałem wiersze; spisywałem je w handlu win; na ulicy pif“! paf! nowa myśl! wracam do handlu; pióro atrament; na ulicy siekanina. Szczytny czas, panie. Pan myśliwy?“ zapytał, zwracając się nagle do pana Winkle.
„Trochę“, odrzekł zagadnięty.
„Piękne zajęcie! Bardzo piękne! A pies?“
„Teraz nie mam“.
„Ach, powinienby pan mieć. Szlachetne zwierzę, istota inteligentna! Miałem niegdyś psa, legawca, zdumiewający instynkt. Pewnego dnia, polując, wchodzę do lasu, gwiżdżę, pies nie rusza się, gwiżdżę znowu: Ponto! nic nie pomaga; stoi jak wryty. Ponto! Ponto! ani drgnie. Skamieniał przed jakąś tablicą. Napis: Strażnicy leśni mają rozkaz zabijać wszystkie psy, które się znajdą w tym lasku. — Nie chciał iść dalej. Zadziwiający pies. Sławny pies! O tak! Sławny!“
„Szczególny wypadek!“ rzekł pan Pickwick. „Czy pozwoli pan, bym go zanotował?“
„Owszem, owszem; sto innych anegdot o tem samem zwierzęciu. Piękna dziewczyna, panie“, mówił dalej nieznajomy, zwracając się do pana Tracego Tupmana, który zajęty był antypickwickowskiem zerkaniem na młodą kobietę, idącą brzegiem drogi...
„Bardzo piękna“, odpowiedział pan Tupman.
„Angielki nie warte Hiszpanek; szlachetne istoty! Włosy hebanowe, oczy czarne, kształty ponętne, słodkie istoty, cudne!“
„Byłeś pan w Hiszpanii?“ zapytał pan Tracy Tupman.
„Wieki tam przeżyłem“.
„Musiał pan mieć wiele przygód miłosnych...“
„Przygód miłosnych? Tysiące! Don Bolaro Fizzgig, grand hiszpański; córka jedynaczka; donna Krystyna; wspaniała dziewica, kochała mię do szaleństwa. Ojciec zazdrosny; córka namiętna; Anglik piękny; donna Krystyna w rozpaczy; kwas pruski; pompa brzuszna w mojej torbie podróżnej; wykonywam operację; stary Bolaro w uniesieniu; zgadza się na nasz związek; łączy ręce; strumienie łez; historja romantyczna, bardzo romantyczna“.
„Czy dama ta znajduje się obecnie w Anglii?“ przerwał pan Tupman, na którego opis tylu wdzięków żywe wywarł wrażenie.
„Umarła, panie, umarła!“ odrzekł nieznajomy, przykładając do oczu szczątki batystowej chustki. „Nigdy nie przyszła do siebie po operacji z pompą brzuszną; delikatna konstytucja wstrząśnięta; ofiara miłości“.
„A ojciec?“ zapytał poetyczny Snodgrass.
„Wyrzuty sumienia; nagłe zniknięcie, gadanina o tem w całem mieście. Szukają po wszystkich kątach, niema! Wtem fontanna na publicznym placu zatrzymuje się; mija jakiś czas — niema wody; rzemieślnicy biorą się do roboty; mój teść w wielkiej rurze wodociągowej; w prawym bucie wyznanie, że zgryzoty skłoniły go do samobójstwa. Wydobywają go; fontanna tryska w najlepsze“.
„Pozwoli mi pan spisać ten mały romans?“ zapytał pan Snodgrass, głęboko rozczulony.
„Z największą chęcią, z największą chęcią. Pięćdziesiąt innych do usług pańskich. Dziwna to historja, nie nadzwyczajna, ale ciekawa“.
Przez całą drogę nieznajomy nie przestawał mówić w ten sposób, zatrzymując się tylko na przystankach dla przełknięcia szklanki piwa; coś w rodzaju punktacji. Toteż gdy powóz przytoczył się do Rochester, pamiętniki panów Pickwicka i Snodgrassa były całkowicie zapełnione opisem jego przygód.
Gdy ujrzano stary zamek, pan August Snodgrass zawołał z cechującym go poetycznym zapałem:
„Co za wspaniałe zwaliska!“
„Jakie studjum dla archeologa!“ to były słowa wyrzeczone przez samego pana Pickwicka w chwili, gdy przykładał perspektywę do oka.
„Piękna miejscowość“, odrzekł nieznajomy. „Wspaniała masa! Ciemne mury, zburzone arkady, ponure przejścia, zawalone schody. Stara katedra! Także zapach stęchlizny, stopnie wydeptane nogami pielgrzymów, małe furtki saksońskie, konfesjonały, jak budki kontrolerów odbierających bilety w teatrze... Dziwni to ludzie ci zakonnicy, ci papieże, ci przełożeni i wszelkiego rodzaju nieboszczyki o wielkich obliczach i zadartych nosach, których wykopują codziennie. Pasy z bawolej skóry, flinty z lontami, sarkofagi. Piękne miejsce, stare legendy, szczytne historje, zadziwiające“.
Nieznajomy ciągnął ten monolog, dopóki powóz nie zatrzymał się na wielkiej ulicy przed oberżą „Pod bykiem“.
„Czy pan stanie tutaj?“ zapytał go pan Nataniel Winkle.
„Tu? Nie panie. Ale radzę panom, byście tu się zatrzymali, dom dobry, łóżka czyste. Tuż obok jest hotel „Wright“, bardzo drogi; pół korony dopisują do rachunku za spojrzenie na garsona: każą płacić drożej, gdy się je obiad w mieście, niż gdyby się jadło w hotelu; szczególni ludzie, doprawdy“.
Pan Winkle zbliżył się do pana Pickwicka i szepnął mu parę słów do ucha. Szeptanie przeszło od pana Pickwicka do pana Snodgrassa, od pana Snodgrassa do pana Tupmana, a gdy następnie zamieniono pomiędzy sobą znaki zgody, pan Pickwick tak przemówił do nieznajomego:
„Dziś rano wyświadczył pan nam ważną usługę. Zechciej pan zatem przyjąć słaby dowód naszej wdzięczności i zrób nam zaszczyt obiadując z nami“.
„Z wielką przyjemnością. Ale pozwolę sobie wyjawić panom, jaki jest mój gust: pieczony drób i grzyby — rzecz wyśmienita; o której godzinie?“
„Teraz“, rzekł pan Pickwick wyjmując zegarek, „jest około trzeciej. O piątej, jeśli pan chce“.
„Bardzo dobrze, punkt o piątej: aż do tej chwili niech się panowie zajmą swojemi sprawami“.
Tak powiedział nieznajomy, potem podniósł o kilka cali swój kapelusz o zadartych brzegach, niedbale osadził go znowu na bakier, przeszedł dziedziniec z miną zamyśloną i skręcił w ulicę; pakiet owinięty w papier sterczał mu ciągle z kieszeni.
„Widocznie wielki to podróżnik po rozmaitych krajach i głęboki obserwator ludzi i rzeczy“, rzekł pan Pickwick.
„Chciałbym widzieć jego poemat“, dodał pan Snodgrass.
„A ja tego psa“, rzekł pan Winkle.
Pan Tupman nie mówił nic, ale myślał o donnie Krystynie, kwasie pruskim, fontannie — i oczy jego napełniły się łzami...
Zamówiwszy osobny pokój jadalny, obejrzawszy łóżka i ułożywszy dania obiadu, nasi znajomi wyszli, by przyjrzeć się miastu i jego okolicom.
Pilnie przewertowaliśmy notaty pana Pickwicka o czterech miastach: Stroud, Rochester, Chatain i Brompton, ale nie sądzimy, by zdanie jego o nich różniło się co do istotnej treści od zdania innych uczonych, którzy zwiedzali te same miejsca. Opis jego można streścić w tych wyrazach:
Głównemi produktami tych miast są zdaje się, żołnierze, majtkowie, Żydzi, kreda, raki, oficerowie i urzędnicy marynarki. Najważniejsze towary, wystawione na ulicach, to: zboże dla floty, cukier lodowaty, jabłka, ryby i ostrygi. Ulice są wielce ożywione, co jest po największej części wynikiem dobrego humoru wojskowych. Mężni ci ludzie, pod wpływem nadmiaru wesołości i napojów spirytusowych, wyśpiewując i robiąc zygzaki po ulicach, przedstawiają widok prawdziwie zajmujący dla umysłu filantropijnego zwłaszcza jeżeli zważymy, jakiej niewinnej i taniej uciechy dostarczają wszystkim miejskim ulicznikom, biegającym za nimi i przedrzeźniającym ich. — Nic (dodaje pan Pickwick) nic nie zdoła dorównać ich dobremu humorowi. W przeddzień mego przybycia, jeden z wojskowych został w pewnej oberży grubiańsko obrażony. Dziewczyna nie chciała mu pozwolić więcej pić. Wskutek tego, z prostej swawoli, żołnierz wydobył bagnet i ranił ją w ramię, lecz już nazajutrz zuch ten udał się do oberży i sam oświadczył pierwszy, że nie zachowuje żadnej urazy i zapomina o tem, co zaszło.
Konsumcja tytoniu musi być w tem mieście bardzo znaczna, pisze dalej pan Pickwick, a zapach tej rośliny, rozchodzący się po wszystkich ulicach, musi być szczególnie przyjemny dla lubiących palić. Podróżnik, nie zgłębiający istoty rzeczy, możeby krytykował błoto, charakteryzujące ulice miejskie, gdy przeciwnie, przedstawia ono prawdziwy przedmiot zadowolenia dla tych, którzy widzą w tem dowód ruchu i pomyślności handlowej.
Piąta godzina sprowadziła jednocześnie obiad i nieznajomego. Pozbył się on pakietu w szarym papierze, ale nie dokonał żadnej zmiany w swym kostjumie i jak przedtem odznaczał się gadatliwością.
„Co to jest?“ zapytał, gdy garson zdejmował srebrną pokrywę z półmiska. „Łosoś! O! Znakomita ryba; wszystkie łososie pochodzą z Londynu. Przedsiębiorcy dyliżansów popierają obiady polityczne, ażeby dowozić łososie tuzinami koszów; wiedzą dobrze, co robią. Eh! eh! Szklaneczkę wina ze mną, panie“.
„Z przyjemnością!“ odrzekł pan Pickwick. I nieznajomy napił się wina naprzód z nim, potem z panem Snodgrassem, potem z panem Tupmanem, potem z panem Winkle, potem wreszcie z całem zebranem towarzystwem, a wszystko to uczynił nie przestając mówić ani na chwilę.
„Jakieś szczególne bachanalje na schodach. Wnoszą ławki, uwijają się stolarze, lampy, szklanki, arfa. Co to znaczy, garsonie?...“
„Bal, panie“.
„Piknik?“
„Nie, panie. Bal publiczny, panie, na rzecz ubogich, panie...“
„Powiedz mi pan“, zapytał pan Tupman z żywem zajęciem. „czy w tem mieście kobiety są piękne?“
„Pyszne, wspaniałe. Kent, panie. Cały świat zna hrabstwo Kent, słynące z jabłek, wiśni, chmielu i kobiet. Szklankę wina, mój panie?“
„Z wielką przyjemnością“, odparł pan Tupman. Nieznajomy nalał swoją szklankę i wychylił.
„Bardzobym chciał pójść na ten bal“, rzeki pan Tupman, „bardzobym chciał...“
„Bilety, panie, mamy w kantorze, po pół gwinei“, rzekł garson.
Pan Tupman powtórnie wynurzył życzenie być obecnym na tej uroczystości, ale nie znajdując żadnej odpowiedzi w pociemniałem oku pana Snodgrassa ani w roztargnionym wzroku pana Pickwicka, rzucił się z nowem zajęciem do wina Porto i do deseru, który przyniesiono. Garson oddalił się, a naszych pięciu podróżnych w dalszym ciągu używało dwugodzinnej siesty poobiedniej.
„Za pozwoleniem panów“, rzekł nieznajomy, „butelka drzemie, zmuśmy ją do krążenia, jak słonce“.
I wypił szklankę, którą napełnił był przed dwiema minutami, poczem nalał sobie drugą, ze świadomością człowieka przyzwyczajonego do podobnych manipulacyj.
Wypito wino i zażądano więcej; nieznajomy rozprawiał, pickwickczycy słuchali, pan Tupman co chwila odczuwał coraz to większą ochotę pójścia na bal, twarz pana Pickwicka jaśniała wyrazem uniwersalnej filantropii, panowie Winkle i Snodgrass wpadli w głęboki sen.
„Na górze już zaczynają“, rzekł nieznajomy, „słuchajcie! Stroją skrzypce, a teraz arfę, już zaczęli!“
W samej rzeczy, dźwięki orkiestry zapowiadały początek kontredansa.
„Bardzobym chciał pójść na ten bal“, powtórzył pan Tupman.
„Ja także; przeklęte bagaże, statek spóźnił się, nie mam w co się ubrać“.
Powszechna uprzejmość była charakterystycznym rysem pickwickczyków, a pan Tupman był nią obdarzony w wyższym od innych stopniu. Przeglądając protokoły klubu, zdumiewać się trzeba, ile razy ten zacny człowiek odsyłał do innych członków Stowarzyszenia rozmaitych biedaków, udających się do niego z prośbą o stare suknie lub o pieniężną zapomogę.
„Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł panu na ten bal pożyczyć fraka“, rzekł do nieznajomego, „ale pan jest dość szczupły, a ja...“
„Dość otyły. Stary zdemontowany Bachus w pantalonach! Zlazł z beczki! Winne liście do djabła! Cha, cha! Przysuń no pan wino!“
Nie umiemy powiedzieć, czy pan Tupman był oburzony zbyt swobodnym tonem, z jakim nieznajomy wzywał go, by przysunął wino, które tak szybko przesuwało się znów przez gardło, lub też, czy był słusznie zgorszony tem, że wpływowy członek Klubu Pickwicka porównany został do zdemontowanego Bachusa — ale przysunąwszy wino, odchrząknął dwa razy i patrzał na nieznajomego przez kilka sekund z surową stanowczością. Jednak, gdy indywiduum to zachowało najzupełniejszy spokój i pogodę pod tem badawczem spojrzeniem, Tupman zmniejszył stopniowo jego natężenie i znowu zaczął mówić o balu.
„Chciałem właśnie powiedzieć panu“, odezwał się, „że gdyby moje ubranie było dla pana za przestronne, suknie mego przyjaciela, pana Winkle, mogłyby być na niego w sam raz“.
Nieznajomy jednym rzutem oka zmierzył pana Winkle i zawołał z zadowoleniem:
„Takich właśnie trzebaby było“.
Pan Tupman spojrzał dokoła. Wino, które wywarło swój wpływ usypiający na panów Snodgrassa i Winkle, ciążyło również nad zmysłami pana Pickwicka. Gentleman ten kolejno przeszedł wszystkie fazy poprzedzające obezwładnienie, wywołane obiadem i winem. Przeszedł zwykłe stopnie od nadmiaru wesołości do bezdennego smutku. Jak płomień gazowy na ulicy, gdy wiatr dostanie się do rury, roztaczał on chwilami to nadzwyczajną jasność, to znów tak malał, iż zaledwie można go było dojrzeć; po krótkiej przerwie błysnął oślepiającym blaskiem, potem drgnął i zgasł zupełnie. Głowa pochyliła mu się na piersi i jednostajne chrapanie, któremu czasem towarzyszyło głuche mruczenie, były jedynemi dowodami słuchowemi, mogącemi świadczyć o istnieniu tego wielkiego męża.
Pana Tupmana opanowała gwałtownie chęć znalezienia się na balu, aby wydać sąd o pięknościach hrabstwa Kent; chciało mu się również zaprowadzić tam znajomego, słyszał bowiem, że mówi o mieszkańcach miasta, jak gdyby żył w niem od urodzenia, gdy on sam znajdował się w miejscu zupełnie mu obcem. Pan Winkle spał głęboko, a pan Tupman zbyt dobrze znał z doświadczenia stan, w jakim się znajdował jego towarzysz, by nie wiedzieć, że według zwykłego przebiegu praw natury, przyjaciel jego, przebudziwszy się, nie będzie myślał o niczem innem, tylko o tem, by się jakoś dowlec do łóżka. Mimo to jednak był jeszcze niezdecydowany.
„Napełnij pan sobie szklankę i przysuń wino“, rzekł niezmordowany gość.
Pan Tupman spełnił to żądanie i ta ostatnia, uzupełniająca szklanka wymogła na nim postanowienie.
„Z sypialnego pokoju pana Winkle“, rzekł do nieznajomego, „są drzwi do mojego pokoju, a gdybym go teraz obudził, niepotrafiłbym mu dać do zrozumienia, czego żądam; ale wiem, że w swej torbie podróżnej ma on kompletne ubranie. Gdyby pan przywdział je na bal, a po powrocie zdjął, mógłbym je łatwo złożyć na tem samem miejscu, nie niepokojąc mego przyjaciela“.
„Doskonale“, odparł nieznajomy, „wyborny plan! Głupie położenie, śmieszne. Czternaście fraków mieć w swoim kufrze i być zmuszonym przywdziewać cudzy! Bardzo głupio! Doprawdy“.
„Trzeba wziąść bilety“, rzekł pan Tupman.
„Nie warto mieniać gwinei. Zagrajmy, kto zapłaci za obu: rzuć pan złotą monetę w górę, ją będę zgadywać. Zaczynaj pan. Kobieta, kobieta, kobieta czarodziejka!“
Złoty pieniądz upadł i ukazała się postać smoka, przez grzeczność nazywanego kobietą. Skazany losem pan Tupman zadzwonił, wziął bilety i zażądał światła. Po kwadransie nieznajomy był kompletnie ustrojony w szaty pana Nataniela Winkle.
„To frak zupełnie nowy“, rzekł pan Tupman, podczas gdy nieznajomy z zadowoleniem przyglądał się sobie: „to pierwszy frak, który został ozdobiony guzikami naszego klubu“.
I wskazał towarzyszowi duże złocone guziki, na których wyryte były litery K. P. po obu stronach popiersia pana Pickwicka.
„K. P.“. powtórzył nieznajomy, „śmieszna dewiza, portret tego dziada i K. P.! Co to znaczy to K. P.? Komiczny portret? Co?“
Pan Tupman z wielką powagą i źle ukrywanem oburzeniem objaśnił mistyczny symbol Klubu Pickwicka, a tymczasem nieznajomy wykręcił się, by zobaczyć tył fraka, którego stan dochodził mu do połowy pleców.
„Stan cokolwiek za krótki, co? Jak kurtki tragarzy: śmieszne ubiory, robi się bez miary, na hurt; tajemnicze drogi Opatrzności; wszystkim ludziom małego wzrostu dostają się długie ubrania, wszystkim słusznego, krótkie“.
Mieląc w ten sposób językiem, nowy towarzysz pana Tupmana kończył poprawiać swe ubranie, a raczej ubranie pana Winkle, i w chwilę potem dwaj miłośnicy balu weszli razem na schody.
„Nazwiska panów?“ zapytał jakiś jegomość przy drzwiach stojący. Pan Tupman podszedł, by wygłosić swe tytuły i charakter, gdy nieznajomy zatrzymał go, mówiąc:
„Żadnych nazwisk!“ i mruknął do ucha panu Tupmanowi: „Poco nazwiska? Nieznajomi! Doskonałe nazwisko, w swoim rodzaju incognito, to przyjemność! Gentlemani z Londynu, szlachetnie urodzeni, i basta“.
Po tych ostatnich wyrazach, głośno wymówionych, otworzyły się drzwi i pan Tupman wraz z nieznajomym weszli do sali balowej.
Był to długi pokój, okolony karmazynowemi ławkami i oświetlony świecami w kryształowym żyrandolu. Muzykańci byli umieszczeni na estradzie; trzy lub cztery koła kontredansowe rozwijały się i zwijały scientyficznie. W bocznym pokoju znajdowało się parę stołów do gry, przy których cztery stare damy, z takąż samą ilością otyłych mężczyzn, z całą powagą grały w wista.
Po przetańczeniu ostatniej figury, tancerze zaczęli przechadzać się po sali, a nasi dwaj znajomi stanęli w kącie by przyjrzeć się towarzystwu.
„Śliczne kobiety!“ rzekł z westchnieniem pan Tupman.
„Zaczekajno pan. Zobaczysz jeszcze. Matadory jeszcze się nie pojawiły, śmieszne zwyczaje! Wyżsi urzędnicy marynarki nie rozmawiają z urzędnikami niższymi; niżsi urzędnicy nie rozmawiają z mieszczaństwem; komisarz rządowy nie rozmawia z nikim“.
„Co to za jasnowłosy chłopak, z czerwonemi oczyma i w fantastycznem ubraniu?“
„Ts! Milcz pan, jeżeli możesz! Czerwone oczy! Fantastyczne ubranie! Chłopak!... Ho, ho! Ciszej, ciszej; to chorąży z 97-ego pułku, szanowny Wilmot-Becasse. Becassy, wielka rodzina, liczna rodzina“.
„Sir Tomasz Clubber, pani Clubber i panny Clubber“ zawołał stentorowym głosem anonsujący.
Głębokie wrażenie owładnęło całą salę, gdy wszedł ogromny gentleman w niebieskim fraku ze złotemi guzami, z nim dorodna dama w niebieskim atłasie, tudzież dwie młode panienki, wykrojone według tegoż modelu, w strojnych sukniach takiej samej barwy.
„Komisarz rządowy, naczelnik marynarki, wielki człowiek, niezaprzeczenie wielki!“ cicho mówił nieznajomy do pana Tupmana, podczas gdy gospodarze balu prowadzili sir Tomasza Clubber na drugi koniec sali. Szanowny Wilmot Becasse i znakomitsi goście pospieszyli złożyć swe uszanowanie pannom Clubber, a sir Tomasz Clubber wyprostowany jak głoska i, majestatycznie spoglądał na zgromadzonych z wysokości swego czarnego krawata.
„Pan Smithie, pani Smithie i panny Smithie“, zaanonsowano następnie.
„Co to za państwo Smithie?“ zapytał Tupman.
„Także coś z marynarki“, odpowiedział nieznajomy.
Pan Smithie ukłonił się z uszanowaniem sir Tomaszowi Clubber, a sir Tomasz Clubber oddał mu ukłon z widoczną przychylnością. Lady Clubber przez lornetkę przypatrywała się pani Smithie i jej córkom, a znowu pani Smithie z góry spoglądała na jakąś damę, której mąż nie służył w marynarce.
„Pułkownik Bulder, pani Bulder i panna Bulder“.
„Dowódca garnizonu“, rzekł nieznajomy, odpowiadając na pytający wzrok pana Tupmana.
Panna Bulder bardzo serdecznie została przyjęta przez panny Clubber; powitanie pani Bulder i lady Clubber było najczulsze, pułkownik Bulder i sir Tomasz Clubber poczęstowali się nawzajem tabaką i oba, spojrzeli dokoła, jak para Aleksandrów, władców wszystkiego, co ich otaczało.
Podczas gdy miejscowa arystokracja, Buldery, Clubbery i Becassy, zachowywała w ten sposób swoją godność na honorowem miejscu w sali, inne klasy towarzystwa naśladowały ich na szarym końcu ile tylko mogły. Najmniej arystokratyczni oficerowie 97-go pułku poświęcali się rodzinom pomniejszych urzędników marynarki, żona adwokata i żona kupca win, stały na czele dwóch osobnych frakcji, żona piwowara składała swe uszanowanie państwu Bulder a pani Tomlinson, żona dyrektora biura pocztowego, zdawało się, za powszechną zgodą obrana została na przewodniczącą partji kupieckiej.
Jedną z najpopularniejszych osobliwości w swem kółku był mały, tłusty człowieczek, o łysej głowie, otoczonej wieńcem czerwonych, twardych włosów. Był to doktór Slammer, chirurg 97-ego pułku. Doktór Slammer częstował tabaką, ze wszystkich śmiał się, tańczył, żartował, grał w wista, był wszędzie, robił wszystko. Do tych, i tak już licznych zajęć, doktór dołączał jeszcze jedno: największemi i niezmordowanemi względami otaczał starą małą wdowę, której toaleta i liczne klejnoty znamionowały znaczny majątek, co czyniło z niej partję wielce pożądaną dla człowieka mającego ograniczone dochody.
Oczy pana Tupmana i jego towarzysza były już od niejakiego czasu zwrócone na doktora i wdowę, gdy nieznajomy przerwał milczenie:
„Kupa pieniędzy, stara baba, doktór zawraca jej głowę; wyborna myśl, doskonała sztuka!“
Podczas gdy te uwagi, niezbyt zrozumiałe, wybiegały z ust nieznajomego, pan Tupman patrzał nań okiem badawczem.
„Pójdę tańczyć z wdową“.
„Kto to?“
„Nie wiem, nigdy nie widziałem. Wykurzyć doktora! Naprzód, marsz!“
Domawiając to, nieznajomy przeszedł salę, oparł się o gzyms kominka i utkwił wzrok, z wyrazem uwielbienia i melancholji, w tłuste policzki starej wdowy. Pan Tupman patrzał na to, oniemiały z podziwu. Nieznajomy robił widocznie szybkie postępy; doktór tańczył z inną damą. Wdowa upuściła wachlarz; nieznajomy zerwał się i podał go jej pospiesznie: uśmiech, ukłon, wymiana kilku grzeczności. Nieznajomy zuchwale przeszedł przez salę, by wyszukać dyrektora tańców, powrócił z nim do wdowy i po kilku chwilach przedwstępnej prezentacji, pochwycił swą zdobycz za rękę i stanął z nią do kontredansa.
Zdziwienie pana Tupmana, na widok tego summarycznego trybu postępowania, było wielkie; ale zdziwienie doktora, zdaje się, było jeszcze większe. Nieznajomy był młody, pochlebiało to wdówce; nie zwracała już teraz uwagi na nadskakiwania doktora a jego oburzenie nie wywarło żadnego wrażenia na rywalu. Doktór Slammer stał, jakby paraliżem tknięty. On, doktór Slammer, z 97-ego pułku, w jednej chwili w niwecz obrócony, przez człowieka, którego nikt dotąd nie widział, nikt nie znał! Doktór Slammer! Doktór Slammer z 97-ego pułku! To nie do uwierzenia! To być nie może! A jednak tak było! Dobrze! Oto nieznajomy przedstawia swego przyjaciela! Doktór nie wierzy własnym oczom. Patrzy znowu i znajduje się w przykrej konieczności uznania, że go nie łudzą jego nerwy wzrokowe. Pani Budger tańczy z panem Tupmanem; trudno mylić się. Jego wdowa, z ciałem i kośćmi, jest tu przed nim i hasa z niezwykłą energją! Jest tu także przed nim i pan Tupman, wyskakujący to w prawo, to w lewo, z miną pełną powagi, tańczący (co się zresztą zdarza wielu osobom) tak, jakgdyby kontredans był jakąś uroczystą próbą, dla której odbycia trzeba uzbroić swą moralną stronę w niewzruszoną stanowczość.
Doktór zniósł to wszystko w milczeniu i cierpliwie. Widział jak nieznajomy podawał wdowie chłodniki, potem odnosił szklanki, rzucił się na biszkopty; widział tysiące wzajemnych umizgów i nie powiedział nic. Ale w kilka sekund po zniknięciu nieznajomego z panią Budger, którą rywal odprowadził do powozu, doktór wyleciał z sali a każdy atom jego długo powstrzymywanego gniewu, zdawało się, tryskał mu z twarzy strumieniem potu.
Nieznajomy powrócił i począł rozmawiać po cichu z panem Tupmanem; śmiał się, był rozpromieniony i triumfował. Mały doktór zapragnął jego życia.
„Panie“, odezwał się przerażającym głosem, podając swój bilet wizytowy i odchodząc nieco na stronę; „nazwisko moje Slammer, doktór Slammer, panie! Z pułku 97-ego, koszary Chatam. Oto mój bilet, panie! Bilet mój!“
Chciał mówić dalej, ale oburzenie mowę mu odjęło.
„Al“ odrzekł nieznajomy, jakby od niechcenia, „Slammer, bardzo dobrze; dziękuję: teraz nie jestem chory. Slammer... gdy zachoruję udam się do pana“.
„Pan... jesteś intrygant... jesteś tchórz... jesteś nikczemny... jesteś głaz... jesteś... jesteś... Czy pan zdecyduje się dać mi swój bilet?“
„A! rozumiem“, rzekł nieznajomy półgłosem, „poncz za mocny, przyjęcie zbyt hojne... Lemoniada lepsza, w pokojach za gorąco — gentleman już w pewnym wieku, nazajutrz daje się to odczuć, nieznośne cierpienia...“ i zrobił kilka kroków.
„Pan mieszka w tym domu?“ krzyknął rozzłoszczony człowiek; „teraz jest pan pijany! Ale dowie się pan o mnie. Wyszukam pana, wyszukam!“
„Najlepiej zrobi pan, gdy wyszukasz sobie łóżko“, odrzekł obojętnie nieznajomy.
Doktór Slammer spojrzał na niego z nieopisaną zawziętością i oddalił się, nasuwając na głowę kapelusz w sposób wymownie świadczący o oburzeniu.
Nieznajomy poszedł do pana Tupmana, by zwrócić garderobę, pożyczoną u niewinnego pana Winkle, którego znaleziono w głębokim śnie; zwrot został niebawem dokonany. Nieznajomy był nadzwyczaj żartobliwie usposobiony a pan Tupman, oszołomiony winem, ponczem, światłem i widokiem tylu kobiet, całą tę sprawę uważał za doskonały żart. Po odejściu nowego swego przyjaciela, napotkał na pewne trudności przy szukaniu otworu szlafmycy, wywrócił lichtarz i dopiero po całym szeregu wielce skomplikowanych ewolucyj zdołał dostać się do łóżka. Pomimo tych drobnych wypadków, rychło znalazł pożądany spoczynek.
Na drugi dzień rano, zaledwie wybiła siódma, uniwersalny umysł pana Pickwicka został gwałtownem kołataniem do drzwi wyrwany ze stanu odrętwienia, w którem pogrążył go sen.
„Kto tam?!“ zawołał filozof, podnosząc się.
„Garson, panie“.
„Czego chcesz?“
„Czy nie może mi pan powiedzieć, który z towarzyszy pańskich ma niebieski frak ze złoconemi guzikami i literami na nich?“
„Zapewne wziął go do wyczyszczenia“, pomyślał pan Pickwick „i zapomniał do kogo należy“.
„Pan Winkle“, odrzekł, „trzecie drzwi na prawo“.
„Bardzo panu dziękuję,“ odpowiedział garson i odszedł.
„Co to znaczy?“ zapytał sam siebie pan Tupman, słysząc również mocne kołatanie do drzwi.
„Winkle! Winkle!“ krzyknął pan Tupman.
„A co tam?“ odezwał się słaby głos z drugiego pokoju.
„Pytają o ciebie... ktoś przy drzwiach“.
I z wysiłkiem wymówiwszy te wyrazy, pan Tupman odwrócił się i znowu zasnął.
„O mnie pytają!“ rzekł pan Winkle, wstając z łóżka i szybko ubierając się. „W takiej odległości od Londynu! Jakie licho może pytać o mnie?“
„Jakiś gentleman na dole, w kawiarni, panie. Powiada, że chce tylko chwilkę pomówić z panem, ale żadną miarą nie chce czekać“.
„To dziwne“, mruknął pan Winkle. „Powiedz mu że zaraz przyjdę“.
Zawinął się w szlafrok, szyję obwiązał chustką i poszedł.
Stara baba i dwaj chłopcy zamiatali kawiarnię. Przy oknie stał jakiś oficer, który ujrzawszy wchodzącego pana Winkle, skłonił mu się zimno, potem kazał oddalić się służącym, starannie zamknął drzwi i powiedział:
„Pan Winkle, jak sądzę?“
„Tak jest, panie, nazywam się Winkle“.
„Przychodzę tu w imieniu mego przyjaciela, doktora Slammera, z 97-ego pułku. To pana nie powinno dziwić“
„Doktora Slammera?“ powtórzył pan Winkle.
„Doktora Slammera. Polecił mi, bym oznajmił panu w jego imieniu, że postępowanie pańskie wczorajszego wieczora było niehonorowe i że człowiek honorowy darować tego nie może“.
Zdumienie pana Winkle było zbyt prawdziwe i zbyt widoczne, by go nie dostrzegł wysłannik doktora Slammera, który też tak dalej mówił:
„Przyjaciel mój, doktór Slammer, jest zdaje się, najmocniej przekonany, że przez znaczną część wieczora był pan mocno podchmielony i niemal bez zdolności zrozumienia wyrządzonej mu obrazy. Polecił mi przeto oznajmić panu, że jeżeli w ten sposób wytłómaczysz się ze swego postępowania, on przyjmie takie tłumaczenie, napisane przez pana własnoręcznie, tak, jak ja je panu podyktuję“.
„Tłumaczenie na piśmie!“ powtórzył znowu pan Winkle tonem najwyższego zdumienia.
„W przeciwnym razie“, mówił dalej oficer, „wiadomo panu, czem się to powinno skończyć“.
„Czy zlecenie, którego się pan podjął, dotyczy mnie?“ zapytał pan Winkle, którego siły umysłowe doszczętnie zdezorganizowała ta niezwykła rozmowa.
„Nie byłem obecny przy tej scenie, a więc i przy tem, jak pan uparłeś się, by nie dać swej karty doktorowi Slammer. Uprosił więc mnie, bym się dowiedział, kto jest właścicielem fraka niebieskiego ze złoconemi guzikami i literami K. P.“
Pan Winkle aż drgnął ze zdziwienia, usłyszawszy tak szczegółowy opis swego ubioru. Przyjaciel doktora Slammera mówił dalej:
„Dowiedziałem się, że właściciel rzeczonego fraka przybył tu wczoraj z trzema innymi panami. Posłałem do tego z nich, który zdaje się być przewodniczącym całego towarzystwa, a ten odesłał mię do pana“.
Gdyby wielka wieża zamku Rochester zlazła nagle ze swych fundamentów i stanęła naprzeciwko okien, zdziwienie pana Winkle nie byłoby większe nad to, jakiego doznał, usłyszawszy te wyrazy. Pierwszą jego myślą było, że mu skradziono frak; rzekł więc oficerowi.
„Czy zechce pan zaczekać tu na mnie przez chwilę?“
„Dobrze“, odpowiedział niepożądany gość.
Pan Winkle pobiegł prędko po schodach i drżącą ręką otworzył swą torbę podróżną. Niebieski frak leżał w zwykłem miejscu; ale przypatrzywszy się mu starannie, można było poznać, że niedawno był używany.
„Prawda!“ powiedział do siebie pan Winkle, opuszczając frak. „Za wiele piłem wczoraj po obiedzie i coś mi się marzy, jakbym potem chodził po mieście i palił cygaro. Faktem jest, żem był tęgo cięty. Musiałem zmienić ubranie i łazić gdzieś; musiałem kogoś obrazić — to pewna... i oto jakież okropne skutki!“
Dręczony temi myślami, zszedł do kawiarni z ponurem postanowieniem przyjęcia wyzwania śmiałego doktora i poddania się najgroźniejszym tego skutkom.
Rozmaite uwagi doprowadziły go do takiej decyzji. Naprzód dbałość o swą reputację w klubie. Tam uchodził zawsze za pierwszorzędną powagę we wszystkiem, co dotyczyło ćwiczeń ciała, tak zaczepnych, jak odpornych i bezspornych. Gdyby się cofnął przy pierwszej próbie, w oczach prezydenta klubu, stanowisko jego byłoby na zawsze stracone. Powtóre, przypomniał sobie, iż słyszał (od niewtajemniczonych), że świadkowie zwykle umawiają się i nie kładą kul do pistoletów. Nakoniec sądził, że gdy wybierze sobie za świadka pana Snodgrassa i przedstawi mu całe niebezpieczeństwo, gentleman ten uwiadomi pewno o wszystkiem pana Pickwicka, który niezawodnie da znać władzy miejscowej, zapobiegając zabiciu albo uszkodzeniu jego ucznia.
Obliczywszy wszystkie te szanse, powrócił do sali i oświadczył, iż przyjmuje wyzwanie doktora.
„Czy zechce mi pan wskazać swego świadka, bym się z nim ułożył, co do czasu i miejsca spotkania?“ zapytał wtedy oficer nader uprzejmie.
„To zbyteczne, wskaż mi pan tylko czas i miejsce, świadek przyjdzie razem ze mną“.
„Niech i tak będzie“, rzekł oficer obojętnie; „dziś o zachodzie słońca, jeżeli pan nie ma nic przeciw temu“.
„Bardzo dobrze“, odparł pan Winkle, myśląc w duchu, że bardzo źle.
„Zna pan warownię Pitt?“
„Widziałem ją wczoraj“.
„Pójdzie pan więc potem, koło wałów, potem ścieżką na lewo od rogu fortyfikacji, a potem prosto, aż tam, gdzie ja stać będę. Następnie pójdziemy razem w miejsce ustronne, gdzie rzecz odbędzie się bez żadnej przeszkody“.
„Bez przeszkody!“ pomyślał pan Winkle.
„Sądzę, że nie mamy nic więcej do omówienia“.
„Zdaje się, że nic“.
„A więc żegnam“.
„Żegnam“.
I oficer odszedł, wygwizdując jakąś wesołą melodję.
Przy śniadaniu, w dniu tym, było jakoś niewesoło naszym podróżnikom.
Pan Tupman, po niezwykłych zdarzeniach ubiegłej nocy, nie był w stanie podnieść się z łóżka; pan Snodgrass, zdawało się, doświadcza poetyckiego przyćmienia umysłu; sam pan Pickwick okazywał niezwykłą skłonność do sodowej wody i milczenia; co do pana Winkle, ten szukał przedewszystkiem sposobności do porozumienia się ze swym świadkiem. Sposobność ta wkrótce się nadarzyła; pan Snodgrass zaproponował zwiedzenie zamku, a ponieważ z całego towarzystwa jeden tylko Winkle był usposobiony do tej przechadzki, poszli więc we dwóch.
„Snodgrass“, rzekł pan Winkle, gdy znaleźli się na ulicy, „Snodgrass, mój przyjacielu! Powiedz mi, czy mogę liczyć na twoją dyskrecję?“
A mówiąc to pragnął gorąco, by na nią liczyć nie mógł.
„Możesz“, odparł pan Snodgrass. „Przysięgam“...
„Nie, nie!“ przerwał pan Winkle, przerażony myślą, iż przyjaciel jego najniepotrzebniej może się zobowiązać do niewydania go. „Nie przysięgaj, nie przysięgaj! To zbyteczne“.
Pan Snodgrass opuścił rękę, którą podniósł był poetycznie ku niebu, i przybrał postawę wyczekującą.
„Potrzebuję, mój przyjacielu, twych usług w sprawie honorowej“.
„Gotów jestem“, odparł pan Snodgrass, ściskając rękę swego towarzysza.
„Z doktorem, doktorem Slammerem, z 97-ego pułku“, dorzucił pan Winkle, chcąc przedstawić rzecz jak można najpoważniej. „Sprawa jest z oficerem, który będzie miał za świadka innego oficera; dziś, przed zachodem słońca, w ustronnem miejscu, poza warownią Pitt“.
„Możesz liczyć na mnie“, odrzekł pan Snodgrass, zdziwiony ale nie przejęty tem w żaden inny sposób. I rzeczywiście, niemasz nic godniejszego uwagi nad obojętność, z jaką dowiadujemy się o podobnego rodzaju sprawach, gdy sami nie jesteśmy główną stroną działającą.
Pan Winkle zapomniał o tem; sądził o uczuciach swego przyjaciela, według własnych uczuć.
„Skutki mogą być okropne“, przemówił pan Winkle.
„Spodziewam się, że nie“.
„Doktór, jak sądzę, strzela bardzo dobrze“.
„Większa część wojskowych strzela dobrze“, zauważył pan Snodgrass ze spokojem; „ale i ty strzelasz doskonale?“
Pan Winkle odpowiedział twierdząco, lecz widząc, że niedostatecznie przeraził swego towarzysza, zmienił artylerję.
„Snodgrass“, rzekł doń głosem drżącym ze wzruszenia, „jeżeli zginę, znajdziesz w moim pugilaresie list do... do ojca“.
Ten atak także się nie udał. Pan Snodgrass był wzruszony, ale zobowiązał się doręczyć list, i to z taką łatwością, jakby przez całe życie był listonoszem.
„Jeżeli zginę“, mówił dalej pan Winkle, „albo jeżeli doktór zginie, ty, mój przyjacielu, będziesz sądzony jako wspólnik czynu, działający z rozmysłem. Czyż mam narażać przyjaciela na wygnanie? Może dożywotne więzienie?“
Tym razem pan Snodgrass zawahał się; ale heroizm jego był niepokonany.
„Dla przyjaciela“, zawołał z zapałem, „gotów jestem na wszystkie niebezpieczeństwa“.
Bóg to jeden wie, jak nieszczęśliwy pan Winkle przeklinał w duchu poświęcenie swego przyjaciela. Przez jakiś czas szli w milczeniu, obaj pogrążeni w myślach. Dzień upływał a z nim znikała wszelka nadzieja ratunku.
„Snodgrass!“ zawołał wreszcie pan Winkle, stanąwszy nagle, „nie wydaj mię przed miejscową władzą: nie żądaj konstablów dla zapobieżenia pojedynkowi; nie staraj się o to, by przytrzymano mnie albo doktora Slammera z 97-go pułku, obecnie mieszkającego w koszarach Chatam. Proszę cię, byś nie czynił tego w zamiarze niedopuszczenia do pojedynku“.
Pan Snodgrass pochwycił rękę swego przyjaciela i zawołał z uniesieniem:
„Nie! Za nic w świecie!“
Dreszcz przeszedł po ciele pana Winkle, gdy się przekonał, że i z tej strony niema się czego spodziewać i że nieodwołalnem jego przeznaczeniem jest służyć za żywy cel.
Opowiedziawszy ze wszystkiemi szczegółami powody pojedynku, wstąpili obaj do rusznikarza. Tu wynajęli skrzynkę z pistoletami, używanemi zwykle przy dawaniu satysfakcji, i dołączyli do tego odpowiednią ilość prochu, kapsli i kul; potem powrócili do oberży: pan Winkle, by rozmyślać o mającej nastąpić walce, pan Snodgrass, by uporządkować broń.
Gdy udali się następnie na niemiłą wyprawę, nadchodził wieczór, smutny i jakiś ociężały. Pan Winkle, z obawy, by nie być spostrzeżony, owinął się w szeroki płaszcz; pan Snodgrass pod swoim płaszczem niósł narzędzia zniszczenia.
„Czyś wziął ze sobą wszystko, co potrzeba?“ zapytał pan Winkle głosem wzruszonym.
„Wszystko; mam zapasowe naboje na wypadek, gdyby pierwszy strzał nie dał rezultatu, ćwierć funta prochu w skrzynce i dwa dzienniki w kieszeni dla zrobienia przybitek, gdy będzie potrzeba“.
Były to dowody przyjaźni, za które niepodobna było nie czuć wdzięczności. Przypuszczać należy, iż wdzięczność tę pan Winkle uczuwał aż nadto żywo, aby mógł ją wyrazić, gdyż nie wyrzekł ani słowa, tylko zaczął iść nieco wolniej.
„Przybywamy w sam czas“, powiedział pan Snodgrass, przechodząc przez miedze pierwszego zagonu; „właśnie słońce zachodzi“. Pan Winkle spojrzał na czerwoną tarczę, chylącą się za widnokrąg i z boleścią pomyślał, iż może już jej nie zobaczy więcej.
„Oto oficer!“ zawołał po niejakim czasie.
„Gdzie?“ zapytał pan Snodgrass.
„Tam! Ten gentleman w niebieskim płaszczu“.
Oczy pana Snodgrassa zwróciły się w kierunku palca pana Winkle i ujrzały długą figurę, która dała znak ręką i poszła przodem. Dwaj nasi przyjaciele podążali za nią w milczeniu.
Wieczór nadchodził. Melancholijny wiatr dął po pustem polu, rzekłbyś, daleki poświst olbrzyma, nawołującego psy. Wszystko to wywarło ponure wrażenie na panu Winkle. Przechodząc obok rogu warowni, zadrżał: wydało mu się, iż widzi jakiś olbrzymi grobowiec.
Wtem oficer zeszedł ze ścieżki i, przeskoczywszy przez płot, wszedł na ustronne pole. Tu czekało dwóch panów. Jeden młody, tłusty, czerwonowłosy; drugi, słuszny i przystojny mężczyzna, w surducie z potrzebami, siedział na składanem krześle w najdoskonalszym spokoju.
„Nasi przeciwnicy“, rzekł pan Snodgrass. „jak mi się zdaje, z chirurgiem. Przełknijno łyk wódki“.
Pan Winkle chciwie chwycił oplataną butelkę, podaną mu przez towarzysza, i długim łykiem wciągnął w siebie wzmacniający płyn.
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass“, rzekł potem do zbliżającego się oficera.
Świadek doktora Slammera ukłonił się i podał szkatułkę podobną do tej, jaką przyniósł z sobą pan Snodgrass.
„Sądzę, mój panie, że nie mamy sobie nic do powiedzenia“, zauważył zimno, otwierając szkatułkę. „Żadne tłumaczenie nie wchodzi w grę“.
„Nie wchodzi“, odpowiedział pan Snodgrass, któremu poczynało się robić niedobrze.
„Czy zechce pan rozmierzyć ze mną plac?“ zapytał oficer.
„Naturalnie“, odparł pan Snodgrass.
„Może jest pan zdania, że moje pistolety są lepsze, niż panów; widziałeś pan, jak je nabijałem; czy ma pan co przeciwko temu, byśmy się niemi posłużyli?“
„Nie mam nic“, odpowiedział pan Snodgrass. Propozycja ta wybawiła go z wielkiego kłopotu, gdyż wiadomości jego o sposobie nabijania pistoletów były cokolwiek nieokreślone i niejasne.
„Sądzę więc, iż możemy ustawić przeciwników“, mówił dalej oficer z taką obojętnością, jakby chodziło o partję szachów.
„Sądzę, że możemy“, odparł pan Snodgrass, któryby zresztą zgodził się na każdą inną propozycję, gdyż nic a nic nie znał się na tego rodzaju sprawach.
Oficer poszedł ku doktorowi Slammerowi, a tymczasem pan Snodgrass zbliżył się do pana Winkle.
„Wszystko gotowe“, rzekł, wręczając pistolet „Daj mi twój płaszcz“.
„Masz tu mój pugilares“, rzekł nieszczęśliwy pan Winkle.
„Wszystko pójdzie dobrze. Zachowaj spokój i mierz prosto w piersi“.
Pan Winkle pomyślał, iż rada ta była bardzo podobna do rady dawanej zwykle przez widzów, przypatrujących się borykaniu dwóch uliczników: „Powal go na ziemię i trzymaj pod sobą“. Doskonała rada, byle tylko wiedzieć, jak ją wykonać! Ale koniec końcem, pan Winkle zdjął płaszcz w milczeniu (płaszcz ten miał tę właściwość, iż zdejmowanie go wymagało dość długiego czasu) i wziął pistolet. Świadkowie odeszli na bok; jegomość ze składanem krzesłem, a także dwaj zapaśnicy, poczęli podchodzić ku sobie.
Pan Winkle zawsze odznaczał się wysokim humanitaryzmem. Są poszlaki pozwalające przypuszczać, że i tym razem wstręt, jakiego doznawał, widząc się zmuszonym do szkodzenia z rozmysłem jednemu ze swych bliźnich, zniewolił go do zamknięcia oczu w chwili, gdy się zbliżał do fatalnego punktu, i że ta właśnie okoliczność nie dozwoliła mu dostrzec niczem niewytłumaczonego postępowania doktora Slammera. Człowiek ten, zbliżając się do pana Winkle, zadrżał, otworzył szeroko oczy, jak tylko mógł i wkońcu zawołał:
„Stójcie! stójcie!“
„Co to ma znaczyć?“ mówił dalej, gdy pan Snodgrass wraz z jego świadkiem, nadbiegli. „To nie ten“.
„Nie ten?“ zawołał świadek doktora Slammera.
„Nie ten?“ zawołał pan Snodgrass.
„Nie ten?“ zawołał jegomość ze składanym stoikiem pod pachą.
„Nie ten“, powtórzył raz jeszcze doktór. „Tak, to nie ten człowiek, który mię wczoraj obraził“.
„To szczególne!“ zawołał oficer.
„Szczególne!“ powtórzył jegomość ze stoikiem. „Ale teraz“, dodał, „zachodzi następująca kwestja. Czy pan, znajdujący się obecnie na placu, nie powinienby być, dla zachowania formalności, uznany za osobę, która wczoraj wieczorem obraziła naszego przyjaciela, doktora Slammera?“
Rzuciwszy tę nową myśl, z miną niezwykle mądrą i tajemniczą, jegomość ze stoikiem zażył ogromną szczyptę tabaki i spojrzał dokoła z powagą osoby, przywykłej być autorytetem.
Ale teraz i pan Winkle otworzył oczy, a także i uszy, usłyszawszy, że przeciwnik jego żąda zawieszenia kroków nieprzyjacielskich. Domyśliwszy się z tego, co następnie powiedziano, iż zaszła jakaś omyłka co do osoby, pojął odrazu, ile może zyskać jego reputacja, jeżeli ukryje rzeczywiste powody, które go spowodowały do pojedynkowania się. Poszedł więc śmiało naprzód i powiedział:
„Wiem dobrze, że to nie ja jestem przeciwnikiem doktora“.
„W takim razie“ rzekł jegomość ze stoikiem, „jest to afront dla doktora Slammera, a co za tem idzie, dostateczny powód do pojedynku“.
„Daj pokój, Payne“, przerwał świadek doktora; a potem, zwracając się do pana Winkle, zapytał:
„Dlaczegóż nie powiedział mi pan tego dziś rano?“
„Tak! tak! Dlaczego nie powiedział dziś rano?“ wyrwał się znowu oburzony jegomość ze stołkiem.
„Proszę cię, Payne, daj pokój!“ odezwał się świadek i znów, zwracając się do pana Winkle, dodał: „Czy mam powtórzyć moje pytanie?“
„Ponieważ“, odrzekł pan Winkle, który miał już czas obmyśleć odpowiedź, „ponieważ powiedział mi pan, iż osoba, o którą idzie, ubraną była we frak, który ja tylko mam honor nosić, który sam wynalazłem. Jest to uniform zaprojektowany dla Klubu Pickwicka w Londynie. Czuję się w obowiązku bronić honoru tego uniformu i w takim to celu, bez dalszych wyjaśnień, przyjąłem wyzwanie“.
„Kochany panie“, odrzekł na to mały, poczciwy doktór, podając mu rękę, „szanuję pańską odwagę. Pozwól mi pan dodać, iż wysoko cenię jego postępowanie i że bardzo żałuję, żem go niepotrzebnie fatygował“.
„Nie mówmy więcej o tem“, odrzekł grzecznie pan Winkle.
„Będę miał sobie za zaszczyt bliżej zapoznać się z panem“, ciągnął dalej mały doktor.
„I dla mnie, panie, będzie to największą przyjemnością“, odpowiedział pan Winkle.
Następnie uścisnął rękę doktora, jego świadka, porucznika Tappletona, jegomościa ze składanem stołkiem, nakoniec pana Snodgrassa, który z niesłychanem uwielbieniem patrzył na szlachetne zachowanie się swego bohaterskiego przyjaciela.
„Sądzę, że teraz możemy się rozejść“, rzekł porucznik Tappleton.
„Naturalnie“, odpowiedział doktór.
„Chybaby pan Winkle“, wtrącił jegomość ze stołkiem, „chybaby pan Winkle czuł się obrażony wyzwaniem. W takim razie jestem zdania, iż ma prawo żądać satysfakcji“.
Pan Winkle, z wysoką abnegacją swego własnego „ja“, oświadczył, że czuje się najzupełniej usatysfakcjonowany.
„Może“, zaczął znowu jegomość ze stołkiem, „może świadek pana Winkle czuje się osobiście obrażony niektóremu memi uwagami w początkach tego spotkania. W takim razie gotów jestem dać mu bezzwłocznie satysfakcję“.
Pan Snodgrass pośpieszył oświadczyć, że jest wdzięczny za tę uprzejmą propozycję, i że tylko jedno stoi mu na przeszkodzie do jej przyjęcia, a mianowicie to, że czuje się wielce usatysfakcjonowany obrotem, jaki wzięła sprawa.
Po tak szczęśliwem rozwiązaniu świadkowie powkładali do skrzynek mordercze przyrządy i opuścili plac boju, nierównie weselsi, niż gdy tam szli.
„Czy pan długo tu pozostanie?“ zapytał doktor Slammer pana Winkle, gdy powracali.
„Sądzę, że odjedziemy pojutrze.“
„Bardzobym był szczęśliwy, gdybyś pan, po tem śmiesznem qui pro quo, zrobił mi ten zaszczyt i zechciał odwiedzić mię wraz ze swym przyjacielem. Czy jest pan gdzie zaproszony?“
„Mam kilku przyjaciół w oberży pod Bykiem i chciałbym być z nimi. Ale bardzoby nam było przyjemnie, gdybyście panowie spędzili wieczór z nami“.
„Z największą chęcią. Czy nie będzie późno o dziesiątej godzinie?“
„Bynajmniej. Bardzo mi będzie miło przedstawić panów moim przyjaciołom: panu Pickwickowi i panu Tupmanowi“.
„I mnie także“, odpowiedział doktór, nie przypuszczając, że zna pana Tupmana.
„Więc panowie przyjdą z pewnością?“ zapytał pan Snodgrass.
„O, najniezawodniej“.
Tak rozmawiając wyszli na gościniec. Pożegnano się z wielką serdecznością. Doktór ze swymi przyjaciółmi udał się do koszar a panowie Winkle i Snodgrass wesoło powrócili do oberży.

Rozdział trzeci.
Nowa znajomość. Opowieść włóczęgi. Niemiła przeszkoda. Przykre spotkanie.

Pan Pickwick doznawał pewnego niepokoju z powodu za długiej nieco nieobecności dwóch swoich przyjaciół, przypomniawszy sobie zwłaszcza niepojęte ich ranne zachowanie się. Toteż z prawdziwą przyjemnością powitał ich i z niezwykłem zajęciem zapytał, gdzie bawili tak długo. W odpowiedzi na to pan Snodgrass zabierał się już do treściwego opisu zaszłych wypadków, gdy spostrzegł między panem Tupmanem a towarzyszem ich podróży w zielonym fraku, jakiegoś nowego nieznajomego, wyglądającego nie mniej oryginalnie. Był to człowiek widocznie zestarzały wśród trosk, którego wychudłym policzkom, sterczącym kościom, błyszczącym, chociaż mocno zapadłym oczom, nadawały jeszcze ostrzejszego wyrazu czarne, długie włosy, spadające w nieładzie na kołnierz. Szczęki jego były tak długie i tak chude, iż możnaby sądzić, że naumyślnie je wyciągał, gdyby nieruchomość rysów i napół otwarte usta nie przekonywały, że jest to zwykły jego wygląd. Szyję miał okręconą zielonym szalem, którego szerokie końce, spadające na piersi, wyglądały z pomiędzy guzików starej kamizelki. Miał na sobie długi, czarny surdut, spodnie z grubego sukna i buty mocno wytarte.
Oczy pana Winkle zatrzymały się na tej nieumytej figurze: pan Pickwick, dostrzegłszy to, powiedział, wskazując ręką na nieznajomego:
„Przyjaciel naszego nowego przyjaciela. Dziś rano odkryliśmy, że nowy nasz przyjaciel jest zaangażowany do tutejszego teatru, chociaż nie życzy sobie, by to rozgłaszano. Gentleman należy również do tej profesji i właśnie, gdyście wchodzili, miał nam opowiedzieć pewną anegdotę“.
„Masa anegdot!“ rzekł nieznajomy w zielonym fraku, podchodząc do pana Winkle i dodając po cichu: „szczególnego rodzaju człowiek, nie artysta, grywa role drugorzędne, dziwny człowiek, wszelkiego rodzaju nędza. Nazywamy go Jakóbem Ponurym“.
Panowie Winkle i Snodgrass skłonili się gentlemanowi, noszącemu to dziwne przezwisko i, zasiadłszy do stołu, zażądali wody i wódki, naśladując w tem resztę towarzystwa.
„Teraz, panie“, rzekł pan Pickwick, „zechciej zrobić nam tę przyjemność i zacznij“.
Jakób Ponury wyjął z kieszeni zwój osmolonego papieru i, zwracając się do pana Snodgrassa, zapytał ochrypłym głosem, będącym w najdoskonalszej harmonji z jego powierzchownością:
„Czy pan jest poetą?“
„Tak... próbuję sił w tej dziedzinie“ odrzekł pan Snodgrass, nieco zmieszany niespodziewanem zapytaniem.
„O! Poezja jest dla życia tem, czem światło i muzyka dla teatru. Ogołoć pan jedno z jego fałszywych ozdób, a drugie ze złudzeń, cóż zajmującego pozostanie w obu?“
„To prawda“, rzekł pan Snodgrass.
„Tak naprzykład: przed kinkietami patrzy pan na królewski orszak, podziwia pan jedwabne szaty świetnego tłumu, a stanąwszy za kulisami, jesteś ludem, wyrabiającym te piękne stroje, motłochem nic nieznaczącym i pogardzonym, który może upadać i podnosić się, żyć i umierać, jak się podoba losowi, i nikogo to nie obchodzi“.
„Niewątpliwie“, odpowiedział pan Snodgrass, gdyż zapadłe oczy nieznajomego były weń utkwione, czuł więc potrzebę powiedzenia czegokolwiek.
„No, Jakóbie!“ zawołał hiszpański podróżnik, „nabierzno otuchy, dość tego skrzeczenia“.
„Czy pozwoli pan jeszcze jedną szklaneczkę przed zaczęciem?“ zapytał pan Pickwick.
Ponury człowiek przyjął propozycję, zmieszał sobie szklankę wody z wódką, zwolna odpił połowę, rozwinął rulon papieru i zaczął ni to czytać ni to opowiadać następujące zdarzenie, które zostało wniesione do protokułów Klubu, jako „Opowieść włóczęgi“.

Opowieść włóczęgi.

„W tem, co chcę państwu opowiedzieć, niema nic cudownego“, powiedział ponury człowiek, „nawet nic nadzwyczajnego. Niedostatek i choroba nazbyt są znane w wielu warunkach życia, aby zasługiwały na większą uwagę niż się wogóle okazuje najpowszedniejszym słabostkom natury ludzkiej. Zebrałem te luźne notatki, gdyż przedmiot ich był mi dobrze znany od wielu lat. Śledziłem jego upadek, krok za krokiem, aż wreszcie osiągnął to dno nędzy, z którego nigdy nie mógł się już podnieść.
„Człowiek, o którym mówię, był nędznym aktorem pantomimicznym. I, jak wielu ludzi tej sfery, zwyczajnym opojem; za lepszych swoich dni, zanim wyczerpały go hulanki i wyniszczyły choroby, otrzymywał dobre honorarium, które, gdyby był rozsądny i zapobiegliwy, mógłby otrzymywać jeszcze przez jakiś czas, niezbyt długi, gdyż ci ludzie albo umierają wcześnie, albo przez nadmierne opodatkowanie swojej energji cielesnej tracą przedwcześnie owe fizyczne uzdolnienia, na których wyłącznie mogą oprzeć swoje istnienie. Uparty nałóg opanował go jednak tak szybko, że było rzeczą niemożliwą używać go w sytuacjach, w których naprawdę był pożyteczny teatrowi. Karczmy miały dla niego urok, któremu nie potrafił się oprzeć. Gdyby nie zmienił na czas kursu, choroba i beznadziejna nędza oczekiwałyby go równie pewnie, jak śmierć; a że go nie zmienił, więc rezultatu łatwo się domyślić. Nie mógł otrzymać engagement i nie miał na kawałek chleba.
„Każdy, choć trochę obeznany ze sprawami teatru, wie, że całe zastępy obdartych, zjedzonych nędzą ludzi kręcą się koło sceny większych przedsiębiorstw teatralnych; nie są to aktorzy stale zaangażowani, ale baletnicy, specjaliści od pochodów, akrobaci i t. p., których się bierze do jakiejś pantominy lub przedstawienia Wielkanocnego, a potem zwalnia do czasu, aż nowe uroczyste przedstawienie da sposobność do korzystania z ich usług. Do tego rodzaju życia został zmuszony ów człowiek. Gdyby znalazł zajęcie co noc w którymś z podrzędnych teatrów, miałby o kilka szylingów więcej tygodniowo i jednocześnie mógłby hołdować swojemu dawnemu nałogowi. Ale i te źródła zawiodły go wkrótce; zanadto brykał, by mógł zarobić sobie na nędzne pokrzepienie, i wkrótce został doprowadzony do stanu graniczącego z głodem; zaledwie od czasu do czasu zdobywał marne grosze, gdy udało mu się pożyczyć od którego z dawnych kompanów, lub pozwolono mu pokazać się w którymś z mniejszych teatrów, a gdy zdobył wkońcu jakieś pieniądze, trwonił je w zwykły sposób.
„W tym czasie, kiedy mniej więcej od roku żył niewiadomo z czego, otrzymałem małe engagement w jednym z teatrów na brzegu rzeki od strony Surrey. Tam spotkałem owego człowieka, którego oddawna straciłem z oczu, gdyż ja podróżowałem po prowincji, on zaś wałęsał się po alejach i zaułkach Londynu. Ubrałem się do wyjścia i właśnie przechodziłem przez scenę, gdy uderzył mię po ramieniu. Nigdy nie zapomnę odpychającego widoku, jaki ujrzały moje oczy, gdy się odwróciłem! Był ubrany do pantominy z całą absurdalnością błazeńskiego stroju. Upiorne postacie Tańca Śmierci, najpotworniejsze kształty, jakie najbardziej utalentowany malarz kiedykolwiek rzucił na płótno, ani w połowie nie były tak upiorne. Jego zapuchłe ciało i drżące nogi — efekt ten tysiąckrotnie powiększał fantastyczny strój — szkliste oczy, stanowiły potworny kontrast z grubą warstwą białej szminki, pokrywającej twarz. Groteskowe przybranie głowy, trzęsącej się jak u paralityka, i długie kościste ręce, wysmarowane białą kredą — wszystko to nadawało mu straszny i nienaturalny wygląd. Najdokładniejszy opis nie może dać o tem właściwego pojęcia — dziś jeszcze drżę na to wspomnienie. Głos miał głęboki i tremolujący, gdy odciągnął mię na stronę. Urywanemi słowami wygłosił długa litanię chorób i braków, kończąc jak zwykle gorącą prośbą o pożyczenie mu trochę pieniędzy. Włożyłem mu kilka szylingów do ręki, a kiedym się odwrócił, usłyszałem wybuch śmiechu, towarzyszący jego skokom na scenie.
„W parę wieczorów później jakiś chłopiec wsunął mi do ręki brudny skrawek papieru, na którym było kilka słów, donoszących, że ów człowiek jest niebezpiecznie chory i prosi, abym po przedstawieniu odwiedził go w jego mieszkaniu na jakiejś tam ulicy — zapomniałem już nazwy — niezbyt odległej od teatru. Obiecałem stawić się, jak tylko się zwolnię; gdy kurtyna zapadła, poszedłem spełnić swą smutną misję.
„Było późno, gdyż grałem w ostatniej sztuce. A ponieważ był to wieczór benefisowy, przedstawienie ciągnęło się niezwykle długo. Noc była ciemna, zimna, przejmujący wicher gnał strumienie deszczu w okna i fronty domów. Kałuże wody potworzyły się w nieuczęszczanych i wąskich zaułkach, a ponieważ większość latarni olejnych zgasił wicher, przechadzka była nietylko niewygodna, ale i niepewna. Szczęśliwie poszedłem we właściwym kierunku i po pewnych trudnościach udało mi się odnaleźć dom, do którego mię skierowano — skład na węgle z jednopiętrową nadbudówką. W pokoju, w głębi, leżał przedmiot moich poszukiwań.
„Kobieta o nędznym wyglądzie, żona owego człowieka, spotkała mię na schodach i, mówiąc, że właśnie wpadł w rodzaj otępienia, wprowadziła mię ostrożnie i przysunęła mi krzesło do łóżka. Chory leżał z twarzą obróconą do ściany, a ponieważ nie zwrócił żadnej uwagi na moją obecność, miałem możność rozejrzeć się, gdzie jestem.
„Leżał na lichem łóżku; zniszczone szczątki poszarpanych firanek wisiały w głowie łóżka, aby zasłonić chorego od wiatru, który pomimo to torował sobie drogę do ubogiego pokoju przez liczne szpary we drzwiach i dął w rozmaitych kierunkach. W żelaznym koszyku tlił się ogień. Zniszczony, trójkątny stół, na nim kilka flaszek od lekarstw i stłuczona szklanka. Na prowizorycznem posłaniu na podłodze spało dziecko, przy niem na krześle siedziała kobieta. Pod ścianą — półki, na nich kilka talerzy, kubków i salaterek; obok para trzewików teatralnych i kilka blach. Z wyjątkiem garści szmat i gałganów, rzuconych niedbale w kąt, nic więcej nie było w pokoju.
„Miałem czas dostrzec te szczegóły i zauważyć ciężki oddech oraz gorączkowe ruchy chorego, zanim on zdał sobie sprawę z mojej obecności. Niespokojnie szukając miejsca, w którem mógłby położyć głowę, wyciągnął rękę z łóżka i dotknął mojej ręki. Zerwał się i spojrzał badawczo w moją twarz.
„Pan Hutley, Johnie“, powiedziała żona, „pan Hutley, po którego posyłałeś wieczorem“.
„A!“, powiedział chory, trąc ręką czoło. „Hutley... Hutley.... pozwólcie....“ Przez chwilę usiłował zebrać myśli, poczem schwytał mię za przegub dłoni i zawołał: „Nie zostawiaj mnie... nie zostawiaj mnie... Ona mię zamorduje, zamorduje mię!“
„Czy to już dawno?“, spytałem, zwracając się do płaczącej niewiasty.
„Od wczoraj wieczorem“, odpowiedziała. „John! John! Czy mnie nie poznajesz?!“
„Nie puszczaj jej do mnie!“, zawołał chory i wzdrygnął się. „Zabierz ją! Nie znoszę jej obecności“. Spojrzał na nią dziko, z wyrazem śmiertelnego przestrachu, poczem szepnął mi do ucha: „Biłem ją, Jem. Biłem ją wczoraj — i nieraz przedtem... Głodziłem ją, i małego również. A teraz, kiedy jestem słaby i bezbronny, ona mię zamorduje. Jem, wiem, że mię zamorduje! Gdybyś słyszał ją, jak płacze — ja słyszałem! — teżbyś wiedział, że mię zamorduje! Nie dopuszczaj jej do mnie!“ Zwolnił uścisk i wyczerpany opadł na poduszkę.
„Wiedziałem aż nadto dobrze, co to znaczy. Gdybym miał choć cień wątpliwości, jedno spojrzenie na bladą twarz niewiasty i na jej wychudzoną postać wytłumaczyłyby mi dostatecznie całą prawdę“. „Lepiej niech pani nie podchodzi“, powiedziałem do nieszczęśliwej. „Nic mu pani nie pomoże. Może się uspokoi, nie widząc pani“. Usunęła mu się z oczu. Otworzył powieki po chwili i obejrzał się trwożliwie.
„Poszła?“, spytał gorączkowo.
„Tak, tak!“, potwierdziłem z zapałem. „Nic ci nie zrobi!“
„Coś ci powiem, Jem“, powiedział cichym głosem. „Ona już mi coś robi... Jest w jej oczach coś, co budzi w mojem sercu taki strach, że dochodzę do szaleństwa! Przez całą zeszłą noc jej badawcze oczy i blada twarz były tuż przy mnie. Gdzie ja się obróciłem — obracały się i one. Ile razy budziłem się ze snu, siedziała przy łóżku, patrząc na mnie“. Kazał mi się przysunąć bliżej i mówił głębokim, trwożliwym szeptem: „Jem, to musi być zły duch! Djabeł! Brr! Wiem, że jest diabłem! Gdyby była kobietą, dawnoby umarła. Kobieta nie zniosłaby tego, co ona“.
„Słabo mi się zrobiło na myśl o tem potwornem zaniedbaniu i znęcaniu się nad żoną, które musiało go doprowadzić do takiego wniosku. Nie znalazłem odpowiedzi; któż bowiem znalazłby wyrazy nadziei lub pociechy dla tej nikczemnej kreatury, którą miałem przed oczyma?!
„Siedziałem przy nim około dwóch godzin; przez ten czas rzucał się, jęczał z bólu lub niecierpliwości, nieustannie wymachiwał rękami i przewracał się z jednego boku na drugi. Wkońcu popadł w stan półświadomości, w której myśli wędrują od sceny do sceny, bez kontroli rozumu. Niezdolny był jednak uwolnić się od cierpienia. Przekonawszy się ze skoków jego myśli, że zaszedł ten właśnie wypadek, i wiedząc, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, gorączka natychmiast się podniesie, opuściłem go, obiecując nieszczęsnej żonie, że ponowię swoje odwiedziny następnego wieczora a, jeżeli zajdzie tego potrzeba, będę czuwał nad chorym w nocy.
„Dotrzymałem obietnicy. Ostatnie 24 godziny sprowadziły straszliwą zmianę. Oczy, olbrzymie, głęboko zapadłe, błyszczały tak, że trudno było wytrzymać ich spojrzenie. Wargi miał spieczone i popękane w wielu miejscach. Sucha skóra była rozpalona. W twarzy tego człowieka wyczytałem jakiś niesamowity wyraz strachu, zdradzający jeszcze wyraźniej postępy choroby. Gorączka doszła do najwyższego stopnia.
„Siadłem na krześle, które zajmowałem poprzedniej nocy i siedziałem przy nim długie godziny, słuchając dźwięków, które trafić muszą do głębi serc najbardziej zatwardziałych ludzi. Było to potworne bredzenie konającego. Z tego, co usłyszałem od felczera, wiedziałem, że niema żadnej nadzieji. Siedziałem przy łóżku śmierci. Patrzyłem na schorzałe kończyny które przed kilkoma godzinami wykrzywiały się ku uciesze burzliwej galerji, wijące się w mękach gorączki, słyszałem ostry śmiech klowna poprzez charczenie konającego.
„Jest to moment wzruszający, gdy słyszy się, jak mózg czepia się zwykłych zajęć i zdrowia a ciało leży bezsilne i słabe. Ale gdy charakter owych zajęć jest najbardziej krańcowem przeciwieństwem naszych pojęć o tem, co uważamy w życiu za uroczyste i poważne — natenczas wrażenie jest jeszcze potężniejsze. Teatr i karczma — oto główne tematy majaczeń nieszczęśliwego. Zdawało mu się, że jest wieczór; ma grać tej nocy; jest już późno, musi natychmiast wyjść z domu. Dlaczego go zatrzymują?! I nie dają mu iść! Straci zarobek — musi iść! Nie! Nie! Nie puszczają go! — Ukrył twarz w rozpalonych dłoniach i słabym głosem skarżył się na swoją słabość i na okrucieństwo swego otoczenia. Krótka pauza — a potem wyrzucił z siebie kilka wierszydeł o podłych rymach — ostatnie, których się nauczył. Podniósł się na łóżku, zmógł się w sobie i przybrał dziwaczną pozycję: był w teatrze... Chwila milczenia, poczem szeptem zaczął śpiewać jakąś piosenkę. Jest znowu w swoim starym domu! Nakoniec! Jak ciepło w tym pokoju! Był chory, bardzo chory, ale już jest zdrów i bardzo szczęśliwy. Napełnić szklankę! Kto to odejmuje mu ją od warg?! Ten sam prześladowca, który dokuczał mu przedtem. Znowu opadł na poduszki, jęcząc głośno. Krótki okres zapomnienia, i oto znowu wędruje przez szereg niskich, sklepionych izb — tak niskich, że chwilami musi zginać ręce i nogi, żeby móc przejść. Ciemno tu było i ciasno, w którąkolwiek stronę się zwrócił, wszędzie napotykał przeszkody. Roiło się tam od insektów — wstrętne, pełzające stworzenia, z oczyma utkwionemi w niego, zdawało się, wypełniały powietrze — błyszczały groźnie w nieprzepartym mroku. Ściany i sufit były jakby żywe od ruszających się płazów. Sklepienie przybierało potworne rozmiary — straszne postacie uwijały się wszędzie — twarze ludzi, których znał, wykrzywione grymasem, migały między niemi. Przypiekały go rozpalonem żelazem, ściskały głowę sznurami, aż krew krzepła. Wściekle walczył o życie.
„Po jednym z takich ataków (z trudem utrzymałem go na łóżku) popadł w stan, który wydawać się mógł snem. Zmęczony czuwaniem i mocowaniem się z nim, zamknąłem na chwilę oczy, gdy nagle uczułem, że ktoś schwycił mię za ramię. Zbudziłem się natychmiast. Uniósł się tak, że prawie siedział na łóżku. Twarz miał strasznie zmienioną, ale wróciła mu przytomność — gdyż wyraźnie poznał mnie. Dziecina, którą dawno już zbudziły jego jęki, podniosła się na swem posłaniu i biegła do ojca, krzycząc ze strachu — matka szybko pochwyciła ją w ramiona, bojąc się, że ojciec skrzywdzi ją w napadzie szału. Ale przerażona zmianą, jaka w nim zaszła, stanęła nieruchomo przy łóżku. Konwulsyjnie schwycił mię za ramię i dotknął ręką piersi... Rozpaczliwie próbował wydobyć z piersi głos... Nie mógł. Wyciągnął do nich ręce — i zrobił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek... Charkot — błysk oczów — stłumiony jęk — i opadł z powrotem — nieżywy!“
Sprawiłoby nam najwyższą radość, gdybyśmy mogli zaprotokółować opinję pana Pickwicka o opowiedzianej przed chwilą anegdocie. Nie wątpimy, że moglibyśmy przedstawić tę opinję naszym czytelnikom, gdyby nie pewne nieszczęśliwe okoliczności.
Pan Pickwick postawił na stół szklankę, której podczas ostatnich zdań opowiadania nie wypuszczał z rąk. Pan Pickwick gotował właśnie swój wzniosły umysł do wypowiedzenia w tej sprawie zdania i nawet otworzył już usta (o czem mamy wiadomości z notatek pana Snodgrassa), gdy garson wszedł do pokoju i powiedział:
„Panie, przybyło tu kilku panów“.
Pan Pickwick surowo spojrzał na garsona a potem po całem towarzystwie, jakby zapytując, ktoby to mógł przyjść.
„O!“ zawołał pan Winkle, wstając, „to moi przyjaciele, proś, niech wejdą“.
A gdy garson oddalił się, rzekł:
„Bardzo przyjemni ludzie, oficerowie z 97-ego pułku, z którymi zaznajomił mnie dość szczególny traf; pewny jestem, że będą się podobać nam wszystkim“.
Pogoda powróciła na twarz pana Pickwicka. Garson wprowadził do pokoju trzech gentlemanów i pan Winkle począł ich przedstawiać.
„Porucznik Tappleton; pan Pickwick — Doktór Payne; pan Pickwick... Panowie znają już mego przyjaciela, pana Snodgrass... Przyjaciel mój, pan Tupman. Doktór Slammer; pan Pickwick... pan Tup...“
Tu pan Winkle nagle zatrzymał się, dostrzegłszy wielkie wzruszenie doktora i pana Tupmana.
„Już spotkałem raz tego gentlemana“, rzekł doktór z energją.
„A! a!“ zawołał pan Winkle.
„I to indywiduum także, jeżeli się nie mylę“, mówił dalej doktór Slammer, utkwiwszy badawczy wzrok w nieznajomego w zielonym fraku. „Sądzę, że zeszłej nocy wystosowałem do tego indywiduum aż nazbyt dosadne wezwanie, które uznał za właściwe odrzucić“.
Wymawiając te wyrazy, doktór rzucił na nieznajomego wzrok pełen oburzenia i począł rozmawiać po cichu ale żywo z porucznikiem Tappletonem. Gdy skończył, porucznik zawołał:
„Czy tak?“
„Tak“, odpowiedział doktór Slammer.
„Trzeba z nim skończyć odrazu“, rzekł z największą powagą właściciel składanego stołka.
„Proszę cię, Payne, bądź spokojniejszy“, odezwał się porucznik, potem zwracając się do pana Pickwicka, szczególnie zaintrygowanego całem tem niegrzecznem zachowaniem, mówił dalej co następuje:
„Pozwoli pan zapytać się, czy ta osoba należy do towarzystwa panów?“
„Nie, panie“, odrzekł pan Pickwick, „to tylko jeden z naszych gości“.
„Sądzę, że jest członkiem klubu?“
„Bynajmniej“.
„I nie nosi nigdy klubowego uniformu?“
„Nigdy“, odpowiedział zdumiony pan Pickwick.
Porucznik Tappleton zwrócił się do swego przyjaciela, doktora Slammera, lekko wzruszywszy ramionami, co zdawało się wyrażać pewne powątpiewanie o dokładności wspomnień doktora.
Doktór był w najwyższym stopniu rozgniewany, ale zarazem jakby zbity z tropu; uprzejme zachowanie się pana Pickwicka doprowadziło pana Payne niemal do wściekłości.
„Pan byłeś na balu zeszłej nocy!“ wykrzyknął nagle doktór do pana Tupmana tonem, od którego ten drgnął tak widocznie, jakgdyby kto niespodzianie wsadził mu szpilkę w łydkę.
Pan Tupman odpowiedział słabym głosem: „Tak“, nie przestając patrzeć na pana Pickwicka.
„Ten jegomość był z panem?“ mówił doktór dalej, wskazując na niczem niewzruszonego nieznajomego.
Pan Tupman stwierdził to.
„Teraz, mój panie“, powiedział doktór do nieznajomego, „zapytuję pana raz jeszcze w obecności wszystkich tych gentlemanów, czy chce mi pan dać swą kartę i być traktowany jak gentleman, czy też chce mnie pan zmusić do skarcenia go osobiście, tu, w tem miejscu?“
„Za pozwoleniem“, przerwał pan Pickwick, „nie mogę zgodzić się na dalsze posuwanie się tej sprawy bez pewnych wyjaśnień. Tupman, odpowiedz, jak to było“.
Pan Tupman, wezwany w sposób tak uroczysty, opowiedział całą rzecz w niewielu słowach; lekko dotknął szczegółu wypożyczenia fraka, szeroko rozwiódł się nad tem, że stało się to po obiedzie, wynurzył nieco żalu, jeśli chodzi o jego osobę, i pozostawił nieznajomemu wydobywanie się z kłopotu, jak umie.
Ten zabierał się właśnie do przemówienia, gdy porucznik Tappleton, który przypatrywał mu się z wielką ciekawością, zapytał tonem wyniosłym:
„Czy nie widziałem pana na scenie?“
„Bardzo być może“, odrzekł nieustraszony nieznajomy.
„To wędrowny komedjant!“ zawołał porucznik z pogardą; a potem zwracając się do doktora Slammera dodał: „Gra w sztuce, którą na żądanie oficerów 52-ego pułku dają jutro. Nie możesz więc, doktorze, prowadzić dalej tej sprawy, to niepodobna...“
„Niepodobna, w żaden sposób!“ powtórzył z dumą doktór Payne.
„Przykro mi, żem wprowadził pana w tak niemiłe położenie“, rzekł następnie porucznik Tappleton do pana Pickwicka. „Ale pozwól pan powiedzieć sobie, że najlepszym sposobem uniknięcia podobnych scen w przyszłości jest zachowanie większej rozwagi w dobieraniu sobie towarzystwa. Najniższy sługa!“
I rzekłszy to, wyszedł z pokoju.
„I pozwól pan także powiedzieć sobie“, dodał drażliwy doktór Payne, „że gdybym ja był na miejscu porucznika Tappletona lub Slammera, to nakręciłbym uszu panu i wszystkim obecnym tu indywiduom. Nazwisko moje jest Payne, doktór Payne z 43-ego pułku. Dobranoc“.
Ukończywszy tę przemowę, której ostatnie wyrazy wygłoszone były głosem bardzo doniosłym, poszedł majestatycznie za porucznikiem, a za nim Slammer, który wprawdzie nic nie powiedział, ale ulżył swej żółci, rzuciwszy na całe towarzystwo wzrok pogardy.
Podczas tych długich prowokacyj niesłychane oburzenie i gniew, wzmagający się straszliwe, napełniły szlachetną pierś pana Pickwicka, tak, że omal nie pękła mu kamizelka. Stał jak skamieniały, spoglądając na miejsce, zajmowane przed chwilą przez doktora Payne, aż trzask zamykających się drzwi opamiętał go nieco. Rzucił się wtedy naprzód, z gniewną twarzą i błyskawicami w oczach. Ręka jego była już na klamce. Jeszcze chwila, a znalazłaby się była już na gardle doktora Payne z 43-ego pułku, gdyby pan Snodgrass nie pochwycił czcigodnego swego mentora za połę i nie począł ciągnąć wtył.
„Winkle! Tupman!“ zawołał z wyrazem rozpaczy, „trzymajcie go! Nie powinien narażać swego drogiego życia w podobnej sprawie“.
„Puśćcie mnie!“ krzyczał pan Pickwick.
„Trzymajcie!“ wołał pan Snodgrass. Aż dzięki połączonym wysiłkom całego towarzystwa udało się posadzić pana Pickwicka w fotelu.
„Dajcie mu spokój“, rzekł wtedy nieznajomy w zielonym traku. „Szklankę grogu! A to dzelny stary! Przełknijno pan trochę. Znakomity napój“.
Mówiąc to, i wprzód sam pociągnąwszy spory łyk dymiącego się płynu, nieznajomy przyłożył szklankę do ust pana Pickwicka, aż reszta tego, co się w niej znajdowało, znikła w niedługim czasie w gardle znakomitego filozofa. Nastąpiła krótka pauza: grog skutkował i wkrótce znowu pogoda zajaśniała na obliczu pana Pickwicka. Nieznajomy odezwał się:
„Oni nie są godni pańskiej uwagi“.
„Ma pan słuszność“, odparł pan Pickwick, „nie są godni. Wstydzę się, żem tak puścił wodze moim namiętnościom. Przysuń pan swe krzesło“.
Komedjant nie kazał się prosić dwa razy. Wszyscy zasiedli dokoła stołu i harmonja zapanowała znowu. Tylko pan Winkle, zdawało się, był nieco zirytowany. Czyżby przyczyną tego usposobienia była samowolna pożyczka fraka? Ale tak błaha okoliczność nie mogła wzbudzić uczucia gniewu, choćby przelotnego, w sercu pickwickisty. To pewna, że, wyjąwszy ten szczegół, dobry humor powrócił w towarzystwie i wieczór zakończył się wesoło, tak jak się zaczął.

Rozdział czwarty.
Mała wojna. Nowi znajomi. Zaproszenie na wieś.

Wielu autorów upiera się przy nietylko głupiej, ale, właściwie, i nieuczciwej zasadzie, żeby nie podawać źródeł, z których czerpią swoje najważniejsze informacje. Nie podzielamy tych zasad. Będziemy usiłowali wywiązać się w sposób właściwy z odpowiedzialnych obowiązków, jakie wkłada na nas nasz zawód wydawniczy. I, jakkolwiek w innych okolicznościach ambicja skłoniłaby nas, byśmy rościli sobie prawa do autorstwa tych przygód, wzgląd na prawdę każe nam jedynie przypisać sobie zasługę należytego opracowania szczegółów i nadania im formy opowieści. Dokumenty pickwickowskie służą nam tylko za źródła; można więc nas porównać z Wielką Kompanją Eksploatacyjną Źródeł Wód Mineralnych. Praca innych stworzyła dla nas olbrzymie rezerwoary doniosłych faktów. Zbieramy je poprostu i za pośrednictwem tych stronic, w postaci wesołego i wartkiego strumienia, dajemy do użytku tym, którzy są spragnieni wiedzy Pickwickistów.
Działając w tym duchu i odważnie wprowadzając w czyn postanowienie wymieniania autorytetów, do których zwracaliśmy się o radę, wyznajemy otwarcie, że notatnikowi pana Snodgrassa zawdzięczamy szczegóły umieszczone w tym rozdziale. — Szczegóły te (teraz, gdyśmy ulżyli swemu sumieniu) podamy bez dalszych komentarzy.
Cała ludność Rochester i okolicznych miasteczek zerwała się nazajutrz wcześnie z łóżek, bardzo wzruszona i podekscytowana. Wielka rewja miała się odbyć na Błoniach. Orli wzrok dowódcy miał dokonać przeglądu pół tuzina pułków. Wzniesiono tymczasową twierdzę, którą miano oblegać, zdobyć szturmem, i wkońcu wysadzić w powietrze.
Czytelnicy nasi mogli już wywnioskować z notat pana Pickwicka o mieście Chatam, że mąż ów był namiętnym wielbicielem wojska. Nic też nie mogło być przyjemniejszego, tak dla niego, jak i dla jego towarzyszy, jak widok małej wojny. Wcześnie więc zerwali się i szybkim krokiem poszli ku twierdzy, dokąd już ze wszystkich stron zdążały tłumy ciekawych.
Wszystko zapowiadało, że manewry będą niezwykle świetne. Ustawiono warty, by zabezpieczyć wolny plac dla ewolucyj. Sierżanci biegali na wszystkie strony, roznosząc kartki z rozkazami. Pułkownik Bulder, w galowym mundurze, galopował to w jedną to w drugą stronę, cofał swego konia na ciekawych, kazał mu wykonywać wolty i kurbety, i krzyczał tak głośno, iż twarz mu poczerwieniała i głos zachrypł, chociaż nikt nie mógł pojąć, naco się to wszystko przyda. Oficerowie latali tu i tam, odbierali rozkazy od pułkownika Buldera, powtarzali je sierżantom, potem znikali w galopie. Nawet szeregowcy patrzyli z poza płotu błyszczących luf z minami tajemniczo uroczystemi, co dostatecznie tłumaczył wyjątkowy charakter sytuacji.
Pan Pickwick i jego trzej towarzysze umieścili się w pierwszym rzędzie ciekawych, cierpliwie oczekując na rozpoczęcie manewrów. Tłum powiększał się ciągle a wysiłki jakie zmuszeni byli czynić dla utrzymania się na swych stanowiskach, dostatecznie zapełniły im dwie godziny oczekiwania. Czasami odczuwano nagłe pchnięcie od tyłu i pan Pickwick wylatywał naprzód z szybkością i elastycznością, niebardzo zgodną ze zwykłą powagą jego ruchów. To znowu żołnierze wzywali widzów do cofnięcia się, opuszczając kolby karabinów na nogi pana Pickwicka, by przypomnieć mu, aby się nie wysuwał naprzód, lub też rzeczone kolby przykładali mu do piersi, wzywając do trzymania się w szeregu. Innym razem żartobliwy jakiś gentleman, nacisnąwszy pana Snodgrassa, doprowadziwszy go w ten sposób do możliwie najmniejszej objętości i wystawiwszy na najostrzejsze tortury, zapytał go, dlaczego pozwala sobie tak się rozpychać. Zaledwie pan Winkle miał czas wyrazić całe swe oburzenie na tę niczem nieusprawiedliwioną pretensję, gdy jakieś indywiduum, stojące tuż za nim, wtłoczyło mu kapelusz na oczy, prosząc, by był na tyle grzeczny i schował do kieszeni swą głowę. Te dowcipy, połączone z niepokojem, jakim nabawiało ich nagłe i niepojęte zniknięcie pana Tupmana, sprawiały, że wogóle położenie naszych znajomych było bardziej niewygodne, aniżeli przyjemne.
Nakoniec rozległ się w tłumie gwar, zapowiadający, że nadchodzi to, na co tak długo czekano. Oczy wszystkich zwróciły się ku twierdzy i ujrzano bataliony, jedne po drugich rozwijające się na równinie, z wdzięcznie powiewającemi sztandarami i bronią połyskującą od słońca. Wojsko zajęło stanowiska. Zwięzłe słowa komędy przebiegły po całej linji; broń zaprezentowano ze szczękiem; naczelny dowódca, pułkownik Bulder, z licznym sztabem przejechał galopem przed frontem. Nagle zagrała muzyka wszystkich pułków, konie stanęły dęba i cofnęły się; psy poczęły szczekać, tłum krzyczeć; wojsku zakomenderowano: „Baczność!“ a jak daleko sięgał wzrok, na prawo i na lewo, widać było tylko długi szereg czerwonych mundurów i białych spodni, nieruchomych, jakby skamieniałych.
Pan Pickwick tak był zajęty cofaniem się i wymijaniem nóg końskich, iż nie miał czasu zachwycać się tym widokiem. Nakoniec, gdy udało mu się odzyskać nieco równowagi, wojsko stało już nieruchomo, jak to opisaliśmy wyżej; wtedy zachwyt filozofa doszedł do najwyższego punktu.
„Czy jest coś piękniejszego, cudniejszego?“ rzekł do pana Winkle.
„Nie, niewątpliwie“, odpowiedział ten ostatni, który od kwadransa dźwigał na sobie dwóch wyrostków.
„Tak!“ zawołał pan Snodgrass, w którego łonie zapalał nagle ogień poezji. „Tak! Wspaniałe to i wzniosłe widowisko, gdy tylu mężnych obrońców ojczyzny rozwija się w świetnych szeregach przed spokojnymi obywatelami. Twarze ich nacechowane są nietyle wojowniczą gwałtownością, ile raczej duchem cywilizacji, ich oczy nie błyszczą dzikim ogniem rozboju i zemsty, ale łagodnem światłem inteligencji i ludzkości“.
Pan Pickwick najzupełniej zgadzał się z temi pochwałami, jeśli chodzi o ducha, który je natchnął, ale niezupełnie przystawał na wyrażenia. Bo rzeczywiście, łagodne światło inteligencji błyszczało tu dość słabo, zważywszy, że znowu zakomenderowano „Baczność“ i widzowie mieli przed sobą nie mniej jak kilka tysięcy par oczu, spoglądających prosto przed siebie i najzupełniej pozbawionych wszelkiego wyrazu.
Tymczasem tłum zwolna usunął się i podróżnicy nasi pozostali prawie sami.
„Teraz jesteśmy w doskonałym punkcie“, rzekł pan Pickwick spoglądając dokoła siebie.
„Doskonałym“, odpowiedzieli panowie Winkle i Snodgrass.
„Zda... zdaje mi się...“ wybełkotał pan Winkle, blednąc, „zdaje mi się, że będą strzelać...“
„Ale cóż znowu!“ zawołał szybko pan Pickwick.
„Sądzę... sądzę że... że Winkle ma słuszność“, dodał pan Snodgrass, cokolwiek przerażony.
„To być nie może!“ powtórzył pan Pickwick.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, gdy sześć pułków, jak jeden mąż i jakby miały jeden cel tylko, skierowało lufy na nieszczęśliwych pickwickistów i rozległ się huk, jaki może nigdy nie wstrząsał ziemią ani odwagą gentlemana w latach dojrzałych.
W tem krytycznem położeniu, wystawiony na ciągły ogień ślepych nabojów, zaniepokojony ruchami wojska, któremu nadchodziły nowe posiłki, rozwijające swe szeregi ztyłu, poza panem Pickwickiem, mąż ten okazał całą zimną krew, nieodstępną towarzyszkę wielkich umysłów. Uchwyciwszy za rękę pana Winkle i umieściwszy się między nim a panem Snodgrassem, przedstawiał im przekonywająco, że, wyjąwszy niebezpieczeństwa ogłuchnięcia od strzałów, niema się czego obawiać.
„Ale... ale...“ rzekł pan Winkle, blednąc, „przypuśćmy, że który z żołnierzy ma nabój z kulą... przez pomyłkę... Słyszałem ostry świst tuż koło...“
„Czy nie bałoby dobrze położyć się plackiem na ziemi?“ zapytał pan Snodgrass.
„Nie, nie, wszystko już się skończyło“, odrzekł pan Pickwick.
Gdy mówił to, usta jego mogły drżeć, policzki blednąć, ale żaden okrzyk strachu lub niepokoju nie wyrwał się z ust tego nieśmiertelnego męża.
Pan Pickwick miał słuszność; strzelanie skończyło się. Myślał więc już tylko o niezawodnej trafności swej hipotezy, gdy dostrzegł na całej linji szybkie ruchy. Krzyki komendy rozległy się znowu i pierwej, nim nasi podróżni mieli czas poczynić domysły, co to może być za nowy manewr, sześć pułków przyspieszonym krokiem poszło na bagnety ku miejscu, gdzie stał pan Pickwick z towarzyszami.
Człowiek jest śmiertelny a odwaga ludzka ma swe granice. Przez chwilę pan Pickwick spoglądał przez okulary na posuwającą się naprzód ściśniętą kolumnę, potem odwrócił się do niej tyłem i począł... nie powiemy uciekać, naprzód dla tego, że jest to wyrażenie ubliżające, powtóre, że sama osoba Pickwicka zupełnie nie nadawała się do tego rodzaju odwrotu, — począł tylko dreptać tak szybko, jak mu pozwalały na to niezbyt długie nogi i ciężar ciała; ale zapóźno ocenił całe niebezpieczeństwo położenia.
Wojsko, którego ukazanie się ztyłu zaniepokoiło pana Pickwicka przed kilkoma sekundami, teraz rozwinęło się w szyk bojowy dla odparcia ataku oblegających warownie, tak, że trzej nasi znajomi ujrzeli się pomiędzy dwoma długiemi rzędami bagnetów, z których jeden szybko się przybliżał, a drugi w miejscu czekał na natarcie.
„Na bok! Na bok!“ wołali oficerowie poruszającej się kolumny.
„Usuńcie się!“ krzyczeli oficerowie kolumny nieruchomej.
„Gdzie się podziać?“ krzyknęli przerażeni pickwickiści.
„Na bok! Na bok!“ było odpowiedzią. Potem nastała chwila niesłychanego zamięszania; odgłos miarowych kroków, gwałtowne uderzenia, stłumione śmiechy — wojska cofnęły się pięćset kroków a podeszwy butów pana Pickwicka ujrzeć można było w powietrzu.
Pan Snodgrass i pan Winkle wykonali również z najzupełniejszą dokładnością po jednym obowiązkowym koziołku. Właśnie pan Winkle, siadłszy na ziemi, tamował sobie chustką krew z nosa, gdy wtem ujrzeli w pewnej odległości swego czcigodnego mentora, biegnącego za kapeluszem, który oddalał się coraz bardziej, złośliwie podskakując.
Mało jest chwil w życiu, w którychby człowiek doznawał większej przykrości, nie zjednywając sobie przy tem żadnego współczucia, jak wówczas, gdy odbywa polowanie na swój własny kapelusz. Trzeba mieć wielki zasób zimnej krwi i wielką trafność sądu, by go złowić. Biegnąc zbyt szybko, wyprzedza się go; jeżeli schylamy się zbyt powolnie, gdyż sądzimy, iż go już trzymamy, kapelusz odbiega gdzieś daleko... Najlepsza metoda polega na tem, by biegnąć równolegle do przedmiotu naszych zabiegów, zachować największą przezorność, umieć skorzystać ze stosownej chwili, stopniowo wyprzedzać, potem nagle pochylić się, ująć kapelusz za rondo i mocno osadzić go na głowie, wdzięcznie uśmiechając się podczas całej gonitwy, jak gdybyśmy sami widzieli w tem żart tak dobry, jak wszyscy inni.
Lekki wietrzyk podmuchiwał i kapelusz pana Pickwicka toczył się przed nim, jakby igrając. Wiatr dmuchał, pan Pickwick sapał a kapelusz bujał jak rybka w bystrym nurcie. I pewno dotoczyłby się Bóg wie jak daleko, gdyby nie trafił na opatrznościową przeszkodzę w chwili, gdy nasz podróżnik zamyślał już pozostawić go jego nieszczęśliwemu losowi.
Pan Pickwick, niezwykle zmęczony, miał już zaniechać pogoni, gdy kapelusz wplątał się w koło jednego z kilkunastu powozów, stojących rzędem. Filozof potrafił wnet skorzystać z tej pomyślnej chwili, szybko pochylił się, pochwycił niesforne nakrycie głowy, silnie nasunął je na czoło i stanął, by odetchnąć. Upłynęło może nie więcej nad pół minuty, gdy usłyszał nazwisko swe wymówione donośnym i przyjaznym głosem. Podniósł oczy i wtedy przedstawił mu się widok, który go napełnił zarazem zdziwieniem i radością.

W wielkim otwartym powozie, od którego wyprzężono konie, stały osoby poniżej wymienione: stary dorodny gentleman w niebieskim fraku ze złoconemi guzikami, aksamitnych spodniach i długich butach; dwie młode panny w szarfach i stroikach; młody człowiek, prawdopodobnie zakochany w jednej z młodych panien; dama wieku wątpliwego, prawdopodobnie ciotka dwóch wyżej wymienionych panien, wreszcie pan Tupman, tak spokojny i swobodny, jakby
należał do rodziny od samego dzieciństwa. Z tyłu powozu przywiązane było pudło wielkich rozmiarów, jedno z tych pudeł, które przez assocjację idej wzbudzają zawsze w organizacjach spostrzegawczych myśli o kapłonach na zimno, wędzonych ozorach i butelkach dobrego wina. Nakoniec, na koźle powozu, w stanie błogiej drzemki, siedział chłopak, tłusty, czerwony i pyzaty, na którego badawczy spostrzegacz nie mógł patrzeć przez kilka minut, by nie dojść do wniosku, że jest to właśnie urzędowy rozdawca w pudle zawartych skarbów, gdy nadejdzie właściwa chwila ich spożywania.

Zaledwie pan Pickwick ogarnął wzrokiem wszystkie te zajmujące przedmioty, gdy wierny jego uczeń znów począł go nawoływać.
„Pickwick! Pickwick! Właź pan tu prędko!“
„Chodź pan! Proszę“, dodał stary gentleman. „Joe! Niech djabli porwą tego chłopca! Znowu śpi! Joe! Spuść stopień!“
Pyzaty chłopiec zwolna zsunął się z kozła, spuścił stopień i w uprzejmy sposób otworzył drzwiczki. W tej chwili nadeszli panowie Snodgrass i Winkle.
„Wszyscy się tu pomieścimy“, zaczął znowu właściciel powozu. „Dwóch wewnątrz, jeden zewnątrz. Joe! Zrób na koźle miejsce dla jednego z panów. Teraz prosimy“.
I stary gentleman, wyciągnąwszy żylastą rękę, wwindował do powozu naprzód pana Pickwicka, potem pana Snodgrassa. Pan Winkle siadł na koźle: pyzaty chłopak pochylił się ku niemu i natychmiast zasnął.
„Cieszy mię, że oglądam panów“, mówił dalej stary gentleman: „znam panów bardzo dobrze, chociaż, być może, iż panowie nie przypominacie mię sobie. Niejeden wieczór spędziłem w klubie panów ostatniej zimy. Dziś rano spotkałem mego przyjaciela pana Tupmana, co mię wielce uradowało. No i cóż, panie? Jak się pan ma! Wygląda pan dzielnie, ale to bardzo dzielnie!“
Pan Pickwick, do którego były zwrócone te ostatnie słowa, odwdzięczył się odpowiednim komplementem i silnie uścisnął dłoń starego gentlemana.
„A pan!“ ciągnął dalej mówca, spoglądając z ojcowskiem zajęciem na pana Snodgrassa. „Doskonale! Nieprawdaż? Tem lepiej, tem lepiej! A pan jak się ma, panie Winkle? Dobrze? To mię cieszy. Moje córki, panowie. A to, moja siostra, panna Rachela Wardle. Dziewica a nie dziewczątko, co? Hę?“ dodał, śmiejąc się na całe gardło i uprzejmie szturchając łokciem w bok pana Pickwicka.
„Ależ bracie!...“ zawołała miss Wardle z błagalnym uśmiechem...
„Tak, tak“, zaczął znów stary gentleman, „nikt temu zaprzeczyć nie może. Panowie! Przedstawiam wam mego przyjaciela pana Trundle. A teraz, kiedy już wszyscy znacie się, bądźmy dobrej myśli i patrzmy, co się dzieje. Takie jest moje zdanie“.
To rzekłszy, włożył okulary; pan Pickwick wydobył swój teleskop i wszyscy, stojąc w powozie, przypatrywali się manewrom wojskowym.
Były to manewry godne podziwu. Jeden szereg strzelał ponad głowami drugiego szeregu i natychmiast cofał się; potem drugi szereg strzelał ponad głowami trzeciego i także cofał się; formowano czworoboki z oficerami w środku; włażono po drabinkach na wały, burzono barykady, utworzone z koszów, a wszystko to robiono z niezrównaną odwagą. Na okopach armatnich artylerzyści pakowali ogromne naboje w działa a gdy wystrzelili, żałosny krzyk trwożliwych kobiet długo rozlegał się w powietrzu. W powozie młode panny Wardle tak były przerażone, że pan Trundle był zmuszony podtrzymywać jedną z nich a pan Snodgrass drugą. Nerwy miss Racheli Wardle były tak okropnie rozdrażnione, że pan Tupman uznał za nieodzowną konieczność ująć ją za kibić, by nie upadła. Jednem słowem, wszyscy doznali niezwykłego wzruszenia, wyjąwszy pyzatego chłopca, który przy huku dział spał tak głęboko, jak przy zwykłej piosence piastunki.
Gdy zdobyto twierdzę i tak oblężonym, jak oblegającym, zastawiono obiad, stary gentleman zawołał:
„Joe! Joe! Przeklęty chłopak, znowu śpi. Bądź pan tak dobry i uszczypnij go w łydkę: tylko w ten sposób można go obudzić. Dziękuję panu. Joe, rozpakuj pudło“.
Pyzaty chłopak, rzeczywiście zbudzony zapomocą ściśnięcia mięsnych części nogi wielkim i wskazującym palcem pana Winkle, znowu zsunął się z kozła i rozpoczął rozpakowywanie pudła z nierównie większym pośpiechem, aniżeliby to można było przypuszczać po jego poprzedniej niemrawości.
„Teraz siadajmy jak można“, rzekł gentleman.
Po wielu żartobliwych napomknięciach o szerokości kobiecych sukien, po wielu rumieńcach, spowodowanych propozycją, by damy siadły na kolanach u panów, całe towarzystwo usadowiło się w powozie, a stary gentleman jął puszczać w koło przedmioty, podawane mu przez pyzatego chłopca.
„Teraz, Joe, podaj noże i widelce“.
Rozdano noże i widelce. Damy i mężczyźni w powozie, a pan Winkle na koźle, zaopatrzeni zostali w te niezbędne narzędzia.
„Talerzy, Joe! Talerzy!“
Talerze również rozdano w ten sam sposób.
„Teraz, Joe, podaj drób. Przeklęty chłopak, znowu śpi“. Kilka energicznych szturchańców wyrwało go z letargu.
„No, dawaj jeść!“
W dźwięku tych słów było coś takiego, co zupełnie rozbudziło zaspanego chłopca. Drgnął, a jego ołowiane oczy, napół zatopione w tłustych policzkach, miłośnie spoglądały na jadło, w miarę jak je wydobywał.
„No, żywo!“ zawołał pan Wardle, bo pyzaty chłopiec pożerał wzrokiem kapłona, z którym, zdawało się, nie był w stanie rozstać się. Wreszcie westchnął głęboko, rzucił rozpaczliwe spojrzenie na pulchne pieczyste i smutno podał je panu.
„Dobrze, tylko żywiej! Teraz ozór. Teraz pasztet z gołębi. Uważaj na cielęcinę i szynkę. Pilnuj raków. Wydobądź sałatę, podaj pieprzu...“
Wydając te szybkie rozkazy, pan Wardle rozdawał wewnątrz powozu wymienione wyżej artykuły i stawiał niezliczoną ilość półmisków na kolanach biesiadników.
Gdy rozpoczęto dzieło zniszczenia, wesoły starzec zapytał:
„Co? Czy nie doskonałe?“
„Przewyborne“, odrzekł pan Winkle, krając kawał kapłona.
„Szklaneczkę wina“.
„Z wielką przyjemnością“.
„Czy nie lepiej będzie, gdy podam panu na kozioł całą butelkę?“
„O! Jeśli pan tak łaskaw!“
„Joe!“
„Słucham pana“. (Tym razem pyzaty chłopiec nie spał, gdyż zwędził kawał cielęciny).
„Butelkę wina dla pana na koźle. Za pańskie zdrowie“.
„Bardzo jestem panu wdzięczny“, odrzekł pan Winkle, stawiając butelkę przy sobie.
„Czy zechce pan wypić ze mną szklankę wina?“ zapytał pan Trundle pana Winkle.
„Z największą przyjemnością“, odpowiedział zapytany i obaj wychylili po szklance, a wszyscy obecni, nie wyłączając dam, naśladowali ten dobry przykład.
„Jak nasza kochana Emilka kokietuje tego młodego człowieka“, szepnęła panu Wardle ciotka-panna, z całą zazdrością, właściwą ciotkom-pannom.
„Ba!“ odpowiedział ojciec. „Niema w tem nic nadzwyczajnego. To rzecz całkiem naturalna. Panie Pickwick! Szklankę wina?“
Pan Pickwick, przerwawszy na chwilę głębokie poszukiwania we wnętrzach pasztetu z gołębi, przyjął propozycję z wdzięcznością...
„Emiljo, moja droga“, rzekła ciotka niezadowolona, „nie mów tak głośno, moje życie“.
„Co ciocia mówi?“
„Zdaje się, że ciotka i ten mały tłusty jegomość chcieliby, by tylko im wszystko było wolno“, szepnęła panna Izabela Wardle do swej siostry Emilji. Potem obie panny poczęły serdecznie śmiać się a stara panna wysilała się, by nadać sobie przyjemny wyraz twarzy, co się jej jednak nie udawało.
„Młode dziewczęta są zwykle takie puste!“ rzekła do Pana Tupmana z miną czułego ubolewania, jakgdyby wesołość była rodzajem kontrabandy i jakby niewolno było nosić jej z sobą bez osobnego świadectwa; ale pan Tupman nie dał odpowiedzi, jakiej żądano.
„Ma pani słuszność“, rzekł, „to bardzo miłe“.
„O!“ zawołała miss Wardle z powątpiewaniem.
„Czy pozwoli pani“, zaczął znowu pan Tupman, dotykając w sposób nadzwyczaj ujmujący lewą swą ręką dłoni ponętnej Racheli, podczas gdy prawa ręka zwolna podawała butelkę. „Czy pozwoli pani?“
„O panie!“
Pan Tupman przybrał postawę jeszcze bardziej ujmującą, miss Rachela wyraziła obawę, by nie strzelano z dział, coby naturalnie znowu zmusiło kawalera do podtrzymywania jej.
„Czy uważa pan, że moje siostrzenice są piękne?“ szepnęła następnie ciotka bardzo słodko do ucha panu Tupmanowi.
„Uważałbym je za piękne, gdyby nie było tu ich ciotki“ odpowiedział ugrzeczniony pickwickista, spoglądając namiętnie.
„O! Szkaradny z pana człowiek. Ale doprawdy, gdyby miały nieco więcej świeżości, czyż nie wyglądałyby efektownie... przy świetle?“
„Tak sądzę“, odrzekł pan Tupman obojętnie.
„Kpiarz z pana; domyślam się, co chce pan powiedzieć. Wiem, wiem! Mężczyźni mają szczególny dar dostrzegania wszystkiego! Tak! To prawda! Nie mogę temu zaprzeczyć! Bo niezawodnie, jeżeli jest coś wadliwego w młodej osobie, to trzymanie się pochyło. Często jej to powtarzam, że gdy wejdzie nieco w lata, będzie szkaradna. O! Widzę, że pan jest złośliwy!“
Pan Tupman, zachwycony zjednaniem sobie takiej opinii tak tanim kosztem, usiłował przybrać minę dyplomatyczną i uśmiechnął się tajemniczo.
„Co za sarkastyczny uśmiech!“ zawołała zapalna Rachela. „Przestrasza mnie pan“.
„Ja przestraszam?“
„O! Przede mną nic się nie ukryje. Wiem ja, co ten uśmiech znaczy!“
„Cóż takiego?“ zapytał pan Tupman, który sam nie miał o tem najmniejszego wyobrażenia.
„Chcesz pan tem powiedzieć“, rzekła miła ciocia, jeszcze więcej zniżając głos, „chce pan powiedzieć, że sztywność Izabeli jeszcze mniej podoba się panu aniżeli trzpiotowatość Emilji. To prawda, Emilja jest płocha. Nie uwierzy pan, jaką mi to nieraz sprawia przykrość; nieraz całemi godzinami płaczę z tego powodu. Brat mój jest tak łatwowierny, iż tego zupełnie nie widzi. Ale gdyby widział, jestem pewna, że serceby mu pękło. Chciałabym wmówić w siebie, iż w gruncie rzeczy niema w tem nic złego. Serdecznie pragnę, by tak było“. (Tu czuła ciotka westchnęła głęboko i smutno potrząsnęła głową).
„Pewna jestem, że ciotka mówi o nas“, szepnęła miss Emilja Wardle do swej siostry; „niema wątpliwości, bo przybrała bardzo złośliwą minę“.
„Tak sądzisz?“ zapytała Izabela. „Ciociu! Ciociu!“
„Co chcesz moja droga?“
„Ciocia dostanie kataru; proszę okręcić sobie szalem swą sędziwą główkę. W twoim wieku, ciociu, należy więcej dbać o swe zdrowie“.
Chociaż takie wet za wet było słuszne, ale było zarazem tak dokuczliwe, iż niewiadomo, jakby się przejawił gniew ciotki, gdyby pan Wardle nie zrobił był dywersji, zawoławszy donośnym głosem:
„Joe! Przeklęty chłopiec! Znów śpi!“
„Szczególny chłopak“, rzekł pan Pickwick; „czy zawsze taki zaspany?“
„Zaspany? Ciągle śpi! Śpiąc wypełnia zlecenia a przy stole chrapie“.
„To szczególne!“
„O! Bardzo szczególne!“ odpowiedział stary gentleman. „Dumny jestem z tego chłopca. Za żadną cenę nie pozbyłbym się go. Jest to w swoim rodzaju osobliwość. Hej! Joe! Zabierz to wszystko i odkorkuj jeszcze jedną butelkę! Czy słyszysz?“
Pyzaty chłopiec otworzył oczy, połknął wielki kawał pasztetu, który właśnie zaczął był przeżuwać, gdy zasnął, i wykonywając rozkazy, spoglądał czule na resztki uczty, w miarę, jak je układał w pudle. Odkorkowano nową butelkę i wypróżniono bardzo prędko, pudło przymocowano na dawnem miejscu, a pyzaty chłopak znów wlazł na kozioł; okulary i perspektywy zwrócono na wojsko, które znów rozpoczęto manewry. Było jeszcze dużo huku dział i niemało przestrachu kobiet; potem podpalono minę, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich. Wreszcie wojsko i widzowie rozeszli się.
Kończąc rozmowę, przerwaną strzelaniem, stary gentleman rzekł do pana Pickwicka, podając mu rękę: „Pamiętaj pan, że jutro macie wszyscy nas odwiedzić“.
„Niezawodnie“, odrzekł pan Pickwick.
„Ma pan adres?“
„Manor Farm w Dingley-Dell“. odpowiedział pan Pickwick, zaglądając do swej książki notat.
„Tak. I pamiętaj pan, że zatrzymam was u siebie przynajmniej tydzień. Podejmuję się pokazać wam wszystkie osobliwości okolicy, a pozatem będziemy studjować wiejskie życie. O! Tylko przyjedźcie! Joe! Przeklęty chłopak! Znów śpi! Joe! Pomóż Tomowi zaprzęgać konie“.
Konie zaprzężono; woźnica siadł na koźle, pyzaty chłopiec umieścił się obok niego; nastąpiły pożegnania i powóz potoczył się. W chwili, gdy pickwickiści odwrócili się, by jeszcze raz spojrzeć na odjeżdżających, zachodzące słońce oświetliło oblicze starego gentlemana i tłuste policzki pyzatego chłopca; po chwili głowa tego ostatniego pochyliła się i znów zasnął.

Rozdział piąty.
Zawierający między innemi opis, jak to pan Pickwick podjął się powożenia, a pan Winkle jazdy konnej, i jak się obaj z tego wywiązali.

Niebo było jasne i spokojne, powietrze balsamiczne a wszystko jakby oblane niewysłowionym urokiem. Pan Pickwick, wsparty na poręczy mostu w Rochester, przypatrywał się krajobrazowi w oczekiwaniu śniadania.
Widok, jaki miał przed oczyma, mógłby zachwycić każdego, nawet w mniejszym stopniu zdolnego do uniesień nad wiejską przyrodą. Po lewej stronie wznosił się mur, w wielu miejscach poszczerbiony, ponurą swą masą panując nad zielonemi brzegami rzeki Medway. Zwoje bluszczu smutno wieńczyły czarne blanki a pęki morskich roślin, zwieszonych na kamieniach, drżały za powiewem wiatru. Poza temi zwaliskami wznosił się stary zamek którego wieża bez dachów i walące się mury świadczyły o ubiegłej wielkości owych chwil, gdy szczęk broni i donośne śpiewy rozlegały się pod wspaniałemi arkadami. Po obu stronach, jak daleko wzrok sięgnął, widać było brzegi rzeki, pokryte łąkami i polami, z pośród których tu i owdzie wznosiły się młyny i kościoły; bogaty i urozmaicony to krajobraz, któremu jeszcze dodawały wdzięku lekkie obłoczki, pływające w świetle porannego słońca. Rzeka Medway, odbijając lazur niebieski, płynęła w milczeniu, połyskując pod wiosłami rybaków, płynących z jej nurtami w ciężkich, ale malowniczych łódkach. Widok tego uśmiechniętego krajobrazu pogrążył pana Pickwicka w słodkie marzenie. Wyrwało go zeń głębokie westchnienie, które usłyszał tuż koło siebie, i lekkie dotknięcie ramienia. Odwrócił się i poznał Jakóba Ponurego.
„Przypatruje się pan temu krajobrazowi?“ zapytał poważnym głosem.
„Tak jest“, odparł pan Pickwick.
„I jest pan rad, żeś wstał tak rano?“
Pan Pickwick przytaknął temu skinieniem głowy.
„O! To prawda! Trzeba wcześnie wstać, by oglądać słońce w całym jego przepychu, bo jasność jego rzadko trwa cały dzień. Początek dnia i początek życia są, niestety, aż nadto podobne do siebie“.
„Ma pan słuszność“.
„Często mówią“, ciągnął dalej Jakób Ponury, „często mówią: ranek zbyt piękny — to nie potrwa długo. Jakże trafnie można zastosować tę uwagę do naszego istnienia! Czegóżbym nie dał, by mi wróciły dni mojej młodości, albo bym o nich zapomniał na zawsze!“
„Miał pan wiele smutnych przejść?“ zapytał pan Pickwick ze współczuciem.
„Miałem“, odrzekł Jakób Ponury drżącym głosem; „więcej, niżby można przypuszczać, patrząc na mnie“.
Zatrzymał się przez chwilę, a potem zapytał nagle:
„Czy nigdy w taki piękny poranek nie przychodziła panu myśl, że byłoby rzeczą bardzo miłą i błogą — utopić się?“
„Nie! Niech mię Bóg uchowa!“ zawołał pan Pickwick, cofając się nieco z obawy, by nieznajomemu nie przyszła chętka zepchnąć go na próbę do wody.
„Ja często o tem myślałem“, mówił dalej Ponury, który, zdawało się, nie dostrzegł tego ruchu; „ta woda, zimna i spokojna, szmerem swym zdaje się wzywać mię, bym w niej szukał pokoju i zapomnienia. Jeden skok!... Buch!... Szamotanie przez chwilę... Fala wznosi się nad głową... zamęt... Woda się wygładza... i koniec wszystkich cierpień!“
Zapadłe oczy błyszczały mu ponuro, gdy to mówił. Ale to chwilowe uniesienie wkrótce minęło. Jakób odwrócił się i rzekł najspokojniej:
„Dajmy temu pokój! Chcę pomówić z panem o czemś innem. Wczoraj wieczorem wezwał mię pan, bym mu odczytał powieść...“
„Tak jest“, odrzekł pan Pickwick, „i sądzę...“
„Obejdę się bez pańskich sądów“, przerwał Ponury, „niepotrzebne mi one. Pan podróżuje dla rozrywki i kształcenia się... Rękopis nienadzwyczajny, ale zajmujący, jako kartka z rzeczywistego życia; czy odda go pan klubowi, o którym mówi pan tak często?“
„Oczywiście, zamieścimy go w pamiętnikach klubu, jeżeli pan sobie tego życzy“.
„Wiec będzie go pan miał. Adres pański?“
Pan Pickwick objaśnił, dokąd mniej więcej zamierza się udać. Jakób Ponury zanotował wszystko starannie w grubym pugilaresie, odprowadził uczonego gentlemana do oberży i wymówiwszy się od śniadania, odszedł powolnym krokiem.
Dwaj towarzysze pana Pickwicka czekali właśnie na niego, by zasiąść do przekąski, ustawionej na stole w sposób bardzo ponętny. Zasiedli wreszcie, a szynka, jajka, kawa, herbata i tym podobne przysmaki, poczęły znikać z szybkością, dającą wymowne świadectwo tak o jakości jadła, jak i o apetycie podróżnych.
„Teraz“, rzekł pan Pickwick, „trzeba obmyśleć, jak dostaniemy się do Manor Farm“.
„Najlepiej zapytać garsona“, zauważył pan Tupman, i zdrowa ta rada została przyjęta, jak na to zasługiwała. Wezwano garsona.
„Dingley Dell, panie? Piętnaście mil, panie, droga boczna, zła... Może bryczkę pocztową?“
„W bryczce mogą się pomieścić tylko dwie osoby“, odparł pan Pickwick.
„To prawda; przepraszam; ale mamy bardzo piękną czterokołową bryczkę podwójną z siedzeniem dla gentlemana powożącego... Ale przepraszam, i w tej mogą się pomieścić tylko trzy osoby“.
„Cóż więc poczniemy?“ zapytał pan Snodgrass.
„Może który z panów zechce odbyć drogę konno“, rzekł garson, spoglądając na pana Winkle. „Mamy doskonałego wierzchowca. Ludzie pana Wardle, idąc do Rochester, mogliby go nam odprowadzić“.
„Bardzo dobrze!“ zawołał pan Pickwick. „Winkle, chcesz jechać konno?“
W najgłębszych tajnikach swej duszy pan Winkle żywił wielką wątpliwość co do swej umiejętności konnej jazdy; ale ponieważ za nic w świecie nie chciał, by ktokolwiek go o to podejrzywał, więc natychmiast odpowiedział zuchowato:
„I owszem, bardzo mnie to cieszy!“ Sam rzucił rękawicę swemu losowi i niepodobna było się cofnąć.
„Sprowadź konia i bryczkę na jedenastą“, rzekł pan Pickwick do garsona.
„Dobrze, panie“.
Po śniadaniu podróżni rozeszli się do swoich pokoi, by spakować rzeczy, które mieli zabrać ze sobą.
Pan Pickwick, ukończywszy te przygotowania, stał przed oknem w kawiarni i spoglądał na ulicę, gdy wszedł garson z wiadomością, że wszystko gotowe, co rzeczywiście potwierdziło ukazanie się bryczki przed domem.
Było to małe, zielone pudło, ustawione na czterech kołach; na przodzie znajdowało się wysokie siedzenie dla woźnicy, wtyle wąska ławka dla dwóch pacjentów. Interesujący ten mechanizm wprowadzany był w ruch zapomocą ogromnego, karego konia, na którym z zupełną łatwością możnaby było studjować osteologję. Chłopak stajenny trzymał dla pana Winkle drugiego ogromnego konia, prawdopodobnie bliskiego krewnego zwierzęcia zaprzęgniętego w powozie.
„Niech nas Bóg ma w swojej opiece!“ zawołał pan Pickwick, podczas gdy układano rzeczy w bryczce. „Niech nas Bóg ma w swojej opiece! A kto będzie powoził? Nie pomyślałem o tem“.
„Naturalnie że pan“, odrzekł pan Tupman.
„Naturalnie“, dodał pan Snodgrass.
„Ja!?“ zawołał pan Pickwick.
„Niema najmniejszego niebezpieczeństwa, panie“, odezwał się chłopiec stajenny. „Zaręczam panu, że koń jest spokojny; dziecko mogłoby nim kierować“.
„A czy nie jest lękliwy?“
„Lękliwy? Nie drgnie, choćby widział przejeżdżający cały wóz małp z ognistemi ogonami“.
„Teraz, świetny Wiljamie“, rzekł chłopak stajenny do mana i Snodgrassa starannie usadowiono na ławce, pan Pickwick siadł na koźle.
„Teraz, świetny Wiljamie“, rzekł chłopak stajenny do swego pomocnika, „podaj lejce gentlemanowi“.
Świetny Wiljam, nazywany tak zapewne dlatego, że twarz i włosy świeciły mu się od tłuszczu, umieścił lejce w lewej ręce pana Pickwicka, a tymczasem jego przełożony wpakował bicz w prawą rękę filozofa.
„Hola!“ krzyknął pan Pickwick, bo wielki czworonóg okazywał stanowczą skłonność wjechania oknem do kawiarni.
„Hola!“ zawołali panowie Tupman i Snodgrass z powozu.
„Bawi się trochę — ot i wszystko“, rzekł chłopak dla ośmielenia. „Przytrzymajno go, Wiljamie“.
Pomocnik poskromił zapędy konia a naczelny koniuszy pobiegł, by dopomóc panu Winkle siąść na siodle.
„Nie z tej strony, panie“
„Niech mnie powieszą, jeżeli ten gentleman nie zamierzał siąść twarzą do ogona“, rzekł wykrzywiając się jakiś pocztyljon do garsona hotelowego, który z nieopisaną rozkoszą przypatrywał się całej tej scenie.
Pan Winkle, otrzymawszy powyższą przestrogę, wgramolił się na siodło z taką niemal trudnością, jakiejby doznał wchodząc po raz pierwszy na okręt wojenny.
„Czy już wszystko dobrze?“ zapytał pan Pickwick, dręczony wewnętrznem przeczuciem, że wszystko źle.
„Wszystko dobrze“, odrzekł słabym głosem pan Winkle.
„W drogę!“ krzyknął posługacz stajenny. „Trzymaj go pan mocno!“
I, wśród głośnego śmiechu obecnych, bryczka i wierzchowiec ruszyli z miejsca, z panem Pickwickiem na koźle jednej, a panem Winkle na grzbiecie drugiego.
„Dlaczego on tak bokiem idzie?“ zapytał pan Snodgrass pana Winkle z głębi pudła.
„Albo ja wiem!“ odpowiedział nieszczęśliwy jeździec, którego koń w samej rzeczy kroczył bokiem w sposób wielce ekscentryczny, z głową zwróconą w jedną stronę ulicy a ogonem w drugą.
Pan Pickwick nie miał czasu zwracać uwagi na to, co się działo poza nim, gdyż sam musiał wytężyć wszystkie siły umysłowe, by zdać sobie sprawę z postępowania zwierzęcia zaprzężonego do bryczki. Stworzenie to wyrabiało szczególne jakieś sztuki, mogące bardzo ubawić widza bezinteresownego, ale wcale nieuspakajające tych, którzy znajdowali się w pewnej od niego zawisłości. Potrząsając nieustannie głową w sposób niesmaczny i niewłaściwy, koń szarpał zarazem tak gwałtownie, iż pan Pickwick zaledwie był w stanie utrzymać lejce. Na domiar nieszczęścia, tenże koń znalazł szczególne upodobanie w rzucaniu się ku jednej stronie ulicy, gdzie nagle stawał, poczem znów ruszał nagle z miejsca z szybkością, którą pokonać było fizycznem niepodobieństwem. Już po raz dwudziesty wykonywał ten manewr, gdy pan Snodgrass zapytał swego towarzysza:
„Co temu koniowi?“
„Nie pojmuję“, odparł pan Tupman. „Czy nie jest czasem płochliwy! Coś tak mi się widzi“.
Pan Snodgrass chciał odpowiedzieć, gdy wtem przerwał mu krzyk pana Pickwicka.
„Aj!“ zawołał mistrz, „upuściłem bicz!“
W tej chwili pan Winkle, w kapeluszu nasuniętym po same uszy, nadjechał na olbrzymim koniu, który wstrząsał nim z taką gwałtownością, iż zdawało się, że jeździec się rozsypie.
„Winkle!“ krzyknął pan Snodgrass, „tyś dobry chłopak, podnieśno bicz!“
Pan Winkle pochylając się wtył, ściągnął konia tak silnie, że aż sam poczerwieniał. Gdy udało mu się wreszcie zatrzymać olbrzymiego rumaka, zlazł, podał bicz panu Pickwickowi i, ująwszy cugle, zamierzał znowu wsiąść.
Nie umiemy tego powiedzieć (jak łatwo się domyśleć), czy wielki koń, z niewinnej tylko wesołości, chciał poigrać nieco z panem Winkle, czy też wyobraził sobie, że większą będzie miał przyjemność, gdy odbędzie podróż bez jeźdźca, ale czy takie, czy inne były jego motywy, faktem jest, że zaledwie pan Winkle dotknął cugli, zwierzę, pochyliwszy głowę, cofnęło się o całą swą długość.
„Kosiu, dobry kosiu!“ odezwał się pan Winkle ujmującym głosem, „dobry, stary kosiu!“
Ale dobry kosio nie dał się uwieść tym pochlebstwom i im więcej pan Winkle usiłował zbliżyć się do niego, tem uporczywiej koń się odsuwał, tak, że w ciągu dziesięciu minut, pomimo pieszczot i podstępów, pan Winkle i wielki koń, obracając się ciągle jeden dokoła drugiego, znajdowali się zawsze w jednem i tem samem położeniu. Była to sytuacja wielce nieprzyjemna pod każdym względem, zwłaszcza na bezludnej drodze, gdzie niepodobna było znaleźć żadnej pomocy.
Gdy wirowanie to nie ustawało, pan Winkle krzyknął na swych towarzyszy:
„Co tu robić? Nie mogę dosiąść konia“.
„Najlepiej doprowadzić go gdzie do jakiego płotu“, odpowiedział pan Pickwick z kozła.
„Ale kiedy nie chce iść!“ zawołał pan Winkle, „chodźcie-no, proszę, przytrzymajcie go“.
Pan Pickwick był prawdziwem uosobnieniem uprzejmości i ugrzecznienia. Zsiadł więc z kozła, odprowadził konia wraz z bryczką pod płot, by nie zagradzać drogi i zwrócił się ku swemu towarzyszowi gwoli dopomożenia mu w jego kłopocie, pozostawiając panów Tupmana i Snodgrassa w bryczce.
Gdy tylko koń ujrzał pana Pickwicka, podchodzącego z wielkim biczem, wnet zaniechał ruchu kolistego, w który się dotąd bawił, i rozpoczął ruch wsteczny, tak stanowczy, iż zmusił pana Winkle, niechcącego wypuścić cugli, do biegnięcia za nim z nadzwyczajną szybkością w kierunku Rochester. Pan Pickwick pospieszył z pomocą; ale im prędzej biegł pan Pickwick, ten szybciej koń się cofał. Kopyta jego dźwięczały po bitej drodze, kurzawa wznosiła się w górę; wkońcu pan Winkle, któremu ręka zdrętwiała od trzymania, zmuszony był puścić lejce. Koń stanął, spojrzał ze zdziwieniem dokoła, odwrócił się i pokłusował spokojnie ku stajni, pozostawiając pana Winkle i pana Pickwicka spoglądających na siebie i mocno skonfundowanych. W tem jakiś niedaleki łoskot zwrócił ich uwagę. Odwrócili głowy.
„Tego tylko brakowało!“ zawołał pan Pickwick rozpaczliwie, „i drugi koń ucieka!“
Tak było rzeczywiście. Bucefał zaprzężony do bryczki, przeraził się hałasu, sprawionego przez towarzysza; lejce miał zarzucone na grzbiet, więc nie trudno wyobrazić sobie wynik tego. Rzucił się naprzód, szybko unosząc panów Tupmana i Snodgrassa. Niestety! trwało to niedługo. Pan Tupman, przerażony, wyskoczył z bryczki a pan Snodgrass instynktownie poszedł za jego przykładem. Koń rozbił powóz, uderzywszy nim o poręcz mostu, aż pudło oddzieliło się od kół; potem stanął, nieruchomy, przypatrując się ruinom, które sprawił.
Pierwszem staraniem dwóch nieuszkodzonych przyjaciół, było wydobycie z pomiędzy krzaków dwóch innych przyjaciół. Po dokonaniu tego spostrzeżono z zadowoleniem, trudnem do opisania, iż ci dwaj drudzy nie ponieśli żadnego ważniejszego szwanku i tylko w wielu miejscach porozdzierali sobie ubranie i własną skórę. Natenczas wszyscy razem zajęli się wyplątaniem konia ze szczątków powozu; a ukończywszy tę skomplikowaną operację, wzięli go pomiędzy siebie i poszli wolnym krokiem, pozostawiając resztki bryczki ich smutnemu losowi.
Po godzinie drogi, podróżni nasi znaleźli się przed małą oberżą, stojącą pomiędzy dwoma wiązami przy drodze. Zprzodu widać było wielką stągiew i ogromny szyld, ztyłu kilka popsutych narzędzi rolniczych, z jednego boku ogród warzywny, z drugiego napół rozwalone budynki gospodarcze, porosłe mchem. Wieśniak o rudych włosach pracował w ogrodzie. Pan Pickwick, ujrzawszy go, zawołał:
„Hej, ty!“
Wieśniak podniósł się zwolna, przetarł oczy ręką i z najzimniejszą krwią począł przyglądać się panu Pickwickowi i jego towarzyszom.
„Hej, ty!“ powtórzył pan Pickwick.
„A co tam?“ zapytał rudowłosy.
„Daleko ztąd do Dingley Dell?“
„Siedm dobrych mil“.
„A droga dobra?“
„Nie!“ odparł krótko wieśniak.
Potem raz jeszcze bacznie obejrzawszy naszych podróżników, wziął się do roboty, nie zajmując się nimi więcej.
„Chcielibyśmy zostawić tu tego konia“, zaczął znów pan Pickwick.
„Konia zostawić?“ zapytał wieśniak, oparłszy się na łopacie.
„Tak“, odrzekł pan Pickwick, podsunąwszy się wraz z rumakiem do samego płotu.
„Jejmość!“ krzyknął rudowłosy, wychodząc z ogrodu i podejrzliwem okiem spoglądając na konia. „Jejmość!“
Wysoka, koścista i wyprostowana jak tyka kobieta odezwała się na to wołanie.
„Dobra kobieto“, zaczął znowu pan Pickwick, podchodząc bliżej i nadając swemu głosowi ton ujmujący, „czy nie moglibyśmy zostawić tu tego konia?“
Wieśniak powiedział coś do ucha kobiecie. Ta spojrzała z góry na całą karawanę i pomyślawszy chwilę, odrzekła:
„Nie! Nie mam jakoś do tego serca“
„Serca!“ powtórzył pan Pickwick; „co ona mówi tu o sercu?“
„Już raz mieliśmy z tem kłopot“, odrzekła kobieta, odchodząc do domu, „i drugi raz mieć nie chcemy“.
„To szczególne!“ zawołał pan Pickwick, mocno zdziwiony, „w żadnej mojej podróży nie zdarzyło mi się nic podobnego.“
„Zdaje mi się... doprawdy, zdaje mi się“, szepnął pan Winkle do swych przyjaciół, „iż baba ta podejrzewa nas, że tego konia skradliśmy“.
„Co?!“ krzyknął pan Pickwick z oburzeniem.
Pan Winkle skromnie powtórzył swe zdanie.
„Hej, ty! Rudy!“ zawołał pan Pickwick na wieśniaka, „czy sądzisz, żeśmy tego konia skradli?“
„Nie sądzę, ale jestem tego pewny“, odpowiedział rudowłosy z uśmiechem, który mu rozszerzył usta od ucha do ucha. Powiedziawszy to, wszedł do domu i starannie zamknął drzwi za sobą.
„To jakby sen!“ zawołał pan Pickwick, „szkaradny sen! O nieba, wystawcie sobie człowieka, idącego pieszo cały dzień, i ściganego przez straszliwego konia, którego nie może się pozbyć!“
Zmartwieni pickwickiści poszli dalej drogą ze zwieszonemi głowami; ogromny czworonóg, do którego czuli głęboką odrazę, kroczył zwolna wślad za nimi.
Już było dobrze po południu, gdy czterej nasi przyjaciele, wciąż w towarzystwie nieznośnego zwierzęcia, doszli do drogi, skręcającej ku Manor Farm. Ale chociaż byli już prawie u kresu podróży, zadowolenie ich znacznie słabło na myśl, jak głupio będą wyglądać, gdy się pokażą. Podarta odzież, podrapane twarze, powalane buty, wycieńczone postacie, a na domiar wszystkiego, ten koń okropny! O! Jakże go przeklinał pan Pickwick! Od czasu do czasu rzucał on na niego wzrokiem, w którym wyrażała się cała nienawiść i żądza straszliwej zemsty. Niejednokrotnie obliczał, ile mniej więcej wypadłoby zapłacić za przyjemność poderżnięcia mu gardła; chęć zamordowania go i porzucenia w pustem polu zajmowały gwałtownie jego umysł. Pomimo to szedł ciągle, aż wreszcie na jednym z zakrętów drogi okropne te myśli rozwiały się na widok dwóch osób. Był to pan Wardle i wierny jego sługa, pyzaty chłopak.
„Gdzieżeście to przepadli?“ zapytał gościnny gentleman. „Czekałem na panów dzień cały. Widzę, żeście zmęczeni. Co? Podrapani? Ale spodziewam się, żeście nie ranni? Nie? To mię cieszy. Wywróciliście się? Nie myślmy o tem więcej; to rzecz zwyczajna w tych stronach. — Joe! Przeklęty chłopak! Znowu śpi! Joe! Zaprowadź konia do stajni“.
Joe, ujął za uzdę fatalnego rumaka i powlókł się leniwym krokiem, a tymczasem stary gentleman pocieszał swych gości...
Przybywszy do Manor Farm, zaprowadził ich najpierw do kuchni, mówiąc:
„Tu wszystko naprawimy a potem zaprowadzę was do salonu. Emmo! Przynieś no wiśniówki! Joanno! Igły i nici! Marjo! Wody i ręczników! — No! dziewczęta! Żywo!“
Służące szybko pobiegły po żądane przedmioty a tymczasem dwaj słudzy rodzaju męskiego, o szerokich obliczach, wstali z ławek przedpiecka, gdzie siedzieli jakby w zimie, pogrążyli się w ciemności różnych zakątków i wkrótce znów ukazali się uzbrojeni w pół tuzina szczotek.
„Żywo! Żywo!“ powtarzał stary gentleman. Ale to wezwanie było zbyteczne, gdyż już jedna służąca nalewała wiśniówki, druga podawała ręczniki, a jeden ze sług, pochwyciwszy pana Pickwicka za nogę i narażając filozofa na utracenie równowagi, czyścił mu buty z taką gorliwością, że aż poczerwieniały odciski. Jednocześnie drugi służący ogromną szczotką czyścił pana Winkle, wydając rodzaj świstu, właściwego masztalerzom czyszczącym konie.
Co do pana Snodgrassa, ten, dokonawszy ablucyj, odwrócił się tyłem od pieca i z błogością pociągając z kieliszka, począł oglądać kuchnię.
Według jego opisu, była to obszerna komnata, wyłożona czerwoną cegłą. Piec miała ogromny; sufit zdobiły pęki cebul, szynki i słonina; na ścianach wisiały bicze, uzdy, siodła i stara, zardzewiała strzelba; nad nią mieścił się napis wielkiemi literami: „Nabita“, co musiało być wypisane, sądząc z powierzchowności, może przed półwiekiem. Stary zegar z kukułką poważnie stukał w kącie.
„Czyście już gotowi?“ zapytał swych gości stary gentleman, gdy byli już umyci, wyczyszczeni i połatani jak należy.
„Zupełnie gotowi“, odrzekł pan Pickwick.
„A więc chodźmy!“
Trzej podróżni poszli licznemi korytarzami; dopiero przed drzwiami salonu przyłączył się do nich pan Tupman, który pozostał ztyłu w zamiarze skradzenia całusa Emmie, ale otrzymał tylko kilka szturchańców. Stary gentleman wprowadził gości do salonu, mówiąc: „Panowie! Witam was w Manor Farm“.

Rozdział szósty.
Jak za dawnych czasów przepędzano wieczór na wsi. Wiersz wikarego. Powrót skazańca.

Liczni goście, zgromadzeni w salonie, powstali dla przywitania nowoprzybyłych. Gdy odbywały się ceremonjalne formalności przyjęcia, pan Pickwick miał czas obejrzeć obecnych i poczynić wnioski co do ich charakterów i zajęć. Był to rodzaj rozrywki, której chętnie się oddawał, jak i wielu innych wielkich ludzi.
Bardzo stara dama, w ogromnym czepku i jedwabnej, wypłowiałej sukni, zajmowała honorowe miejsce z prawej strony komina. Była to ni mniej ni więcej, jak tylko matka pana Wardle. Liczne dowody, że była dobrze wychowana i że starzejąc się nie zboczyła z dobrej drogi, porozwieszane były na ścianach, w postaci wyszywanych krajobrazów, haftowanych liter, równie starych jak tamte, i czerwonych frendzli, z nowszego nieco okresu. Ciotka-panna, dwie młode panienki i pan Wardle, ugrupowani dokoła starej damy, współzawodniczyli w okazywaniu jej nieustających względów. Jedna trzymała jej akustyczną trąbkę, druga pomarańcz, trzecia flakonik z pachnidłami, sam zaś pan Wardle starannie poprawiał poduszki, na których była wsparta.
Z drugiej strony komina siedział stary gentleman, obdarzony uprzejmą postawą i łysą głową; był to wikary z Dingley Dell; koło niego mieściła się jego żona, zacna, stara kobieta, której czerstwa twarz i ożywione rysy zdawały się świadczyć, że jeżeli była wysoce biegłą w wyrabianiu rozmaitych kordjałów, jak przystoi na dobrą gospodynię, to znała się również i na właściwem ich użyciu. Mały człowieczek, właściciel głowy podobnej do jabłka, rozmawiał w kącie ze starym, tłustym gentlemanem, a dwaj czy trzej inni starcy i tyleż starych pań, siedziało sztywno i nieruchomo na krzesłach, litośnie spoglądając na pana Pickwicka i towarzyszy jego podróży.
„Matko!“ rzekł pan Wardle, mocno natężając głos; „pan Pickwick“.
„Och!“ zawołała stara dama, potrząsając głową, „nie słyszę“.
„Pan Pickwick, babciu“, krzyknęły razem dwie młode panny.
„A!“ odrzekła stara dama, „to wszystko jedno. I tak niewiele dba o taką starą kobietę jak ja; jestem tego pewna“.
„Zapewniam panią“, powiedział pan Pickwick, ujmując rękę starej damy i mówiąc tak głośno, iż łagodna twarz jego nabrała szkarłatnej barwy, „zapewniam panią, iż nic mnie tak nie zachwyca, jak oglądanie, na czele tak pięknej rodziny, osoby w jej wieku, która przytem wygląda tak młodo i zdrowo“.
„Ach!“ zaczęła znowu stara dama, po krótkiem milczeniu, „wszystko to bardzo pięknie, jestem tego pewna, ale nic nie słyszę“.
„Babcia jest teraz źle usposobiona“, rzekła łagodnie miss Izabela Wardle, „ale po niejakim czasie będzie rozmawiać z panem“.
Pan Pickwick okazał znakiem swą gotowość uwzględnienia ułomności wieku; potem odwrócił się i przyjął udział we wspólnej rozmowie.
„Śliczne mieszkanie! Cudna okolica!“ zawołał.
„Prześliczna!“ powtórzyli panowie Snodgrass, Tupman i Winkle.
„O! Pochlebiam sobie!“ odrzekł pan Wardle.
„Panie“, rzekł właściciel głowy podobnej do jabłka, „niema lepszego gruntu w całem hrabstwie Kent; doprawdy panie, że niema. Jestem tego pewny, że niema!“
I spojrzał dokoła z miną triumfującą, jakgdyby ktoś zaprzeczał mu gwałtownie i jakgdyby on zmusił go do milczenia.
„Niema lepszego gruntu w całem hrabstwie Kent“, po krótkiej pauzie powtórzył raz jeszcze właściciel głowy podobnej do jabłka.
„Wyjąwszy Mullins“, wygłosił uroczyście tłusty gentleman.
„Mullins!“ wykrzyknął pierwszy z głęboką pogardą.
„To bardzo piękna ziemia“, dodał inny tłusty gentleman.
„O! Piękna!“ dorzucił trzeci tłusty gentleman.
„Wszyscy o tem wiedzą“, nadmienił zamaszysty gospodarz.
Właściciel głowy podobnej do jabłka spojrzał z powątpiewaniem dokoła, ale znalazłszy się stanowczo w mniejszości, przybrał minę zapoznanej wyższości i nie powiedział nic więcej.
„O czem mówią?“ zapytała stara dama jednej ze swych wnuczek, głosem mocno podniesionym, gdyż według zwyczaju głuchych nie mogła wyobrazić sobie, by ją mógł kto usłyszeć inaczej.
„O gruntach, babciu“.
„Co mówią o gruntach? Czy co się stało?“
„Nie, nie. Pan Miller mówi, że nasze grunta są gorsze aniżeli w Mullins“.
„Któż to utrzymuje?“ zapytała dama z oburzeniem. „Miller jest samochwał i impertynent, powiedzcie mu to ode mnie“.
Wypowiedziawszy takie zdanie, stara dama podniosła się i spojrzała surowo na delikwenta, nie wątpiąc ani na chwilę, iż mówiła tak, że wszyscy mogli ją słyszeć.
„No! No!“ zawołał pan Wardle, usiłujący naturalnie zmienić temat rozmowy; „co powie pan o wiście, panie Pickwick?“
„Lubię tę grę nadewszystko; ale proszę, byś jej pan nie aranżował dla mnie jedynie“.
„O! Zapewniam pana, że moja matka bardzo lubi wista. Prawda, matko?“
Stara dama, która co do tego punktu była nierównie mniej głucha, odpowiedziała twierdząco.
„Joe! Joe!“ zawołał stary gentleman. „Joe! Przeklęty chłopak!... A! Jesteś! Przygotuj stoły do gry“.
Flegmatyczny młodzieniec postawił dwa stoły; jeden do wista, drugi do „pół do dwunastej“. Do wista zasiedli: pan Pickwick, stara dama, pan Miller i tłusty gentleman. Reszta towarzystwa zajęła się drugą grą.
Wist prowadzony był z całą ścisłością i powagą, jakich wymaga ten uroczysty akt, który, według naszego zdania, niewłaściwie i krzywdząco nazwano grą. Ale przy okrągłym stole weselono się tak hałaśliwe, iż to przeszkadzało widocznie kombinacjom pana Millera. Nieszczęśliwy ten człowiek, nie mogąc zająć się gra jakby należało, popełniał błędy nie do przebaczenia, wzbudzając w wysokim stopniu gniew tłustego gentlemana i w tej samej mierze dobry humor starej damy.
„Aha!“ zawołał pan Miller zwycięskim tonem, biorąc siódmą lewę. „Myślę, że nie można było lepiej zagrać; niepodobna było wziąć ani jednej lewy więcej“.
Stara dama niedługo go pozostawiła w tem szczęśliwem przekonaniu.
„Miller, powinien był bić dzwonkę“, powiedziała, „prawda panie?“
Pan Pickwick skłonił się twierdząco.
Nieszczęśliwy gracz odwołał się do swego partnera, mówiąc z powątpiewaniem:
„Czy tak, panie?“
„Naturalnie“, odpowiedział sucho tłusty gentleman.
„Bardzo tego żałuję“, odrzekł Miller zbity z tropu.
„W samą porę“, mruknął jego partner.
„Dwa honory, to czyni razem osiem“, rzekł pan Pickwick.
Znowu rozdano karty.
„Czy może pan zrobić jeszcze jedną lewę?“ zapytała stara dama.
„Mogę“, odrzekł pan Pickwick. „Dubla, sympl i rober“.
„Nigdy nie widziałem takiego szczęścia!“ zauważył pan Miller.
„Ani ja takich nędznych kart“, dodał tłusty gentleman.
Nastąpiło uroczyste milczenie. Pan Pickwick był ożywiony, stara dama bardzo uważna, tłusty gentleman złośliwy a pan Miller w ciągłej trwodze.
„Jeszcze jedna dubla, panie“, rzekł pan Pickwick.
„Wiem o tem“, odrzekł cierpko tłusty gentleman.
W ciągu drugiej partji, której rezultat był taki sam, pan Miller miał nieszczęście zrobić renons. Tłusty gentleman nie mógł dłużej powstrzymać swego gniewu. Stara dama, przeciwnie, słyszała coraz lepiej, gdy tymczasem pan Miller, zdawało się, był tak mało w swym żywiole, jak delfin w klatce.
Gdy wista skończono, tłusty gentleman usunął się w kąt i tam przesiedział w najzupełniejszem milczeniu dwadzieścia siedem minut, poczem, wyszedłszy ze swego ustronia, podał panu Pickwickowi szczyptę tabaki ze wspaniałomyślnością człowieka, któremu miłość bliźniego nakazuje przebaczać doznane urazy.
Podczas tych wypadków gra przy okrągłym stole szła dalej wesołym trybem. Izabela Wardle stowarzyszyła się z panem Trundle, Emilia Wardle z panem Snodgrassem: pan Tupman z ciotką-panną utworzyli także spółkę co do punktów i wzajemnych grzeczności. Stary Wardle był u szczytu dobrego humoru; prowadził bank tak przebiegle, damy okazywały taką chęć wygrania, że grzmoty śmiechu rozlegały się prawie nieustannie. Była tam stara dama, ciągle płacąca najmniej za sześć kart. Wszyscy śmiali się z tego regularnie za każdym razem, a gdy stara dama, płacąc, krzywiła się, śmiano się jeszcze głośniej. Wtedy twarz jej rozpromieniała się stopniowo i kończyło się na tem, że sama śmiała się w ogólnym chórze. Gdy ciotka-panna dostawała króla do damy, inne panny parskały śmiechem a ciotka-panna wpadała w bardzo zły humor, zaraz jednak czuła rękę pana Tupmana, ściskającą jej rękę pod stołem, i twarz jej wypogadzała się natychmiast; potem przybierała minę, jakby chciała powiedzieć, że marjaż nie był bynajmniej tak daleki, jak sądzono.
Wtedy wszyscy znów śmiać się poczynali, zwłaszcza pan Wardle, którego każdy żart rozweselał przynajmniej w tym stopniu, co najmłodszych.
Pan Snodgrass tymczasem ciągle szeptał do ucha swojej partnerce coś wielce poetycznego, co spowodowało pewnego starego gentlemana do robienia rozmaitych uwag nad stowarzyszeniami w kartach i stowarzyszeniami w życiu, uwag żartobliwych i złośliwych nieco, którym towarzyszyły zerkania, trącania łokciem i uśmiechy. Wesołość grających wzrastała jeszcze wskutek tego; szczególnie zaś cieszyła się żona wzmiankowanego gentlemana.
Pan Winkle od czasu do czasu rzucał żarty, dobrze znane w Londynie, które jednak były nowością na prowincji, a ponieważ wszyscy śmiali się z nich serdecznie i uważali je za doskonałe, pan Winkle jaśniał humorem i sławą.
Zacny duchowny spoglądał na te sceny z zadowoleniem, gdyż dobrego starca cieszył widok tylu szczęśliwych twarzy dokoła; wesołość bowiem, choć hałaśliwa, szła z serca, nie z ust tylko, a na tem właśnie polega prawdziwa, szczera wesołość.
Wśród takich rozrywek wieczór upłynął szybko. Po prostej lecz posilnej wieczerzy zebrano się wkoło kominka; pan Pickwick oświadczył, że nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwym i nigdy nie był tak usposobiony do używania teraźniejszości, niestety! tak szybko przemijającej.
„To właśnie“ — powiedział gościnny gospodarz, który, umieściwszy się wygodnie w pobliżu fotela matki, ujął jej rękę, „to właśnie lubię. — Najszczęśliwsze lata mego życia upływały przy tym starym kominku... Tak jestem do niego przywiązany, że każę rozpalać co wieczór ogień, chyba, że upał czyni to niemożliwem. Stara matuchna, tu obecna, siadywała na tym małym taburecie, gdy jeszcze była dzieckiem. Prawda, matko?“
Łzy, które napływają do oczu na niespodziewane wspomnienie dawnych czasów i minionego szczęścia, spływały po policzkach starej damy, gdy z melancholijnym uśmiechem pochyliła głowę.
„Musi mi pan wybaczyć, panie Pickwick, że ciągle mówię o tej starej dziurze“, podjął po krótkiej pauzie gospodarz. „Ale kocham ją nadewszystko i nie znam innej; stare domy i pola są dla mnie jak żywi przyjaciele, i kościołek obrosły bluszczem również... Nasz doskonały przyjaciel napisał o nim wiersz, gdy przyjechał do nas po raz pierwszy. Panie Snodgrass, czy ma pan co w szklance?“
„Pełno, dziękuję“, powiedział ów gentleman, którego poetycka ciekawość została silnie podrażniona ostatniem zdaniem przedmówcy. „Przepraszam pana, ale pan wspomniał o pieśni o bluszczu.“
„Musi pan zapytać o to naszego przyjaciela, siedzącego tam, naprzeciw“, powiedział gospodarz, pochyleniem głowy znacząco wskazując wikarego.
„Czy wolno mi powiedzieć, że pragnąłbym usłyszeć tę pieśń?“ zapytał pan Snodgrass.
„Co, naprawdę?“ zapytał wikary. „To taka drobnostka! Mogę tylko powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, że byłem wtedy bardzo młody. Ale jeżeli pan chce, może ją pan usłyszeć!“
Odpowiedzią był oczywiście szmer zaciekawienia, i stary gentleman zaczął, ponaglany przez żonę, recytować następujące wiersze:

BLUSZCZ.
Dziwne to ziele, ów bluszcz zielony.

Co stare oplata mury!
Starannie strawę dobiera sobie
W swej celi zimnej, ponurej!
Wszystko w proch zmienić, zetlić się musi,
By mu do smaku przypadło,
A pleśń wiekowa, pleśń dawnych czasów —
Najmilsze jego jadło.
Tam, gdzie już życie zgasło w popiele,
Bluszcz pnie się, — Dziwne, dziwne to ziele!

Rzekłbyś, że leci, choć skrzydeł nie ma,
Lecz serce, jakież ma czułe!
Jak tuli, pieści swojego druha,
Starego dęba-gadułę!
Wesoło błyszczą mu liście szklane
Chociaż pełzanie go trudzi —
Lecz nic to — kiedyś otuli wszystkie
Mogiły pomarłych ludzi.
Tam, gdzie śmierć przeszła na swych wojsk czele,
Bluszcz pnie się. — Dziwne, dziwne to ziele!

Mijają wieki, narody giną
I w grób się kładą miljony.
Ale bluszcz stary nie więdnie nigdy,
Liść jego zawsze zielony.
Tuczy się stary bluszcz jadłem ruin,
Przeszłością tuczy się krwawą:
Gdyż najdumniejszy twór ludzki wkońcu
Dla bluszczu tylko jest strawą.
I tam gdzie Czas w swym królował kościele,
Bluszcz pnie się. — Dziwne, dziwne to ziele!

Kiedy stary gentleman powtórzył wiersz po raz drugi, aby ułatwić panu Snodgrassowi notowanie, pan Pickwick nadał rysom swojego oblicza wyraz największego zainteresowania. Gdy stary gentleman skończył dyktować, a pan Snodgrass schował notatnik do kieszeni, pan Pickwick oznajmił:
„Wybaczy pan, że pozwolę sobie na zrobienie uwagi, pomimo tak krótkiej znajomości. Taki jednak gentleman, jak pan, nie mógł, sądze, pełniąc przez długie lata służbę Bożą, nie zaobserwować wielu scen i wydarzeń godnych zapamiętania“.
„Niejedno, oczywiście, widziałem“, odrzekł stary gentleman. „Ale ludzie i wypadki były, powiedziałbym, natury codziennej i domowej, gdyż sfera mego działania jest bardzo ograniczona“.
„Sądzę, iż zanotował pan wypadek Johna Edmundsa, prawda?“ zapytał pan Wardle, którego pożerała chęć wyciągnięcia na słowa przyjaciela ku zbudowaniu nowych gości. Stary gentleman wolno pochylił głowę na znak potwierdzenia, i już chciał zmienić temat, gdy głos zabrał pan Pickwick:
„Proszę mi wybaczyć, ale czy wolno mi zapytać, kto to był John Edmunds?“
„Właśnie to miałem na końcu języka“, dodał gorąco pan Snodgrass.
„Nie wywinie się pan“, powiedział jowialny gospodarz. „Wcześniej czy później będzie pan musiał zaspokoić ciekawość tych gentlemanów. Radzę skorzystać z miłej sposobności i opowiedzieć to zaraz“.
Stary gentleman uśmiechnął się pogodnie i wysunął nieco swój fotel; całe towarzystwo zbliżyło krzesła, zwłaszcza pan Tupman i ciotka-panna (możliwe, że słuchanie sprawiało im pewną trudność); gdy podano trąbkę starej damie, a pana Millera (który zasnął podczas recytowania wierszy) zbudzono ze snu wymownym kuksańcem, który mu wymierzył eks-partner, tłusty gentleman, stary pan bez dalszych wstępów zaczął poniższe opowiadanie, któremu pozwoliliśmy sobie nadać tytuł:

Powrót skazańca.

„Kiedym po raz pierwszy przybył do tego miasteczka“, powiedział stary gentleman, „to jest równo przed 25-ciu laty, najgorzej notowanym między moimi parafianami był człowiek nazwiskiem Edmunds, który dzierżawił małą fermę niedaleko stąd. Był to ponury, zatwardziały leniuch i rozpustnik, okrutny i zawzięty z natury. Z wyjątkiem kilku leniwych i niespokojnych włóczęgów, z którymi łaził po polach lub zalewał pałę w piwiarni, nie miał przyjaciół ani znajomych. Nikt nie chciał mówić z tym drabem, wielu się go bało, a wszyscy nienawidzili go. Kto żyw unikał Edmundsa.
„Człowiek ten miał żonę i jednego syna, który, gdym tu przybył, liczył około 12-tu lat. Trudno wyobrazić sobie ogrom cierpień tej kobiety oraz pogody i pokory, z jaką je znosiła, wreszcie troskliwości, z jaką wychowywał chłopca. Niech Bóg wybaczy mi moją podejrzliwość, jeżeli nie ma ona litości, ale mocno wierzę, że człowiek ów przez wiele lat systematycznie usiłował złamać serce swej żony. Ale ona znosiła wszystko ze względu na malca i, jakkolwiek wielu wyda się to dziwne, ze względu na ojca. Chociaż bowiem był to brutal i okrutnie się z nią obchodził, kochała go niegdyś, a wspomnienie, czem był wtedy dla niej, budziło w jej zbolałem sercu cierpliwość i powolność — uczucia obce wszystkim stworzeniom ludzkim z wyjątkiem niewiast.
„Byli ubodzy. Nie mogło być inaczej skoro człowiek ów wybrał taki sposób postępowania. Ale ciągła i nieustanna praca tej kobiety, od rana do nocy, w świątek i w piątek, broniła ich od ostatecznej nędzy. Za trudy te otrzymywała nędzne wynagrodzenie... Ludzie, którzy mijali ich dom wieczorem, a czasami późną nocą, opowiadali, że słyszeli jęki i szlochy nieszczęśliwej kobiety, oraz odgłosy razów. Nieraz dobrze już po północy chłopczyna pukał do drzwi sąsiada, wysłany przez matkę, która chciała go ochronić przed pijaną furją nieprzytomnego ojca.
„Przez cały ten czas nieszczęśliwa ta kobieta chodziła stale do naszego kościołka, chociaż często nie mogła ukryć śladów znęcań i razów męża. Regularnie każdej niedzieli, zrana i popołudniu, zajmowała tę samą ławkę. Chłopiec siadał przy niej, i chociaż oboje odziani byli ubogo, o wiele gorzej, niż sąsiedzi, którzy byli w gorszej sytuacji, zawsze wyglądali czysto i schludnie. Każdy miał przyjacielski ukłon i uprzejme słówko dla „biednej pani Edmunds“ i często, gdy po nabożeństwie zatrzymywała się, by zamienić z kim kilka słów w aleji brzostowej, prowadzącej do drzwi kościoła, albo z dumą i miłością matczyną patrzyła na swego chłopaka, bawiącego się opodal z towarzyszami, jej stroskane oblicze jaśniało wyrazem głębokiej wdzięczności; miała wówczas uśmiech jeżeli nie wesoły, to w każdym razie spokojny i pogodny.
„Upłynęło pięć czy sześć lat. Chłopak wyrósł na silnego i dorodnego młodzieńca. Czas, który wzmocnił delikatne członki chłopca i nadał męski wygląd jego kształtom, zgiął postać matki i osłabił jej kroki. Ale ramię, w którem powinna była znaleść oparcie, nie podtrzymywało jej. Oblicze, które powinno było ją rozweselać, nie zwracało się do niej. Zajmowała tę samą ławkę. Ale miejsce obok niej było puste. Biblia była przechowywana starannie jak zawsze, odpowiednie miejsca zakreślone, kartki zagięte ale nie miał kto czytać matce Pisma, więc łzy, ciężkie i obfite, padały na księgę i zalewały słowa przed oczyma biedaczki. Sąsiedzi byli uprzejmi jak dawniej. Skończyły się jednak pogawędki w aleji brzostowej... i radosne oczekiwanie szczęścia, które przyjść miało. Nieszczęśliwa kobieta nasuwała głębiej czepek na oczy i szybko odchodziła.
„Czy mam wam powiedzieć, że młodzieniec, spoglądając wstecz na lata swego dzieciństwa (do czego zmuszała go pamięć i sumienie), wracając wspomnieniami do tych chwil, w których nie mógł sobie przypomnieć nic, co nie było, w ten czy inny sposób, związane z długą serją ofiar dobrowolnych, jakie matka przyjmowała na siebie przez wzgląd na niego, z krzywdą i cierpieniem swojem... wszystko dla niego?! Czy mam państwu powiedzieć, że lekkomyślnie lekceważąc jej zbolałe serce, umyślnie nie pamiętając o niczem, co uczyniła dla niego, wdał się ze zdeprawowanymi i zepsutymi ludźmi, i po warjacku, bez opamiętania, zanurzył się w życie, które miało przynieść wyrok śmierci jemu a hańbę jej! Niestety! Taka jest natura ludzka! Domyśliliście się tego zanim wam powiedziałem!
„Miara udręczeń i cierpień nieszczęśliwej kobiety miała się przepełnić. W okolicy popełniono kilka zbrodni. Sprawców niewykryto, więc czelność ich wzrosła. Napad niezwykle śmiały i zuchwały wzmógł czujność. Złoczyńcy nie przeczuwali tego. Młody Edmunds został ujęty wraz z trzema towarzyszami. Schwytano go, aresztowano, stawiono przed trybunał, osądzono na śmierć.
„Dziki i przejmujący krzyk kobiety, który rozległ się w sali sądowej, gdy uroczyście przeczytano wyrok, dotychczas dźwięczy mi w uszach! Krzyk ten przejął strachem serce zbrodniarza. Nie dokonał tego sąd ani wyrok, ani pewność śmierci. Wargi zaciśnięte aż do tej chwili z upartym gniewem, zadrżały i rozchyliły się teraz wbrew jego woli. Twarz nabrała ziemistej barwy. Nogi ugięły się pod zbrodniarzem aż zwalił się na ławę oskarżonych.
„W pierwszym przystępie rozpaczy zbolała matka upadla u moich nóg, gorąco błagając Wszechmocnego, który dotychczas ratował ją w każdem nieszczęściu, aby zabrał ją z tego świata udręki i bólu wzamian za życie jej syna. Potem nastąpił wybuch rozpaczy takiej, jakiej nigdy nie widziałem. Czułem, że od tej chwili serce w niej umarło, ale nigdy nie słyszałem z jej ust skargi...
„Codziennie zjawiała się na dziedzińcu więziennym, gorąco i serdecznie usiłując zmiękczyć syna. Widok ten był zaiste żałosny, bo wszystko okazało się daremnem! Był wciąż ponury, uparty, niewzruszony... Nawet niespodziewana wiadomość, że wyrok śmierci zamieniono na 14 lat zesłania, ani na chwilę nie zmieniła jego ponurej zatwardziałości.
„Ale duch rezygnacji i wytrwania, który tak długo podtrzymywał ją, nie mógł oprzeć się niemocy i chorobom ciała. Zaniemogła. Zwlokła się z łóżka, żeby raz jeszcze odwiedzić syna, ale siły ją zawiodły i bezsilnie upadła na podłogę.
„Wtedy uparty chłód i obojętność młodzieńca wystawione zostały na ciężką próbę. Cios, który weń uderzył, doprowadził go niemal do szaleństwa. Dzień minął... matka nie przyszła. Minął dzień drugi... a ona się nie zjawiła... Zapadł trzeci wieczór a on jej nie widział... A za 24 godziny miał się z nią rozstać — może na zawsze! Dawno wygasłe wspomnienia wirowały mu w mózgu, gdy biegał tam i z powrotem po ciasnym dziedzińcu, jakgdyby to bieganie mogło przyśpieszyć pracę myśli! Ileż goryczy było w uczuciu beznadziejności i rozpaczy, gdy serce pojęło prawdę! Matka, jedyna krewna, leży chora — w odległości mili od tego miejsca! Gdyby był wolny, w jednej chwili znalazłby się przy niej! Biegł do furty i, schwyciwszy za żelazne sztaby z taką siłą, jaką daje rozpacz, potrząsał niemi, tłukł głową o mur, jakgdyby w ten sposób mógł utorować sobie drogę! Ale twardy kamień urągał jego słabym siłom, więc gryzł ręce i płakał jak dziecko.
„Przyniosłem mu do więzienia przebaczenie i błogosławieństwo matki. Zaś jej do łoża zaniosłem jego uroczyste zapewnienie poprawy i gorące modły o przebaczenie. Słuchałem z litością i współczuciem, kiedy skruszony zbrodniarz robił tysiące planów, jaką otoczy ją troskliwością, gdy powróci, ale wiedziałem, że na parę miesięcy przedtem, zanim dojedzie do miejsca swego przeznaczenia, matka jego odejdzie z tego świata.
„Zabrano go tejże nocy. W parę tygodni później dusza nieszczęśliwej kobiety uleciała, ufam i wierzę głęboko — do miejsca wiecznej szczęśliwości. Pochowałem szczątki jej doczesnej powłoki. Na mogile jej nie leży kamień: smutki jej były znane ludziom, zasługi — Bogu.
„Umówiłem się ze skazańcem, zanim go zabrali, że napisze do matki, jak tylko otrzyma pozwolenie, i że list adresowany będzie do mnie. Ojciec stanowczo odmówił widzenia się z synem. Było mu obojętne, czy syn żyje, czy nie. Kiedy minęła prawie połowa czasu, na jaki został zesłany, a ja nie odebrałem żadnej wieści o nim, doszedłem do przekonania że umarł; nie ukrywam: miałem nadzieję, że się tak rzeczywiście stało.
„Edmunds został jednak wysłany daleko wgłąb kraju, do którego go deportowano. Temu, być może, przypisać należy fakt, że chociaż kilka listów wysłał, ani jeden nie doszedł moich rąk. Pozostał na tem samem miejscu przez całe 14 lat. Kiedy się skończył czas kary, wierny swemu postanowieniu i przysiędze danej matce, udał się w powrotną drogę do Anglji i po wielu trudach, piechotą, wrócił do rodzinnej wioski.
„Pewnego pięknego sierpniowego wieczora, była to niedziela, John Edmunds zjawił się we wsi, którą, przed siedemnastu blisko laty opuścił z hańbą i wstydem. Najbliższa droga prowadziła przez cmentarz. Serce mu biło, gdy wszedł na schody. Wysokie stare brzosty zbudziły wspomnienie dawnych lat.. Słońce przeświecało gdzieniegdzie przez gałęzie... Wyobraził sobie teraz, jak trzymając rękę matki, jako mały chłopak, szedł do kościoła. Wspomniał, jak patrzał na jej bladą twarz i jak oczy jej napełniały się łzami, gdy spoglądała mu w oczy... jej gorące łzy, które nieraz spadały mu na czoło... i jak płakał on sam, nie rozumiejąc jednak, jak gorące były jej łzy! Przypomniał sobie, ile razy wesoło biegał po tych ścieżkach z kolegami, odwracając się raz po raz, by pochwycić uśmiech matki i posłyszeć jej miły głos! A potem... jakgdyby nagle z pamięci jego spadła zasłona: zrozumiał niedocenione słowa dobroci, zlekceważone przestrogi, niedotrzymane obietnice, aż serce nie wytrzymało i załamał się...
„Wszedł do kościołka. Nabożeństwo popołudniowe już się skończyło, pobożni wyszli, ale kościół był jeszcze otwarty. Kroki jego dźwięczały głucho pod niskiem sklepieniem. Cisza i spokój świątyni przerażały go prawie. Nic się nie zmieniło... Kościołek tylko wydał mu się mniejszy niż dawniej. Ale stare nagrobki, na które nieraz jako dziecko patrzył z zachwytem, były na dawnem miejscu... mały pulpit z wygniecioną poduszką... Stół Ofiarny, przed którym tyle razy powtarzał przykazania: szanował je jako chłopiec, zlekceważył jako mężczyzna... Zbliżył się do starej ławki. Wydała mu się zimna i opuszczona. Usunięto poduszki, zabrano Biblję... może matka zajmowała inną, uboższą ławkę, a może jest tak schorowana, że nie może chodzić na nabożeństwa. Nie miał odwagi myśleć o tem, czego się obawiał. Poczuł nagły chłód, zadrżał, wyszedł.
„W chwili gdy zbliżył się do drzwi, zobaczył jakiegoś staruszka. Znał go dobrze. Ileż razy przypatrywał mu się, gdy kopał groby na cmentarzu! Jak ten przywita zbrodniarza?
„Stary podniósł oczy, spojrzał w twarz przybysza i z cichem dobry wieczór przeszedł... Nie poznał go!
„Poszedł wdół pagórka, potem przez wieś. Wieczór był ciepły, mieszkańcy siedzieli przed drzwiami domów lub w ogródkach, rozkoszując się piękną pogodą i odpoczynkiem po ciężkim trudzie dnia. Niejedno spojrzenie biegło ku niemu a on patrzył na nich, czy czasem nie odwrócą się, gdy go poznają. Prawie przed każdym domem widział obce twarze. Tu i ówdzie poznawał dawnych kolegów.... znał ich, gdy byli małymi chłopcami, a teraz każdy z nich siedzi w otoczeniu gromadki malców... Tam znowu zobaczył na fotelu staruszka; pamiętał go, jak był młodym i silnym robotnikiem. Ale wszyscy zapomnieli o nim i przeszedł niepostrzeżenie.
„Ostatnie promienie zachodzącego słońca upadły na ziemię, nadając czerwony odcień żółtym łanom zboża i wydłużając cienie drzew. Stanął przed swoim starym domem, domem lat dziecinnych, do którego serce rwało mu się z nieopisaną tęsknotą przez długie miesiące smutków i udręki. Ogrodzenie było niskie (pamiętał jednak, że kiedyś wydawało mu się ogromnie wysokie), spojrzał w ogródek. Nie było w nim, jak dawniej, klombów wesołych kwiatów, ale stare drzewa pozostały te same... i to, pod którem kładł się setki razy, żeby odpocząć po gonitwie w słońcu, pod którem zasypiał szczęśliwym snem dziecka! Z domu dochodziły jakieś głosy. Słuchał, ale dźwięk ich wydał mu się obcy... Były wesołe, a on wiedział, że matka jego nie może być wesoła, zwłaszcza odkąd go zabrano. Drzwi się otworzyły i gromadka dzieci, krzycząc i śmiejąc się, wybiegła z izby. Ojciec z małem dzieciątkiem na ręku zjawił się na progu, więc obstąpiły go klaszcząc w rączęta i prosząc, żeby szedł się z niemi bawić. Skazaniec przypomniał sobie, że na tem samem miejscu on, jako dziecko, chował się przed ojcem... Przypomniał sobie, jak często ukrywał drżącą głowinę pod kołdrą, żeby nie słyszeć głośnych słów, donośnych razów i płaczu matki. I, chociaż jęknął głośno opuszczając to miejsce, pięście miał zaciśnięte i zęby zwarte w dumnej pasji.
„Taki był jego powrót, o którym marzył przez tyle lat, dla którego tyle przecierpiał! Nikt go nie wita, nikt nie ma dlań słowa przebaczenia, nikt mu nie pomoże — i to tutaj, w jego rodzinnej wiosce! Czem wobec tego była samotność w dziewiczych lasach, gdzie nie spotkałeś żywej duszy?...
„Czuł, że na wygnaniu myślał o swojej wiosce takiej, jaką porzucił, nie jaką zastanie. Smutna rzeczywistość przeniknęła mu serce, upadł na duchu. Nie miał odwagi o nic pytać, ani stawić się przed jedynym człowiekiem, który przyjąłby go z miłością i wyrozumieniem. Odszedł wolnym krokiem, unikając gościńca jak zbrodniarz. Skręcił na dobrze znajomą łąkę. Ukrywszy twarz w dłoniach, rzucił się na trawę.
„Nie zauważył, że obok leży jakiś starzec. Łachmany zaszeleściały, gdy się odwrócił, aby spojrzeć na przybysza. Edmunds podniósł głowę.
„Człowiek ów przyjął pozycję siedzącą. Postać miał zgarbioną, twarz w zmarszczkach. Suknie wskazywały, że był pensjonarzem przytułku; wyglądał na bardzo starego, ale miało się wrażenie, że choroby i nałogi wyniszczyły go więcej niż lata. Patrzał surowo na przybysza i, chociaż na pierwszy rzut oka wzrok jego zdawał się jasny, wyczytać w nim mogłeś jakiś nienaturalny lęk. Edmunds wolno podniósł się na kolana, badawczo przyglądając się starcowi. Patrzyli na siebie w milczeniu.
„Stary był upiornie blady. Drgnął i zerwał się na nogi. Edmunds uczynił to samo. Stary cofnął się parę kroków, Edmunds postąpił ku niemu.
Niech usłyszę twój głos“ powiedział skazaniec grubym, łamiącym się głosem.
Nie podchodź!“ zawołał stary. Wściekły z gniewu podniósł laskę i uderzył Edmundsa w twarz.
Ojciec! Djabeł!“ zawołał skazaniec przez zaciśnięte zęby. Jak oszalały rzucił się naprzód i schwycił starego za gardło. Ale był to ojciec, więc ręka opadła...
„Stary wydał przeciągły krzyk, który dźwięczał na pustem polu jak wycie złego ducha. Twarz mu sczerniała. Krew rzuciła się nosem i ustami... upadł na twarz, barwiąc trawę... Pękło mu jakieś naczynie krwionośne — umarł zanim syn zbliżył się do niego...“
„W tym kącie cmentarza“, ciągnął dalej stary gentleman po krótkiej pauzie, „w tym kącie cmentarza, o którym mówiłem, leży pochowany człowiek, który po tem zdarzeniu służył u mnie przez trzy lata. Okazywał szczery żal i skruchę. Był pokorny, jak tylko człowiek pokorny być może. Nikt prócz mnie nie wiedział, skąd przyszedł ani jak się nazywa. Był to nawrócony zbrodniarz, John Edmunds“.

Rozdział siódmy.
Jak pan Winkle zamiast mierzyć do gołębia i trafić wronę, mierzył do wrony a zranił gołębia. Jak klub graczy w piłkę z Dingley Dell walczył z klubem z Muggletonu i jak Muggleton jadł obiad na koszt Dingley Dellu, tudzież rozmaite inne materie, pouczające a zarazem ciekawe.

Nużące przygody dnia poprzedniego tak oddziałały na nerwy pana Pickwicka, iż, znalazłszy się w łóżku, w pięć minut zasnął głębokim snem. Obudziły go dopiero nazajutrz świetne promienie wschodzącego słońca, które, wdarłszy się do sypialni, zdawały się czynić mu wyrzuty.
Pan Pickwick nie był leniwy; jak dzielny wojownik, wyskoczył ze swego namiotu... chciałem powiedzieć z łóżka.
„Cudny krajobraz!“ zawołał w uniesieniu, otwierając okno. „O! Kto raz widział taki krajobraz, czyż może przystać na to, by żyć, nie widząc nic codziennie, oprócz cegieł i bruku? Czy podobna istnieć w miejscu, gdzie siano można widzieć tylko w stajni, roślinność tylko na dachu, krowy tylko na szyldach? Czy można wlec życie w takiem miejscu? Pytam się, czy można wytrzymać takie istnienie?“
Przez długi czas zadając sobie, obyczajem wszystkich wielkich poetów, takie pytania w samotności, pan Pickwick wysunął głowę za okno i spojrzał dokoła.
Ostry i zarazem przyjemny zapach siana, tylko co skoszonego, dochodził aż do niego. Tysiączne kwiaty w ogrodzie napełniały balsamiczną wonią powietrze; zielona łąka błyszczała od rosy i każde źdźbło połyskiwało, poruszane lekkim wietrzykiem. Wreszcie ptaki śpiewały, jakby każda łza poranna była dla nich źródłem natchnienia. Przypatrując się temu, pan Pickwick wpadł w słodką i tajemniczą zadumę.
„Hej! hej!“
Dźwięki te przywołały go do rzeczywistego życia. Wzrok jego zwrócił się nagle w prawo i nic nie odkrył. Więc skierował się w lewo, ale napróżno błądził w przestrzeni, śmiałem okiem zmierzył firmament, ale nie stamtąd go wołano. Nakoniec uczynił to, co pospolity umysł uczyniłby odrazu: spojrzał prosto w ogród i zobaczył pana Wardle.
„Jakże się pan miewa?“ zapytał wesoły gospodarz. „Piękny poranek, prawda? Cieszę się, żeś pan wstał tak rano. Ubieraj się pan, zaczekam tu na niego“.
Pan Pickwick nie potrzebował, by go zapraszano dwa razy. W dziesięć minut był gotów i stał już przy starym gentlemanie.
„Co to będzie?“ zapytał, widząc, że gospodarz uzbrojony jest w strzelbę, a druga leży tuż koło niego na trawie.
„Przyjaciel pański i ja“, odrzekł pan Wardle, „chcemy przed śniadaniem strzelać do wron. Jest on doskonałym strzelcem, prawda?“
„Słyszałem, że mówił o tem, ale nigdy nie widziałem, by co trafił“.
„Ale dlaczego nie przychodzi?“ zapytał pan Wardle i zawołał: „Joe! Joe!“
Wkrótce ujrzano wychodzącego z domu pyzatego chłopca, który pod orzeźwiającym wpływem poranka był zaspany tylko w trzech czwartych.
„Idź, zawołaj gentlemana“, rzekł mu jego pan, „i powiedz mu, że znajdzie mnie z panem Pickwickiem w lasku. Pokażesz mu drogę, rozumiesz?“
Joe oddalił się, by wykonać to zlecenie, a pan Wardle, niby jaki drugi Robinzon Kruzoe, wyprowadził pana Pickwicka za ogród, zabrawszy z sobą obie strzelby.
„Jesteśmy na miejscu“, rzekł po kilku chwilach, zatrzymując się wśród alei. Było to zresztą zbyteczne wyjaśnienie, gdyż ciągłe krakanie biednych wron najdokładniej wskazywało miejsce ich pobytu.
Stary gentleman położył jedną strzelbę na ziemi, a drugą nabił...
„A, otóż i nasi!“ rzekł pan Pickwick. Rzeczywiście zdaleka ukazali się pan Tupman, pan Snodgrass i pan Winkle, gdyż Joe, nie wiedząc, którego mianowicie z tych trzech gentlemanów miał sprowadzić, osądził w swej głębokiej mądrości, iż, dla zapobieżenia omyłkom, najlepiej będzie zawołać wszystkich razem.
„Chodź że pan, chodź!“ wolał stary gentleman na pana Winkle. „Taki znakomity strzelec, jak pan, powinien był być gotów oddawna, nawet i dla tak drobnej zwierzyny“.
Pan Winkle odpowiedział wymuszonym uśmiechem, i strzelbę dla niego przeznaczoną podniósł z wyrazem twarzy, któryby przystał raczej wronie, obdarzonej darem jasnowidzenia i dręczonej myślą o gwałtownym i bliskim zgonie. Może to była obojętność, ale w każdym razie niezwykle podobna do upadku na duchu.
Stary gentleman dał znak i dwóch obdartych chłopaków zaczęło zwolna gramolić się na drzewo.
„Poco te dzieci?“ zapytał nagle pan Pickwick.
Dobre jego serce opanowała trwoga; słyszał bowiem o nędzy wieśniaków i niedaleki był od przypuszczenia, że właśnie nędza zmusiła te biedne dzieci służyć za cel dla strzałów, by w ten sposób zarobić na kawałek chleba dla rodziców.
„Tylko do spędzania zwierzyny“, odpowiedział śmiejąc się pan Wardle.
„Do czego?“
„Do płoszenia wron“.
„A! Nic więcej?“
„Naturalnie. Teraz jest już pan spokojny?“
„Zupełnie“.
„To mnie cieszy. Czy mam zacząć?“ dodał stary gentleman, zwracając się do pana Winkle.
„Owszem, proszę“, odpowiedział tamten, zadowolony już z tego, że wygra trochę na czasie.
„Usuńcie się nieco. No! Teraz!“
Jeden z chłopców krzyknął, potrząsając gałąź, na której znajdowało się gniazdo, i w tej samej chwili około tuzina młodych wron, którym przerwano hałaśliwą rozmowę, rzuciło się naprzód, by zobaczyć o co chodzi. Stary gentleman w odpowiedzi wystrzelił. Jeden z ptaków upadł, inne odleciały.
„Podnieś, Joe“, rzekł stary gentleman. Pyzaty chłopak wystąpił a twarz jego wypogodziła się niby do uśmiechu; niejasne zarysy pasztetu z młodych wron zamigotały mu w wyobraźni. Podniósłszy ptaka, już się śmiał rzeczywiście, bo wrona była tłusta i pulchna.
„Teraz kolej na pana, panie Winkle“, rzekł stary gentleman, nabijając strzelbę po raz drugi. „Strzelaj pan!“
Pan Winkle wystąpił naprzód i zmierzył. Pan Pickwick i jego towarzysze cofnęli się mimowolnie, pewno dla ukrycia się przed gradem wron, które niezawodnie padną od niszczącego śrutu ich towarzysza. Nastąpiła uroczysta chwila, potem krzyk, trzepotanie skrzydeł, lekki szczęk...
„A to co?“ zawołał stary gentleman.
„Nie wystrzeliło?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie wypaliło“, odrzekł pan Winkle, który strasznie pobladł, zapewne wskutek doznanego zawodu.
„To szczególne“, rzekł stary gentleman, biorąc strzelbę. „To się jej nigdy nie wydarzyło. Ale cóż to? Nie widzę ani śladu pistona!“
„No, proszę!“ zawołał pan Winkle; „zupełnie o nim zapomniałem...“
Poprawiono to lekkie zapomnienie. Pan Pickwick znów usunął się, pan Tupman stanął za drzewem, pan Winkle zrobił z determinacją krok naprzód, oburącz trzymając strzelbę. Chłopiec krzyknął; zerwały się cztery wrony. Pan Winkle podniósł broń; rozległ się strzał, a potem krzyk, ale w niczem niepodobny do krakania wrony. Oto pan Tupman uratował życie wielu niewinnym ptakom, przyjąwszy we własne ramię część naboju.
Trudno opisać zamieszanie, jakie nastąpiło wskutek tego; trudno opowiedzieć, jak pan Pickwick, w pierwszych chwilach wzruszenia, nazwał pana Winkle nędznikiem, jak pan Tupman leżał rozciągnięty na trawie, jak pan Winkle, trwogą zdjęty, ukląkł przy nim; jak pan Tupman w gorączce wymieniał rozmaite chrzestne imiona kobiece, otwierał to jedno, to drugie oko, i znowu obydwa zamykał. Scena ta, tak samo trudna jest do opisania, jak trudne jest przedstawienie samego nieszczęśliwego rannego, stopniowo przychodzącego do siebie, widzącego jak mu przewiązują ranę chustkami, wolnym krokiem powracającego do domu i wspartego na ramionach swych zaniepokojonych przyjaciół.
Panie znajdowały się na progu, oczekując przybycia panów na śniadanie. Ponad wszystkie jaśniała ciotka-panna, uśmiechała się i dawała znaki, by szli prędzej. Widocznie nie wiedziała o tem, co zaszło. Biedna istota! Są chwile, w których nieświadomość jest prawdziwem dobrodziejstwem.
Zbliżano się coraz więcej.
„Co to się stało temu małemu staruszkowi?“ zapytała półgłosem miss Izabela Wardle. Ciotka-panna nie zwróciła uwagi na te wyrazy. Sądziła, że idzie o pana Pickwicka, ponieważ w jej oczach pan Tracy Tupman był młodzieńcem; patrzyła na jego lata przez szkła pomniejszające.
„Tylko się nie trwóżcie!“ rzekł pan Wardle do swych córek. Małe grono mężczyzn tak pana Tupmana ze wszech stron okrążyło, iż nie można było jeszcze jasno rozpoznać natury wypadku.
„Nie przestraszcie się!“ zawołał znowu pan Wardle o kilka kroków bliżej.
„Co się stało?“ krzyknęły razem wszystkie damy, okropnie przerażone taką zapowiedzią.
„Panu Tupmanowi zdarzył się mały przypadek; to wszystko“.
Ciotka-panna krzyknęła przeraźliwie, zamknęła oczy i padła na wznak na ręce dwóch młodych miss.
„Skropcie jej twarz zimną wodą“, zawołał stary gentleman.
„Nie! Nie!“ szepnęła ciotka-panna. „Już się czuję lepiej. Bello... Emilio... chirurga! Raniony! Czy żyje?... Ach! ach! ach!“
I ciotka-panna, znów krzyknąwszy przeraźliwie, dostała ataku nerwowego nr. 2.
„Uspokój się pani“, rzekł Tupman, do łez prawie rozczulony takiem współczuciem dla jego cierpień. „Droga pani, uspokój się!“
„To jego głos!“ zawołała ciotka-panna i gwałtowne symptomata ataku nerwowego nr. 3 nastąpiły bezzwłocznie.
„Niech się pani nie przeraża, błagam cię, najdroższa pani“, rzekł znowu pan Tupman rzewnym głosem. „Jestem bardzo lekko raniony, zapewniam panią“.
„Więc pan żyje?“ zawołała nerwowa osoba, „o, powiedz pan, żeś nie umarł“.
„Nie róbże głupstw, Rachelo“, przerwał pan Wardle porywczo, co wcale nie zgadzało się z poetyczną naturą całej sceny. „Po jakiego djabła chcesz, by ci sam powiedział, że nie umarł?“
„Nie, nie umarłem“, odrzekł pan Tupman, „innej pomocy, prócz pani, nie potrzebuję. Pozwól mi pani wesprzeć się na twem ramieniu“.
A do ucha dodał: „O! Miss Rachelo!“
Wzruszona dama jego myśli podała mu rękę. Razem weszli do salonu. Pan Tracy Tupman przycisnął lekko do ust rękę, której nie cofnięto, a potem padł na kanapę.
„Czy panu niedobrze?“ zapytała miss Rachela zaniepokojona.
„Nic, to nic; zaraz będzie mi lepiej“, odrzekł pan Tupman, zamykając oczy.
„Śpi!“ szepnęła ciotka-panna, (od dwudziestu sekund pan Tupman miał zamknięte oczy). „Śpi, drogi Tupman“.
Pan Tupman skoczył na równe nogi.
„O! Powtórz pani raz jeszcze te słowa!“ zawołał.
Kobieta zadrżała.
„Przecież pan ich nie słyszał“, rzekła wstydliwie.
„O! Słyszałem“, odrzekł pan Tupman z ogniem. „Powtórz pani te słowa. Jeżeli chcesz, bym wyzdrowiał, powtórz!“
„Ts!...“ zawołała dama, „mój brat idzie!“
Pan Tracy Tupman rzucił się znów na kanapę; do pokoju wszedł pan Wardle z chirurgiem.
Obejrzano ramię, przewiązano ranę, uznawszy ja za bardzo lekką. Po uspokojeniu w ten sposób umysłów, zajęto się śniadaniem. Wesołość znów zajaśniała na wszystkich twarzach. Tylko pan Pickwick był milczący i zamyślony; wątpliwość i nieufność malowały się w jego wyrazistych rysach; jego wiara w pana Winkle była wtrząśnięta porannemi wypadkami.
„Czy gra pan w krikieta?“ zapytał nagle pan Wardle pana Winkle.
W każdym innym wypadku pan Winkle odpowiedziałby twierdząco, ale rozumiejąc delikatność swego położenia, odpowiedział odmownie.
„Nie, panie“.
„A pan?“ zapytał pan Snodgrass wesoło starca.
„Dawniej grywałem; teraz już nie. Chociaż jednak nie gram, należę zawsze do klubu“.
„Wszak to dziś podobno ma być rozegrana wielka partia między dwoma przeciwnemi obozami Muggleton i Dingley Dell?“ rzekł pan Pickwick.
„Tak jest“, odpowiedział gospodarz; „pójdziemy tam, co?“
„Owszem“, odrzekł pan Pickwick, „lubię bardzo przypatrywać się zabawom, którym można oddawać się bez niebezpieczeństwa i przy których niezręczność ludzka nie naraża życia istot podobnych sobie“.
To rzekłszy, pan Pickwick zrobił wymowną pauzę i ostro spojrzał na pana Winkle, który nie mógł bez drżenia wytrzymać przenikliwego wzroku swego mentora. Pan Pickwick mówił dalej:
„Zdaje mi się, iż najwłaściwiej będzie powierzyć naszego rannego przyjaciela opiece dam“.
„Nie możecie umieścić mnie w lepszych rękach“, rzekł pan Tupman.
„Niepodobna!“ dodał pan Snodgrass. Ułożono się więc tak, że pan Tupman pozostanie w domu pod dozorem dam, a męska część towarzystwa, pod dowództwem pana Wardle, pójdzie patrzeć na walkę, która wyrwała Muggleton z ospałości i napełniła Dingley Dell gorączkowem wzruszeniem.
Było tylko dwie mile do tego miejsca; droga szła pomiędzy cienistemi drzewami. Rozmowa toczyła się głównie o pięknych kraiobrazach, ukazujących się kolejno, a pan Pickwick, znalazłszy się na wielkiej ulicy w Muggleton, żałował prawie, że podróż trwała tak krótko.
Wszystkie osobistości, których genjusz obdarzony jest lakiemi takiemi wiadomościami z geografii, wiedzą niewątpliwie, iż miasto Muggleton posiada radę miejską, burmistrza, obywateli i wyborców, zażywających przez parlament określonych przywilejów korporacji. Ktokolwiekby zaś zechciał przejrzeć odezwy burmistrza do mieszkańców, lub adresy mieszkańców do burmistrza, lub burmistrza i mieszkańców do rady miejskiej, lub burmistrza, mieszkańców i rady miejskiej do parlamentu, ten dowiedziałby się z nich o tem, coby powinien był dawno wiedzieć, a mianowicie, że Muggleton jest miastem starożytnem i lojalnem, łączącem gorliwość dla zasad chrystjanizmu ze stałem przywiązaniem do ustaw handlowych. Na dowód tego, burmistrz, rada miejska i inni mieszkańcy, w rozmaitych czasach, przedstawili sześćdziesiąt osiem petycyj o zezwolenie na sprzedaż beneficjów kościelnych, osiemdziesiąt sześć petycyj o wzbronienie sprzedaży ulicznej w dniu niedzielnym, tysiąc czterysta dwadzieścia petycyj o zniesienie handlu niewolnikami w Ameryce i takąż samą ilość petycyj przeciw wszelkiemu mieszaniu się prawodawstwa do sprawy przeciążania dzieci pracą w fabrykach angielskich.
Pan Pickwick, znalazłszy się na wielkiej ulicy tego świetnego grodu, spoglądał na sceny roztaczające się przed jego oczami z ciekawością połączoną z zajęciem.
Rynek miał kształt czworoboku, w którego środku wznosiła się wielka oberża. Ogromny jej szyld przedstawiał przedmiot bardzo zwyczajny w dziedzinie sztuk pięknych, ale niezmiernie rzadko spotykany w naturze, a mianowicie niebieskiego lwa z trzema łapami w powietrzu, kołyszącego się na środkowym pazurze czwartej łapy. W pobliżu widać było biuro towarzystwa ubezpieczeń od pożarów i lombard, magazyny handlarza zbożem i handlarza płótnem, sklep siodlarza, handlarza wódek, korzennika i szewca. Ten miał sklep, w którym, prócz wytworów jego sztuki, dostać można było równocześnie kapelusze, czapki, ubrania, bawełniane parasole i wszelkie pożyteczne wiadomości. Stał tu prócz tego mały dom z czerwonej cegły, z niewielkiem brukowanem podwórzem, o którym każdy wiedział, że należy do adwokata. Był tam inny jeszcze dom, także z czerwonej cegły, nad którego drzwiami zawieszona szeroka blacha miedziana bardzo czytelnem pismem objaśniała, że dom ten należy do chirurga. Kilku młodych ludzi szło na plac, gdzie miano grać w krikieta, a dwóch czy trzech kupców, stojących na progu swych sklepów, widocznie miało wielką chętkę udać się w to samo miejsce, co zresztą, według wszelkich pozorów, mogli zrobić, nie tracąc wielkiej liczby kupujących.
Pan Pickwick już się był zatrzymał, by robić spostrzeżenia, które potem zamierzał spisać, ale ponieważ towarzysze jego zeszli z głównej drogi, pospieszył wraz z nimi na plac boju.
Tu, oprócz przyrządów do gry, znajdowały się dwa namioty, mające służyć za miejsce wypoczynku i posiłku dla stron wojujących. Ale gra jeszcze nie rozpoczęła się. Dwaj czy trzej dingleydelljczycy i tyluż muggletończyków zabawiało się przerzucaniem od niechcenia piłek z ręki do reki. Mieli słomiane kapelusze, flanelowe kurtki i białe spodnie. Kilku innych gentlemanów, ubranych tak samo, stało przed namiotem, ku któremu pan Wardle poprowadził swe towarzystwo.
Kilka tuzinów „Jak się masz“ powitało starego gentlemana; jednocześnie nastąpiło generalne podniesienie kapeluszy słomianych z widocznie zaraźliwem pochylaniem flanelowych kurtek, gdy pan Wardle przedstawił swych gości jako gentlemanów z Londynu, pragnących gorąco być obecnymi przy uroczystościach dnia tego, które, nie wątpi o tem, zyskają sobie ich uznanie.
„Sądzę, że najlepiej będzie, gdy panowie pójdą pod namiot“, rzekł ogromnej tuszy mężczyzna, którego ciało zdawało się być olbrzymią półsztuką flaneli, nawiniętą na parę poduszek.
„Tam będzie panom nierównie wygodniej“, dodał inny gentleman, tak potężnych jak pierwszy rozmiarów i podobny do drugiej półsztuki tejże flaneli.
„Panowie bardzo łaskawi“, odrzekł pan Pickwick.
„Tędy“, zaczął znów stary gentleman; „tu najlepsze miejsce“. I poszedł naprzód, sapiąc jak koń dychawiczny.
„Pyszna gra, szlachetne zajęcie, doskonałe ćwiczenie, wyborne!“
Takie okrzyki doszły uszu pana Pickwicka, gdy wchodził pod namiot, a pierwszym przedmiotem, który ukazał się jego oczom, był jego przyjaciel z dyliżansu w Rochester, teraz właśnie zawzięcie perorujący, ku niemałemu zadowoleniu kółka wyborowych graczy z Muggletonu. Ubiór jego był w lepszym nieco stanie.
Nieznajomy natychmiast poznał swych przyjaciół. Ze zwykłym swym rozpędem, gadając nieustannie, rzucił się ku panu Pickwickowi, pochwycił go za rękę i wprowadził do koła, jakgdyby całe urządzenie zabawy było pod jego specjalną dyrekcją.
„Tedy! tędy! Będzie tu siarczyście wesoło! Kadzie piwa, góry wołowiny, beczki musztardy, świetny dzień, siadaj pan, rozgość się, cieszę się, że pana widzę, bardzo się cieszę“.
Pan Pickwick usiadł, panowie Winkle i Snodgrass poszli również za wskazaniem swego tajemniczego przyjaciela. Pan Wardle oglądał go z milczącem zdumieniem.
„Pan Wardle, nasz przyjaciel“, rzekł pan Pickwick do nieznajomego.
„Przyjaciel panów?“ wykrzyknął nieznajomy. „O! Kochany panie! Jakże się pan ma? Przyjaciele naszych przyjaciół są.. Niechże uścisnę pańską dłoń!“
Wygłaszając te frazesy, nieznajomy pochwycił rękę pana Wardle z ogniem dawnej zażyłości, potem cofnął się parę kroków, jakby chciał lepiej przypatrzyć się jego twarzy i postawie, potem znów uścisnął pana Wardle, jeszcze serdeczniej, niż za pierwszym razem.
„Skąd pan się tu wziąłeś?!“ zawołał pan Pickwick z uśmiechem, w którym życzliwość walczyła ze zdziwieniem.
„Skąd? Mieszkam w oberży pod Koroną w Muggleton. Spotkałem towarzystwo. Flanelowe kurtki, białe pantalony, butersznyty, smażone cynadry, dzielni chłopcy, dzielni!“
Pan Pickwick znał dobrze stenograficzny styl nieznajomego, by wywnioskować z tej gadaniny, szybkiej i bez związku, że w ten czy ów sposób poznajomił się z muggletończykami i że następnie, także we właściwy sobie sposób, udało mu się otrzymać zaproszenie. Zadowolniwszy swą ciekawość, pan Pickwick poprawił okulary i począł przypatrywać się grze, która się już zaczynała.
Muggleton miało pierwszeństwo a zainteresowanie było ogromne, gdy dwaj najznakomitsi gracze ze słynnego klubu w Muggleton, pan Dumbkins i pan Poder, stanęli uroczyście z laskami w ręku przy swych palach. Pan Luffey, duma i ozdoba Dingley Dellu, wybrany został na przeciwnika straszliwego Dumbkinsa, a pan Struggle miał stawić czoło niezwyciężonemu Podderowi. Inni gracze rozeszli się po placu dla łapania piłek, i każdy z nich przybrał odpowiednią postawę, to jest oparł ręce o kolana i pochylił się, jak do zabawy, gdy chłopcy skaczą jeden przez drugiego. Wszyscy klasyczni gracze tak stają; panuje nawet ogólne przekonanie, iż w innej postawie niepodobna dojrzeć piłki.
Sędziowie ustawili się za palami, liczący punkty byli gotowi do zapisywania. Nastąpiła głęboka cisza. Pan Luffey cofnął się o kilka kroków wtył poza pal i przez kilka sekund trzymał piłkę pod prawem swem okiem. Dumbkins czekał na piłkę ze szlachetną dufnością i śledził każde poruszenie Luffeya.
„Baczność!“ krzyknął pan Luffey i w tejże chwili piłka jak błyskawica wyleciała mu z ręki. Roztropny Dumbkins pilnował się: chwycił ją na koniec kija i przerzucił ponad głowami otaczających graczy, którzy byli właśnie pochyleni dość głęboko, by pozwolić piłce przelecieć nad sobą.
„Punkt — punkt — jeszcze — rzucić — dalej — spalony — drugi — nie — tak — nie — jest, jest —“.
To były okrzyki, które nastąpiły po uderzeniu, dzięki któremu muggletończykom zapisano dwa punkty.
Podder uzbierał dość laurów, by uwieńczyć niemi siebie i cały Muggleton. Przytrzymywał podejrzane piłki, przepuszczał złe, chwytał dobre i rzucał je w rozmaitych kierunkach. Inni gracze byli zgorączkowani i zmęczeni; rzucający piłki zmieniali się i bili w piłki, aż im ręce opadały; tylko Dumkins i Podder byli niezmęczeni. Gdy który ze starszych panów próbował wstrzymać pęd piłki, przewijała mu się ona między nogami lub wymykała z rąk. Gdy usiłował ją schwycić który ze zręcznych graczy, piłka uderzyła go w nos i z podwójną mocą odskakiwała wesoło, a oczy nieszczęśliwca napełniały się łzami, na czoło zaś występował pot przerażenia. Podług rachunku Dumbkinsa i Poddera, Muggleton miał czterdzieści pięć, gdy tablica dingleydellczyków była biała jak ich twarze; różnica była zbyt wielka, by można było myśleć o odegraniu się. Napróżno impetyczny Luffey, napróżno roznamiętniony Struggles robili wszystko, co umiejętność i wprawa dyktowała, by zdobyć pole — nic nie pomogło. Dingley Dell zmuszony był uznać Muggleton za zwyciescę.
Przez cały ciąg gry nieznajomy w zielonym fraku jadł, pił i gadał bez przerwy. Przy każdym trafnym rzucie wyrażał się dla grających z pochwałą. Ależ też za każdym razem, gdy gracz piłki pochwycić nie mógł, piorunował przeciw niezręcznemu. „Ach, niezdara!... Niezgrabny!“ i t. p. Wykrzykniki przekonywały obecnych, że nieznajomy był najnieomylniejszym sędzią w szlachetnej grze w krikiet.
„Świetna partja! Wybornie zagrana! Niektóre rzuty doskonałe“, rzekł, gdy grę skończono i obie strony wtłoczyły się do namiotu.
„Czy pan grywa?“ zapytał pan Wardle, którego bawiła ta gadatliwość.
„Czy grywam? Tysiąc razy grałem. Nie tu, w Indjach zachodnich, niesłychany wysiłek, gorąca robota, bardzo gorąca“.
„Gra ta i w takim klimacie, to nie byle co“, zauważył pan Pickwick.
„Byle co? Gorąca, strasznie gorąca, paląca! Pewnego dnia grałem partję o zakład z moim przyjacielem pułkownikiem sir Tomaszem Blazo. Wygrywam. Siódma rano. Sześciu krajowców podaje piłki. Zaczynamy znowu. Gorąco niezmiernie. Krajowcom niedobrze robi się, odnoszą ich. Staje drugie pół tuzina. Tym także niedobrze robi się. Odnoszą ich. Ja niezmęczony. Pułkownikowi Blazo także robi się niedobrze. Nie chce ustąpić. Guanko Samba sam zostaje. Słońce pała. Kije do piłek jak węgle. Na piłkach od gorąca występują pęcherze. Pięćset siedmdziesiąt punktów. Więcej nie mogłem. Guanko zbiera ostatek sił. Ja idę kąpać się, a potem na obiad“.
„A co się stało z tym panem... jakże mu?...“ zapytał jakiś stary gentleman.
„Z kim? Z pułkownikiem Blazo?“
„Nie, z tym drugim gentlemanem“.
„Guanko Samba?“
„Tak“.
„Biedny Guanko! nigdy już nie przyszedł do siebie; skończył grę, skończył życie, umarł panie“.
Wymówiwszy to, nieznajomy zasłonił sobie twarz kuflem piwa, ale czy dla przełknięcia tego, co kufel w sobie zawierał, czy dla ukrycia wzruszenia, tego nigdy nie mogliśmy ustalić. Wiemy tylko, że po chwili zatrzymał się nagle, westchnął długo i głęboko, potem z niepokojem spojrzał na dwóch głównych członków klubu z Dingley Dell, którzy zbliżywszy się do pana Pickwicka, powiedzieli:
„Idziemy na skromną przekąskę pod Błękitnego Lwa. Spodziewamy się, że zechce pan przyjąć w niej udział ze swoimi przyjaciółmi“.
„A, rozumie się“, rzekł pan Wardle, „w liczbie naszych przyjaciół liczymy i pana...“
I zwrócił się ku nieznajomemu.
„Jingle“, odrzekła ta uniwersalna osoba. „Alfred Jingle, esquire z Niemanic“.
„Przyjmuję zaproszenie z wielką przyjemnością“, odpowiedział pan Pickwick.
„I ja także!“ zawołał pan Alfred Jingle, biorąc pod jedną rękę pana Pickwicka, pod drugą pana Wardle i szepcząc im do ucha:
„Pyszny obiad! Zimny, ale doskonały. Zaglądałem tam dziś rano: drób, pasztety i reszta. Bardzo mili ludzie, a przytem grzeczni, bardzo grzeczni“.
Towarzystwo małemi grupami poszło przez miasto i w kwadrans potem wszyscy siedzieli już w wielkiej sali hotelu pod Błękitnym Lwem.
Pan Dumbkins sprawował urząd przewodniczącego, a pan Luffey wiceprezydenta.
Był tam wielki szczęk talerzy, nożów, widelców i wyrazów. Trzech garsonów biegało na wszystkie strony; pożywne jadła znikały szybko. Pan Jingle tyle przyczyniał się do wszelkiego nieładu, co pół tuzina pospolitych biesiadników. Wreszcie, gdy wszyscy podjedli sobie ile wlazło, zdjęto obrus, na stole ustawiono butelki, szklanki i deser, a służba usunęła się, by dojadać i dopijać resztki Wkrótce słychać było tylko gwar rozmów i wybuchy śmiechu. Między innymi, znajdował się tam pewien mały, nadęty człowieczek, mający minę taką, jakby chciał powiedzieć: „nie mów nic, bo ci zaprzeczę“, ale który do tej pory zachowywał się bardzo spokojnie. Czasami tylko, gdy rozmowa przycichała, spoglądał dokoła, jak gdyby miał wielką ochotę wygłosić coś zajmującego, i odkaszliwał z niewysłowioną godnością. Wreszcie, w chwili gdy zapanowała względna cisza, mały człowieczek wykrzyknął donośnym i uroczystym głosem:
„Panie Luffey!“
Wszyscy umilkli; osoba zainterpelowana odrzekła wśród ciszy głębokiej:
„Co, panie?“
„Mam zamiar przemówić kilka słów do panów, jeżeli pan zechce wezwać ich do napełnienia szklanek“.
Pan Jingle tonem protekcyjnym zawołał:
„Słuchajcie! Słuchajcie!“
Wyrazy te powtórzyło chórem całe towarzystwo. Wiceprezydent, przybrawszy minę poważnego oczekiwania, powiedział:
„Pan Staple!“
„To, co chcę powiedzieć“, rzekł mały człowieczek, powstając, „zwracam do pana, nie do naszego czcigodnego prezydenta, ponieważ nasz czcigodny prezydent jest pod wieloma względami, mogę nawet powiedzieć we większej części, przedmiotem tego, co mam powiedzieć i mogę powiedzieć, tego, co mam... tego co...“
„Mam wykazać“, dodał pan Jingle.
„Tak, mam wykazać“, zaczął mały człowieczek, „dziękuję memu szanownemu przyjacielowi, jeśli ten pozwoli mi tak się nazwać (cztery słuchajcie! i jedno najchętniej! ze strony pana Jingle). Mogę przypisać sobie ten zaszczyt, iż powiększam o jedną jednostkę liczbę ludności Muggletonu. Ale wyznam otwarcie, panie, że nie pragnę tego zaszczytu. Powiem dlaczego, panie. (Słuchajcie!) Chętnie przyznaję Muggletonowi wszystkie zalety, wszystkie zaszczyty, jakich żądać może; są one zbyt licznie i zanadto znane, by trzeba było je wymieniać. Ale, panie, gdy pamiętam o tem, że Muggleton dał życie takiemu Dumbkinsowi i takiemu Podderowi, to nie zapominajmy, że Dingley Dell może się szczycić wydaniem takiego Luffeya i takiego Strugglesa (hałaśliwe oklaski). Niech nikt mnie, panie, nie posądza o chęć przyćmienia sławy gentlemanów, których wymieniłem na pierwszem miejscu; zazdroszczę im przyjemności, jakiej doznawać muszą w tym dniu pamiętnym (oklaski). Wszyscy panowie znacie odpowiedź, daną Aleksandrowi Wielkiemu przez indywiduum, które, że użyję pospolitego wyrażenia, mieszkało w beczce: „Gdybym nie był Diogenesem, chciałbym być Aleksandrem“. — Sądzę, że ci panowie powinniby powiedzieć: „Gdybym nie był Dumbkinsem, chciałbym być Luffeyem, gdybym nie był Podderem, chciałbym być Strugglesem“, (entuzjazm). Ale, gentlemani z Muggletonu, czyż nasi współobywatele odznaczają się tylko w grze w piłkę? Czyście nigdy nie słyszeli nazwiska Dumbkinsa, przytaczanego jako przykład wytrwałości? Czyście nie przywykli łączyć nazwiska Poddera z pojęciem prawa własności? (wielkie oklaski). Walcząc o wasze prawa, waszą wolność, wasze przywileje, czyście nigdy nie byli doprowadzeni, choćby na chwilę, do zwątpienia i rozpaczy? A gdy upadaliście na duchu, czyż imię Dumbkinsa nie ożywiało w waszych sercach ognia nadziei? Jedno słowo tego kolosalnego człowieka, czyż nie nadawało jej takiego blasku, jakby nigdy nie gasła? (wielkie oklaski). Panowie! Wzywam was, byście świetną aureolą oklasków otoczyli połączone imiona Dumbkinsa i Poddera!“
Tu mały człowieczek zamilkł a towarzystwo poczęło okropnie hałasować i stukać, co, z małemi przerwami, trwało przez resztę wieczora. Pan Luffey i pan Struggles, pan Pickwick i pan Jingle byli kolejno przedmiotem pochwał i każdy z nich kolejno dziękował za ten zaszczyt.
Rozmiłowani w szlachetnem przedsięwzięciu, któremu poświęciliśmy się, doznalibyśmy niczem niewysłowionego uczucia dumy i bylibyśmy pewni nieśmiertelności, gdybyśmy byli w stanie dać naszym czytelnikom najsłabsze streszczenie tych mów. Jak zwykle, pan Snodgrass robił wiele notat i nie ulega wątpliwości, iż moglibyśmy w nich znaleźć mnóstwo niesłychanie ważnych wskazówek, gdyby ognista wymowa oratorów, czy też wpływ wina, nie sprawiły, że ręka tego gentlemana trzęsła się do tego stopnia, iż pismo jego stało się zupełnie nieczytelne a styl ciemny. Uzbroiwszy się w wielką cierpliwość, zdołaliśmy zaledwie wyczytać niektóre wyrazy, nieco podobne do nazwisk mówców. Rozpoznaliśmy również szkic piosenki, (zapewne śpiewanej przez pana Jingle), w której w krótkich odstępach rymują się z sobą wyrazy wina i przyczyna, troski i boski. Sądzimy również, że pod koniec notat wyczytaliśmy kilka aluzyj do resztek pieczeni i smażonych kurcząt; potem wyróżniliśmy wyrazy zimny grog i porter. Ale ponieważ hipotezy, które mogliśmy budować na tych wskazówkach, nie miałyby nigdy innej wartości nad przypuszczenia, więc nie chcemy robić domysłów, jakie się nam nasuwają.
Dlatego też powracamy do pana Tupmana, poprzestając na nadmienieniu, że w kilka minut po północy, słyszano, jak połączone znakomitości Dingley Dellu i Muggletonu wyśpiewywały energicznie tę znaną a poetyczną piosnkę:

Dopiero rankiem przyjdziemy
I dopiero w dzień zaśniemy!
Dopiero rankiem przyjdziemy
I dopiero w dzień zaśniemy!
Jutro rano z brzaskiem dnia.
Aż z dnia brzaskiem jutro rano!


Rozdział ósmy.
Jasno udowadniający, że koleje prawdziwej miłości nie zawsze bywają tak gładkie, jak koleje żelazne.

Spokojna samotność Dingley Dellu, obecność tylu osób płci pięknej, pomoc i serdeczna opieka, jakie okazywano panu Tupmanowi, wszystko to przychylnie wpłynęło na rozwinięcie zarodka i wzrost słodkiego uczucia, które natura zasiała w jego łonie, a które zdawało się obecnie skupiać na jednym miłym przedmiocie. Młode panny były piękne, obejście ich ujmujące, charaktery nadzwyczaj miłe, ale w ich latach nie można mieć pretensji do godności ruchów, do postawy noll me tangere, do majestatu wzroku, który, zdaniem pana Tupmana, wyróżniał ciotkę-pannę, wśród wszystkich kobiet, na jakie zerkał kiedykolwiek. Widoczne było, że dusze ich są sobie pokrewne, że w ich naturach było coś sympatyzującego z sobą, jakaś tajemnicza zgodność uczuć. Imię ciotki-panny, wyrwało się pierwsze z ust pana Tupmana, gdy ranny, upadł na trawę; rozdzierający jej krzyk najpierw obił mu się o uszy, gdy go prowadzono do domu. Ale czy wzruszenie to było wynikiem zwykłej kobiecej czułości i wrażliwości, któreby równie zamanifestować się mogły wobec każdego innego, lub czy też wyrwało je uczucie bardziej namiętne, gorętsze, które on jeden między śmiertelnikami zdołał rozbudzić w tem sercu? Takie to wątpliwości dręczyły umysł pana Tupmana, leżącego na sofie, i takie to wątpliwości postanowił rozwiązać bezzwłocznie i raz na zawsze.
Słońce ukończyło swój bieg. Panowie Pickwick, Winkle i Snodgrass poszli wraz z wesołym gospodarzem do Muggletonu; Izabela i Emilja przechadzały się z panem Trundle; stara, głucha dama usnęła w swym fotelu; jednostajne chrapanie pyzatego chłopca dolatywało z odległej kuchni; służące gapiły się przy bramie, flirtując w sposób bardzo pierwotny z kilkoma wiejskimi drągalami. Interesująca para siedziała w salonie, na wszystko obojętna, marząc tylko sobie, podobna do pary rękawiczek z jagnięcej skóry, razem złożonych i zwiniętych.
„Zapomniałam o moich biednych kwiatkach“, szepnęła ciotka-panna.
„Niech je pani teraz podleje“, odrzekł pan Tupman przekonywująco.
„Może wieczorne powietrze zaszkodzi panu?“ szepnęła czule miss Rachela.
„Nie! Nie!“ zawołał pan Tupman wstając, „owszem, to mi pomoże. Pozwoli pani, bym jej towarzyszył?“
Interesująca dama starannie poprawiła szarfę, na której zwieszona była ręka jej wielbiciela, i razem poszli do ogrodu.
W jednym z jego końcu znajdowała się altana z kaprifolium, jaśminu i innych wonnych roślin, jeden z tych miłych przytułków, jakie właściciele ogrodów wznoszą dla wygody pająków.
Ciotka-panna wzięła w altanie wielką konewkę z czerwonej miedzi i już zamierzała wyjść, gdy pan Tupman zatrzymał ja i posadził koło siebie na ławce.
„Miss Wardle“, rzekł z westchnieniem.
Ciotkę-pannę opanowało tak mocne drżenie, że kamyki znajdujące się przypadkowo w konewce, poczęły stukać o dno, jak w znanych dziecinnych zabawkach.
„Miss Wardle“, powtórzył pan Tupman, „pani jesteś aniołem“.
„Panie Tupman!“ zawołała Rachela, poczerwieniawszy jak jej konewka.
„Tak“, mówił dalej wymowny pickwickista, „wiem o tem... aż nadto... na moje nieszczęście“.
„Wszystkie kobiety są aniołami powiadają mężczyźni“, odpowiedziała żywo Rachela.
„Więc czem jest pani? Do czego mam panią porównać? Gdzie jest kobieta podobna do pani? Gdzie znajdę takie rzadkie połączenie wysokich zalet i piękności? Gdzie mam szukać? Ach!“
Tu pan Tupman zatrzymał się i uścisnął rękę trzymającą za ucho szczęśliwą konewkę.
Trwożliwa heroina odwróciła nieco głowę, mówiąc słabym głosem:
„Mężczyźni to tacy zwodziciele“.
„Tak jest, ma pani słuszność“, zawołał pan Tupman, „ale nie wszyscy... Istnieje jedna przynajmniej istota, która nigdy się nie zmieni! Istota, któraby uważała się za szczęśliwą, gdyby poświęcić mogła całe swe życie uszczęśliwieniu pani. Istota, która żyje, patrząc na panią, oddycha tylko uśmiechem pani! Istota, która tylko dla pani znosi ciężkie brzemię życia!“
„Gdyby się znalazła taka istota...“
„Znalazła się!“ przerwał ognisty Tupman. „Znalazła się! Jest tu, miss Wardle“.
I zanim dama zdołała odgadnąć jego zamiary, upadł jej do nóg.
„Panie Tupman, wstań pan“, zawołała Rachela.
„Nigdy!“ odpowiedział z mocą. „O! Rachelo!“
I pochwycił za rękę która upuściła konewkę, i przycisnął ją do ust (rękę a nie konewkę).
„O! Rachelo! Powiedz, że mnie kochasz!“
„Panie Tupman“, szepnęła młoda niegdyś osoba, odwracając głowę, „zaledwie mam siłę odpowiedzieć panu... ale... ale pan nie jesteś mi obojętny“.
Gdy pan Tupman usłyszał to słodkie wyznanie, natychmiast pospieszył spełnić to, do czego go natchnęło namiętne wzruszenie i co każdy spełnia w podobnych okolicznościach (przynajmniej tak sądzimy, bo z tego rodzaju sprawami nie jesteśmy obeznani): zerwał się nagle, objął kibić czułej dziewicy i wycisnął na ustach mnóstwo pocałunków. Po przyzwoitym oporze, dama poddała się im tak biernie, iż niewiadomo, ileby pan Tupman tych pocałunków nawyciskał, gdyby Rachela nagle nie drgnęła, bez żadnej tym razem afektacji, i nie krzyknęła przerażona:
„Panie Tupman! Widzą nas, zginęliśmy!“
Pan Tupman odwrócił się. Za nim stał pyzaty chłopiec, najzupełniej nieruchomo, wytrzeszczywszy na altankę wielkie, okrągłe oczy, ale z twarzą tak pozbawioną wszelkiego wyrazu, że najzręczniejszy fizjognomista nie zdołałby dopatrzeć się w niej ani zdziwienia, ani ciekawości, ani żadnej z namiętności, wzruszających serca ludzkie. Pan Tupman patrzał na pyzatego chłopca, pyzaty chłopiec patrzał na pana Tupmana, a im dłużej pan Tupman studjował kompletną nieruchomość jego rysów, tem mocniej przekonywał się, że zaspany młody człowiek nic nie widział, albo też nie pojmował tego, co widział. W tem przekonaniu zapytał go z wielką stanowczością:
„Co tu robisz?“
„Kolacja gotowa“, odrzekł Joe bez wahania.
„Czyś dopiero tu przyszedł?“ zapytał znowu pan Tupman, przeszywając go wzrokiem.
„Dopiero przyszedłem“, odpowiedział.
Pan Tupman znów spojrzał na niego bardzo ostro, ale pyzaty chłopiec ani drgnął a wyraz twarzy nie zmienił mu się wcale.
„Nie wie nic o tem, co się stało“, rzekł cicho szczęśliwy pickwickista.
„Nie“, odpowiedziała dama.
Poza nimi dał się słyszeć lekki szmer, podobny do tłumionego śmiechu, pan Tupman żywo odwrócił się. Nie... to nie mógł być pyzaty chłopiec; na twarzy jego nie było śladu wesołości, i wogóle żadnego innego wyrazu, oprócz wyrazu żarłoczności.
„Zapewne spał, idąc tu“, szepnął pan Tupman.
„Niema najmniejszej wątpliwości“, odrzekła ciotka-panna, poczem oboje poczęli się śmiać.
Jednak mylili się. Raz tylko w życiu letargiczny młodzieniec nie spał. Czuwał on, czuwał najzupełniej, i wszystko widział.
Podczas wieczerzy nikt się nie silił na podtrzymanie rozmowy. Stara dama poszła spać; Izabela Wardle zajęła się wyłącznie panem Trundle, ciotka-panna Tupmanem, a myśli panny Emilji Wardle zdawały się być zajęte jakimś dalekim przedmiotem. Może błądziły około pana Snodgrassa.
Jedenasta i dwunasta godzina wybijały kolejno, a gentlemani nie wracali jeszcze z Muggletonu. Niepokój malował się na wszystkich twarzach. Może ich napadnięto i obrabowano?... Czy nie należałoby wysłać naprzeciw nich ludzi z latarniami? Czy może?... Słuchajcie! Otóż i oni! Dlaczego tak się spóźnili? Jakieś głosy nieznane! Ktoby to mógł być? Wszyscy rzucili się do kuchni, gdzie wylądowali wędrowcy i od pierwszego rzutu oka poznano rzeczywisty stan rzeczy.
Pan Pickwick z rękami w kieszeniach i kapeluszem nasuniętym na bakier, oparty o fotel, kołysząc głową od prawej strony ku lewej, produkował całą serję uśmiechów najsłodszych i najbardziej uprzejmych w świecie, ale bez widocznego powodu. Stary pan Wardle, z twarzą szczególnie rozpromienioną, ściskał rękę nieznajomego gościa, bełkocząc coś o wiecznej przyjaźni. Pan Winkle, trzymając się skrzynki zegaru, przywoływał słabym głosem zemstę niebios na każdego, ktoby mu doradzał iść spać. Nakoniec pan Snodgrass osunął się na krzesło, a każdy rys jego wyrazistej twarzy nosił piętno najokropniejszej i najgłębszej rozpaczy, jaka tylko może się malować w rysach ludzkich.
„Co się stało?“ zapytały trzy damy.
„Nic, nic“, odrzekł pan Pickwick, „wszyscyśmy... w dobrym.. stanie, prawda... Wardle?... żeśmy... w dobrym stanie?...“
„Tak, w niezłym“, odrzekł wesoły gospodarz. „Moje kochane... Oto mój przyjaciel, pan Jingle... przyjaciel pana Pickwicka... pan Jingle... przybył... w odwiedziny....“
„Panie!“ zapytała Emilja z niepokojem... „co się stało panu Snodgrassowi?“
„Nic, zupełnie“, odrzekł pan Jingle. „Obiad w klubie, wesołe towarzystwo, wyborne śpiewki, stare porto, stare Bordeaux, dobre, bardzo dobre. To wino, pani, wino“.

„To nie wino“, wybełkotał pan Snodgrass poważnym tonem, „to łosoś“. (Trzeba wiedzieć, że w podobnych wypadkach, to nigdy nie jest wino).
„Czy nie lepiej pójść spać?“, rzekła Emilja. „Ludzie poodnoszą tych panów do ich pokojów“.

„Nie pójdę spać!“ zawołał pan Winkle z mocą.
„Żaden żywy człowiek nie odniesie mnie!“ rzekł nieustraszony pan Pickwick, a potem znów począł się uśmiechać jak przedtem.
„Hurra!“ wybełkotał słabo pan Winkle.
„Hurra!“ powtórzył pan Pickwick, poczem zdjął kapelusz i rozpłaszczył go na podłodze a, pochwyciwszy okulary, cisnął je na kuchnię; po dokonaniu tego szczęśliwego żartu, począł znów śmiać się jak szalony.
„Przynieście nam... jeszcze jedną butelkę!“ zawołał pan Winkle, zaczynając bardzo donośnym głosem a kończąc bardzo cicho. Ale powoli głowa zaczęła mu się chylić ku piersiom; raz jeszcze powtórzył swe niezłomne postanowienie, że nie pójdzie spać, wybełkotał melancholijne ubolewanie z powodu tego, że rano nie dokończył starego Tupmana, poczem usnął głęboko. W takim stanie zaniesiony został do sypialnego pokoju przez dwóch olbrzymów, pod bezpośrednim dozorem pyzatego chłopca. W chwilę potem, pan Snodgrass powierzył swoją osobę opiece młodego lunatyka, pan Pickwick przyjął ramię pana Tupmana i znikł spokojnie, uśmiechając się słodziej niż kiedykolwiek. Pan Wardle pożegnał swą rodzinę tak czule i patetycznie, jakgdyby rozstawał się z nią, by iść na rusztowanie; wyrządził panu Trundle ten zaszczyt, że pozwolił się odprowadzić po schodach i oddalił się, czyniąc bezowocne wysiłki, by nadać sobie minę uroczystą i poważną.
„Co za fatalna scena!“ zawołała ciotka-panna.
„Niesmaczna!“ odrzekły młode panny.
„Okropna! okropna!“ rzekł pan Jingle uroczystym tonem. (Wypił przynajmniej półtora raza więcej od swych towarzyszy). „Okropny widok! Bardzo okropny!“
„Jaki to miły człowiek!“ rzekła cicho ciotka-panna do pana Tupmana.
„I przystojny“, szepnęła Emilja Wardle.
„O! Bardzo przystojny“, dodała ciotka-panna. Pan Tupman pomyślał o wdówce z Rochester i zasępił się. Następne pół godziny rozmowy nie mogło go uspokoić. Nowy gość mówił wiele, ale zawsze ilość jego anegdot nie dorównywała ilości komplementów. Pan Tupman czuł, że papiery jego spadały w miarę, jak wzrastały względy dla pana Jingle. Uśmiech jego był wymuszony wesołość udana, a gdy wkońcu przyłożył do poduszki rozpalone swe skronie, pomyślał z okrutną rozkoszą, iż chciałby trzymać w tej chwili głowę pana Jingle pomiędzy rzeczoną poduszką a materacami.
Niezmordowany pan Jingle obudził się nazajutrz wcześnie i, podczas gdy towarzysze jego spali jeszcze, zmęczeni wczorajszą hulanką, z wielkim skutkiem zajął się rozweselaniem towarzystwa przy śniadaniu. Usiłowania jego w tym względzie były tak szczęśliwe, iż stara dama kazała sobie powtórzyć przez akustyczną trąbkę dwie czy trzy lepsze anegdoty i doprowadziła nawet łaskawość swą do tego, iż głośno powiedziała ciotce-pannie, że pan Jingle jest bardzo miłym łotrzykiem. Inni członkowie rodziny najzupełniej podzielali to zdanie.
W pogodne dni letnie stara dama miała zwyczaj chodzić co rana do altany, w której pan Tupman odznaczył się tak znakomicie. Rzecz odbywała się w sposób następujący: najpierw pyzaty chłopak przynosił z sypialni starej damy kapelusz, a raczej czarny atłasowy kapiszon, i ciepły wełniany szal, potem zaś mocną laskę z wygodną rączką. Następnie stara dama, włożywszy jak należy szal i kapelusz, z jedną ręką opartą na lasce, drugą na ramieniu pyzatego pazia, szła wolnym krokiem ku altanie, gdzie przez pół godziny rozkoszowała się świeżem powietrzem, poczem chłopiec przychodził znowu, by odprowadzić ją do domu.
Stara dama lubiła porządek i punktualność, a ponieważ od trzech lat pielgrzymka ta odbywała się bez najmniejszego naruszenia ustanowionych prawideł, zdziwiła się więc niemało w ów poranek, o którym właśnie mowa, gdy ujrzała, że pyzaty chłopiec, zamiast ciężkim swym krokiem opuścić altanę, obejrzał się uważnie na wszystkie strony, poczem przystąpił do niej na palcach z miną nadzwyczaj tajemniczą.
Stara dama była bojaźliwa, jak prawie wszystkie stare damy, pierwszą więc jej myślą było, że pyzaty chłopiec zamyśla popełnić jakiś okropny gwałt, by wydrzeć jej trochę drobnych pieniędzy, które miała przy sobie. Chciała wołać ratunku, ale wiek i niemoc oddawna pozbawiły ją możności krzyczenia. Poprzestała więc na śledzeniu ruchów swego pazia, z głębokim strachem, który bynajmniej nie zmniejszył się, gdy chłopak podszedł ku niej i krzyknął do ucha wzruszonym, jej zaś wydawało się, że groźnym, głosem:
„Pani!“
Otóż tak się właśnie zdarzyło, iż w tym samym czasie pan Jingle przechadzał się niedaleko altanki i także usłyszał ten wykrzyknik „Pani!“, zatrzymał się więc, by słuchać dalej. Trojakiego rodzaju powody nakazywały mu tak postąpić. Naprzód nie miał żadnego zajęcia, a był ciekawy, powtóre nie miał żadnych skrupułów, potrzecie ukryty był za krzakami. Zatrzymał się więc i słuchał.
„Pani!“ krzyknął powtórnie pyzaty chłopak.
„Co takiego, Joe?“ zapytała stara dama, cała drżąca. „Wiesz, że zawsze byłam dobra dla ciebie. Zawsze dobrze obchodziłam się z tobą, Joe! Nigdy nie miałeś wiele do roboty, a jadła zawsze poddostatkiem“.
Zręczna ta przemowa dotknęła najtkliwszej strony pyzatego chłopca. Odpowiedział z uczuciem:
„Wiem o tem“.
„A więc dlaczego tak mnie przestraszasz? Czego chcesz?“ mówiła dalej stara dama, nabierając odwagi.
„Chcę, żeby pani zadrżała“.
Szczególny to był sposób przekonywania o wdzięczności, a ponieważ stara dama z pewnością nie pojmowała, jak można tą drogą dojść do takiego rezultatu, więc czuła, że strach jej wzmaga się znowu.
„Czy wie pani, com widział w tej altanie wczoraj wieczorem?“ zapytał pyzaty chłopak.
„Boże zlituj się! Cóż takiego?“ zawołała stara dama, przerażona uroczystą miną pytającego.
„Gentleman z przewiązaną ręką całował...“
„Kogo, Joe? Kogo? Spodziewam się, że nie żadną służącą“.
„Gorzej jeszcze!“ krzyknął pyzaty chłopiec do ucha starej damie.
„Żadną z moich wnuczek?“
„Gorzej jeszcze!“
„Gorzej jeszcze? Joe!“ krzyknęła stara dama, która była tego zdania, że całowanie jej wnuczek jest największą okropnością, jakiej człowiek dopuścić się może. „Więc kogo, Joe? Chcę wiedzieć koniecznie“.
Szpieg spojrzał badawczo dokoła, a potem krzyknął do ucha starej damie:
„Miss Rachelę!“
„Co?“ zapytała stara; „mów głośniej“.
„Miss Rachelę“, krzyknął pyzaty chłopiec.
„Moją córkę?!“
Joe odpowiedział całym szeregiem znaków potwierdzających, co nadało jego policzkom ruch falisty.
„I ona pozwoliła na to?“ zawołała stara dama.
„Sama go całowała! Widziałem“, rzekł pyzaty chłopiec z przebiegłą miną.
Gdyby pan Jingle ze swej kryjówki mógł dostrzec wyraz twarzy starej damy, kiedy usłyszała powyższe słowa, prawdopodobnie nagły wybuch śmiechu zdradziłby jego obecność. Ale słyszał tylko urywki gniewnych frazesów, jako to:
„Bez mego pozwolenia! — W takich latach... O, biedna ja stara!... Mogła poczekać“. Potem usłyszał ciężkie kroki pyzatego chłopca, który oddalił się, pozostawiając starą damę samą.
Być może, iż wyda się to dziwne, niemniej jednak faktem jest, że pan Jingle, w pięć minut po swem przybyciu do Manor Ferm, w głębi swej duszy postanowił opanować bezzwłocznie serce ciotki-panny. Był dość dobrym obserwatorem, aby dostrzec że jego swobodne obejście bardzo przypadło do gustu pięknemu przedmiotowi jego ataków, a podejrzywał mocno, że ciotka-panna posiada najpożądańszą ze wszystkich doskonałości: mały, niezależny majątek. Gwałtowna potrzeba wyparowania w ten lub ów sposób rywala natychmiast przyszła mu na myśl, bezzwłocznie więc postanowił działać w tym kierunku.
Fielding mówi, że człowiek jest ogniem a kobieta hubką, i że książę ciemności upodobał sobie w przybliżaniu ich. Pan Jingle wiedział, że młodzi ludzie są dla ciotek-panien tem, czem iskra dla prochu, i postanowił zaraz, na miejscu, zrobić próbę wybuchu.
Rozmyślając nad sposobami wykonania tego ważnego postanowienia, wysunął się ze swego ukrycia i, pod osłoną krzaków, powrócił niepostrzeżony do domu. Los zdawał się stanowczo sprzyjać jego zamiarom. Widział, jak pan Tupman i inni gentlemani zagłębiali się w ogród, wiedział, że młode panny wyszły razem po śniadaniu: teren był zatem wolny.
Drzwi salonu były otwarte, pan Jingle wsunął przez nie głowę i zajrzał do wnętrza. Ciotka-panna robiła pończochę. Kaszlnął; ciotka-panna podniosła oczy i uśmiechnęła się. Z charakteru pan Jingle nie był bynajmniej wahającym się; przyłożył więc tajemniczo palec do ust, wszedł do salonu i zamknął drzwi za sobą.
„Miss Wardle“, rzekł z udanym zapałem, „przebacz pani tej śmiałości... Krótka znajomość... niema czasu na ceremonie... Wszystko odkryto!...“
„Panie!“ zawołała ciotka-panna, bardzo zdziwiona, wątpiąc nawet, czy pan Jingle jest przy zdrowych zmysłach.
„Ts!“ szepnął pan Jingle z teatralnym ruchem... Pyzaty chłopak, twarz mazgajowata... oczy okrągłe... łotr!...“
Tu potrząsnął wyraziście głową a ciotka-panna zadrżała ze wzruszenia.
„Jak sądzę, pan mówi o Joem“, rzekła, wysilając się na spokój.
„Tak, pani. Przeklęty ten wasz Joe!... Pies zdradliwy ten Joe! Wszystko opowiedział starej damie. Stara dama rozgniewana... zła, zawzięta! Altanka... Tupman... uściski.. pocałunki i tam dalej!... O pani! O!“
„Panie Jingle!“ zawołała ciotka-panna. „Jeżeli przyszedł pan tu, by mnie znieważać...“
„Bynajmniej! Wcale nie! Słyszałem historję, przyszedłem uprzedzić panią o niebezpieczeństwie, ofiarować usługi, zapobiec plotkom. Oto wszytko... Pani poczytuje to za zniewagę, wynoszę się...“
I wykręcił się na pięcie, jakby dla wykonania pogróżki.
„Cóż mam począć?“ zawołała biedna ciotka, nalewając się łzami. „Mój brat będzie piorunował!“
„Naturalnie“.
„O! Panie Jingle, co tu począć?“
„Powiedz pani, że tłustemu chłopcu śniło się“, odrzekł pan Jingle.
Promień otuchy rozjaśnił myśli ciotki-panny, gdy usłyszała tę radę. Pan Jingle dostrzegł to i umiał z tego skorzystać.
„Ba, ba! To rzecz bardzo prosta: chłopak niecpoń; kobieta miła; chłopaka oćwiczą; pani zawsze dadzą wiarę, koniec afery... wszystko się ułoży“.
Czy prawdopodobieństwo uniknięcia skutków tego odkrycia nie w porę było tak przyjemne dla ciotki-panny, czy też gorycz jej smutku złagodziła się, gdy nazwano ją miłą kobietą, dość, że zwróciła do rozmówcy swą twarz z wyrazem wdzięczności i okrytą lekkim rumieńcem.
Przebiegły gentleman westchnął głęboko, przez kilka sekund wpatrywał się w twarz ciotki-panny, potem zadrżał melodramatycznie i szybko odwrócił się.
„Pan, zdaje się, jest nieszczęśliwy, panie Jingle“, rzekła dama żałosnym głosem. „Czy mogę panu okazać moją wdzięczność tem, że zapytam o przyczynę jego smutku, by mu przynieść ulgę?...“
„Ach!“ zawołał pan Jingle, powtórnie drgnąwszy melodramatycznie, „ulżyć! Ulżyć! Gdy miłość pani otoczyła człowieka niegodnego takiego szczęścia! Człowieka, który nawet teraz ma niegodny zamiar pozyskania względów siostrzenicy anioła. Ale nie! To mój przyjaciel: nie chcę odsłaniać wad jego. Miss Wardle! Żegnam panią!“
I kończąc ten monolog, najgładszy, jaki kiedykolwiek wygłosił, pan Jingle przyłożył do oczu resztki chustki, o której już raz wspomnieliśmy, i zwrócił się ku drzwiom.
„Zatrzymaj się pan, panie Jingle“, rzekła z mocą ciotka-panna. „Pan zrobiłeś aluzję do pana Tupmana; wytłómacz się pan“.
„Nigdy“, zawołał pan Jingle teatralnym tonem. „Nigdy!“
I, by przekonać, że nie chce, by go wypytywano, wziął krzesło i siadł tuż koło ciotki-panny.
„Panie Jingle“, zaczęła znowu ciotka-panna, „błagam pana, zaklinam, byś mi odkrył okropną tajemnicę, otaczającą pana Tupmana“.
„Ach!“ zawołał pan Jingle, wlepiając wzrok w twarz ciotki-panny, „co za widok! Cudna istota! Ofiara przed ołtarzem! Brudna chciwość!“
Przez kilka sekund zdawał się walczyć ze wzruszeniami różnorakiej natury; potem rzekł głosem stłumionym i cichym.
„Tupman kocha tylko pieniądze pani“.
„Nędznik!“ zawołała ciotka-panna z energicznem oburzeniem.
Wątpliwości pana Jingle były rozwiązane; miała pieniądze.
„Więcej jeszcze“, dodał, „kocha inną“.
„Inną!“ szepnęła ciotka. „Kogo?“
„Młodą panienkę... czarne oczy... siostrzenicę Emilję“.
Nastąpiło milczenie, gdyż, jeżeli istniała w całym świecie jaka jednostka rodzaju żeńskiego, wobec której Rachela odczuwałaby zazdrość głęboką, śmiertelną, to była nią właśnie ta siostrzenica. Czerwoność wystąpiła jej na twarzy i szyi — w milczeniu potrząsnęła głową z wyrazem nieubłaganej wzgardy.
Wkońcu, przygryzając swe wąskie usta i podnosząc się nieco, rzekła kwaśno-słodkim głosem: „To być nie może. Nie mogę temu uwierzyć“.
„Niech pani uważa na nich“, odpowiedział pan Jingle.
„Zrobię to!“
„Śledź pani spojrzenia Tupmana“.
„Dobrze“.
„Ich szepty“.
„Dobrze“.
„Przy obiedzie siądzie koło niej“.
„Zobaczymy“.
„I osadzi panią na koszu“.
„Mnie na koszu!“ zawołała drżąc ze złości. „Mnie!“
„Czy ma pani oczy, by się przekonać?“ zapytał pan Jingle.
„Mam!“
„Okaże pani charakter?“
„Okażę“.
„A potem przebaczysz mu...“
„Nigdy!“
„Poszuka pani sobie innego kochanka?“
„Poszukam“.
„Ja nim będę“.
I pan Jingle, padłszy na kolana, pozostał w tej pozycji przez pięć minut. Gdy wstał, miał już nominację na kochanka ciotki-panny, coprawda jeszcze warunkowo, dopóki zdrada pan Tupmana nie zostanie udowodniona.
Dowodów miał dostarczyć pan Jingle i dokonał tego podczas obiadu. Miss Rachela zaledwie wierzyć mogła własnym oczom. Pan Tracy Tupman siadł koło Emilji, zerkał na nią, uśmiechał się, szeptał, współzawodnicząc z panem Snodgrassem. Ani jednego wyrazu, ani jednego spojrzenia nie zwrócił ku tej, która przeszłego wieczora była damą jego serca.
„Przeklęty chłopak! Przeklęty!“ myślał pan Wardle, gdyż dowiedział się od matki o całej historji; „przeklęty chłopak! Spał niezawodnie; wszystko to śniło mu się“.
„Zdrajca!“ myślała ciotka-panna. „Drogi panie Jingle, pan mię nie zwiodłeś. O! Jak pogardzam tym nędznikiem!“
Niepojętą zmianę w postępowaniu pana Tupmana zrozumieją czytelnicy, gdy zapoznają się z następującą rozmową:
Wieczorem, tego samego dnia; scena odbywa się w ogrodzie. Dwie osoby przechadzają się w odosobnionej alei. Jedna krótka i gruba, druga chuda i długa. Są to panowie Tupman i Jingle.
Pan Tupman rozpoczyna djalog zapytaniem:
„Czy dobrze się sprawiłem?“
„Doskonale! Wybornie! Sambym lepiej nie odegrał tej roli. Jutro trzeba robić to samo, aż do dalszego rozkazu“.
„Czy Rachela żąda tego?“
„Naturalnie, że to jej nie bawi; ale tak trzeba. Brat jest okrutny; boi się go. Inaczej niemożna. Za kilka dni podejrzenia rozwieją się, starych wyprowadzimy w pole, a ona uwieńczy twe szczęście“.
„Niema pan innego zlecenia?“
„Miłość, najtkliwsza miłość! Najsłodsze uczucie, skłonność niewzruszona. Czy mam powiedzieć jej co od pana?“
„Mój kochany panie“, odrzekł w prostocie ducha pan Tupman, serdecznie ściskając rękę swego przyjaciela, „wyraź jej pan moją najgłębszą miłość. Powiedz, jak mi trudno to ukrywać. Powiedz co tylko można najczulszego, ale dodaj, iż czuję potrzebę roli, którą mi wskazała dziś rano za radą pana. Powiedz, że przyklaskuję jej roztropności i uwielbiam jej przezorność“.
„Powiem; czy już wszystko?“
„Wszystko. Dodaj pan tylko, iż gorąco wzdycham do chwili, w której będzie do mnie należeć, kiedy wszelkie udawanie stanie się zbyteczne“.
„Dobrze, dobrze. Czy już wszystko?“
„O! Mój przyjacielu“, rzekł biedny Tupman, znowu ściskając rękę swego powiernika, „o mój przyjacielu! Przyjmij najszczersze dzięki za twe bezinteresowne usługi i przebacz, jeżeli kiedykolwiek, choć w myśli, popełniłem niesprawiedliwość, podejrzewając, że możesz mi szkodzić. Mój drogi przyjacielu! Czy będę się mógł kiedykolwiek odwdzięczyć ci za takie usługi?“
„Nie mówmy o tem“, rzekł pan Jingle, „nie mów...“
I nagle urwał, jakby coś sobie przypomniał.
„A propos!“ zawołał potem, „czy nie mógł by mi pan pożyczyć dziesięć gwinei, co? Bardzo pilny interes. Za trzy dni zwrócę“.
„Sądzę, iż mogę uczynić panu tę usługę“, odrzekł pan Tupman w prostocie swego serca. „Za trzy dni, mówi pan?“
„Tak, za trzy dni, nie dalej, wszystko się skończy, nie będzie żadnej przeszkody“.
Pan Tupman wyłożył dziesięć gwinei na rękę swego powiernika, który, wsuwając je sztuka po sztuce do kieszeni, ciągle patrzał na dom.
„Baczność!“ zawołał po chwili, „ani jednego spojrzenia“.
„Ani jednego rzutu oka!“ dodał pan Tupman.
„Ani słowa!“
„Ani sylaby!“
„Wszystkie grzeczności zwróć pan ku siostrzenicy. Z ciotką — najwyższa oziębłość... Jedyny sposób oszukania zazdrosnych!“
„Będę pamiętał“, odrzekł głośno pan Tupman.
„I ja nie zapomnę“, dodał cicho pan Jingle.
Potem weszli do domu.
Scena obiadowa powtórzyła się wieczorem i przez trzy następne obiady i wieczory. Czwartego wieczora stary Wardle wyglądał na bardzo zadowolonego, gdyż przekonał się, że pana Tupmana obwiniono fałszywie; ten także był zadowolony, gdyż pan Jingle powiedział mu, że wszystko wkrótce się skończy, pan Pickwick był bardzo szczęśliwy, gdyż był to jego stan zwykły, a pan Snodgrass nie był nim, gdyż zazdrościł panu Tupmanowi; stara dama była w bardzo dobrym humorze, gdyż wygrywała w wista; nakoniec pan Jingle i miss Wardle byli zachwyceni, z powodów tak wielkiej wagi dla wątków tej prawdziwej historji, iż opowiemy o nich w rozdziale następnym.

Rozdział dziewiąty.
Odkrycie i pogoń.

Podano wieczerzę, ustawiono krzesła przy stole, butelki i szklanki uporządkowano na bufecie, słowem wszystko zapowiadało jedną z najbardziej miłych chwil w ciągu doby.
„Gdzie jest Rachela?“ zapytał pan Wardle.
„I pan Jingle?“ dodał pan Pickwick.
„A to dziwne!“ rzekł gospodarz. „Jak się to stało, żeśmy dotąd nie zauważyli ich nieobecności. Od dwóch najmniej godzin nie słyszę ich głosu. Emiljo, zadzwońno, moja kochana!“
Rozległ się głos dzwonka i wszedł pyzaty chłopiec.
„Gdzie jest panna Rachela?“
Nic nie wiedział.
„Więc gdzie jest pan Jingle?“
I tego nie umiał powiedzieć.
Wszyscy się zdziwili. Było już późno; minęła jedenasta, pan Tupman śmiał się w duchu, gdyż był pewny, że gdzieś w kącie pan Jingle rozmawia o nim z ciotką-panną.
„A to szczególna zabawa! Ha! ha! ha!“
„To nic“, rzekł pan Wardle po krótkiej pauzie. „Jestem pewny, że zaraz przyjdą, a z kolacją nie zwykłem czekać na nikogo“.
„Rozumna zasada!“ zawołał pan Pickwick. „Doskonała!“
„Siadajcie, państwo, siadajcie“, mówił dalej gospodarz.
„I owszem“, rzekł pan Pickwick.
Siedli.
Na stole leżał olbrzymi kawał wołowiny na zimno; pan Pickwick otrzymał sporą jej porcję. Właśnie podniósł widelec do ust i miał już je otworzyć dla wprowadzenia odpowiedniego kawałka, gdy wtem powstał w kuchni wielki hałas. Pan Pickwick podniósł głowę i położył widelec; pan Wardle przestał krajać i mimowoli upuścił nóż, który sterczał już w mięsie. Spojrzał na pana Pickwicka, pan Pickwick spojrzał na niego.
W korytarzu dały się słyszeć ciężkie kroki. Drzwi jadalnego otworzyły się i służący, który czyścił buty pana Pickwicka w dniu jego przybycia, wpadł na środek pokoju, a za nim pyzaty chłopiec i reszta służby.
„Co to wszystko znaczy?“ zapytał gospodarz.
„Czy pali się w kominie?“ zapytała stara dama.
„Nie babciu“, krzyknęły obie panny.
„Co się stało?“ zapytał znowu gospodarz.
Służący sapnął a potem rzekł zadyszanym głosem:
„Pojechali, panie“.
W tej chwili zauważono, że pan Tupman położył nóż i widelec i zbladł okropnie.
„Kto pojechał?“ zapytał gniewnie pan Wardle.
„Pan Jingle i miss Rachela, w powozie pocztowym, z pod Błękitnego Lwa w Muggleton! Byłem tam, ale nie mogłem ich zatrzymać; więc przybiegłem tu, by powiedzieć panu“.
„I to ja zapłaciłem za podróż!“ zawołał pan Tupman, wstając z rozpaczoną miną. „Wydrwił ode mnie dziesięć gwinei! Łapajcie go! Oszukał mnie! Tego za wiele! Zemszczę się! Nie zniosę tego!“
I wygłaszając bez związku tysiące wykrzykników tej samej treści, nieszczęśliwy gentleman w przystępie strasznego gniewu biegał dokoła stołu.
„Niech nas Bóg ma w swojej opiece!“ mówił pan Pickwick, patrząc ze zdziwieniem i przestrachem na ekscentryczne ruchy swego przyjaciela. „Oszalał! Co tu począć?“
„Co począć?“ odrzekł stary pan Wardle, który zwrócił tylko uwagę na ostatnie słowa swego gościa; „zaprzęgajcie konia do bryczki; pod Błękitnym Lwem wezmę pocztę i puszczę się za nimi w pogoń!“
„Gdzie ten łotr, Joe?“
„Jestem tu, ale to nie ja jestem łotr“, odezwał się pyzaty chłopiec.
„Dajcie mi go tu!“ ryknął pan Wardle, rzucając się ku nieszczęśliwemu chłopcu. „On był zapłacony przez tego infamisa Jingle, by zmylić ślad i dlatego opowiadał androny o mojej siostrze i panu Tupmanie“. (Tu pan Tupman padł na krzesło). „Dajcie mi go tu!“
„Trzymajcie ojca!“ krzyknęły razem wszystkie kobiety, a wśród ich przerażonych głosów słychać było wyraźne szlochanie pyzatego chłopca.
„Nie pozwalam, by mnie trzymano!“ krzyknął choleryczny starzec. „Panie Winkle, usuń ręce! Panie Pickwick, puść mię pan!“
W tej chwili zamieszania i nieładu, piękny zaiste widok przedstawiała filozoficzna postawa pana Pickwicka. Majestatyczna słodycz jaśniała na jego twarzy, chociaż nieco rozognionej wysiłkiem przy hamowaniu gwałtowności pana Wardle, którego formalnie objął wpół obiema rękami. Przez ten czas Joe został podrapany, wyszturchany i wypędzony z pokoju przez kobiety. Po jego zniknięciu puszczono pana Wardle i w tejże chwili oznajmiono, że powóz już gotów.
„Nie puszczajcie go samego!“ krzyczały kobiety, „jeszcze kogo zabije!“
„Ja z nim pojadę“, rzekł pan Pickwick.
„Pan jesteś zacny człowiek“, odrzekł pan Wardle, ściskając mu rękę. „Emmo, daj szal panu Pickwickowi, by sobie obwiązał szyję. Spiesz się. Pilnujcie tu babki, moje dzieci. No, czy pan gotów?“
Gdy usta i podbródek pana Pickwicka okręcono szalem, gdy wsadzono mu na głowę kapelusz a na ramiona narzucono okrycie, filozof odpowiedział twierdząco.
Dwaj przyjaciele wsiedli do bryczki a pan Wardle krzyknął:
„Ruszaj Tomie!“
I powóz szybko potoczył się po wąskich ulicach, wpadając w rowy i uderzając w płoty tak, że w każdej niemal chwili mógł się rozlecieć w kawałki.
„Czy dawno wyjechali?“ zapytał pan Wardle, stanąwszy u bramy „Błękitnego Lwa“, koło której, mimo spóźnionej pory, zebrało się nieco ludzi.
„Nie więcej niż trzy kwandranse“! odpowiedzieli razem wszyscy obecni.
„Powóz i cztery konie, natychmiast! Bryczka niech tu zostanie“.
„Spieszcie się, dzieci!“ krzyknął oberżysta, „powóz i cztery konie! Prędko! Prędko!“
Służba stajenna poczęła krzątać się. Zabłysły latarnie, ludzie rozbiegli się na wszystkie strony, podkowy końskie zastukały na bruku, powóz wytoczono z wozowni; wszystko było w ruchu.
„Cóż? Czy będzie gotowy tej nocy?“ krzyczał pan Wardle.
„Powóz jest już na dziedzińcu, panie,“ odrzekł oberżysta.
Rzeczywiście, powóz już stał; zaprzężono konie, pocztyljoni wsiedli na nie, a podróżni do powozu.
„Pocztyljon!“ zawołał pan Wardle, „siedem mil do następnej stacji w pół godziny“.
Pocztyljoni użyli biczów i ostróg, garsoni ukłonili się; podróżni ruszyli szalonym pędem.
„Piękne położenie!“ pomyślał pan Pickwick, gdy nadszedł czas refleksji. „Piękne położenie dla dożywotniego prezydenta klubu Pickwicka! Ciemny powóz, szalone konie, piętnaście mil na godzinę i po północy!“
Przez trzy czy cztery pierwsze mile, dwaj przyjaciele, pogrążeni w dumaniach, nie przemówili do siebie ani słowa; lecz gdy konie rozgrzawszy się poczęły gnać jak wicher, pana Pickwicka zanadto ożywiała szybkość ruchu, by mógł być niemy.
„Sądzę, że dopędzimy ich“, tak zaczął.
„Spodziewam się“, odrzekł jego towarzysz.
„Piękna noc“, ciągnął dalej pan Pickwick, spoglądając na księżyc, błyszczący spokojnie.
„Tem gorzej, bo im także księżyc przyświeca do ucieczki, a za godzinę już zajdzie“.
„Nie bardzo będzie miło jechać tak szybko pociemku“.
„Niewątpliwie“, odrzekł sucho pan Wardle.
Chwilowe uniesienie pana Pickwicka poczęło nieco opadać na myśl o niedogodnościach i niebezpieczeństwach wyprawy, w której przyjął udział tak lekkomyślnie. Z niemiłych tych rozmyślań wyrwały go głosy pocztyljonów:
„Hej! hej! hej! hej!“ krzyczał pierwszy.
„Hej! hej! hej! hej!“ ryczał drugi.
„Hej! hej! hej! hej!“ wrzeszczał pan Wardle. połowę ciała wysunąwszy z powozu.
„Hej! hej! hej! hej!“ powtórzył pan Pickwick, przyłączając się do chóru krzyczących, chociaż nie miał najmniejszego wyobrażenia, co to wszystko znaczy.
Wśród tych powszechnych krzyków powóz stanął.
„Co się stało?“ zapytał pan Pickwick.
„Rogatka“, odpowiedział stary Wardle, „dowiemy się coś o zbiegach“.
Po pięciu minutach, spędzonych na kołataniu i bezustannem krzyczeniu, wyszedł z domku strażniczego staruszek, ubrany tylko w spodnie i koszulę, i otworzył rogatkę.
„Jak dawno przejeżdżał tędy powóz?“ zapytał pan Wardle.
„Jak dawno?“
„Tak, jak dawno?“
„Doprawdy, że nie wiem. I dawno i nie dawno, tak jakoś po środku“.
„Czy przynajmniej przejeżdżał?“
„A! Przejeżdżał, przejeżdżał powóz“.
„Ile czasu odtąd upłynęło, mój przyjacielu?“ rzekł pan Pickwick. „Godzina?“
„A, bardzo być może“, odpowiedział strażnik.
„Może dwie godziny?“ zapytał pierwszy pocztyljon.
„Może i dwie godziny“, odrzekł zapytany z powątpiewaniem.
„W drogę!“ krzyknął rozgniewany pan Wardle; „dość już czasu straciliśmy z tym niedołęgą“.
„Niedołęgą!“ powtórzył strażnik, drwiąco, spoglądając na powóz, malejący w miarę jak się oddalał. „No, nie; nie taki niedołęga, jak myślicie. Straciliście tu dziesięć minut i wiecie akurat tyle co przedtem. Jeżeli wszyscy koledzy po drodze wzięli po gwinei, a zarobią ją w połowie tak uczciwie, jak ja, to nie dopędzisz ich i do świętego Michała, mój ty gruby panie...“
Po tym ironicznym monologu stary strażnik zamknął rogatkę, wszedł do domku i zaryglował drzwi za sobą.
Tymczasem nasi podróżni pędzili bez wytchnienia. Księżyc, jak to przepowiedział pan Wardle, szybko zachodził za czarne chmury, od niejakiego już czasu przesuwające się po niebie, które teraz połączyły się w jedną czarną masę. Duże krople deszczu uderzały o okna powozu, jakby zapowiadając nadejście burzy. Wiatr, wiejący prosto w oczy, na wąskiej drodze przemieniał się w wicher i smutno jęczał pomiędzy drzewami. Pan Pickwick zapiął starannie surdut, wcisnął się wygodnie w kąt i wpadł w głęboki sen, z którego wyrwało go wkrótce ustanie wszelkiego ruchu, odgłos dzwonka i donośne krzyki: „Koni; koni natychmiast!“
Ale tu nastąpiła innego rodzaju zwłoka. Pocztyljoni spali snem tak dziwnie głębokim, iż potrzeba było więcej niż pięciu minut, by każdego obudzić. Masztalerz zgubił klucz od stajni, a gdy go wreszcie znaleziono, dwaj zaspani chłopcy poprzemieniali uprząż, tak, że trzeba było na nowo rozpoczynać całą operację zaprzęgania. Gdyby pan Pickwick był sam, przeszkody te, mnożące się na każdym kroku, rychłoby położyły kres pogoni; ale stary Wardle nie zrażał się tak łatwo. Tyle rozwinął dobrej woli, popychając jednego, szturchając drugiego, tu podając łańcuch, tam podpinając sprzączkę, że powóz był gotów do drogi w nierównie krótszym czasie, aniżeli można było spodziewać się, zważywszy na takie trudności.
Zaczęli więc znowu podróż, w warunkach bez wątpienia niezbyt zachęcających. Do stacji było 15 mil, noc ciemna, wiatr gwałtowny, deszcz ulewny. Niepodobieństwem było jechać prędko, walcząc przeciw tylu przeszkodom; to też dojechano dopiero po dwóch godzinach. Ale tu ukazał się przedmiot, który ożywił odwagę i podniósł nieco upadającego ducha podróżnych.
„Kiedy ten powóz przybył tu?“ zapytał stary Wardle, wskazując na jeszcze mokrą bryczkę, stojącą na dziedzińcu.
„Dopiero przed kwadransem“, odpowiedział stajenny, do którego zwrócone było to pytanie.
„Z damą i gentlemanem?“ zapytał znowu pan Wardle, drżący od niecierpliwości.
„Tak, panie“.
„Gentleman we fraku, długonogi, szczupły?“
„Tak, panie“.
„Dama w średnim wieku, twarz chuda, skóra i kości? Co?“
„Tak panie“.
„Pickwick, to oni!“ zawołał stary gentleman.
„Byliby prędzej tu przyjechali“, mówił dalej stajenny, „ale złamał się im dyszel“.
„To oni!“ krzyknął Wardle. „Na Jowisza! Powóz i cztery konie! Natychmiast! Dopędzimy ich jeszcze przed następną stacją. Hej! Pocztyljon! Prędko! Każdemu po gwinei! Spieszcie się! Spieszcie się, dzieci!“
Zachęcając w taki sposób, stary gentleman biegał to na prawo, to na lewo, zajmując się wszystkiemi szczegółami z energją, która udzieliła się nawet panu Pickwickowi. Pod tym wpływem filozof zaplątał swe nogi w uprzęży, przycisnął koło brzuchem, wyobrażając sobie i wierząc mocno, że znakomicie przyczynia się do przyspieszenia odjazdu.
„Właź pan, właź prędzej!“ zawołał stary Wardle, siadając do powozu i zamykając za sobą drzwiczki.
Pan Pickwick znajdował się z drugiej strony i nim miał czas zdać sobie sprawę z tego, o co chodziło, uczuł jak go podnosi stary gentleman i wpycha posługacz stajenny. Konie ruszyły z kopyta.
„To się nazywa dzielnie jechać!“ zawołał pan Wardle z zadowoleniem.
O tem, że jechali dzielnie, dostatecznie przekonywała pana Pickwicka ta okoliczność, iż nieustannie wchodził w styczność albo z twardemi bokami powozu albo ze swym towarzyszem.
„Trzymaj się pan mocno“, rzekł barczysty starzec do filozofa, który właśnie uderzył głową o sam środek jego przestronnej kamizelki.
„Nigdy w życiu tak mną nie trzęsło“, odrzekł pan Pickwick.
„Nie zważaj pan na to“, odpowiedział jego towarzysz. „To się prędko skończy“.
Pan Pickwick wsunął się w kąt jak mógł najgłębiej a powóz potoczył się jeszcze prędzej.
W ten sposób ujechali około trzech mil, gdy pan Wardle, który od kilku minut trzymał głowę wysuniętą za okno, cofnął ją całą obryzganą błotem i zawołał zadyszany z niecierpliwości:
„Oto są!“
Pan Pickwick wysunął natychmiast głowę za drugie okno i ujrzał w niewielkiej odległości powóz, pędzący równie chyżo.
„Prędzej! prędzej!“ wrzeszczał stary gentleman. „Po dwie gwineje pocztyljonom! Dopędzajcie ich! Dopędzajcie!“
Konie z pierwszego powozu biegły z największą szybkością, konie pana Wardle pędziły zawzięcie za niemi.
„Widzę jego głowę!“ zawołał choleryczny starzec. „Niech mnie Bóg skarze, jeżeli nie widzę jego głowy!“
„I ja także!“ odrzekł pan Pickwick, „to on!“
Nie mylił się. W oknie pierwszego powozu najdokładniej było widać twarz pana Jingle, zupełnie okrytą błotem od kół. Ruchy jego rąk, któremi gwałtownie wymachiwał ku pocztyljonom, przekonywały, że zachęcał ich do pośpiechu.
Napięcie stało się ogromne; pola, drzewa, ploty tylko migały obok nich z szybkością wichru. Już dojeżdżali do pierwszego powozu; słyszeli wśród turkotu kół głos pana Jingle, łającego pocztyljonów. Stary Wardle pienił się ze złości; sypał tuzinami „łotrów, łajdaków“, zaciskał pięście i groził niemi przedmiotowi swego oburzenia; ale na obraźliwe wyrazy pan Jingle odpowiadał tylko drwiącym uśmiechem, potem okrzykiem triumfu, gdy konie, powolne wzrastającej energji bicza i ostróg, podwoiły szybkość i zostawiły goniących nieco w tyle.
Pan Pickwick cofnął głowę od okna, pan Wardle, zmęczony krzykiem, uczynił to samo, gdy wtem gwałtowne wstrząśnienie rzuciło ich ku przodowi powozu. Rozległ się okropny trzask, koło odleciało i powóz przewrócił się.
Po kilku chwilach zamięszania, podczas których słychać było tylko tupanie koni i brzęk tłukących się szyb, pan Pickwick uczuł, jak ko gwałtownie wyciągano z pod szczątków powozu, a gdy stanął na nogach i wyplątał głowę z szala, co w bardzo znacznym stopniu utrudniało funkcjonowanie jego okularów, wtedy dopiero ocenił cały rozmiar klęski. Dniało, i scena cała była najdoskonalej oświecona światłem porannem.
Stary Wardle stał przy nim, bez kapelusza, w podartem ubraniu. U stóp jego leżał pogruchotany powóz. Pocztyljoni obryzgani błotem, odciąwszy postronki, stali przed końmi. O sto kroków na przodzie widać było drugi powóz, który zatrzymał się na odgłos katastrofy. Jego pocztyljoni z drwiącą miną spoglądali z wysokości swych siodeł na zdemontowanych przeciwników, a tymczasem pan Jingle patrzał z widocznem zadowoleniem na ruinę swych prześladowców.
„A co?“ zawołał bezczelny komedjant, „czy nikt nie potłukł się? Gentleman już w pewnym wieku; odpowiedniej ciężkości; to niebezpieczne, bardzo niebezpieczne“.
„Kanalja!“ wrzasnął pan Wardle.
„A! Tak!“ odrzekł pan Jingle, a potem dodał, mrugając okiem i z chytrą miną wskazując na wnętrze powozu. „Dobrze się ma, składa swoje uszanowanie, prosi, byście się panowie nie fatygowali! Ukłon staremu Tuppy... Może chcecie przysiąść się z tyłu? W drogę, pocztyljonie!“
Pocztyljoni wsiedli na konie, powóz potoczył się a pan Jingle, wysunąwszy rękę za drzwiczki, począł machać chustką na znak pożegnania.
Nic jednak w całej tej awanturze nie zamąciło zawsze spokojnego umysłu pana Pickwicka; nawet wywrócenie się powozu i własnej jego osoby. Ale nie mógł znieść cierpliwie bezwstydu człowieka, który, pożyczywszy pieniędzy u jego wiernego zwolennika, pozwalał sobie skracać jego nazwisko na Tuppy. Poczerwieniał aż do samych okularów i, mocno odetchnąwszy, rzekł powolnym i poważnym głosem:
„Jeżeli kiedykolwiek spotkam tego człowieka, to...“
„Tak, tak“, przerwał mu pan Wardle, „wszystko to bardzo pięknie, ale gdy my tu rozmawiamy, oni dostaną indult i pobiorą się w Londynie“.
Pan Pickwick zamilkł i zachował zemstę w głębi serca.
„Jak daleko stąd do pierwszej stacji?“ zapytał pan Wardle jednego z pocztyljonów.
„Sześć mil; czy tak, Tomie?“
„Cokolwiek więcej“.
„Trochę więcej, jak sześć mil, panie“.
„Niema sposobu, trzeba iść piechotą, panie Pickwick“, rzekł pan Wardle.
„Niema sposobu“ powtórzył ten prawdziwie wielki mąż.
Z rozkazu pana Wardle jeden z pocztyljonów pojechał konno naprzód, by zamówić inny powóz, drugi zaś pozostał, by pilnować rozbity powóz. Tymczasem stary gentleman i pan Pickwick śmiało puścili się w drogę, starannie okręciwszy się szalami i nasunąwszy kapelusze na uszy, by o ile można ochronić się od deszczu, który poczynał padać.

Rozdział dziesiąty.
Przeznaczony na rozprószenie wszelkich wątpliwości jakieby mogły istnieć co do bezinteresowności pana Jingle.

Istnieje dotąd w Londynie wiele starych oberży, które służyły za główną kwaterę najznakomitszym dyliżansom w owych czasach, kiedy to dyliżanse odbywały podróże w sposób poważny i uroczysty. Ale oberże te podupadły już, dziś dają przytułek tylko powozom do najęcia. Napróżno czytelnik szukałby tych dawnych gospód pomiędzy „Złotemi krzyżami”, „Złotymi bykami“, lub „Złotemi ustami“, podnoszącemi dumnie dziś czoło na pięknych ulicach Londynu. Jeżeli chciałby zobaczyć to, co z nich pozostało, powinienby udać się do najgorszych dzielnic miasta, a tam, w jakim odległym zakątku, ujrzy je jeszcze, stojące z ponurym uporem pośród nowoczesnych upiększeń.
W Borough[6] jest jeszcze z pół tuzina takich starych domostw, które bez zmiany zachowały szczególną swą fizjognomję, uniknąwszy zarówno szału nowoczesnych upiększeń, jak i zakusów prywatnej spekulacji. Są to wielkie, obszerne, dziwaczne stare budynki z galeriami, korytarzami i schodami, szerokiemi i staromodnemi dostatecznie, by dostarczyć tematu do całych setek niesamowitych opowieści, gdybyśmy kiedyś stanęli przed tą smutną koniecznością i musieli je wymyślać. Ba, trwałoby to chyba aż do końca świata, gdybyśmy chcieli wyczerpać wszystkie te niezliczone a prawdziwe opowiadania, zwłaszcza o starym moście londyńskim i jego najbliższem sąsiedztwie w okolicy Surrey.
Na dziedzińcu „Białego Jelenia“, oberży może najznakomitszej pomiędzy temi gotyckiemi oberżami, rano, na drugi dzień po nieszczęsnych wypadkach, które opisaliśmy w poprzedzającym rozdziale, pewien mężczyzna zajęty był pracowitem zeskrobywaniem błota z pary butów. Człowiek ten miał na sobie kraciastą kurtkę z mankietami z czarnego perkalu i guzikami z zielonego szkła, spodnie z grubego sukna i kamasze, na szyi niedbale okręconą, jaskrawo-czerwoną chustkę i stary, biały kapelusz na lewej stronie głowy. Przed osobą tą stały dwa rzędy butów: jeden czysty, drugi zabłocony. Przy każdym nowym przyczynku do rzędu czystego, osoba ta zatrzymywała się na chwilę, by popatrzeć na dzieło swoje z widocznem zadowoleniem.
Na dziedzińcu nie było ani hałasu, ani ruchu, jaki charakteryzuje zajazdy, w których przystają dyliżanse. Dwa czy trzy kabriolety, dwie czy trzy bryczki pocztowe, stały pod dachem. Trzy czy cztery wozy, naładowane towarami do wysokości drugiego piętra zwyczajnych domów, mieściły się pod ogromną szopą w jednym kącie dziedzińca; jeden z powozów, który miał zapewne tego rana wyruszyć w podróż, wytoczono naprzód.
Budynki, wznoszące się po dwóch stronach równoległoboku, ozdobione były podwójnym rzędem galeryj, z potężnemi drewnianemi podporami; na galerje te wychodził podwójny szereg drzwi od pokojów. Dwa rzędy sznurów od dzwonków ciągnęły się nad drzwiami pod małym daszkiem łupkowym. Od czasu do czasu tupanie koni lub szczęk łańcuchów oznajmiał tym, kogoby to mogło obchodzić, że przy końcu dziedzińca znajduje się stajnia. Jeżeli do tego obrazu dodamy kilku ludzi w płóciennych bluzach, śpiących na pakach towarów, kilka worów wełny i innych tego rodzaju artykułów, tudzież kupy siana, to będziemy mieli dokładny, o ile możności, opis wewnętrznej strony dziedzińca „Białego Jelenia“ przy High Street, Borongh, w ów poranek, o którym mowa.
Rozległ się głos jednego z dzwonków i na galerji drugiego piętra ukazała się zwinna służąca, zapukała do jednych drzwi, weszła do pokoju i, otrzymawszy zlecenie, krzyknęła z galerji:
„Sam!“
„Jestem“, odpowiedział człowiek w białym kapeluszu.
„Nr. 22 żąda butów“.
„Niech panna zapyta nr. 22, czy chce mieć je zaraz, czy też zechce poczekać, bym je wyczyścił“.
„No, no, Samie! Bez tych konceptów“, dobrotliwie odrzekła dziewczyna, „gentleman potrzebuje swych butów natychmiast“.
„Słowo honoru! Panna jesteś wyborna“, odparł czyścibut. „Popatrzno panna na te buty. Jedenaście par i jeden trzewik, należący do nr. 6 z drewnianem szczudłem. Buty muszą być oddane o wpół do dziewiątej, a trzewik o dziewiątej. Cóż to za nr. 22, który tak chce wszystkich ubiec? Nie, nie — po kolei, jak mówił mistrz John Wiesidełko do gentlemanów, których miał wieszać. Przykro mi, że musiał pan czekać ale zaraz się z panem załatwię“.
Tak mówiąc, człowiek w białym kapeluszu zaczął pracować nad butami ze zdwojonym pośpiechem.
Znów rozległ się głos innego dzwonka i stara oberżystka z pod „Białego Jelenia“ ukazała się zakłopotana na przeciwległej galerji.
„Sam!“ krzyknęła, „gdzie ten próżniak? Ten... A! Jesteś tu! Sam! Dlaczego nie odpowiadasz?“
„Czyżby to było grzecznie odpowiadać, kiedy pani nie skończyła jeszcze?“ odrzekł Sam trochę ostro.
„Masz, wyczyść natychmiast te trzewiki dla nr. 17-ego i zanieś je do salonu, nr. 5, na dole“.
To powiedziawszy, oberżystka rzuciła na dziedziniec kobiece trzewiki i odeszła.
„Nr. 5-ty“, rzekł Sam biorąc trzewiki i wyjmując z kieszeni kawałek kredy, by zanotować ten numer na podeszwie. „Kobiece trzewiki, i salon... Założę się, że ta pani nie wozem tu przyjechała“.
„Przyjechała dziś rano“, odezwała się służąca z galerji, „dorożką, z gentlemanem, i on to właśnie potrzebuje owych butów. Ale prędko; co cię to wszystko obchodzi?“
„Czemużeś mi panna nie powiedziała odrazu?“ zawołał Sam z wielkiem oburzeniem, szukając rzeczonych butów w kupie obuwia. „Skąd mogłem wiedzieć, że to nie zwyczajna nasza praktyka trzypensowa. Osobny pokój i do tego dama! Jeżeli w jego skórze mieści się prawdziwy gentleman, to mi pewno da szylinga, nie licząc komisowego“.
Zachęcony temi pocieszającemi uwagami, Samuel począł czyścić z takim zapałem, że w kilka minut tak butom, jak trzewikom, nadał połysk niepospolity, mogący napełnić zazdrością nawet serce czcigodnego pana Warren (gdyż czyścidło do butów dla zajazdu pod „Białym Jeleniem“ dostarczała firma Day i Martin). Potem udał się czyścibut z wzorowemi okazami swej sztuki pod drzwi nr. 5.
„Wejść!“ odpowiedział głos męski na pukanie Sama.
Sam, ukłoniwszy się jak mógł najpiękniej, znalazł się w obecności damy i gentlemana, zabierających się do śniadania. Uprzejmie więc ustawiwszy buty przy nogach gentlemana a trzewiki przy nogach damy, cofnął się ku drzwiom.
„Garson!“ zawołał gentleman.
„Jestem panie“, odrzekł Sam, zamykając drzwi i trzymając rękę na klamce.
„Czy nie znasz tego... jakże się to nazywa?... Doctor Commons?
„Znam Panie“.
„Gdzie to jest?“
„Paul’s church-yard, panie. Niska arkada od ulicy na lewo, tuż obok księgarnia, po drugiej stronie oberża, a w środku stoi przy drzwiach dwóch komisjonerów, podejmujących się wyrabiania indultów dla tych, którzy tego potrzebują“.
„Indultów?“ powtórzył gentleman.
„Tak, ślubnych indultów“, powtórzył Sam. „Dwa indywidua w białych fartuchach zdejmują kapelusze, gdy pan wchodzi, i mówi: „Indult, panie, indult?“ — Śmieszni ludzie, i ich panowie także! Nie więcej warci od adwokatów, u których zasięgają rady procesujący się w sądzie“.
„A cóż oni robią?“ zapytał gentleman.
„Co oni robią? Oni, panie, wyprowadzają ludzi w pole! To byłoby jeszcze nienajgorsze. Wmawiają w stare mózgownice rzeczy, o jakich im nigdy się nie śniło. Mój ojciec, panie, był stangretem, stangretem wdowcem, panie, dostatecznie otyłym, by się odważyć na wszystko. Zdumiewająco otyły jest mój ojciec. Gdy mu żona umarła, zostawiła mu czterysta gwinei. — Dobrze! Idzie ojciec do Commons, by się zobaczyć z prawnikiem i dostać quibus. Dzielną postawę ma mój ojciec! Buty z cholewami, w pętelce bukiet, kapelusz z szerokiemi brzegami, zielony szal, skończony gentleman! Idzie pod arkadę, myśląc, gdzieby ulokować pieniądze. Dobrze! Nadchodzi komisjoner. Dotyka kapelusza: „Czy nie o indult panie?“ „Co takiego?“ pyta mój ojciec. „Pozwolenie na małżeństwo“, powiada. „Niech mię Bóg skarze“, mówi mój ojciec, „jeżeli kiedy pomyślałem o tem“. „Sądzę, że panu potrzebny indult“, mówi komisjoner. Mój ojciec zatrzymuje się i odrobinę się namyśla: „Nie“, powiada, „niech djabli wezmą! Za stary jestem. A przytem zanadto otyły“, powiada. — „O, ba! Panie“, mówi tamten. „Czy tak pan myślisz?“ pyta ojciec. „Jestem tego pewny“, odpowiada. „Przeszłego poniedziałku, ożeniliśmy gentlemana dwa razy większej korpulacji“. „Czy tak?“ pyta mój ojciec. „A tak! Pan obok niego jesteś jak szczapa. Tędy, panie, tędy!“ I mój ojciec idzie za nim, jak oswojona małpa za katarynką, do ciemnego biura, gdzie siedział jakiś jegomość pomiędzy zatłuszczonemi papierami i blaszanemi skrzynkami i pracował nad tem, by sądzono, że coś robi. „Siadaj pan, ja tymczasem napiszę świadectwo“, mówi jurysta. „Dziękuję panu!“ mówi mój ojciec, siada i, wytrzeszczywszy oczy, z otwartemi ustami przygląda się napisom na skrzynkach. „Jak się pan nazywa?“ pyta prawnik. „Tony Weller“, mówi mój ojciec. „Parafja pańska?“ pyta tamten. „Belle Savage“, odpowiada mój ojciec, bo zwykle zajeżdżał do tej oberży i nic nie znał się na parafjach. „A jak się nazywa dama?“ zapytał prawnik. Tu mój ojciec zapomniał języka w gębie. „Niech mię djabli wezmą, jeżeli wiem!“ powiada. „Pan nie wie?“ pyta prawnik. „Wiem tyle co i pan“, powiada ojciec. „Czy nie możnaby dodać nazwiska potem?“ powiada. „Niepodobna“, mówi prawnik. „Bardzo dobrze“, mówi ojciec, pomyślawszy nieco. „Pisz pan, pani Clarke“. „Clarke, co więcej?“ mówi prawnik, maczając pióro w kałamarzu. „Zuzanna Clarke, z oberży pod „Markizem Granby“ w Dorking“, mówi mój ojciec. „Sądzę, że weźmie mnie, gdy się oświadczę. Nigdym wprawdzie nie wspominał jej o tem, ale weźmie, jestem tego pewny“. Otóż w ten sposób indult został napisany. I rozumie się, że go wzięła; ale co najgorsze, trzyma go do dziś dnia, a ja nie widziałem nawet, jak wygląda tych czterechset gwinei. Niema nadziei. Bardzo pana przepraszam, dodał Sam pod koniec swego opowiadania, „ale jak raz zacznę mówić o tym kłopocie, to już nie mogę zatrzymać się, jak nowa taczka z dobrze posmarowanem kołem“.
To rzekłszy i zaczekawszy jeszcze chwilę, by się przekonać, czy nie będzie potrzebny, wyszedł z pokoju.
„Pół do dziesiątej! Już czas w drogę“, rzekł wówczas gentleman, którym był pan Jingle, czego, zdaje się, nie mamy potrzeby mówić.
„Czas, na co?“ zapytała ciotka-panna wdzięcząc się.
„Czas wyrobić indult, drogi aniele; potem trzeba będzie dać znać do kościoła. Jutro rano będziemy już należeć do siebie“, odpowiedział pan Jingle, ściskając rękę ciotki-panny.
„Indult!“ krzyknęła Rachela i zarumieniła się.
„Indult“, powtórzył pan Jingle.

„Cwałem, cwałem, biegnę, lecę,
Biorę indult i powracam!“

„Jak się pan spieszy!“ rzekła Rachela.
„Spieszy! Zobaczy pani, jak nam lecieć będą godziny, dnie, tygodnie, miesiące, lata, gdy się połączymy. Pioruny, błyskawice, lokomotywy o sile tysiąca koni nie lecą tak szybko“.
„Czy nie moglibyśmy... czy nie moglibyśmy wziąć ślub przed jutrem?“ zapytała Rachela.
„Niepodobna! Trzeba dać znać do kościoła. Dziś indult; ceremonia jutro!“
„Strasznie się obawiam, by nas brat nie wyśledził.“
„Nas wyśledził? Żarty! Za silne wstrząśnienie przy wywrocie! Zresztą nadzwyczajna ostrożność: wysiedliśmy z pocztowego powozu, szli piechotą, wzięli fiakra, przybyli do Borough; ostatnie to miejsce, gdzie nas szukać będą. O! Pomysł doskonały“.
„Nie baw pan długo“, rzekła ciotka-panna z afektacją, widząc, że pan Jingle bierze swój podszarzały kapelusz.
„Długo? Zdala od pani?! O okrutna piękności!“
I pan Jingle, podszedłszy z rozczuloną miną ku Racheli, wycisnął na jej ustach niewinny pocałunek, poczem lekko wymknął się z pokoju.
„Luby kochanek!“ rzekła ciotka-panna, gdy zamykał drzwi.
„Śmieszna, stara warjatka!“ pomyślał pan Jingle, krocząc korytarzem.
Przyke to zadanie rozwodzić się nad przewrotnością naszego rodzaju; nie będziemy więc śledzić wątku rozmyślań pana Jingle w drodze do Doctor Commons. Dość, gdy powiemy, że uniknął zasadzki indywiduów w białych fartuchach, strzegących wejścia do tego zaczarowanego miejsca i dotarł do samego biura generalnego wikarego. Tam zaopatrzył się w uprzejme pismo biskupa kanterburyjskiego: „Wiernym nam i miłym, Alfredowi Jingle i Racheli Wardle, pozdrowienie“. Starannie schował do kieszeni ten mistyczny dokument i z triumfem powrócił do Borough.
Był jeszcze w drodze, gdy dwóch gentlemanów otyłych i jeden gentleman chudy weszło na dziedziniec oberży pod „Białym jeleniem“, szukając wzrokiem kogokolwiek, komuby mogli zadać pewną ilość pytań. Pan Samuel Weller, urzędowy czyścibut „Białego jelenia“, był właśnie zajęty w tej chwili czernieniem pary butów, należącej do właściciela pewnej dzierżawy, który po przeżyciach targu w Borough pokrzepiał się małem śniadankiem, złożonem z kilku funtów zimnego mięsa i z większej ilości szklanic piwa. Do niego więc zwrócił się chudy gentleman.
„Mój przyjacielu“, odezwał się.
„Ten zdaje się, lubi bezpłatne konsultacje; w przeciwnym razie nie byłby we mnie tak rozmiłowany od pierwszego wejrzenia“, pomyślał sprytny chłopak; ale poprzestał na zapytaniu:
„Co, panie?“
„Mój przyjacielu!“ powtórzył chudy gentleman z pojednawczem „hm!“, „macie tu teraz wielu podróżnych, co?“
Sam spojrzał na pytającego. Był to niewielki człowieczek, z miną zakłopotaną, twarzą śniadą i kościstą, której małe oczy, ciągle mrugające po obu stronach chudego i inkwizytorskiego nosa, zdawały się grać w chowanego przy pomocy tego organu. Czarny jego frak mocno uwydatniał białość koszuli i wąskiej chustki na szyi, na czarnych zaś spodniach jaśniał złoty łańcuch z brelokami a buty błyszczały jak oczy. W ręku trzymał kozłowe rękawiczki, a gdy mówił, wsadzał obie ręce pod poły fraka, z miną człowieka przywykłego do stawiania pytań.
„Wiele roboty, co?“ rzekł mały człowieczek.

„A tak, sporo, panie“, odrzekł Sam. „Nie zbankrutujemy, ani też nie zrobimy fortuny. Jadamy duszoną baraninę bez kaparów, a gdy dorwiemy się do wołowiny, to dodajemy chrzanu“.
„A!“ zawołał mały człowieczek, „widzę, że żartowniś z ciebie? Co?“

„Mój starszy brat dotknięty był tą chorobą“, odrzekł Sam. „Sypialiśmy razem, może to zaraźliwe...“
„Szczególny stary dom!“ zaczął znów mały człowieczek, spoglądając do koła.
„Trzeba było nas uprzedzić o przybyciu, porobionoby reparacje“, odparł niezmieszany czyścibut.
Rozmawiający, zdawało się, był nieco zbity z tropu temi ironicznemi odpowiedziami. Nastąpiła krótka narada między nim i dwoma tłustemi gentlemanami; potem chudy jegomość wziął szczyptę tabaki z dużej srebrnej tabakierki i, miało się wrażenie, zamierzał na nowo rozpocząć rozmowę, gdy jeden z jego towarzyszy, który oprócz uprzejmej powierzchowności posiadał parę okularów i parę czarnych kamaszów, zbliżył się i powiedział, wskazując na drugiego tłustego gentlemana:
„Rzecz się ma tak: mój przyjaciel da pół gwinei, jeżeli zechcesz odpowiedzieć na jedno lub dwa...“
„Ależ, kochany panie! Kochany panie!“ przerwał mały człowieczek. „Pozwól pan, proszę bardzo, kochany panie! Pierwszą zasadą, jaką należy zachować w podobnych wypadkach, jest to, że jeżeli oddaje pan sprawę w ręce człowieka kompetentnego, nie należy mieszać się mu pod żadnym pozorem do jego czynności. Trzeba powierzyć się z zupełnem zaufaniem. Doprawdy, panie...“
Tu zwrócił się do drugiego tłustego gentlemana mówiąc:
„Zapomniałem nazwisko pańskiego przyjaciela...“
„Pickwick“, rzucił pan Wardle, gdyż on to był we własnej osobie.
„A! Pickwick. Doprawdy, panie Pickwick, niech mi pan daruje, kochany panie. Z największą przyjemnością wysłucham prywatnie zdania pańskiego, jakie ma pan, jako amicus curiae, ale sam pan powinieneś zrozumieć niesłuszność swej interwencji w tej chwili, zwłaszcza co do argumentu adcaptandam, jakim jest ofiara pół gwinei. Doprawdy, kochany panie, doprawdy...“
I mały człowieczek przybrał minę poważną, zażywszy szczypty tabaki w sposób bardzo przekonywujący.
„Jedynem mojem życzeniem“, odrzekł pan Pickwick, „było, aby jak najprędzej doprowadzić do końca tę nieprzyjemną sprawę“.
„Bardzo dobrze, bardzo dobrze“, rzekł mały człowieczek.
„Dlatego też“, mówił dalej pan Pickwick, „zrobiłem użytek z argumentu, który moje doświadczenie każe mi poczytywać za najskuteczniejszy w każdym wypadku“.
„Tak, tak“, odrzekł mały człowieczek, „dobrze, bardzo dobrze, to prawda, ale pan powinieneś był mnie go poddać. Pan wie, jestem tego pewny, jak nieograniczone zaufanie należy pokładać w swym pełnomocniku. Jeżeli trzeba przytoczyć autorytet, to pozwól mi pan powołać się na znany wypadek Barnwella...“
„Niech sobie panowie nie kręcą głowy tym Jerzym Barnwellem“[7], przerwał Sam, którego mocno dziwił cały ten djalog. „Cały świat zna jego historję, a ja, jak mię pan widzi, zawsze byłem zdania, że raczej młoda kobieta zasługiwała na powieszenie. Ale to wszystko jedno; to nie należy do rzeczy. Chcecie panowie, bym przyjął pół gwinei. Bardzo dobrze, nie mam nic przeciwko temu — cóż mogę więcej zrobić? Prawda, panie?“ (Pan Pickwick uśmiechnął się). „Więc idzie tylko o to, bym wiedział, czego u licha chcecie ode mnie, jak tam ktoś powiedział, ujrzawszy upiora“.
„Chcielibyśmy wiedzieć...“ zaczął pan Wardle.
„Ależ mój kochany panie!“ przerwał mały człowieczek z zakłopotaną miną.
Pan Wardle wzruszył ramionami i zamilkł.
„Chcielibyśmy dowiedzieć się“, zaczął uroczyście mały człowieczek, „i zwracam to zapytanie do pana, by nie wzbudzić niepotrzebnych domysłów w oberży: chcielibyśmy wiedzieć, kto się tu obecnie znajduje?“
„Kto się tu znajduje? Jest para butów węgierskich pod numerem 13-tym“, odrzekł Sam, w którego umyśle lokatorowie reprezentowani byli przez obuwie, zostające pod jego bezpośrednią dyrekcją. „Jest drewniane szczudło pod numerem 6-tym, dwie pary półbucików w sali wspólnej. Są buty z cholewami, tu na dole, i pięć innych par butów w pokoju gościnnym“.
„Więcej niema?“ zapytał mały człowieczek.
„Zaczekajno pan trochę“, odrzekł Sam, przypominając sobie: „tak, jest jeszcze para butów à la Wellington, dobrze już przechodzonych i damskie trzewiki pod Nr 5“.
„Co to za trzewiki?“ zapytał z pospiechem pan Wardle, który, tak jak i pan Pickwick, zgubił się w tym dziwnym katalogu mieszkańców oberży.
„Trzewiki z prowincji“.
„Czy jest nazwisko szewca?“
„Brown“.
„Skąd?“
„Z Muggleton“.
„To oni!“ wykrzyknął pan Wardle. „przysięgam, żeśmy ich znaleźli!.
„Pst“ szepnął Sam. „Wellingtony poszły do Doctor Commons“.
„Oho!“ zawołał mały człowieczek.
„Tak, tak, po indult“.
„Wczas przybywamy“, zawołał pan Wardle. „Pokaż nam ich pokój; niema chwili do stracenia“.
„Ależ, proszę pana, kochany panie, bardzo proszę“, rzekł mały człowieczek. „Roztropność! Roztropność!“
To mówiąc, wyjął z kieszeni czerwony jedwabny worek, a z niego sowrena i znacząco spojrzał na Sama, który uśmiechnął się wymownie.
„Pokaż nam pokój natychmiast, lecz nie anonsując“, rzekł mały człowieczek, „a będzie twój“.
Sam rzucił w kąt but, który trzymał, i poprowadził naszych znajomych przez ciemny korytarz i szerokie schody. Stanąwszy na drugim korytarzu, zatrzymał się i wyciągnął rękę.
„Oto masz“, rzekł cicho adwokat, kładąc sowrena na dłoń przewodnika.
Sam zrobił jeszcze kilka kroków i znowu zatrzymał się przy drzwiach.
„Czy tu?“ zapytał mały człowieczek. Sam zrobił znak potwierdzający. Stary Wardle otworzył drzwi i wszyscy trzej weszli do pokoju, właśnie w tej samej chwili, gdy pan Jingle, który już powrócił, pokazywał indult ciotce-pannie.
Rachela krzyknęła głośno, pochyliła się na krześle i zakryła sobie twarz rękami. Pan Jingle zmiął indult i włożył go do kieszeni. Goście niewczas wystąpili na środek pokoju.
„Pan jesteś wielki łotr!“ zawołał stary Wardle, zadyszany od gniewu; „pan jesteś...“
„Kochany panie, mój kochany panie!“ przerwał mały człowieczek, kładąc na stole swój kapelusz. „Proszę pana, uważaj pan. Scandalum magnum... infamia... sprawa o obrazę honoru... Uspokój się pan, proszę“.
„Jak pan śmiałeś uwozić moją siostrę z mego domu“, zaczął znowu pan Wardle.
„Tak, tak, bardzo dobrze“, rzekł mały człowieczek. „O to może go pan pytać. Jak pan śmiałeś uwozić jego siostrę, co, panie!“
„A to co za djabeł!“ krzyknął pan Jingle głosem tak gwałtownym, że mały człowieczek mimowolnie cofnął się o dwa czy trzy kroki.
„Co za djabeł? Łotrze! To mój adwokat, pan Perker. Perker! Chcę wytoczyć proces temu wagabundzie, chcę, by go uwięziono... chcę... chcę... niech mię Bóg skarze... chcę go zniszczyć. — A ty“, mówił dalej pan Wardle, zwróciwszy się do swej siostry, „ty, Rachelo! W twoim wieku! Kiedy już powinnabyś znać świat! O czem myślałaś, uciekając z tym urwisem? O shańbieniu rodziny, zgubieniu samej siebie? Weź kapelusz i zabieraj się. Każcie sprowadzić powóz i podać rachunek tej pani“.
„Jestem panie!“ odrzekł Sam, który na gwałtowne dzwonienie pana Wardle nadbiegł z szybkością, mogącą się wydać cudowną każdemu, ktoby nie wiedział, że całą tę scenę czyścibut widział przez dziurkę od klucza.
„Bierz kapelusz“, powtórzył pan Wardle.
„Nie rób pani tego“, zawołał Jingle. „Wynoś się pan stąd! Niema pan tu co robić. Dama jest wolna i jest panią swych czynów. Ma skończony dwadzieścia jeden lat“.
„Dwadzieścia jeden lat!“ zawołał pan Wardle z pogardą. „Ma więcej niż czterdzieści!“
„Nieprawda!“ zawołała ciotka-panna, której oburzenie przemogło chęć zemdlenia.
„Prawda“, odrzekł pan Wardle. „Masz pięćdziesiąt lat, jak jeden dzień“.
Ciotka-panna krzyknęła przeraźliwie i straciła przytomność.
Pan Pickwick ze zwykłą swą słodyczą przywołał gospodynią domu i zażądał szklanki wody.
„Szklanki!“ wrzasnął impetyczny starzec; „przynieście wiadro i całe wylejcie na nią. To ją ochłodzi“.
„Fe! Jaki z pana brutal“, zawołała ze współczuciem właścicielka hotelu. Potem, po mnóstwie wykrzykników w rodzaju: Biedna kobiecina! Uspokój się pani, uspokój! Wypij pani trochę tego; to panią wzmocni. Nie martw się pani. Biedna istota! itd., przy pomocy służącej poczęła skraplać skronie ciotki-panny, trzepać ją po rękach, łaskotać w nos, rozsznurowywać gorset, jednem słowem robić wszystko, co robią zwykle czułe matrony damom usiłującym mieć ataki nerwowe.
„Powóz gotów, panie“, rzekł Sam, ukazując się we drzwiach.
„No! Chodźmy!“ rzekł pan Wardle. „A ją niech zaniosą do powozu“.
Na tę propozycję atak nerwowy rozpoczął się z nową gwałtownością.
Już właścicielka hotelu miała zaprotestować przeciw takiemu postępowaniu i już nawet zapytała z oburzeniem, czy pan Wardle poczytuje siebie za pana wszelkiego stworzenia, gdy wmieszał się pan Jingle.
„Garson!“ zawołał, „sprowadź konstabla“.
„Czekaj pan! Czekaj“, rzekł mały Perker. „Zważ pan, że...“
„Nie chcę na nic zważać“, rzekł pan Jingle. „Ona jest niezależna. Zobaczymy, kto się ośmieli uprowadzić ją stąd wbrew jej woli“.
„Nie chcę, by mię uprowadzono“, szepnęła omdlała dama. „Nie chcę!“ (Tu znów nastąpił okropny atak nerwowy).
„Moi kochani panowie“, rzekł mały adwokat, biorąc na stronę pana Wardle i pana Pickwicka; „znajdujemy się w położeniu bardzo krytycznem. Jest to wypadek przykry; nie znałem dotąd podobnie przykrego wypadku; bo, prawdę mówiąc, nie mamy żadnego prawa kontrolowania tej damy. Uprzedziłem, nim tu przyszliśmy, moi kochani panowie, że niema innego sposobu, tylko ugoda“.
„Jaką pan chce zrobić ugodę?“ pytał pan Pickwick.
„Widzi pan, kochany panie, przyjaciel pański jest w położeniu bardzo nieprzyjemnem, nadzwyczaj nieprzyjemnem. Powinien więc przystać na poniesienie pewnych strat pieniężnych“.
„Wolę zapłacić, aniżeli znosić taką hańbę! Niżeli cierpieć, by ta kobieta, chociaż warjatka, była nieszczęśliwa przez całe życie“.
„Sądzę, że da się to ułożyć“, rzekł mały, zakłopotany człowieczek. „Panie Jingle, czy nie zechce pan pójść z nami na chwilkę do sąsiedniego pokoju?“
Pan Jingle przystał na to, poszli więc we czterech.
„Teraz, mój panie“, rzekł mały człowieczek, starannie zamykając drzwi, „czy niema sposobu porozumienia się w tej sprawie? Chodźno pan tu, pod okno, rozmówimy się w cztery oczy. Tu panie, tu! Siadaj pan. Teraz kochany pilnie, między nami mówiąc, wiemy, kochany panie, żeś porwał tę damę z miłości do jej majątku. Niech pan nie marszczy brwi, kochany panie, to się na nic nie przyda. Mówię panu, że, między nami mówiąc, my wiemy o tem. Obaj jesteśmy ludzie światowi i obaj wiemy bardzo dobrze, że nasi znajomi, tu obecni, nie są nimi. Prawda, panie?“
Twarz pana Jingle rozjaśniała się stopniowo podczas tej przemowy a nawet zdawało się, że lewa jego powieka jakby mrugnęła odrobinę.
„Bardzo dobrze! Bardzo dobrze!“ mówił dalej pan Perker, dostrzegłszy wrażenie, jakie sprawił. „Teraz, faktem jest, że dama nie będzie miała nic, albo bardzo wiele, aż do śmierci matki... osoby wielkiego zdrowia, kochany panie“.
„Już stara!“ odrzekł pan Jingle lakonicznie, ale z energią.
„Tak, to prawda“, odrzekł adwokat, lekko odkaszlnąwszy; „ma pan słuszność, kochany panie, już bardzo podeszła w latach. Ale pochodzi ze starej rodziny, kochany panie, starej w całem tego słowa znaczeniu. Przodek tej rodziny przybył do hrabstwa Kent za czasów inwazji Juliusza Cezara, i od tego czasu jeden tylko z Wardlów nie dożył ośmdziesięciu pięciu lat, i to dlatego tylko, że został ścięty z rozkazu króla Henryka. Stara dama ma dopiero siedemdziesiąt trzy lata, kochany panie“.
Mały człowieczek zatrzymał się i zażył tabaki.
„A więc?“ zapytał pan Jingle.
„A więc, kochany panie... Czy pan nie zażywa tabaki? Ma pan słuszność, to kosztowne przyzwyczajenie. A więc, kochany panie, pan jesteś przystojny, światowy, na drodze do fortuny... Czy ma pan jaki kapitał?“
„Co?“ zapytał pan Jingle.
„Pan mię nie rozumie?“
„Niezupełnie“.
„Czy nie sądziłby pan... przechodzę do faktu, kochany panie, czyby nie był pan zdania, że pięćdziesiąt gwinei i wolność byłyby przyjemniejsze, aniżeli miss Wardle i nadzieje?“
„Niepodobna!“ odrzekł pan Jingle wstając. „Dwa razy więcej byłoby też za mało“.
„Nie, nie! Kochany panie“, odparł mały adwokat, zatrzymując go za guzik, „to piękna, okrągła sumka. Człowiek taki jak pan może ją potroić w bardzo krótkim czasie. Z pięćdziesięcioma gwineami można zrobić niejedno, kochany panie“.
„Ze stupięćdziesięcioma jeszcze więcej“, odrzekł zimno pan Jingle.
„No, no, kochany panie, nie traćmy czasu na roszczepianie włosa na czworo. Powiedzmy... powiedzmy osiemdziesiąt...“
„Mało!“
„Czekajno pan, czekaj! Ile pan chce?“
„Sprawa kosztowna, wydatki, konie pocztowe, dziesięć gwinei, indult trzy gwineje, dwadzieścia; stracone korzyści sto gwinei — sto dwadzieścia. Strata honoru, mojego i damy...“
„No, no, kochany panie, no!“ przerwał adwokat z ironiczną miną, „nie mówmy o dwóch ostatnich artykułach. Wszystko razem czyni sto dwadzieścia gwinei. Niech będzie okrągłe sto“.
„Sto dwadzieścia“.
„No, no! Napiszę panu przekaz“, rzekł mały człowieczek, siadając przy stole i biorąc się do pisania. „Weksel płatny pojutrze; a przez ten czas zabierzemy damę?“ dodał zapytując wzrokiem pana Wardle.
Ten kiwnął ponuro na znak zgody.
„Sto“, powtórzył mały człowieczek.
„I dwadzieścia“, dodał pan Jingle.
„Ale, kochany panie!“ zawołał adwokat.
„Daj mu je pan“, przerwał pan Wardle, „i niech idzie do djabła razem z niemi!“ Przekaz został napisany przez małego gentlemana i schowany do kieszeni przez pana Jingle.
„Teraz wynoś się pan natychmiast!“ zawołał pan Wardle, wstając.
„Mój kochany panie“, zaczął znowu adwokat.
„I wiedz pan o tem“, ciągnął dalej pan Wardle, niezważając, że mu przerywano, „i wiedz pan, że nic na świecie, nawet honor mojej rodziny, nie zmusiłby mnie do przystania na ten układ, gdybym nie miał tego przekonania, że im prędzej będziesz miał pieniądze, tem prędzej djabli cię wezmą“.
„Mój kochany panie...“ zaczął znów perswadować adwokat.
„Siedź pan cicho“, rzekł jego gniewny klient, „a pan wynoś się..“
„W drogę! Bez zwłoki!“ odparł beznamiętny pan Jingle. „Adieu, Pickwick!“
Gdyby jaki bezinteresowny widz mógł widzieć przy końcu tej rozmowy zachowanie się znakomitego męża, którego nazwisko zdobi tytuł naszego dzieła, to zdziwiłby się, że ogień oburzenia, tryskający mu z oczu nie stopił mu szkieł okularów. Nozdrza rozdęły mu się, pięści zacisnęły mimowolnie, gdy nędznik nazwał go tak familjarnie. Ale się pohamował i nie zmiażdżył go.
„Masz pan!“ ciągnął dalej zatwardziały zbrodniarz, rzucając indult pod nogi pana Pickwicka. „Zmieńcie nazwiska, zabierzcie damę — przyda się dla Tuppy“.
Pan Pickwick był filozofem. Ale niech kto co chce mówi, i filozofowie nie są niczem więcej, jak ludźmi, odzianymi w zbroję mądrości.
Morderczy cios przebił filozoficzny pancerz naszego bohatera i głęboko zranił mu serce. W napadzie wściekłości pan Pickwick cisnął na chybił-trafił kałamarz, którym posługiwał się pan Perker, i sam rzucił się w tymże kierunku. Ale przeciwnik jego znikł i pan Pickwick znalazł się w objęciach Sama.
„Oho!“ zawołał znakomity czyścibut „Ruchomości muszą być niedrogie w pańskich okolicach. Oto atrament sam piszący. Wypisał na ścianie nazwisko pana. Teraz daj pan pokój! Na co się zdało biec za człowiekiem, który jest już pewno na drugim końcu Borough?“
Umysł pana Pickwicka, jak wszystkich osobistości prawdziwie wielkich, zawsze był dostępny perswazjom, a ponieważ rozumował potężnie i szybko, więc wystarczyło jednej chwili zastanowienia, by przekonać się o bezużyteczności tego gniewu. Pan Pickwick uspokoił się więc równie prędko, jak się wzburzył, i łagodnym wzrokiem spojrzał na swych przyjaciół.
Czyż mamy tu przytaczać lamentacje panny Wardle, gdy się dowiedziała, w jaki sposób opuścił ją kochanek? Czyż mamy kreślić tu szczegółowo przebieg tej rozdzierającej sceny, tak ślicznie opisanej przez pana Pickwicka? Księga jego notat leży otwarta przed nami; niewielka żółta plama świadczy, ile mu łez wycisnęła sympatja dla ludzkości. Jedno słowo i notaty te będą w ręku drukarza. Ale nie! Oprzemy się tej myśli! Nie będziemy zasmucać czytelników obrazami okropnych cierpień.
Na drugi dzień ciężki powóz z Muggleton powiózł powoli i smutno dwóch przyjaciół i opuszczoną damę. Cienie nocne oddawna już wszystko zaległy, gdy przybyli do Manor Farm.

Rozdział jedenasty.
Opisujący inną podróż i odkrycie starożytnego zabytku, oraz zawierający postanowienie pana Pickwicka asystowania przy wyborach. Rękopis starego księdza.

Całonocny wypoczynek wśród ciszy Dingley Dellu a rano godzina oddychania świeżem i balsamicznem powietrzem wiejskiem, zatarły zupełnie u pana Pickwicka ślady znużenia, jakiego doznało jego ciało, i usunęły niepokój, który poruszył jego umysł. Od dwóch dni znakomity ten człowiek nie widział swych przyjaciół i uczniów, gdy więc, wracając z przechadzki, spotkał panów Winkle i Snodgrassa, błogie wzruszenie, z jakiem podszedł do nich, by powiedzieć im „dzień dobry“, zaledwie zdołałaby pojąć pospolita wyobraźnia. Radość była obopólna. Bo któż, w samej rzeczy, mógł spoglądać na rozpromienione oblicze pana Pickwicka i nie doznać wielkiego wrażenia? A jednak zdawało się, że jakaś chmura zaciemnia czoło jego zwolenników. Mieli miny tajemnicze, niezwykłe a zarazem niepokojące. Wielki człowiek spostrzegł to, ale nie mógł odgadnąć przyczyny.
Uścisnąwszy rękę dwóch młodych ludzi i gorąco wygłosiwszy powitanie, pan Pickwick zapytał:
„Jak się ma pan Tupman?“
Pan Winkle, do którego zwrócone były te wyrazy, nie dał żadnej odpowiedzi. Odwrócił głowę i, zdawało się, pogrążył się w melancholicznem rozmyślaniu.
„Snodgrass“, zaczął znów pan Pickwick z ożywieniem, „jak się ma nasz przyjaciel? Czy chory?“
„Nie“, odparł pan Snodgras i łza zabłysła mu na czułej powiece, jak kropla deszczu na oknie. „Nie, nie jest chory“.
Pan Pickwick spoglądnął kolejno to na jednego, to na drugiego.
„Winkle! Snodgrass!“ zawołał potem, dostatecznie napatrzywszy się, „co to wszystko znaczy? Gdzie nasz przyjaciel? Co się stało? Powiedzcie, błagam was, zaklinam! Ale co mówię? Rozkazuję wam, mówcie!“
W postawie i akcencie pana Pickwicka było tyle godności i powagi, iż niepodobna było opierać się.
„Opuścił nas“, odrzekł pan Snodgrass.
„Opuścił!“ zawołał pan Pickwick.
„Opuścił“, powtórzył pan Snodgrass.
„Gdzie jest?“ zapytał pan Pickwick.
„Możemy tylko czynić pewne przypuszczenia na podstawie tego pisma“, odrzekł pan Snodgrass, wyjmując z kieszeni list i wręczając go swemu mistrzowi. „Wczoraj wieczorem, gdyśmy otrzymali wiadomość od pana Wardle, że powróci w nocy wraz ze swą siostrą, zauważyliśmy, że melancholia, zaciemniająca duszę naszego przyjaciela, jakby się jeszcze powiększyła. Wkrótce znikł. Napróżno szukaliśmy go potem przez cały dzień; wieczorem masztalerz z zajazdu pod „Koroną“ w Muggleton przyniósł ten list. Przyjaciel nasz wręczył go jeszcze rano, ale zalecił go nam oddać dopiero wtedy, gdy cienie nocy osłonią naturę“.
Pan Pickwick otworzył list. Było to pismo pana Tupmana i zawierało co następuje:

„Kochany Pickwicku!
„Ty, który przebywasz w sferach wyższych nad ludzkie słabości, Ty nie wiesz, jaki cios fatalny w nas uderza, gdy opuszcza nas istota cudna i czarowna, gdy staniemy się ofiarą potwora, który ukrywał przewrotność pod maską przyjaźni. Obyś tego nigdy nie zaznał!
„Listy, adresowane do oberży pod „Skórzaną Butelką“ w Cobham w Kent, będą mi odsyłane, jeśli tylko będę żył. Usuwam się z tej części świata, która stała mi się wstrętną. Jeżeli opuszczę świat zupełnie, pożałujcie mnie i przebaczcie mi. Życie, mój przyjacielu, stało się dla mnie nieznośne! Ogień, pałający w naszym wnętrzu, jest jak hak, na którym wisi ogromny ciężar zabiegów i cierpień świata; gdy tego ognia nam zabraknie, ciężar staje się zbyt wielki, byśmy go mogli udźwignąć, i znużeni padamy na ziemię... Możesz to powiedzieć Racheli... Ach! To imię!...

Tracy Tupman“


„Jedziemy natychmiast“, rzekł pan Pickwick, składając list. „W każdym razie nie moglibyśmy tu pozostać po tem, co zaszło; ale teraz obowiązkiem naszym jest wyszukać przyjaciela“.
Wypowiedziawszy te szlachetne słowa, pan Pickwick poszedł do domu.
O jego zamiarze wszyscy wkrótce się dowiedzieli. Prośby gospodarza, by się zatrzymał, były bardzo usilne, ale bezskuteczne. „Ważne sprawy“, odpowiedział, „czynią mój wyjazd niezbędnym“.
Był przy tem stary wikary.
„Więc postanowił pan opuścić nas?“ rzekł do pana Pickwicka, biorąc go na stronę; a gdy filozof odpowiedział twierdząco, dodał:
„Oto“, powiedział stary gentleman, „mały rękopis, który miałem nadzieję sam odczytać panu. Znalazłem go po śmierci jednego z moich przyjaciół, lekarza w szpitalu warjatów w naszem hrabstwie, pośród rozmaitych innych papierzysków, które mogłem wedle uznania przechować lub zniszczyć. Z trudem chce mi się wierzyć, by ten rękopis był niesfałszowany, chociaż wiem z całą pewnością, że to nie jest pismo mego przyjaciela. Jednak, bez względu czy jest to autentyczny utwór manjaka, czy opowieść, oparta tylko na bredzeniu chorego umysłu (co wydaje mi się bardziej prawdopodobne), proszę, przeczytaj pan i sam osądź!“
Pan Pickwick wziął rękopis i pożegnał się z uprzejmym starcem, po tysiącznych zapewnieniach szacunku i poważania.
Daleko trudniej było rozstać się z mieszkańcami Manor Farm, gdzie nasi podróżnicy byli podejmowani z taką gościnnością i takiemi względami. Pan Pickwick ucałował młode panny. Chcielibyśmy powiedzieć, jakgdyby były jego własnemi córkami, ale porównanie to nie byłoby zupełnie dokładne, ponieważ w całowaniu tem było nieco więcej ognia. Uściskał starą damę z synowską czułością i, wsunąwszy do ręki służącym realne dowody swej życzliwości, potrzepał je po rumianych policzkach w sposób wielce patrjarchalny. Następnie jeszcze serdeczniejsze i jeszcze dłuższe oświadczenia wymieniono z samym gospodarzem i panem Trundle. Tymczasem pan Snodgrass znikł i kilkakrotnie trzeba go było wołać zanim wyszedł z ciemnych korytarzy.
Wkrótce potem ukazała się miss Emilja, a oczy jej, zwykle tak błyszczące, były jakby nieco przyćmione. Nakoniec trzej przyjaciele wyzwolili się z miłych objęć gospodarstwa i, oddalając się powoli, rzucali poza siebie czułe spojrzenia. Utrzymują nawet, że pan Snodgrass rzucał w powietrze niezliczone mnóstwo całusów ku jakiemuś białawemu przedmiotowi, poruszającemu się w jednem z okien, aż do chwili, w której na skręcie ulicy stary dom znikł podróżnym z oczu. Przedmiot, o którym mowa, był bardzo podobny do kobiecej chustki.
W Muggleton znajomi nasi wzięli powóz do Rochester, a gdy przybyli do tej miejscowości, boleść ich złagodniała dostatecznie, by mogli zjeść obiad ze smakiem. Wkrótce potem, zasięgnąwszy potrzebnych informacyj o drodze, w którą mieli się udać, wolnym krokiem poszli ku Cobham.
Był prześliczny wieczór czerwcowy. Drogę, wijącą się w cieniu lasu, ożywiał śpiew ptaków i orzeźwiał oddech wiatru, bluszcze i mchy zdobiły pnie starych drzew; ziemię pokrywała zielona murawa, miękka, jak jedwabny kobierzec. Wyszedłszy z lasku, podróżni nasi znaleźli się w otwartym parku, wśród którego wznosił się starożytny zamek, zbudowany w oryginalnym i malowniczym stylu czasów Elżbiety. Piękny i rozległy widok roztaczał się dokoła pomiędzy olbrzymiemi dębami i wiązami; liczne stado sarn pasło się na świeżej łące a od czasu do czasu przestraszona łania przebiegała drogę, lekka jak cień chmury, szybko przesuwającej się po krajobrazie oblanym gorącem światłem słońca.
„Gdyby wszyscy, cierpiący na taką chorobę, jak nasz przyjaciel, schronili się do tej okolicy“, rzekł pan Pickwick, spoglądając dokoła, „to sądzę, że dawne przywiązanie do świata rychłoby im powróciło“.
„I ja tak sądzę“, odpowiedział pan Winkle.
„Doprawdy“, dodał pan Pickwick, gdy po półgodzinnym marszu stanęli we wsi, „doprawdy, że miejsce to, chociaż wybrane przez mizantropa, jest, zdaje się, najpiękniejsze i najponętniejsze ze wszystkich, jakie widziałem“.
Pan Winkle i Snodgrass bez żadnych zastrzeżeń przyłączyli się do tych pochwał.
Wkrótce potem, wypytawszy się o „Skórzaną Butelkę“, podróżnicy nasi skierowali się ku tej oberży, dość dobrej powierzchowności, jak na wiejską gospodę, i poszli dowiadywać się, czy niema tu gentlemana, nazwiskiem Tupman.
„Tomie!“ zawołała oberżystka, „zaprowadź panów do sali“.
Pod przewodnictwem barczystego parobka, trzej przyjaciele weszli do długiego, niskiego pokoju, którego ściany ozdobione były szeregiem starych portretów i obrazów niezgrabnie kolorowanych; dokoła stało mnóstwo skórzanych krzeseł, fantastycznego kształtu i o olbrzymich poręczach. U końca sali wyróżniał się stół, przykryty śnieżnej białości obrusem, przystrojony pulchnym drobiem, smażoną szynką, kuflem świeżego piwa i t. d. Przy tym to ponętnym stole siedział pan Tupman, bynajmniej nie mający miny człowieka, który usunął się od świata.
Ujrzawszy swych przyjaciół, położył nóż i widelec i podszedł ku nim z ponurą twarzą.
„Nie spodziewałem się widzieć was tutaj“, powiedział ująwszy rękę pana Pickwicka. „Bardzo mi miło“.
„Ach!“ zawołał pan Pickwick, siadając i ocierając czoło spotniałe od przechadzki. „Skończ obiad, a potem wyjdziemy razem. Chcę rozmówić się z tobą, z tobą samym“.
Pan Tupman spełnił, co mu zlecono, a pan Pickwick, odświeżywszy się porządnym łykiem piwa, czekał na przyjaciela. Nie więcej jak w godzinę załatwiono się z obiadem, poczem obaj wyszli razem. Przez pół godziny można ich było widzieć, jak chodzili po cmentarzu: przez ten czas pan Pickwick zwalczał postanowienie pana Tupmana. Zbytecznem byłoby przytaczać tu jego argumenty, jakiż bowiem język zdoła oddać wyraz i siłę, które towarzyszyły całej akcji wielkiego mówcy? Niemniej zbyteczne jest mówić o tem, czy pan Tupman był już znudzony samotnością, czy też niepodobieństwem było oprzeć się wymownym naleganiom. Dość, że nie oparł się.
„Niewiele go obchodziło“, mówił, „gdzie będzie wlec nędzne resztki swego istnienia; ale ponieważ jego przyjaciele przywiązują tyle uwagi do jego skromnego współudziału, przystanie na dzielenie z nimi ich prac“.
Pan Pickwick uśmiechnął się, potem wymienili uścisk ręki i powrócili do swych towarzyszy.
W tej to właśnie chwili pan Pickwick zrobił nieśmiertelne odkrycie, które na zawsze pozostanie przedmiotem dumy jego przyjaciół i przedmiotem zazdrości wszystkich badaczy starożytności we wszystkich częściach świata. Wyszli za bramę oberży i, niezważając dokąd idą, oddalili się nieco ode wsi. Gdy wracali, wzrok pana Pickwicka padł na niewielki kamień, rozbity i nawpół zapadły w ziemię przed jedną z chat.
Pan Pickwick zatrzymał się.
„To szczególne!“ powiedział.
„Co tu szczególnego?“ zapytał pan Tupman, pilnie przypatrując się wszystkim otaczającym go przedmiotom, wyjąwszy ten, o który chodziło. „Co to jest?“
Ten ostatni wykrzyknik wyrwał mu się z piersi na widok pana Pickwicka, który, zachwycony odkryciem, ukląkł przed małym kamieniem i chustką ścierał zeń proch.
„Tu jest napis!“ wykrzyknął pan Pickwick.
„Czy być może?“ zawołał pan Tupman.
„Już widzę coś niecoś“, mówił pan Pickwick, trzymając kamień z całą siłą i pilnie przypatrując mu się przez okulary: „widzę krzyż i B., a dalej T. To bardzo ważne!“ ciągnął dalej, wstając. „Jest to napis bardzo starożytny. Tego nie można zaniedbać“.
To rzekłszy, pan Pickwick zastukał do drzwi chaty. Otworzył je wieśniak.
„Mój przyjacielu“, uprzejmym tonem zapytał filozof, „czy nie wiesz, skąd się tu wziął ten kamień?“
„Nie, panie, nie wiem“, odpowiedział grzecznie zapytany. „Był on tu długo przede mną, i dawniej jeszcze, niż pamięta najstarszy człowiek w całej wsi“.
Pan Pickwick z triumfem spojrzał po swych towarzyszach.
„Sądzę, że nie jesteś do niego bardzo przywiązany“, mówił dalej, drżąc z niepokoju. „Nie miałbyś chyba nic przeciwko temu, by go sprzedać?“
„O!... Ale któż go kupi?“ odrzekł wieśniak, z wyrazem twarzy, o którym był pewno zdania, że jest bardzo przebiegły.
„Dam ci za niego natychmiast pół gwinei“, rzekł pan Pickwick, „jeżeli tylko zechcesz wydobyć go z ziemi“.
Gdy wykopano mały kamień przy pomocy łopaty, pan Pickwick z wielką trudnością i ku zdumieniu całej wsi podniósł go własnemi rękami, zaniósł do oberży i, starannie wymywszy, położył go na stole.
Radosne uniesienie pickwickistów nie miało już granic, gdy ujrzeli, że pomyślny skutek uwieńczył ich cierpliwość i wytrwałość, mycie i odskrobywanie.
Kamień był kańciasty i nadtłuczony, litery niekształtne, można jednak było wyczytać następujący fragment napisu:

BJLS
TUMP
SJEG
OZN
AK

Źrenice pana Pickwicka zamigotały rozkoszą, gdy zasiadł przy stole i wzrokiem objął odkopany skarb. Dosięgnął najwyższego celu swej ambicji. W hrabstwie, o którem wiadomo, że posiada liczne zabytki starożytności, we wsi, w której istniały jeszcze pewne ślady dawnych czasów, on, prezydent klubu Pickwicka, odkrył szczególny a ciekawy napis o niezaprzeczonej starożytności, który zupełnie uszedł uwadze wszystkich uczonych, będących tu przed nim. Zaledwie mógł wierzyć własnym zmysłom.
„To“, powiedział, „skłania mię do kroków stanowczych. Jutro wracamy do miasta“.
„Jutro!“ wykrzyknęli jego zwolennicy, pełni uwielbienia.
„Jutro“, powtórzył pan Pickwick. „Skarb ten powinien być bezzwłocznie umieszczony w miejscu, gdzie będzie go można należycie zbadać i dokładnie pojąć. Jeszcze inny powód zmusza mię do tego. Za kilka dni będą wybory do parlamentu w Eatanswill. Pewien gentleman, którego niedawno poznałem, pan Perker, jest ajentem jednego z kandydatów. Będziemy oglądać i studiować scenę, obchodzącą każdego, kto jest Anglikiem“.
„Pojedziemy z panem!“ zawołały razem trzy głosy, będące jakby jednym głosem.
Pan Pickwick powiódł wzrokiem dokoła. Przywiązanie i gorliwość jego uczniów zapaliła mu w łonie ogień entuzjazmu.
Czuł, że był ich mistrzem.
„Uczcijmy!“ zawołał, „uczcijmy to szczęśliwe odkrycie przyjacielską ucztą“.
Ta nowa propozycja również przyjęta została jednogłośnie. Pan Pickwick umieścił ważny kamień w sosnowej skrzynce, którą mu dała oberżystka, usiadł w fotelu, przy wyższym końcu stołu, poczem cały wieczór poświęcono wesołości i rozmowom.
Już minęła jedenasta, godzina niezwykła dla małej wsi Cobham, gdy pan Pickwick udał się do przygotowanego dlań pokoju.
Zapuścił firanki i, postawiwszy świece na stole, począł głęboko zastanawiać się nad wypadkami dwóch ubiegłych dni.
Miejsce i czas nadawały się do tego rodzaju rozmyślań a pana Pickwicka wyrwał z nich dopiero odgłos kościelnego zegara, zwolna wygłaszającego północ. Pierwsze uderzenie obiło mu się o uszy w sposób uroczysty i zarazem ponury; ale gdy zegar umilkł, cisza wydała mu się nieznośna. Miał uczucie, jakby utracił drogiego przyjaciela. Jego nerwy były wzburzone; czuł to; rozebrał się więc prędko, postawił świecę na kominie i położył się.
Wszyscyśmy doświadczali tego nieprzyjemnego stanu, w którym uczucie znużenia walczy napróżno z bezsennością. Taki był stan pana Pickwicka w tej chwili. Przewracał się z boku na bok, uporczywie trzymał oczy zamknięte, jakby w ten sposób chciał zwabić sen: wszystko napróżno. Czy pochodziło to z niezwykłego znużenia, jakiego doświadczył, czy z gorąca, czy od grogu, czy od zmiany łóżka, dość, że sen ciągle odbiegał od jego powiek, a myśli mimowolnie i uporczywie krążyły dokoła okropnych obrazów, które widział w jadalnym pokoju, i starych baśni, opowiadanych w ciągu wieczora. Po półgodzinnych, próżnych usiłowaniach, doszedł do przekonania, że nie zdoła usnąć.
Wstał wiec i ubrał się częściowo. „Wszystko jest lepsze“ pomyślał, „niż leżeć tu, dręczony najstraszliwszemi fantazjami“. Wyjrzał przez okno — było okropnie ciemno. Począł chodzić tam i sam po pokoju — czuł się jednak niezmiernie samotnym.
Już kilka razy odbył drogę od okna do drzwi i z powrotem, gdy nagle przyszedł mu na myśl rękopis wikarego. Doskonała myśl! Choć nie był może bardzo interesujący, mógł go jednak ukołysać do snu. Wyciągnął go więc z kieszeni płaszcza, przysunął mały stolik do łóżka, poprawił światło, włożył okulary i zaczął czytać. Dziwny to rękopis — kartki jego były poplamione i posmarowane. Także tytuł miał w sobie coś niesamowitego, a pan Pickwick nie mógł się powstrzymać, by nie rzucać strwożonych spojrzeń po pokoju. Po chwili zastanowienia zrozumiał jednak nierozsądność poddawania się takim uczuciom; znów poprawił światło i zaczął czytać, co następuje:

Rękopis warjata.

Tak! Warjat! Przed kilku laty serce moje zmartwiałoby na dźwięk tego wyrazu! Dźwięk ten zbudziłby we mnie strach, który nachodził mnie czasami... Krew z sykiem i drżeniem przeciskała mi się wtedy przez żyły aż na skórze występowały zimne krople potu i dzwoniły, tłukąc się o siebie, drżące ze strachu kolana. Teraz go lubię!! To piękne przezwisko. Pokażcie mi monarchę, którego gniewne zmarszczki czoła budzą kiedykolwiek strach równy jak błysk oczu warjata, — którego topór i stryczek byłyby równie pewne jak uścisk warjata. Ho! ho! wielka to rzecz — być wariatem! Żeby na ciebie patrzano przez żelazne kraty, jak na dzikiego lwa! Szczerzysz zęby, wyjesz przez całą, długą noc, wesoło dzwonisz ciężkiemi kajdanami, przewracasz się i koziołkujesz po sianie przy dźwiękach tej dziarskiej muzyczki! Hurra! Niech żyje Dom Wariatów! Och, niezwykłe to miejsce!
Pamiętam dni, kiedym się bał, że jestem obłąkany. Kiedy budziłem się ze snu i padałem na kolana, błagając, żeby mi oszczędzono przekleństwa mego rodu... kiedy unikałem szczęścia i wesołości... kiedy ukrywałem się w samotności, przez długie milczące godziny śledząc postęp, jaki robiła gorączka w moim zniszczonym mózgu. Wiedziałem, że obłęd wmieszał mi się w krew, wżarł się w szpik kości, że poprzednie pokolenie uniknęło zarazy, i że ja jestem pierwszy, w którym ona znowu odżyje! Wiedziałem, że tak być musi: że tak zawsze było i będzie. I kiedym, wciśnięty w ciemny kąt gwarnego pokoju, patrzał, jak ludzie szepcą i zwracają na mnie oczy, wiedziałem, że rozmawiają o człowieku skazanym, skazanym na szaleństwo. I uciekałem, by myśleć w samotności.
Czyniłem tak latami. Długie, długie były to lata... Noce bywają tu długie, czasami bardzo długie — ale są niczem w porównaniu z niespokojnemi nocami i strasznemi snami, jakie przeżywałem wtedy. Na samo wspomnienie robi mi się zimno. Wielkie, ponure postacie z chytremi kpiącemi twarzami pełzały po kątach pokoju, i pochylały się nocami nad mojem łóżkiem. Kusiły mię, żebym zwarjował... Szeptały mi, że posadzka w starym domu, w którym umarł mój dziadek, przesiąknięta jest jego krwią, przelaną jego własnemi rękami w przystępie szaleństwa. Zatykałem uszy palcami, ale krzyczały mi nad głową, aż cały pokój drżał od ich wrzasków, że w pokoleniu poprzedzającem dziadka obłęd zcichł, ale że dziadek żył długie lata z rękoma przykutemi do ziemi, z obawy, żeby nie rozszarpał sam siebie w kawały. — Wiedziałem, że mówią prawdę, wiedziałem dobrze. Dowiedziałem się o tem dawno, chociaż starali się to ukryć przede mną. Ha! ha! Byłem chytry! Za chytry dla nich, chociaż uważali mię za warjata.
Nareszcie przyszło to na mnie. Nie rozumiem czego się bałem. Teraz mogłem dopiero żyć między ludźmi, śmiać się i bawić się z nimi w najlepsze! Wiedziałem, że jestem obłąkany, ale oni nawet nie podejrzewali tego! Jakże się cieszyłem na myśl, że splatałem im figla za te wszystkie szepty, za te miny, kiedy jeszcze nie byłem obłąkany! Wtedy tylko bałem się, że zwariuję! Jakże śmiałem się wesoło sam przed sobą na myśl, że tak doskonale umiem zachować tajemnicę! Ze moi kochani przyjaciele opuściliby mię natychmiast, gdyby dowiedzieli się prawdy! Wstrzymałem się, żeby nie krzyczeć z uniesienia, kiedy, jedząc obiad z którymś przyjaciół, przychodziło mi nagłe na myśl, jakby ten człowiek zbladł i szybko uciekł, gdyby wiedział, że jego drogi przyjaciel jest warjat! Że posiada on całą siłę warjata i połowę chęci zatopienia ostrego noża w jego sercu! O, to było wesołe życie.
Posypały się na mnie bogactwa, otoczył mię dobrobyt. Używałem. A radość moja tysiąckrotnie zwiększała świadomość, że dobrze ukrywam tajemnicę... Odziedziczyłem majątek. Prawo — nawet sokolookie prawo pozwoliło się oszukać i oddało sporne tysiące w ręce warjata! Gdzież był spryt ludzi zdrowych na umyśle?! Gdzież zręczność prawników, umiejętność wynajdywania kruczków?! Chytrość warjata oszukała wszystkich.
Miałem pieniądze. Jak ubiegano się o moje względy! Traciłem je. Jak mię za to chwalono! Jak ci trzej pyszni bracia poniżali się przede mną! Stary, siwowłosy ojciec również. Co za nagła zmiana! Tyle szacunku! Tyle przyjaźni! — Ubóstwiał mię! Stary miał córkę, młodzi siostrę, wszyscy pięcioro byli niezamożni. Ja byłem bogaty. Kiedy ożeniłem się z panienką, widziałem uśmiech triumfu na twarzach jej ubogich krewnych. Zastanawiali się nad swoim chytrem planem i piękną nagrodą, jaka ich spotka. To ja mogłem się uśmiechać! Uśmiechać? Śmiać się mogłem i rwać włosy, i tarzać się po ziemi z uciechy! Nie zastanawiali się nad tem, że wydali ją za warjata.
Stój! Gdyby wiedzieli — czy byliby ją oszczędzili? Szczęście siostry przeciw pieniądzom szwagra... Piórko, które rzucam na wiatr, przeciw ciężkim kajdanom, zdobiącym moje ciało...
W jednem dałem się podejść... pomimo całej swojej chytrości. Gdybym nie był obłąkany — chociaż my, warjaci, jesteśmy sprytni, pomimo to czasami dajemy się oszukać, — wiedziałbym, że lepiej byłoby dla dziewczyny, gdyby złożyli ją w ciasnym i zimnym grobie, niż to, że wprowadziłem ją jako godną zazdrości małżonkę do mego bogatego, kapiącego od złota domu. Wiedziałbym, że serce jej należy do innego, do ciemnookiego chłopca, którego imię szepnęła kiedyś w niespokojnym śnie. I wiedziałbym, że ją poświęcono, aby ochronić od nędzy siwowłosego starca i trzech pysznych braci!
Nie pamiętam dziś postaci ani twarzy, ale wiem, że była prześliczna. Wiem. W ciche księżycowe noce, kiedy budzę się ze snu a wszystko wkoło mnie dyszy spokojem, widzę ją, jak stoi bez ruchu w kącie mojej celki... Wysmukła postać z długiemi, czarnemi włosami, spływającemi po plecach. Nieziemski powiew rozwiewa jej sploty a oczy, utkwione we mnie, nie drgają i nie zamykają się...
Ha! Krew nabiega mi do serca, gdy to piszę! To postać jej! Twarz jest bardzo blada, a oczy wielkie, szkliste! Znam je dobrze... Postać ta nie rusza się nigdy. Nigdy nie marszczy się ani nie drży, jak ci wszyscy, którzy zapełniają ten dom... ale jest dla mnie straszliwsza od nich, straszliwsza nawet od upiorów, które straszyły mię przed wielu laty. Przychodzi wprost z grobu... i tak przypomina śmierć...
Przez rok blisko patrzyłem, jak twarz ta blednie. Przez rok blisko patrzyłem na łzy, spływające po smutnych policzkach. I nigdy nie znałem powodu. Wreszcie odkryłem go. Nie kochała mię nigdy. Nie myślałem, że jest inaczej! Ale ona nienawidziła mojego bogactwa, gardziła dobrobytem, którym ją otoczyłem. Tego nie oczekiwałem! Kochała innego. To nigdy nie przyszło mi do głowy. Dziwne uczucie ogarnęło mię i myśli, narzucone tajemną siłą, wirowały mi w mózgu. Nie nienawidziłem jej, chociaż nienawidziłem chłopca, którego wciąż opłakiwała. Litowałem się — tak, litowałem się nad marnem życiem, na które skazali ją jej zimni i pyszni krewni! Wiedziałem, że nie może żyć długo, ale myśl, że przed śmiercią da życie innej istotce, z góry skazanej na zagładę, istotce, napiętnowanej od urodzenia szaleństwem — przyspieszyła moją decyzję. Postanowiłem ją zabić.
Przez wiele tygodni myślałem o truciźnie. Potem o rzece, potem o ogniu. Piękny byłby to widok, nasz wielki dom w płomieniach, i żona warjata rozsypująca się w popiół! Jakieby to było zabawne! Wyznaczonoby wielką nagrodę za wyratowanie jej i zdrowy na umyśle człowiek rzuca się w płomienie — a wszystko przez chytrość warjata! Często myślałem nad tem, ale wkońcu porzuciłem ten plan. Och, ta radość ostrzenia brzytwy, — dzień po dniu próbowanie ostrza, rozkosz myślenia, jaką zada ono ranę.
Wreszcie upiory, które tyle razy szeptały mi już nad uchem, że czas nadszedł, włożyły mi do rąk otwartą brzytwę. Ująłem ją mocno. Ostrożnie wyszedłem z łóżka i pochyliłem się nad moją śpiącą żoną. Twarz miała ukrytą w dłoniach. Usunąłem je delikatnie... opadły na piersi... Płakała... ślady łez widniały jeszcze na policzkach. Była spokojna i pogodna... Nawet uśmiechała się, kiedy na nią spojrzałem. Delikatnie położyłem jej dłoń na ramieniu. Drgnęła. To nie był sen... drzemała... Nachyliłem się bliżej. Krzyknęła i zbudziła się.
Jeden ruch mojej ręki, a nigdy z ust jej nie wyrwałby się jęk ni krzyk. Ale ja stropiłem się — cofnąłem się. Oczy jej utkwione były we mnie. Nie wiem dlaczego, ale lękałem się, bałem się tych oczu! Wiłem się pod ich spojrzeniem. Wstała z łóżka wciąż patrząc na mnie. Drżałem. Nie śmiałem się ruszyć. Brzytwę trzymałem w ręku. Skierowała się ku drzwiom. Odwróciła się i oderwała oczy od mojej twarzy. Urok przestał działać. Podbiegłem i schwyciłem ją za ramię. Krzycząc upadła na podłogę.
Teraz mogłem ją spokojnie zabić. Ale w domu powstał hałas. Słyszałem odgłosy kroków na schodach. Schowałem brzytwę, otworzyłem drzwi i głośno wołałem o pomoc.
Weszli, podnieśli ją i ułożyli na łóżku. Leżała bez ducha przez wiele godzin. A kiedy wróciło jej życie, spojrzenie i mowa, rozsądek opuścił ją i zaczęła dziko majaczyć.
Sprowadzono lekarzy. Wielcy panowie, którzy zajeżdżali przed mój dom doskonałemi powozami zaprzężonemi we wspaniałe konie, w asyście wytwornej służby. Przez wiele tygodni nie odstępowali jej łoża. Zwołali wielkie konsyljum, naradzali się przyciszonemi i uroczystemi głosami. Jeden z nich, najznakomitszy i najmądrzejszy, wziął mię na stronę i ostrożnie przygotował na cios: oznajmił mnie, warjatowi, że żona moja jest obłąkana. Stał blisko mnie w otwartem oknie, patrzył mi w oczy, dotykał mego ramienia. Bez wysiłku mogłem go wyrzucić na ulicę. Byłaby to znakomita zabawa. Ale chodziło mi o moją tajemnicę, więc pozwoliłem mu odejść. W parę dni później powiedzieli mi, że muszę ją otoczyć specjalną opieką! Ja! Wyszedłem w otwarte pole, gdzie nikt nie mógł mię słyszeć, i śmiałem się do rozpuku!
Umarła nazajutrz. Siwowłosy starzec poszedł za nią do grobu. Dumni bracia wyleli parę łez nad ciałem tej, której cierpienia śledzili za życia, jakby mieli żelazne nerwy! Wszystko to było strawą dla mojej tajemnej radości: jadąc do domu śmiałem się za moją białą chustką, aż łzy nabiegały mi do oczu!
Ale chociaż dopiąłem celu i zabiłem ją, niespokojny byłem i nieswój. Czułem, że tajemnica moja musi się niedługo wydać. Nie mogłem ukryć dzikiej radości i zadowolenia, które gotowało się we mnie i kazało mi, gdy sam byłem w domu, skakać, klaskać w ręce i głośno krzyczeć. Kiedy wychodziłem i patrzyłem na ludzi, albo w teatrze, kiedym słuchał muzyki i patrzyłem na tańczących, rozpierała mnie taka radość, że gotów byłem rzucić się między nich i szarpać ich w kawały. Alem zaciskał zęby. Mocno opierałem się nogami o podłogę. Wpijałem ostre paznogcie w ręce. Ukrywałem radość. Nikt nie wiedział jeszcze, że byłem warjatem.
Pamiętam — jest to jedna z ostatnich rzeczy, jakie pamiętam — bo teraz mieszam rzeczywistość ze snami, mam ciągle mnóstwo do roboty, ciągle mi się spieszy i nie mogę oddzielić snu od rzeczywistości — taka dziwna mieszanina się z nich wytworzyła — pamiętam, jakem się ostatecznie zdradził. Ha! Ha! Zdaje mi się, że jeszcze teraz widzę ich przerażone spojrzenia, czuję łatwość z jaką odtrącam ich, siłę z jaką waliłem pięściami w ich pobladłe twarze... A potem uciekłem szybko jak wicher — a oni z krzykiem biegli za mną. Kiedy dziś pomyślę o tem, czuję w sobie siłę olbrzyma. Patrzcie, jak te żelazne sztaby gną się w moich rękach. Mógłbym je zgiąć łatwo jak gałązkę, ale tyle tu jest długich galeryj i tyle drzwi, nie wiem czy nie zbłądzę. Ale nawet gdybym się wydostał, wiem, że na dole są żelazne drzwi i wrota, że je zamykają. Wiedzą, jaki ja jestem mądry warjat, są dumni, że mię tu mają, chcą mię pokazywać innym!
Niech sobie przypomnę. Tak. Wychodziłem. Wróciłem do domu. Późno. Najdumniejszy z trzech braci czekał na mnie. „Walne sprawy“, powiedział. Dobrze pamiętam. Nienawidziłem tego draba całą nienawiścią warjata. Wiele, wiele razy ręce mię swędziły, by z nim skończyć! Powiedziano mi, że przyszedł. Szybko pobiegłem na górę. Chciał mi powiedzieć słówko. Odesłałem służbę. Było późno. Zostaliśmy sami. Pierwszy raz!
Z początku starannie odwracałem od niego oczy; wiedziałem, że myśli (jakże mię to cieszyło!) iż szaleństwo pali się w nich jak ogień. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Wreszcie przemówił. Moje hulanki i dziwne uwagi, na które pozwalałem sobie bezpośrednio po śmierci jego siostry, obrażają jej pamięć. Łącząc rozmaite szczegóły dochodzi do przekonania, że ją krzywdziłem. Pragnie wiedzieć, czy postanowiłem nadal obrażać jej pamięć i hańbić jej rodzinę. Pytanie to każe mu zadać jego mundur, który nosi!
Człowiek ten miał jakiś urząd w armji, kupiony za moje pieniądze i nieszczęście jego siostry. Człowiek ten stał na czele sprzysiężenia, które miało mię usidlić i zagrabić moje dobra. Ten człowiek był głównem narzędziem przy zmuszaniu jego siostry do poślubienia mnie! Dobrze wiedział, że serce oddała tamtemu chłopcu! Jego mundur! Była to liberja jego degradacji! Utkwiłem w nim oczy, nie mogłem inaczej, ale nie powiedziałem ani słowa.
Zauważyłem zmianę, jaka zaszła w nim pod mojem spojrzeniem.
Był odważny, ale krew odpłynęła mu z twarzy i odsunął swoje krzesło. Przysunąłem swoje. Gdy się zaśmiałem... było mi bardzo wesoło... zauważyłem, że drży. Bał się mnie.
Bardzo kochałeś siostrę póki żyła“, powiedziałem. „Bardzo“.
Obejrzał się niepewnie. Widziałem, że chwycił za poręcz krzesła.
Ty łotrze!“ krzyknąłem. „Znam cię! Odkryłem twoje piekielne zamiary! Wiem, że serce oddała innemu zanim zmusiłeś ją do poślubienia mnie! Wiem! Wiem!
Krzyczałem raczej niż mówiłem. Czułem, jak ogień biegnie mi przez żyły, a dobrze znane upiory szepcą, żebym mu wyrwał serce.
Niech cię piekło pochłonie!“ zawołałem i rzuciłem się na niego. „Zabiłem ją! Jestem warjat! Giń! Krwi! Krwi! Chcę twojej krwi!“
Odbiłem krzesło, którem rzucił we mnie ze strachu. Zwarłem się z nim, z hałasem upadliśmy na posadzkę.
Piękna to była walka. Bo był wysoki, silny, i walczył o życie. A ja, silny jak każdy warjat, pragnąłem go zabić. Wiedziałem, że niema siły równej mojej, nie myliłem się. Nie myliłem się — znowu! Chociaż warjat! Bronił się coraz słabiej. Ukląkłem na nim. Dwiema rękami ścisnąłem mu gardło. Twarz jego stała się purpurowa. Oczy wyszły z orbit... Wywieszony język zdawał się urągać mi... Ścisnąłem silniej...
Drzwi otworzyły się nagle. Z hałasem wbiegli jacyś ludzie. Krzyczeli do siebie głośno, żeby ująć warjata.
Tajemnica się wydała. Teraz walczyłem o swobodę i wolność. Zerwałem się, zanim ktoś zdążył dotknąć mię ręką, rzuciłem się między napastników, utorowałem sobie drogę silnem ramieniem, jakgdybym miał topór w ręku. Dobiegłem do drzwi. Zbiegłem ze schodów. W jednej chwili byłem na ulicy.
Biegłem szybko. Nikt nie śmiał mię zatrzymać. Słyszałem za sobą odgłos biegnących kroków, zdwoiłem szybkość. Ale słabłem coraz bardziej i wkońcu czułem, że umieram. Alem pędził przez błota i strumyki, przez płoty i mury, z dzikim krzykiem, który podchwytywały dziwaczne istoty, uwijające się koło mnie, aż zapełniło się niemi całe powietrze... Czułem, że płynę na ramionach demonów, a demony niesie wiatr, że płynę z taką szybkością, że mi się aż w głowie mąci... Wreszcie rzuciły mię z rozmachem na ziemię... Kiedym się rozbudził, znalazłem się w tej oto celi, dokąd słońce zagląda rzadko, a księżyc czasami, tylko po to, by wyraźniej rysowały się cienie i ciemne postacie po kątach. Kiedy leżę i nie śpię, słyszę dziwne krzyki i jęki ze wszystkich stron. Co to jest — nie wiem. Nie wydaje ich jednak ta blada postać... Ani ich nie słyszy... Od wczesnego zmierzchu do pierwszego brzasku stoi nieruchomo w tem samem miejscu, słuchając muzyki moich żelaznych kajdan i patrząc, jak rzucam się na mojem posłaniu ze słomy...
Rękopis kończył się następującym dopiskiem — inną ręką:
„Nieszczęśliwy, którego szaleństwo zostało opisane powyżej, służyć może za smutny dowód, do jak zgubnych rezultatów prowadzi źle w dzieciństwie skierowana energja oraz wybryki młodości, pociągające za sobą konsekwencje, których nigdy niepodobna naprawić. Bezmyślne hulanki, zabawy i wybryki lat młodzieńczych spowodowały gorączkę i delirjum. Pierwszym przejawem tego ostatniego było dziwaczne przypuszczenie, oparte na dobrze znanej teorji medycznej, gorąco bronionej przez jednych a zwalczanej przez innych, że obłęd był dziedziczny w jego rodzinie. Rezultatem tego było stałe zamroczenie umysłu, chorobliwe zaćmienie, które ostatecznie przeszło w ostry szał. Mamy pewne dane, by przypuszczać, że opis wypadków, aczkolwiek zmienionych w chorobliwej wyobraźni, odpowiada rzeczywistości. Dziwnem się tylko wydaje tym, którzy znali wybryki jego młodości, że namiętność, niekontrolowana przez rozsądek, nie doprowadziła go do wielu innych, równie okropnych czynów“.
Świeca zgasła panu Pickwickowi w chwili, gdy skończył czytać rękopis wikarego. Ponieważ zgasła nagle, bez uprzedniego drżenia i skwierczenia, wywarło to niemile wrażenie na filozofie. Szybko zrzucił te części ubrania, które był włożył na siebie, gdy się zerwał ze swego niewygodnego łóżka, i, obejrzawszy się dokoła z niepokojem, wskoczył do łóżka, poczem natychmiast zasnął.
Gdy się obudził, było już późno a słońce wspaniale świeciło w jego sypialni. Smutek, który go tak dręczył z wieczora, znikł zupełnie wraz z ciemnością nocy; myśli i uczucia pana Pickwicka były tak wesołe, jak sam poranek. Po należytem śniadaniu, czterej filozofowie, w towarzystwie człowieka niosącego kamień w sosnowej skrzynce, skierowali się ku Gravesend, skąd rzeczy swe wysłali do Rochester. Około pierwszej stanęli w Gravesend (rzeczy kazali już z Rochester wysłać do Londynu) i szczęśliwym trafem znaleźli jeszcze miejsca w dyliżansie tak, że cali i zdrowi stanęli w swem rodzinnem mieście tego jeszcze wieczora.
Trzy czy cztery dni następnie upłynęły na niezbędnych przygotowaniach do podróży do miasta Eatanswill; ale ponieważ ważna ta wyprawa wymaga osobnego rozdziału, więc pozostałego tu miejsca użyjemy na skreślenie w niewielu słowach historii zabytku, odkrytego przez pana Pickwicka.
Z pamiętników klubu dowiadujemy się, że pan Pickwick mówił o swem odkryciu na ogólnem zebraniu klubu, które odbyło się nazajutrz po jego przybyciu i na którem zachwycił umysły swych słuchaczy mnóstwem genjalnych i uczonych pomysłów, dotyczących treści napisu. Z pamiętników dowiadujemy się także, że pewien zręczny artysta wykonał rysunek kamienia, który potem odlitografowano i przedstawiono Królewskiemu Towarzystwu Badaczy Starożytności w Londynie, tudzież innym uczonym towarzystwom; że zazdrość i współzawodnictwo zrodziły mnóstwo zdań sprzecznych z sobą w tym względzie; że sam pan Pickwick napisał broszurę, obejmującą dziewięćdziesiąt sześć stronic bardzo drobnego druku, w której znaleźć można dwadzieścia siedem stronic rozmaitych wersyj napisu. Dalszem następstwem tego było, że trzech członków klubu wydziedziczyło swych pierworodnych synów i zapisało im tylko prawnie zastrzeżonego szylinga, a to dlatego, ponieważ ważyli się podać w wątpliwość archeologiczną wartość odkrycia; że pewien entuzjastyczny zwolennik badań nad starożytnościami pozbawił się życia z rozpaczy, gdyż nie mógł odgadnąć sensu napisu; że pan Pickwick mianowany został członkiem siedemnastu uczonych towarzystw, tak krajowych, jak i zagranicznych, za dokonanie powyższego odkrycia; że żadne z siedemnastu uczonych towarzystw nie mogło zrozumieć w napisie ani joty, i dlatego wszystkie zgodziły się na to, iż zabytek jest niezmiernie ciekawy.
Prawda, że pan Blotton (nazwisko jego będzie w wiecznej pogardzie u wszystkich uprawiających to, co jest tajemnicze a szczytne), że pan Blotton, powiadamy, drobiazgowy i niedowierzający, jak zwykle umysły pospolite, pozwolił sobie zapatrywać się na całą sprawę z punktu zarazem ubliżającego jak i śmiesznego. Pan Blotton, w nikczemnym zamiarze zaćmienia świetnego imienia Pickwicka, przedsięwziął we własnej osobie podróż co Cobham a po powrocie pozwolił sobie ironicznie oświadczyć w klubie, iż widział wieśniaka, u którego kupiono kamień, że człowiek ten uważał go rzeczywiście za stary, ale najuroczyściej zaprzeczał starożytności napisu i zapewniał, że sam wyrył w wolnych chwilach te niekształtne litery, które poprostu znaczyły Bil Stumps (takie nosił nazwisko), jego znak. Pan Blotton dodawał, że Stumps, niebardzo biegły w ortografii, porozdzielał niewłaściwie wyrazy.
Członkowie klubu Pickwicka, jak się można było tego spodziewać po tak znakomitem i uczonem stowarzyszeniu, wysłuchali tej historji z pogardą, na jaką zasługiwała; następnie wypędzili upartego nieuka Blottona, panu Pickwickowi zaś ofiarowali złote okulary, jako dowód swego uwielbienia i zaufania. W uznaniu tego, pan Pickwick kazał wymalować się w całej postawie i w sali zgromadzeń klubu zawiesić ten swój portret, którego, nawiasem mówiąc, nie miał żadnej ochoty potem usunąć, gdy jego model po kilku latach znacznie się postarzał.
Pan Blotton został wydalony, ale nie przyznał się do przegranej. Siedemnastu towarzystwom uczonym przesłał on broszurę, w której powtórzył wyżej przytoczoną historię i dość jasno udowodnił, że członków wszystkich siedemnastu uczonych towarzystw uważa za wielkich niedołęgów.
Na taką bezczelną konkluzję siedemnaście towarzystw opanowało zrozumiałe oburzenie i pojawiło się mnóstwo nowych broszur. Uczone towarzystwa zagraniczne korespondowały z uczonemi towarzystwami krajowemi; uczone towarzystwa krajowe przetłumaczyły na język angielski broszury zagranicznych towarzystw uczonych; uczone towarzystwa zagraniczne przetłumaczyły na wszelkie języki broszury uczonych towarzystw krajowych i tak to zaczął się ów uczony spór, znany całemu światu pod nazwą „kontrowersyj pickwickowskich“.
Potwarcze usiłowania, których celem było przyćmienie pana Pickwicka, spadły na głowę nikczemnego ich twórcy. Siedemnaście uczonych towarzystw jednogłośnie uznało, że uparty Blotton był niczem więcej jak tylko zarozumiałym nieukiem, i napisały przeciw niemu niezliczone mnóstwo pamfletów. Koniec końcem, sam kamień istnieje dotąd, nieczytelny pomnik wielkości pana Pickwicka i drobiazgowości jego antagonistów.

Rozdział dwunasty.
Zawierający bardzo ważne postanowienia pana Pickwicka, stanowiące epokę zarówno w jego życiu, jako też i w niniejszej historji.

Chociaż mieszkanie pana Pickwicka przy ulicy Goswell było niezbyt obszerne, ale za to czyste i wygodne, przedewszystkiem zaś było w doskonałej harmonii z jego geniuszem spostrzegawczym. Jego bawialny pokój znajdował się na dole, sypialnia na pierwszem piętrze od frontu; w ten sposób, czy był na dole, czy też przed zwierciadłem do golenia na górze, mógł w równej mierze badać naturę ludzką we wszystkich jej fazach, i to w miejscu, które nieustannie roztaczało przed nim bujne życie ludu ulicznego. Gospodyni jego, pani Bardell, niepocieszona wdowa i jedyna egzekutorka testamentu swego nieboszczyka męża, była to kobieta pulchna, wiecznie czemś zajęta i z ponętną fizjognomją. Do tych zalet fizycznych dodać należy cenne jej przymioty moralnej natury: wskutek szczęśliwych studjów i długiej praktyki, przeistoczyła ona w wytworny talent owo szczególne uzdolnienie, jakie otrzymała od natury, ów dar do wszystkiego, co dotyczyło kuchennej umiejętności. W domu jej nie było ani dzieci, ani kur, ani służących. Jeden wielki człowiek i jeden mały chłopiec uzupełniali liczbę mieszkańców. Pierwszym był nasz bohater, drugim własne dzieło samej pani Bardell. Wielki człowiek powracał do domu punktualnie o godzinie dziesiątej wieczorem i wkrótce potem zanurzał się we francuskiem łóżku. Co do młodego Bardella, to jego dziecięce gry i gimnastyczne ćwiczenia były ograniczone wyłącznie do przestrzeni sąsiednich chodników i rynsztoków. Czystość więc i spokój panowały w całym budynku, a wola pana Pickwicka stanowiła w nim prawa.
Rano, w przeddzień zamierzonego wyjazdu do Eatanswill, postępowanie naszego filozofa musiało wydawać się szczególnie tajemniczem i niewytłumaczonem każdemu, kto znał jego podziwienia godną równość charakteru i jego domowe zwyczaje. Przechadzał się po swoim pokoju krokiem przyspieszonym. Co trzy minuty wysuwał głowę za okno, ciągle spoglądał na zegarek i okazywał rozmaite inne symptomaty zniecierpliwienia, bardzo u niego niezwykłe. Widocznie zanosiło się na fakt wielkiej wagi; ale cóż to mógł być za fakt? Sama pani Bardell odgadnąć tego nie umiała.
„Pani Bardell“, rzekł wreszcie pan Pickwick, gdy miła ta dama miała już kończyć strzepywanie prochów, za długo trwające w pokoju filozofa.
„Co panie?“ odrzekła pani Bardell.
„Syn pani długo coś nie wraca“.
„To prawda, ale też stąd do Borough kawał drogi“.
„A tak“, odpowiedział pan Pickwick i znowu zapadł w milczenie.
„Pani Bardell?“ zaczął znów po kilku minutach.
„Co panie?“
„Czy sądzi pani, że wydatki dla dwóch osób byłyby znacznie większe, aniżeli dla jednej?“
„O! Panie Pickwick!“ odrzekła pani Bardell, rumieniąc się aż do szlarek swego czepka, gdyż zdało się jej, że dostrzegła w oczach swego lokatora pewne mruganie matrymonialne. „O! Panie Pickwick, co za pytanie!“
„No, jak pani myśli?“
„To zależy“, odpowiedziała pani Bardell, przysuwając trzepaczkę w kierunku łokcia pana Pickwicka; „wiele zależy, jak panu wiadomo, od osoby, i jeżeli jest to osoba dbała i oszczędna...“
„Wielka prawda! Ale osoba, którą mam na myśli (tu spojrzał na panią Bardell), posiada, jak sądzę, te przymioty. Ma przytem wielką znajomość świata i wiele sprytu. Będzie mi niezmiernie przydatną“.
„O! Panie Pickwick!“ szepnęła pani Bardell, znów się rumieniąc.
„Jestem o tem przekonany!“ mówił dalej filozof z wzrastającą energją, jak to się zwykle działo, gdy mówił o przedmiocie zajmującym, „jestem tego pewny i, jeżeli mam powiedzieć całą prawdę, pani Bardell, to już rzecz postanowiona“.
„Wielki Boże!“ krzyknęła pani Bardell.
„Może pani wyda się to dziwne“, mówił dalej ujmujący pan Pickwick, rzucając na kobietę wzrok pełny zadowolenia, „może wyda się pani dziwne, że nie zasięgałem jej rady w tym względzie i nawet nigdy o tem nie mówiłem, aż do chwili, w której wyprawiłem jej syna?“
Pani Bardell mogła tylko wzrokiem odpowiedzieć na to, oddawna bowiem wielbiła już pana Pickwicka jak bóstwo, do którego nie godziło się jej nawet przybliżać; i oto naraz bóstwo zstępuje ze swego piedestału i bierze ją w objęcia. Pan Pickwick robił jej po prostu propozycję, która była wynikiem obmyślanego planu, gdyż wysłał jej małego chłopca do Borough, by zostać z nią sam na sam. Co za delikatność! Jakie względy!
„No“, rzekł filozof, „co pani myśli o tem?“
„Ach! Panie Pickwick“, odrzekła pani Bardell, drżąc ze wzruszenia, „pan jest bardzo dobry!“
„To pani zaoszczędzi pracy, prawda?“
„O! Nigdy nie myślałam o tem; zresztą będę pracować więcej niż kiedykolwiek, by się przypodobać panu. Ale, pan jest taki dobry! Pan pomyślał o mojej samotności!“
„A! Prawda! Nie pomyślałem o tem... Gdy będę w mieście, będziesz pani miała zawsze z kim porozmawiać. Tak, tak!“
„To pewna, że powinnam poczytywać się za kobietę bardzo szczęśliwą“.
„A syn pani?“
„Niech Bóg błogosławi to kochane dziecię!“ przerwała pani Bardell w macierzyńskiem uniesieniu.
„On także będzie miał towarzysza“, ciągnął dalej pan Pickwick, wdzięcznie uśmiechając się, „i to wesołego towarzysza, który, jestem tego pewny, nauczy go więcej figlów w jednym tygodniu, aniżeliby sam nauczył się w ciągu całego roku“.
„O! Co za drogi człowiek“, szepnęła pani Bardell.
Pan Pickwick zadrżał.
„O! Drogi przyjacielu!“
I bez dalszych ceremonij, dama zerwała się z krzesła, objęła rękami szyję pana Pickwicka razem z całym potopem łez i nawałnicą szlochów.
„Niech mię Bóg ma w swojej opiece!“ zawołał pan Pickwick, zdumiony niesłychanie, „pani Bardell! Dobra pani! Boże Wszechmocny! Co za położenie! Ależ, pani, proszę! Puść mię pani! Gdyby kto nadszedł!“
„Cóż mię to obchodzi!“ zawołała w szale pani Bardell. „Nigdy pana nie opuszczę! Kochane, szlachetne serce!“
I wymawiając te wyrazy, przytuliła się do pana Pickwicka jak bluszcz do dębu.
„Boże! Miej mię w swojej opiece!“ zawołał pan Pickwick, szamocąc się: „słyszę, że ktoś idzie po schodach. Puść mię, moja dobra pani! Zaklinam panią, puść mnie!“
Ale prośby i przedstawienia pozostały bez skutku, gdyż dama zemdlała w objęciach filozofa i nim miał czas usadowić ją na krześle, młody Bardell wprowadził do pokoju panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa.
Pan Pickwick skamieniał. Stał on z miłym ciężarem na ręku i spoglądał w osłupieniu na swych przyjaciół, nie robiąc żadnego znaku powitania, nie mogąc dać im żadnych wyjaśnień. Ci znowu patrzyli ze zdumieniem na mego, a mały Bardell z niepokojem spoglądał na wszystkich, nie wiedząc co to ma znaczyć.
Zdumienie pickwickistów było tak wielkie a pomięszanie pana Pickwicka tak okropne, że i on i oni mogliby trwać w tem samem położeniu, dopókiby omdlała dama nie przyszła do siebie, gdyby czuły jej syn nie przyspieszył rozwiązania pięknym i rozrzewniającym wybuchem miłości synowskiej. Młody ten chłopak, ubrany w kurtkę z wielkiemi miedzianemi guzikami, naprzód stał, niepewny i zmieszany, we drzwiach; ale myśl, że matce jego wyrządzono jakąś krzywdę, stopniowo owładła jego nawpół rozwiniętym umysłem. Uznawszy pana Pickwicka za stronę zaczepną, krzyknął dziko i, rzuciwszy się głową naprzód, zaatakował tego nieśmiertelnego gentlemana, w okolicach między grzbietem a nogami, szczypiąc i bijąc, o ile mu pozwalała na to siła i gwałtowność uniesienia.
„Weźcie tego smarkacza!“ zawołał pan Pickwick w przystępie rozpaczy; „oszalał!“
„Co się stało?“ zapytali trzej pickwickiści zdumieni.
„Albo ja wiem!“ odrzekł mentor z niesmakiem; „zabierzcie tego bębna“.
Pan Winkle odniósł w przeciwległy kąt pokoju interesującego chłopca, który krzyczał i szamotał się co miał sił.
„Teraz“, mówił pan Pickwick, „dopomóżcie mi sprowadzić na dół tę kobietę“.
„Ach! Już mi lepiej“, westchnęła słabo pani Bardell.
„Pozwól pani podać sobie rękę“, rzekł pan Tupman, zawsze ugrzeczniony.
„Dziękuję panu, dziękuję!“ zawołała dama głosem spazmatycznym, poczem sprowadzono ją na dół w towarzystwie tak bardzo przywiązanego do niej syna.
„Pojąć nie mogę“, zaczął pan Pickwick, gdy przyjaciele jego wrócili, „pojąć nie mogę, co się tej kobiecie stało... Chciałem poprostu oznajmić jej, że przyjmę służącego, gdy wtem wpadła w jakiś szczególny paroksyzm, w którym ją zastaliście. To bardzo dziwne...“
„Niezawodnie“, odpowiedzieli trzej przyjaciele.
„Postawiła mię w położeniu bardzo kłopotliwem“, mówił dalej filozof.
„Tak, tak“, powtórzyli jego uczniowie, lekko chrząkając i spoglądając na siebie z wyrazem powątpiewania. Nie uszło to uwagi pana Pickwicka. Dostrzegł tę nieufność; widocznie niewinność jego była podejrzewaną.
Po kilku chwilach milczenia pan Tupman odezwał się:
„Tam, w przedpokoju czeka jakiś człowiek“.
„Pewno ten, o którym była mowa“, odrzekł pan Pickwick; „posyłałem po niego do Borough. Panie Snodgrass, bądź tak dobry i każ mu wejść“.
Pan Snodgrass wykonał to zlecenie i Samuel Weller ukazał się bezzwłocznie.
„Sądzę, że mnie poznajesz?“ rzekł pan Pickwick.

„Niby!“ odpowiedział Sam, mrugnąwszy protekcyjnie.
„A to urwis, tamten, za sprytny dla pana, co? Zadrwił sobie z wszystkich, a znikł, zanim starczyło czasu, by sięgnąć po tabakierkę — co?“

„Nie o to teraz idzie“, odrzekł żywo filozof, „mam do pomówienia o czem innem. Usiądź“.
„Dziękuję panu“, odrzekł Sam, i usiadł bez dalszych ceremonij, postawiwszy poprzednio na podłodze swój stary biały kapelusz. „Nie bardzo to świetne“, mówił dalej, wskazując na swe nakrycie głowy i przyjemnie uśmiechając się do pickwickistów, „ale doskonałe w noszeniu. Gdy miał rondo, był pięknym boliwarem; od czasu, jak go nie ma, jest lżejszy a przytem każda dziura przepuszcza świeże powietrze: to także coś warte. Nazywam go kapeluszem z wentylacją“.
„Teraz“, rzekł pan Pickwick, „pomówmy o sprawie, dla której cię tu wezwałem“.
„Owszem, panie; zaczynajmy od środka, jak tam ktoś mówił do dziecka, które połknęło grosz“.
„Najpierw chciałbym wiedzieć, czy masz jakie powody, by być niezadowolony ze swego obecnego zajęcia?“
„Nim odpowiem na to zapytanie, chciałbym wiedzieć przedewszystkiem, czy masz pan lepsze dla mnie?“
Promień łagodnej życzliwości rozjaśnił rysy pana Pickwicka, gdy odpowiadał:
„Chcę wziąć cię na służącego“.
„Czy tak?“ zapytał Sam.
Pan Pickwick skinął twierdząco.
„Płaca?“
„Dwanaście gwinei rocznie“.
„Ubranie?“
„Dwa ubrania“.
„Robota?“
„Służyć mi i podróżować z tymi gentlemanami“.
„Zdejmcie kartę!“ rzekł Sam z naciskiem. „Jestem w służbie u jednego gentlemana i zgadzam się na warunki“.
„Przyjmujesz moje propozycje?“
„Naturalnie. Jeżeli ubrania tak mi będą odpowiadać jak miejsce, to wszystko pójdzie jak z płatka“.
„Rozumie się, że przedstawisz dobre świadectwa“.
„Spytaj się pan oberżystki z pod „Białego Jelenia“, ona panu wszystko powie“.
„Możesz przyjść dziś wieczorem?“
„Z ubrania mogę skorzystać natychmiast, jeżeli tu jest!“ zawołał Sam, wielce uradowany.
„Wracaj wieczorem o ósmej”, odrzekł pan Pickwick, „a jeżeli świadectwa będą zadawalniające, pomyślimy o ubraniu“.
Pomijając pewną miłosną awanturkę, której jednocześnie okazała się winną jedna z dziewcząt hotelowych, konduita pana Wellera była zawsze wzorową. Pan Pickwick nie wahał się więc przyjąć go do służby i z szybkością i energją, jakiemi nacechowane były zawsze nietylko kroki publiczne, ale nawet i prywatne czyny tego niepospolitego człowieka, zaprowadził bezzwłocznie nowego służącego do jednego z tych dogodnych zakładów, gdzie można dostać gotowe, przenoszone już ubranie i gdzie formalność brania miary nie jest znana. Przed końcem dnia jeszcze Sam Weller ubrany był w szaraczkowy frak z guzikami K. P., w czarny kapelusz z kokardą, kraciastą kamizelkę, krótkie spodnie i kamasze, tudzież w wiele innych rzeczy, których wyliczać tu nie będziemy.
I nazajutrz rano, ten, tak nagle przeistoczony człowiek, mówił do siebie, siadając na wierzchu dyliżansu, jadącego do Eatanswill: „Doprawdy, że jeszcze nie wiem z pewnością, czy mam być lokajem, groomem czy strzelcem: mam jakąś pośrednią fizjognomję. Ale to wszystko jedno: użyję świeżego powietrza, zwiedzę kawał kraju i nie będę miał wiele roboty; to bardzo mi odpowiada. Dlatego hasłem mojem: niech żyją pickwickiści!“

Rozdział trzynasty.
Wiadomości o Eatanswillu, o stronnictwach rozdzielających je, tudzież o wyborze członka do parlamentu przez ten gród starożytny, lojalny i patrjotyczny.

Szczerze wyznajemy, że aż do chwili, w której zagłębiliśmy się w ogromne stosy papierów Klubu Pickwicka, nigdyśmy nie słyszeli o Eatanswillu. Przyznajemy się również z taką samą szczerością, że napróżno szukaliśmy dowodów rzeczywistego istnienia takiej miejscowości. Wiedząc, jak głęboką wiarę pokładać należy we wszystkich notatach pana Pickwicka i nie ważąc się przeciwstawiać naszych myśli twierdzeniom tego wielkiego człowieka, zasięgaliśmy co do tego przedmiotu zdania wszystkich autorytetów, do jakich tylko można było się odwołać. Zbadaliśmy wszystkie nazwy w wykazie miast mających prawo wybierania do parlamentu, ale Eatanswillu nie znaleźliśmy: najstaranniej przejrzeliśmy wszystkie mapy hrabstw, wydane przez znakomitych naszych wydawców, i rezultat naszych poszukiwań był ten sam.
Zniewoleni przeto jesteśmy do przypuszczenia, że w żywej trosce, by nie ubliżyć nikomu, i przez poczucie delikatności, którą był obdarzony w wysokim stopniu, pan Pickwick z rozmysłem nadał fikcyjną nazwę, zamiast rzeczywistej tej miejscowości, w której robił swe spostrzeżenia.
Utwierdza nas w tem mniemaniu okoliczność, mogąca sama w sobie wydawać się błahą i nic nie znaczącą, ale która, rozważana z naszego punktu widzenia godna jest zanotowania... W notatach pana Pickwicka zostało zapisane, że miejsce dla niego i jego uczniów zamówione było w dyliżansie udającym się do Norwich, ale wyraz ten został natychmiast wykreślony, prawdopodobnie, by nie dać wskazówki, w jakiej stronie znajduje się miasto, o którem mowa. Nie odważymy się więc robić wniosków co do tego i będziemy dalej prowadzić naszą historję bez przerwy, ograniczając się do bogatych materiałów, ukazujących dowodnie charakter tych wydarzeń.
Zdaje się, że mieszkańcy Eatanswillu, jak i wielu innych małych miejscowości, poczytywali siebie za niezmiernie ważnych dla państwa, a każde indywiduum, w uznaniu wagi przywiązanej do dawanego przez siebie przykładu, czuło się obowiązane do należenia duszą i ciałem do jednego z dwóch stronnictw, dzielących gród, to jest do błękitnych lub żółtych. Owóż błękitni nie zaniedbywali żadnej sposobności by przeciwstawić się żółtym; żółci zaś ze swej strony nie zaniedbywali żadnej sposobności, by przeciwstawić się błękitnym, tak, że gdy żółci i błękitni stawali oko w oko na jakiemkolwiek publicznem zgromadzeniu, w ratuszu, na rynku, czy na targowicy, natychmiast powstawały kłótnie i wzajemne łajania. Zbytecznem jest dodawać, że w Eatanswillu wszystko stawało się sprawą stronnictw. Gdy żółci doradzali zaopatrzyć targowice w nowe latarnie, błękitni zwoływali zgromadzenia publiczne, na których piętnowali ten szalony pomysł. Gdy błękitni proponowali zbudowanie nowej studni przy głównej ulicy, żółci powstawali jak jeden człowiek przeciwko takiej niegodziwej myśli. Były sklepy błękitne i sklepy żółte, oberże błękitne i oberże żółte, w samym kościele jedna strona była błękitna, druga żółta.
Każde z tych potężnych stronnictw, rzecz oczywista, miało swój organ; i dlatego dwa dzienniki wychodziły w mieście: „Gazeta Eatanswillska“ i „Eatanswillska Niepodległość“. Pierwsza popierała zasady błękitne, druga stała na gruncie stanowczo żółtym. Obiedwie gazety były znakomite. Co za piękne artykuły polityczne! Jaka dowcipna i śmiała polemika! „Gazeta, nasza nikczemna antagonistka...“, „Niepodległość, ten dziennik niesmaczny i godny pogardy...“, „Gazeta, to pismo kłamliwe i brudne...“, „Niepodległość, skandaliczna i potworna...“; takiego to rodzaju zajmujące rekryminacje tuzinami zapełniały kolumny każdego numeru, budząc w miejscowych mieszkańcach najgorętsze uczucia zadowolenia lub oburzenia.
Pan Pickwick, ze zwykłą swą przezornością i bystrością umysłu, wybrał dla zwiedzenia grodu tego epokę wyjątkową... Nigdy jeszcze nie było tak zaciętej walki. Szanowny Samuel Slumkey, ze Slumkey-Hall był kandydatem błękitnym; Horacyusz Fizkin. esq. z Fizkin-Loge, pod Eatanswillem, ustępując naleganiom przyjaciół, przyzwolił podać siebie za kandydata popierającego interesy żółtych. „Gazeta“ oznajmiła wyborcom eatanswillskim, że oczy nietylko Anglji, ale całego cywilizowanego świata na nich są zwrócone. „Niepodległość“ zaś zapytywała tonem stanowczym, czy wyborcy eatanswillscy zasługują jeszcze na nazwę wielkich obywateli, czy też stali się niewolniczemi narzędziami despotyzmu, niezasługującemi na miano Anglików i na dobrodziejstwa wolności. Nigdy jeszcze tak wielkie wzburzenie nie wstrząsnęło miastem.
Już był wieczór, gdy pan Pickwick i jego towarzysze wraz z Samuelem Wellerem wysiedli z dyliżansu w Eatanswill. Wielkie błękitne chorągwie powiewały w oknach oberży pod „Miejskim herbem“, a napisy, wystawione w oknach, oznajmiały olbrzymiemi literami, że tam zasiadał komitet szanownego Samuela Slumkey. Grupa gawronów, zgromadzonych przed drzwiami oberży, przypatrywała się zachrypłemu człowiekowi, stojącemu na balkonie i zdającemu się przemawiać na korzyść pana Samuela Slumkey z takim zapałem, iż poczerwieniała mu cała twarz. Ale siła i piękno jego argumentów cierpiały nieco wskutek tego, że na rogu ulicy nieustannie huczał odgłos czterech ogromnych bębnów, ustawionych przez komitet pana Fizkina. Obok mówcy stał mały, zakłopotany człowieczek, który od czasu do czasu zdejmował kapelusz i dawał znak zgromadzonym, by klaskali. Wtedy zgromadzeni klaskali z wielką regularnością i entuzjazmem; a ponieważ zachrypły człowiek mówił ciągle, chociaż twarz czerwieniała mu coraz bardziej, można więc było mniemać, że cel jego został osiągnięty, tak samo, jakgdyby słyszano to, co mówił.
Zaledwie pickwickiści wysiedli z pojazdu, zostali natychmiast otoczeni przez grupę „prawych i niezależnych“, którzy bezzwłocznie wydali trzykrotny ogłuszający okrzyk. Okrzyk ten powtórzony przez resztę zgromadzenia (bo tłum nie ma bynajmniej potrzeby wiedzieć, dlaczego krzyczy), zmieniły się w ryk triumfu, tak przeraźliwy, że człowiek z poczerwieniałą twarzą, stojący na balkonie, nagle urwał mowę.
„Hurra!“ wrzasnął tłum na zakończenie.
„Jeszcze jeden okrzyk!“ zawołał z balkonu mały, zakłopotany człowieczek.
I tłum znów ryknął, jakby miał gardło z lanego żelaza, a płuca z hartowanej stali.
„Niech żyje Slumkey!“ wrzasnęła tłuszcza.
„Niech żyje Slumkey!“ powtórzył pan Pickwick, zdejmując kapelusz.
„Precz z Fizkinem!“ wrzasnął tłum.
„Tak, rozumie się“, zawołał pan Pickwick.
„Hurra!“
I znów rozległ się ryk, taki sam, jak we wszystkich menażeriach, gdy nadchodzi pora żywienia zwierząt.
„Co to za Slumkey?“ zapytał cicho pan Tupman.
„Nie wiem“, odparł tym samym tonem pan Pickwick. „Cicho! Nie zadawajcie żadnych pytań. W takich razach należy robić to, co wszyscy“.
„Ale, przypuśćmy, że są dwa stronnictwa“, zauważył pan Snodgrass.
„Krzyczcie z silniejszymi“, odrzekł pan Pickwick.
Całe tomy nie zdołałyby więcej powiedzieć. — Weszli do oberży: tłum, wydając nagle hałaśliwe okrzyki, rozsunął się na prawo i nalewo, by ich przepuścić. Przedewszystkiem należało zapewnić sobie pomieszczenie na noc.
„Czy możemy tu dostać łóżka?“ zapytał pan Pickwick garsona.
„Nie wiem, panie. Obawiam się, że wszystkie są zajęte. Zresztą pójdę, dowiem się“.
Odszedł, ale powrócił niebawem i zapytał czy gentlemani są błękitni.
Ponieważ dla pana Pickwicka i jego towarzyszy obojętną była sprawa kandydatów, więc rozstrzygnięcie tego stawało się trudne. W tym dylemacie przyszedł panu Pickwickowi na myśl nowy jego przyjaciel, pan Perker.
„Czy znasz gentlemana, nazwiskiem Perker?“
„Znam, panie; jest to ajent szanownego pana Samuela Slumkey“.
„On jest błękitny, jak sądzę“.
„O tak panie“.
„Więc i my jesteśmy błękitni“, rzekł pan Pickwick; ale zauważywszy, że garson z pewnem powątpieniem przyjął to odręczne wyznanie wiary politycznej, dał mu więc swój bilet wizytowy i polecił, by go natychmiast wręczył panu Perkerowi, jeżeli ten jest w domu. Garson znikł, lecz wkrótce ukazał się znowu, poprosił pana Pickwicka, by poszedł za nim, i wprowadził go do wielkiej sali, w której pan Perker siedział przy długim stole za stosem ksiąg i papierów.
„Ha! Ha! Ha! Kochany panie!“ zawołał mały człowieczek, wstając na przyjęcie pana Pickwicka. „Bardzo jestem szczęśliwy, że pana widzę... Siadaj pan, proszę... Więc doprowadził pan do skutku swój projekt? Przyjechał pan, by być obecnym przy wyborach, czy tak?“
Pan Pickwick odpowiedział twierdząco.
„Są to wybory bardzo trudne, kochany panie“.
„To mnie cieszy“, odrzekł pan Pickwick, zacierając ręce. „Lubię patrzeć na zapał patriotyczny, mniejsza o to, po czyjej stronie; więc to są wybory trudne?“
„O, nadzwyczaj trudne. Zamówiliśmy wszystkie miejsca w oberżach i przeciwnikom naszym pozostawiliśmy tylko piwiarnie... To mistrzowska sztuka, kochany panie. Co pan powie na to?“
Mówiąc to, mały człowieczek uśmiechnął się uprzejmie, wsuwając sobie w nozdrza ogromną szczyptę tabaki.
„A jaki jest prawdopodobny rezultat wyborów?“
„Wątpliwy, kochany panie, dotąd wątpliwy. Ludzie Fizkina mają trzydziestu trzech głosujących w wozowniach „Białego jelenia“.
„W wozowniach!“ zawołał pan Pickwick, niezmiernie zdziwiony tym zamachem stanu.
„Trzymają ich tam w zamknięciu, dopóki nie będą potrzebni, ażeby, jak pan może domyśleć się, nie dopuścić nas do nich. Ale choćbyśmy mieli możność rozmówienia się z nimi, nie na wieleby się to nam przydało, gdyż utrzymują ich ciągle w stanie podbitym. Ol Ajent Fizkina to zręczny człowiek! Bardzo zręczny!“
Pan Pickwick zrobił wielkie oczy, ale nic nie odpowiedział.
„Pomimo to“, mówił dalej pan Perker, zniżając głos, „pomimo to nie tracimy nadziei. Wczoraj wieczorem dawaliśmy tu herbatę. Czterdzieści pięć kobiet, kochany panie; gdy odchodziły, ofiarowaliśmy każdej po zielonej parasolce“.
„Parasolce!“ zawołał pan Pickwick.
„Tak, tak, kochany panie; czterdzieści pięć zielonych parasolek, po siedm szylingów i sześć pensów sztuka. Wszystkie kobiety są zalotne; parasolki te sprawiły efekt nie do uwierzenia; zapewniliśmy sobie wszystkich mężów i połowę braci. To mój pomysł, kochany panie, tylko mój. Grad, deszcz czy pogoda, nie zrobisz pan piętnastu kroków w mieście, by nie spotkać pół tuzina zielonych parasolek“.
Tu mały adwokat wpadł w wielki paroksyzm wesołości, przerwanej dopiero ukazaniem się na scenie trzeciej osoby.
Był to człowiek długi i chudy. Włosy jego, ognistorudawej barwy zdawały się skłaniać ku siwiźnie; na twarzy malowała się uroczysta powaga i niezmierzona głębia myśli. Ubrany był w długi ciemny surdut i w czarne sukienne spodnie. Podwójna lornetka kołysała mu się na piersiach; na głowie miał nadzwyczaj niski kapelusz z nadzwyczaj szerokiem rondem. Nowoprzybyły przedstawiony został Panu Pickwickowi jako pan Pott, redaktor „Gazety eatanswillskiej“.
Po kilku wstępnych uwagach, pan Pott zwrócił się do pana Pickwicka i rzekł z uroczysta miną:
„Czy wybory te wzbudzają wielkie zajęcie w stolicy?“
„Tak sądzę“, odrzekł pan Pickwick.
„Do zajęcia tego, pochlebiam sobie“, mówił dalej pan Pott, spoglądając na pana Perkera w taki sposób, jakby żądał potwierdzenia swych słów, „do zajęcia tego, jak mogę sobie pochlebiać, i ja przyczyniłem się moim artykułem w ostatnią sobotę“.
„Nie ulega wątpliwości“, zapewniał mały człowieczek.
„Prasa, panie“, mówił dalej pan Pott, „to potężne narzędzie“.
Pan Pickwick najzupełniej zgodził się na to zapatrywanie.
„Ale pochlebiam sobie, panie, żem nigdy nie nadużył ogromnej władzy, jaką posiadam. Pochlebiam sobie, że szlachetnego narzędzia, które mi Opatrzność do rąk dała, nigdy nie nadużyłem przeciw nietykalnej świętości prywatnego życia, przeciw osobistej reputacji, jak kwiatek delikatnej i kruchej. Pochlebiam sobie, panie, że poświęciłem całą swoją energię... poświęciłem... usiłowaniom.... słabym może, tak jest, przyznaję, usiłowaniom słabym, by zaszczepiać zasady, które... których... dla których...“
Zdawało się, że wydawcy „Gazety eatanswillskiej“, poplątał się język; pan Pickwick przeszedł mu z pomocą, mówiąc:
„Tak, panie, niezawodnie“.
„I pozwól pan, że go zapytam, że zapytam pana, jako człowieka bezstronnego, co publiczność Londynu myśli o mojej polemice z „Niepodległością?“
Tu wmieszał się pan Perker, mówiąc z drwiącym nieco uśmiechem, który jednak nie był przypadkowy:
„Nie ulega wątpliwości, że publiczność londyńska bardzo się tem zajmuje“.
„Polemika ta“, mówił dalej dziennikarz, „będzie trwała, dopóki mi pozostanie odrobina zdrowia i sił, odrobina tego talentu, jakim obdarzyła mię natura. Tej polemice, panie, choćby jeszcze bardziej poruszała umysły i roznamiętniała ludzi tak, że byliby niezdolni do pełnienia prozaicznych obowiązków powszechnego życia, — tej polemice, panie, poświęcę całe moje istnienie, dopóki nie zmiażdżę memi nogami „Niepodległości eatanswillskiej“. Pragnę, panie, by ludność Londynu, by lud mego kraju wiedział o tem, że może liczyć na mnie, że go nie opuszczę, że postanowiłem wytrwać do końca!“
„Postępowanie pana jest bardzo wzniosie!“ zawołał pan Pickwick i gorąco uścisnął rękę szlachetnego dziennikarza.
„Widzę, panie“, odrzekł pan Pott, zadyszany od gwałtownych wynurzeń patriotycznych, „widzę, że jest pan człowiekiem dużego rozumu i talentu. Bardzo rad jestem, panie, że szczycić się mogę znajomością z takim człowiekiem, jak pan“.
„A ja, panie“, odrzekł pan Pickwick, „czuję się bardzo wzruszony tą opinją pańską; pozwól pan, że go przedstawię moim towarzyszom podróży, członkom korespondentom klubu, którego szczycę się być założycielem“.
Gdy pan Pott oświadczył, że będzie tem zachwycony, pan Pickwick poszedł po swych trzech przyjaciół i formalnie przedstawił ich redaktorowi „Gazety eatanswillskiej“.
„Teraz, mój kochany Pott“, rzekł mały pan Perker, „zachodzi pytanie, co poczniemy z naszymi, tu obecnymi przyjaciółmi?“
„Sądzę, że możemy zostać w tym domu“, rzekł pan Pickwick.
„Ani jednego wolnego łóżka, panie, ani jednego!“
„To bardzo przykre!“ zawołał pan Pickwick.
„Nadzwyczaj“, powtórzyli jego towarzysze.
„Jeśli o to chodzi“, powiedział pan Pott, „mam pewną myśl, która, jak się spodziewam, da się urzeczywistnić. Pod „Srebrnym pawiem“ są dwa łóżka, a w imieniu pani Pott śmiało powiedzieć mogę, że będzie zachwycona, gdy da u siebie gościnę panu Pickwickowi i jednemu z jego towarzyszy, jeżeli dwaj inni gentlemani i ich służący zechcą pomieścić się jak mogą pod „Srebrnym pawiem“.
Po długich naleganiach ze strony pana Potta i oświadczeniach ze strony pana Pickwicka, iż nie może robić subjekcji szanownej małżonce redaktora, uznano, że jest to jedyny sposób załatwienia sprawy, zgodzono się więc na niego. Zjadłszy wspólnie obiad pod „Miejskim herbem“ i umówiwszy się, że wszyscy przybędą tam nazajutrz rano, by przyjąć udział w pochodzie szanownego pana Samuela Slumkey, przyjaciele nasi wyruszyli: panowie Tupman i Snodgrass pod „Srebrnego pawia“, panowie Pickwick i Winkle pod gościnny dach pana Potta.
Domowe kółko pana Potta składało się z niego samego i jego zony. Wszyscy ludzie, których potężny geniusz wyniósł na wyższy szczebel w świecie, miewają jakąś słabostkę, która wydaje się jeszcze większą wskutek kontrastu, jaki tworzy z ich pozycją publiczną. Jeżeli pan Pott miał jaką słabość, to niezawodnie tę, że był zanadto uległy lekko pogardliwej woli swej małżonki. Ale nie mamy żadnego prawa rozwodzić się nad tym faktem, tembardziej, że w tym wypadku pani Pott użyła wszystkich swych czarów, przyjmując dwóch gentlemanów, przyprowadzonych przez męża.
„Moja droga“, rzekł pan Pott, „pan Pickwick, pan Pickwick z Londynu“.
Pani Pott z wdziękiem przyjęła ojcowskie uściśnienie ręki pana Pickwicka, a tymczasem pan Winkle, którego wcale nie przedstawiono, kłaniał się raz po raz w ciemnym kącie, czego nie zauważono.
„Mój kochany“, rzekła dama.
„Co, moja droga?“ zapytał redaktor.
„Przedstawże i drugiego gentlemana“.
„Po miljon razy przepraszam“, rzekł pan Pott. „Pozwól pan... pani Pott, pan...“
„Winkle“, rzekł pan Pickwick.
„Winkle“, powtórzył pan Pott i ceremonja przedstawienia została ukończona.
„Musimy bardzo przeprosić panią“, rzekł pan Pickwick, „za naruszenie porządku domowego“.
„Nie mówmy o tem“, rzekła żywo żeńska połowa pana Potta. „Zapewniam pana, że oglądanie nowych twarzy, wielką sprawia mi przyjemność, gdyż żyję tu z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, nie widząc w tem odludziu nikogo“.
„Nikogo, moja droga?!“ zawołał pan Pott z ironią.
„Nikogo, prócz ciebie“, odparła żona nieco ostro.
„W samej rzeczy, panie Pickwick“, zaczął znów redaktor, objaśniając żale swej żony, „w samej rzeczy pozbawieni jesteśmy wielu przyjemności, których w innych warunkach, moglibyśmy używać. Moje stanowisko, jako redaktora „Gazety Eatanswillskiej“, miejsce, jakie to pismo zajmuje w kraju, ciągle zagłębianie się w wir spraw politycznych...“
Pani Pott przerwała mężowi słowami:
„Mój kochany!“
„Co, moja droga?“
„Wybierz do rozmowy taki przedmiot, któryby mógł także zająć tych panów“.
„Ależ mój aniele!“ rzekł z pokorą pan Pott, „pana Pickwicka bardzo to zajmuje“.
„Szczęśliwy, jeśli może go zajmować“, odparła pani Pott znacząco; „ale mnie nudzi śmiertelnie ta wasza polityka, wasze kłótnie z „Niepodległością“ i wszystkie tym podobne głupstwa. Dziwi mnie to, Pott, że możesz wyrywać się z twemi niedorzecznościami“.
„Moja kochana“, szepnął nieszczęśliwy mąż.
„Głupstwo!... Nie mówmy o tem. Czy grasz pan w écarté, panie Winkle?“
„Radbym był bardzo nauczyć się tej gry od pani“, odpowiedział ugrzeczniony pickwickista.
„Dobrze! Przysuń pan ten stół do okna, bym już nie słyszała więcej tej polityki“.
„Joanno!“ zawołał pan Pott na służącą, która wniosła święcę, „zejdź do biura i przynieś mi rocznik gazety za rok zaprzeszły. Przeczytam panu“, mówił dalej zwracając się do pana Pickwicka, „przeczytam panu kilka artykułów wstępnych, które napisałem w owej epoce o zmowie żółtych, dążących do zamianowania nowego poborcy rogatkowego. Spodziewam się, że zajmie to pana“.
„Bardzo chętnie posłucham“, odrzekł pan Pickwick.
Życzenia jego zostały spełnione. Służąca powróciła z pękiem gazet, a redaktor, zasiadłszy koło swego gościa, rozpoczął bezzwłocznie czytanie.
Przeglądaliśmy notaty pana Pickwicka w nadziei, że znajdziemy przynajmniej streszczenie tych znakomitych utworów; ale napróżno. Mamy jednak powody przypuszczać, że siła i świeżość stylu najzupełniej go zachwyciły, gdyż pan Winkle zauważył, że mistrz jego miał oczy, jakby z nadmiaru zadowolenia, zamknięte przez cały czas czytania.
Wiadomość, że podano kolację, położyła koniec grze i prezentacji piękności „Gazety Eatanswillskiej“. Pan Winkle poczynił już znaczne postępy w łaskach pani Pott. Dama ta była teraz w cudownym humorze i nie zaniedbała powiedzieć poufnie swemu rozmówcy, że pan Pickwick był bardzo miłym staruszkiem... W tego rodzaju wyrażeniach jest pewna familjarność, na którąby sobie nigdy nie pozwolił ten, ktoby znał należycie kolosalny umysł filozofa. Jednak zachowaliśmy je tutaj, gdyż w rozczulający sposób i dowodnie przekonywują o łatwości, z jaką mistrz zjednywał sobie wszystkie serca oraz jak wielkie miał zachowanie u wszystkich klas społeczeństwa.
Była już późna noc; panowie Tupman i Snodgrass spali dawno pod skrzydłami „Srebrnego pawia“, gdy nasi dwaj znajomi udali się do swych pokojów. Sen rychło opanował ich zmysły; ale chociaż uczynił on pana Winkle nieczułym na wszystkie ziemskie przedmioty, twarz i postawa pięknej pani Pott długo jeszcze nie dawały spokoju jego rozbudzonej fantazji.
Ruch i gwar następnego poranka wystarczyły najzupełnej, by usunąć z najbardziej nawet poetycznej wyobraźni wszystkie inne myśli, prócz myśli o wyborach. Huk bębnów, glosy trąb i rogów, krzyki pospólstwa, tętent koni, rozlegały się na ulicach od świtu: od czasu do czasu utarczka między maruderami obu stronnictw rozweselała i urozmaicała przygotowania do ceremonji.
Sam ukazał się we drzwiach sypialnego pokoju pana Pickwicka właśnie w chwili, gdy ten kończył się ubierać.
„No! Cóż Samie!” rzekł filozof, „wszyscy dziś w ruchu?“
„O! Czyste wyścigi, panie. Nasi partykularzyści, którzy zgromadzili się pod „Miejskim herbem“, tyle już tam nakrzyczeli, że wszyscy pochrypli“.
„A bardzo są przywiązani do swego stronnictwa?“
„Nigdy nie widziałem podobnego przywiązania“.
„Energiczni, co?“
„Myślę, że tak. Nigdy nie widziałem, by kto pił i żarł z taką energją. Sądzę, że niejeden z nich pęknie“.
„To wynika ze źle zrozumianej wspaniałomyślności tutejszych obywateli“.
„Bardzo być może“, odrzekł Sam krótko.
„A!“ zawołał pan Pickwick, spoglądając przez okno, „piękne chłopy, silne, świeże“.
„Bardzo świeże, to pewna. Dwóch garsonów z pod „Srebrnego pawia“ i ja wypompowaliśmy ogromną ilość wody na wszystkich tych, którzy wczoraj byli na wieczerzy“.
„Pompowaliście wodę na niezależnych?“
„Tak panie. Chrapali całą noc tam, gdzie wczoraj poupadali, popiwszy się śmiertelnie. Dziś rano jednego po drugim braliśmy pod pompę — i patrz pan! — wszyscy teraz wyglądają doskonale. Komitet dał nam po szylingu za głowę.“
„Czy podobna, by robiono takie rzeczy!“ zawołał pan Pickwick pełen zdumienia.
„Ba! panie, to jeszcze nic“.
„Nic?“
„Nic a nic, panie. W nocy przed ostatniemi wyborami, przeciwna partja przekupiła służącą z pod „Miejskiego herbu“, by ta zaprawiła grog czternastu wyborcom, którzy przez noc bawili w oberży“.
„Co rozumiesz przez zaprawienie grogu?“
„Dodanie opium z blekotem“, odparł Sam. „Niech mię Bóg skarze, jeżeli od tego nie spali przynajmniej ze dwanaście godzin po wyborach. Próbowano jednego z nich przywieźć na taczkach i wnieść do lokalu wyborczego, ale djabła tam! burmistrz nie chciał przyjąć jego głosu; więc go odwieźli z powrotem i położyli do łóżka“.
„Co za szczególne sposoby!“ mruknął pan Pickwick, w połowie do siebie a w połowie do służącego.
„Nie taka jeszcze krotochwila wydarzyła się memu ojcu, podczas wyborów w tem tu miejscu, panie“, rzekł Sam.
„A co takiego?“ zapytał pan Pickwick.
„Tak to było, panie. Onego czasu jeździł on tu dyliżansem z Londynu. Nadchodzą wybory i jedno stronnictwo zamawia go do transportowania wyborców ze stolicy. W wilję dnia, gdy miał wyruszyć w drogę, komitet drugiego stronnictwa najspokojniej posyła po niego. Idzie tedy z komisjonerem, który go wprowadza do ogromnego pokoju. Kupa gentlemanów, góry papieru, piór i tak dalej. „Ach panie Weller“, mówił prezydent, „cieszę się, że widzę pana. Jak się pan ma“, powiada. „Bardzo dobrze, dziękuję panu“, powiada mój ojciec. „Spodziewam się, że i pan nie chudnie“, powiada. „Dziękuję, nieźle idzie“ powiada gentleman i obaj wytrzeszczają na siebie ślepia. „Pan mnie nie poznaje?“ pyta tamten. „Nie mogę powiedzieć, bym pana kiedy widział, odpowiada ojciec. „O! ja pana znam“, mówi tamten „Znałem pana małym jeszcze chłopcem“. „To wszystko jedno“, mówi mój ojciec, „wcale sobie pana nie przypominam“. „To dziwne“, mówi tamten. „Bardzo dziwne“, mówi ojciec. „Pan musi mieć bardzo słabą pamięć, panie Weller“, mówi tamten. „Nieświetną, to prawda“, mówi mój ojciec. „Tak się domyślałem“, mówi tamten, potem nalewa mu szklankę wina i zaczyna rozwodzić się nad sposobem, w jaki powozi, i wprowadza mego ojca w doskonały humor, a w końcu pokazuje mu banknot na dwadzieścia funtów szterlingów. „Kiepska droga stąd do Londynu“, powiada. „Gdzieniegdzie trafiają się złe miejsca“, mówi mój ojciec. „A zwłaszcza koło kanału, jak mi się zdaje“, mówi gentleman. „Co do drogi, to tam jest kiepska“, mówi ojciec. „No, panie Weller“, mówi tamten, „pan jesteś doskonały woźnica, i co zechcesz, możesz zrobić ze swemi końmi, to wiadomo. My wszyscy, jesteśmy dla pana wielce życzliwi, panie Weller. Otóż w razie gdyby panu przypadkiem coś się wydarzyło, jak będziesz wiózł wyborców, w razie, gdybyś wywrócił się w kanał, nie robiąc im zresztą nic złego, przeznaczamy to dla pana“, powiada. — „Panie, jesteś pan nadzwyczaj łaskaw“, mówi mój ojciec, „i wypiję na zdrowie pana jeszcze jedną szklankę“, powiada. — „Cóż pan powie na to“, mówił dalej Sam, patrząc na swego pana z trudnym do opisania wyrazem bezczelności, „czy da pan wiarę, że akurat w dniu, w którym ojciec wiózł wyborców, dyliżans wywrócił mu się w tem właśnie miejscu i wszyscy podróżni wlecieli do kanału?“
„Ale ich zaraz wydobyto?“ zapytał żywo pan Pickwick.
„Co do tego“, odparł Sam bardzo powoli, „to mówiono, że jednego gentlemana brakowało. Wiem dobrze, że wyłowiono jego kapelusz, ale czy była w tym kapeluszu głowa, tego z pewnością powiedzieć nie mogę. Co mię dziwi, to mianowicie ta okoliczność, że dyliżans wywrócił się właśnie w tem samem miejscu i w tym samym dniu, jak to gentleman ojcu powiedział“.
„Jest to szczególny wypadek, niewątpliwie“, odparł pan Pickwick; „ale wyczyśćno mi kapelusz, Samie, gdyż słyszę, że pan Winkle woła mnie na śniadanie“.
Pan Pickwick zeszedł do jadalnego pokoju, gdzie znalazł śniadanie i wszystkich zgromadzonych. Jadło znikło bardzo szybko; kapelusze gentlemanów przyozdobiono w ogromne błękitne kokardy wyrobu pięknych rąk samej pani Pott; pan Winkle podjął się towarzyszenia tej damie na dach domu, znajdującego się koło hustings[8], zaś pan Pickwick z panem Pottem udali się pod „Miejski herb“. Jakiś człowiek komitetu pana Slumkey przemawiał z okna tego hotelu do sześciu uliczników i jednej dziewczyny, których co chwila nazywał pompatycznie mężami Eatanswillu; w odpowiedzi na to, sześciu uliczników klaskało zawzięcie.
Dziedziniec hotelowy przedstawiał mniej dwuznaczne symptomata sławy i potęgi eatanswillskich błękitnych. Był tam cały las chorągwi i sztandarów z dewizami zastosowanemi do okoliczności, wypisanemi złotemi literami, a wysokiemi na cztery stopy przy odpowiedniej szerokości. Była tam także cała orkiestra trębaczy, fagocistów i doboszy, ustawionych po czterech w szereg i sumiennie zarabiających swą płacę; zwłaszcza dobosze byli bardzo obrotni. Był oddział konstablów z niebieskiemi laskami i cały tłum wyborców z niebieskiemi kokardami. Byli wyborcy konni i wyborcy piesi. Był odkryty czterokonny powóz dla szanownego Samuela Slumkey. Chorągwie powiewały, muzykanci grali, konstable klęli, członkowie komitetu perorowali, tłum wrzeszczał, konie rżały i tupały, pocztyljoni pocili się, a wszystko to i wszyscy ci ludzie, zebrani w tem miejscu, znaleźli się tu dla korzyści, honoru, sławy i specjalnego użytku szanownego Samuela Slumkey ze Slumkey Hall, jednego z kandydatów na reprezentację miasta Eatanswill w izbie gmin parlamentu zjednoczonych królestw.
Rozległy się długie i hałaśliwe okrzyki, poczem jedna z błękitnych chorągwi, z napisem „Wolność prasy“, zakołysała się konwulsyjnie, gdy tłum w jednem z okien ujrzał rudą głowę pana Potta. Ale entuzjazm przeszedł wszystko, gdy szanowny Samuel Slumkey we własnej osobie, w butach z cholewami i błękitnej chustce na szyji, wystąpił i ujął za rękę szanownego Potta oraz melodramatycznemi ruchami wyraził swą wieczną wdzięczność za usługi oddane mu przez „Gazetę Eatanswillską“.
„Czy wszystko gotowe?“ zapytał następnie szanowny Samuel Slumkey pana Perkera.
„Gotowe, kochany panie“, odparł mały człowieczek, „Spodziewam się, że nic nie zapomniano?“
„Nie, kochany panie, żadnej nawet drobnostki. Jest dwudziestu ludzi, należycie wymytych, którym pan uściśniesz rękę we drzwiach; jest sześcioro dzieci na rękach matek, które pan pogłaszczesz po głowie i o których spytasz pan, ile mają lat. Zwłaszcza pamiętaj pan o dzieciach, kochany panie. Takie postępowanie sprawia zawsze dobry efekt.“
„Pomyślę o tem“, rzekł szanowny Samuel Slumkey.
„A może też pan, kochany panie“, dodał przewidujący mały człowieczek, „może będzie pan mógł... nie mówię, by to było konieczne... ale gdybyś pan mógł zdecydować się ucałować jedno z dzieci, toby wywarło ogromne wrażenie“.
„Czy nie byłby ten sam skutek, gdybyś pan podjął się tego?“ zapytał pan Samuel Slumkey.
„Obawiam się, że nie, kochany panie. Ale gdybyś pan sam to zrobił, sądzę, że uczyniłoby to pana bardzo popularnym“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł szanowny Samuel Slumkey z rezygnacją, „i to przebędziemy, jeżeli potrzeba“.
„Pochód! Pochód!“ wołało dwudziestu członków komitetu.
Wśród okrzyków tłumu, muzykantów, konstablów, członków komitetu, pieszych i konnych, powozy zajęły swe miejsca. Każdy powóz dwukonny zawierał tylu gentlemanów usadowionych i stojących, ile tylko zmieścić się mogło. W przeznaczonym dla pana Perkera powozie usiadł pan Pickwick, Tupman, Snodgrass i pół tuzina członków komitetu.
Nastąpiła chwila uroczystego milczenia, nabrzmiałego oczekiwaniem, kiedy szanowny Samuel Slumkey wsiądzie do swego kocza.
Nagle tłum wydal okrzyk.
„Wsiadł!“ zawołał mały Perker, tem mocniej wzruszony, że położenie, w którem się znajdował, nie pozwalało mu widzieć co się dzieje na przedzie.
Inny okrzyk, jeszcze głośniejszy.
„Podaje rękę wyborcom!“ rzekł mały ajent.
Znowu okrzyk, nierównie głośniejszy.
„Pogłaskał dzieci po głowach!“ mówił dalej pan Perker, drżąc ze wzruszenia.
Grzmot oklasków rozdarł powietrze.
„Pocałował jedno!“ zawołał zachwycony mały człowieczek.
Drugi grzmot.
„Pocałował drugie!“
Trzeci grzmot ogłuszający.
„Wszystkie całuje!“ wrzasnął roznamiętniony mały gentleman i w tej chwili pochód ruszył, witany okrzykami tłumu.
Z jakiego powodu dwa pochody zetknęły się i jak ukończyło się wynikłe stąd zamieszanie, tego nie podejmujemy się opisywać, gdyż na samym początku starcia panu Pickwickowi wtłoczono kapelusz na oczy, nos i usta, zaaplikowawszy mu żółtą chorągwią potężne uderzenie w łeb. Według tego, co znakomity filozof mógł wywnioskować, przy pomocy skąpego światła, przeciskającego się pomiędzy jego policzkami a kapeluszem, zdawało mu się, że został otoczony ze wszystkich stron przez gniewne i drapieżne fizjonomie, gęsty obłok kurzawy i ściśnięty przez tłum walczących. Opowiadał, że z powozu został porwany przez jakąś niewidzialną siłę i sam osobiście przyjął udział w walce, ale z kim, jak i co, tego w żaden sposób nie mógł określić. Nakoniec wypchnięty został na drewniane stopnie przez osoby z tyłu stojące, a gdy zdjął kapelusz, znalazł się pośród przyjaciół, w pierwszym rzędzie na lewo od hustings. Prawa strona przeznaczona była dla stronnictwa żółtego, środek zaś dla burmistrza i jego asystentów. Jeden z nich potrząsał ogromnym dzwonem: bardzo to dowcipny środek do nakazywania ciszy.
Tymczasem pan Horacjusz Fizkin i szanowny Samuel Slumkey, z prawemi rękami na sercach, zajęci byli kłanianiem się z największą grzecznością wzburzonemu morzu głów, zalewającemu plac, z którego podnosiła się burza stękań, krzyków, gwizdań, ryku, mogących zrobić zaszczyt trzęsieniu ziemi.
„Oto Winkle“, rzekł pan Tupman do swego uczonego przyjaciela, ciągnąc go za rękaw.
„Gdzie?“ zapytał pan Pickwick, wsadzając okulary, które na szczęście miał dotąd w kieszeni.
„Tam“, odrzekł pan Tupman, „na dachu tego domu“.
I rzeczywiście, w szerokim dymniku pan Winkle i pani Pott siedzieli wygodnie na krzesłach, poruszając chustkami, by dać się poznać; pan Pickwick odpowiedział na ten komplement, posławszy damie ręką całusa.
Wybory jeszcze się nie zaczęły, a ponieważ bezczynny tłum jest wogóle usposobiony do wesołości, ten czyn filozofa wystarczył, by się posypały tysiące żartów.
„Hej! Stary lisie! Czy to pięknie umizgać się do kobiet?“
„O! Co za grzesznik!“
„Nosi okulary, by lornetować zamężne kobiety!“
„Łotr! Mizdrzy się przez szkła!“
„Pilnuj swojej żony, Pott!“
A za każdym takim dowcipem następował wielki wybuch śmiechu.
Ponieważ konceptom tym towarzyszyły szkaradne porównywania pana Pickwicka do starego kozła i inne tym podobne, i ponieważ prócz tego zmierzały one do pokrzywdzenia honoru niewinnej damy, oburzenie naszego bohatera było niesłychane; ale gdy w tej samej chwili wezwano do uciszenia się, pan Pickwick poprzestał na rzuceniu na tłum wzroku pogardy i litości, co wywołało jeszcze większy śmiech.
„Cicho!“ ryknęli asystenci burmistrza.
„Whiffin, wezwij, by się uciszono“, zawołał burmistrz z pompatyczną miną, odpowiadającą jego wzniesionemu stanowisku. Wezwany, powolny temu rozkazowi, wykonał drugi koncert na dzwonie, poczem pewien gentleman z tłumu krzyknął na całe gardło: „Fifine!“ co spowodowało nowy wybuch śmiechu.
„Gentlemani!“ rzekł burmistrz, nadając możliwie największą donośność swemu głosowi, „gentlemani! Bracia! Obywatele miasta Eatanswille! Zebraliśmy się dziś tu dla wyboru nowego reprezentanta na miejsce ostatniego naszego...“
Tu burmistrzowi przerwał głos z tłumu:
„Wszelkiej pomyślności panu burmistrzowi! Niech zawsze przebywa pomiędzy gwoźdźmi i rądlami, na których zrobił majątek“.
Ta aluzja do handlowych przedsięwzięć mówcy spowodowała huragan wesołości, który, przy akompaniamencie dzwonu, nie pozwolił słyszeć ani słowa z przemówienia burmistrza, wyjąwszy jednak ostatni frazes, którym dziękował słuchaczom za uprzejmą uwagę, z jaką go wysłuchano. To wyrażenie wdzięczności przyjęte zostało nowym wybuchem wesołości, trwającym około kwadransa.
Słuszny, wychudzony gentleman w białej sztywnej chustce, okrutnie krępującej mu szyję, wystąpił wtedy na arenę, wśród przerywań tłumu, radzącego mu, by posłał kogo do domu po głos, który zapewne zapomniał pod poduszką. Gentleman ten prosił o pozwolenie przedstawienia właściwej i odpowiedniej osoby dla reprezentowania w parlamencie wyborców eatanswillskich; a gdy oświadczył, że osobą tą był Horacjusz Fizkin z Fizkin-Loge pod Eatanswillem, fizkiniści poczęli klaskać, a slumkeyiści szemrać tak długo i hałaśliwie, że polecający kandydata zamiast przemawiać, mógł śpiewać jakąkolwiek pijacką piosnkę i niktby się tego nie domyślił.
Gdy już przyjaciele Horacjusza Fizkina esq. zrobili użytek ze swego prawa pierwszeństwa, wystąpił mały choleryczny człowieczek, o twarzy czerwonej jak goździk, także w tym celu, by wymienić inna właściwą i odpowiednią osobę do reprezentowania w parlamencie wyborców eatanswillskich; ale natura tego człowieka była zanadto wrażliwa, by mu mogła pozwolić spokojnie przepłynąć między falami głosów tłumu... Po kilku okresach figurycznej wymowy, choleryczny gentleman począł piorunować na przerywających mu, a potem rozpoczął kłótnię z gentlemanami znajdującemi się w hustings. Natenczas ze wszech stron powstał hałas, co zniewoliło go do wyrażenia swych uczuć za pomocą pantominy; wreszcie ustąpił miejsca innemu mówcy, który miał polecone popieranie wniosku przedmówcy. Ten w ciągu pół godziny wygłaszał mowę pisaną, której żadna już wrzawa nie zdołała zaszkodzić, bo zawczasu przesłał ją w odpisie do „Gazety Eatanswillskiej“, gdzie przedrukowano ją co do słowa.
Nakoniec ukazał się Fizkin esq. z Fizkin-Loge pod Eatanswillem w celu przemówienia do wyborców, ale natychmiast muzykanci, wynajęci przez szanownego Samuela Slumkey, zaczęli wykonywać ze szczególną siłą jakąś fanfarę. Odwzajemniając się za tę atencję, tłum żółty począł walić po głowach i plecach tłum błękitny: tłumowi błękitnemu zachciało się znów uwolnić się od niedogodnego sąsiedztwa tłumu żółtego i wskutek tego wywiązała się bójka, którą napróżno usiłowalibyśmy opisać. Sam burmistrz nie zdołał położyć jej końca; nic także nie pomogło wydanie dwunastu konstablom rozkazu pochwycenia głównych wichrzycieli, których było najmniej dwudziestu pięciu; zamieszanie nie ustawało. Wśród tego harmidru Horacjusz Fizkin esq. z Fizkin-Loge i przyjaciele jego dawali się coraz więcej opanowywać złości; Horacjusz Fizkin tonem wyzywającym zapytał swego przeciwnika, Samuela Slumkey ze Slumkey-Hall, czy muzykanci ci grają z jego rozkazu. A gdy szanowny Samuel Slumkey ze Slumkey-Hall odmówił odpowiedzi na to pytanie, Horacjusz Fizkin esq. z Fizkin-Loge pokazał pięść szanownemu Samuelowi Slumkey ze Slumkey Hall i wskutek tego krew szanownego Samuela Slumkey zawrzała i wyzwał na śmiertelny bój Horacjusza Fizkina esq. z Fizkin-Loge.
Burmistrz, ujrzawszy to pogwałcenie wszystkich obowiązujących ustaw i wszystkich zasad, zarządził nową fantazję na dzwonie i oświadczył, że obowiązek nakazuje mu zawezwać przed siebie Horacjusza Fizkin esq. z Fizkin-Loge i szanownego Samuela Slumkey ze Slumkey Hall do złożenia przysięgi, iż nie naruszą pokoju Jej Królewskiej Mości. Wskutek takiej strasznej groźby, wdali się w sprawę przyjaciele dwóch kandydatów i gdy oba stronnictwa wykłóciły się należycie, po upływie trzech kwandransów Horacjusz Fizkin esq. przyłożył rękę do kapelusza, spoglądając na szanownego Samuela Slumkey; szanowny Samuel Slumkey przyłożył rękę do kapelusza, spoglądając na Horacjusza Fizkin esq. — muzykanci przestali grać, tłum poczęści uspokoił się i Horacjusz Fizkin mógł dalej mówić.
Mowy obu kandydatów, chociaż różniące się co do wszystkich innych punktów, zgadzały się w tem, że oddawały należny i rozrzewniający hołd zasługom i szlachetności wyborców eatanswillskich. Każdy z kandydatów wynurzył głębokie swe przekonanie, iż nigdy nie istniało w świecie zgromadzenie ludzi bardziej niezależnych, oświeconych, bardziej patrjotycznych, cnotliwych, bezinteresownych nad tych, którzy przyrzekli głosować za nim; każdy dał niejasno do zrozumienia, iż podejrzewa wyborców przeciwnego stronnictwa o pozostawanie pod wpływem brudnych motywów i oddawanie się poniżającemu nałogowi pijaństwa, co czyni ich zupełnie niegodnymi wykonywania funkcyj, powierzonych ich honorowi dla dobra ojczyzny. Fizkin objawił gotowość spełnienia wszystkiego, co mu zostanie zaproponowane; Slumkey oświadczył, iż nie uczyni nic z tego, co będzie żądane. Jeden i drugi podnieśli to, że rolnictwo, przemysł, handel i pomyślność Eatanswillu zawsze droższe będą ich sercu nadewszystko w świecie. Każdy, nakoniec, był szczęśliwy, iż mógł oświadczyć, że dzięki zaufaniu, jaskie pokłada w rozsądku wyborców, pewny jest swego wyboru.
Po tych przemowach rozpoczęto głosowanie przez podniesienie rąk; burmistrz zawyrokował na korzyść szanownego Samuela Slumkey ze Slumkey-Hall; Horacjusz Fizkin z Fizkin-Loge zażądał głosowania imiennego: wskutek tego zarządzone zostało głosowanie imienne. Następnie przegłosowano podziękowanie burmistrzowi za takt okazany w przewodniczeniu, a burmistrz podziękował zgromadzonym, życząc z całego serca, ażeby krzesło przewodniczącego nie było czczym wyrazem, ponieważ stał przez cały czas trwania czynności. Pochody znowu się uporządkowały i powozy zwolna potoczyły się pomiędzy tłumem, który to klaskał, to gwizdał, według tego, co mu nakazywało jego usposobienie lub kaprys.
Przez cały czas głosowania, miasto było w stanie jakiegoś gorączkowego entuzjazmu. Wszystko odbywało się w sposób najliberalniejszy. Napoje spirytusowe były szczególnie tanie we wszystkich szynkach. Po mieście roznoszono nosze dla dogodności wyborców, którzyby doznali chwilowego zawrotu głowy, ponieważ przez cały czas trwania walki wyborczej ten rodzaj choroby rozwijał się pomiędzy głosującymi z zadziwiającą i przerażającą szybkością; często widywano ich leżących na bruku w stanie zupełnej bezwładności. W ostatnim dniu mała tylko liczba wyborców jeszcze nie głosowała. Byli to ludzie oględni, kalkujący, jeszcze nie przekonani należycie dowodami stronnictw, chociaż odbywali liczne konferencje z jednem i drugiem. Na godzinę przed zamknięciem głosowania, pan Perker upraszał o zaszczyt prywatnego porozumienia się z tymi szlachetnymi i inteligentnymi patrjotami. Argumenty, jakich użył, były krótkie, ale skuteczne. Ci, którzy się spóźnili, poszli głosować wszyscy razem, a gdy tego dokonali, szanowny Samuel Slumkey ze Slumkey-Hall wyszedł z urny wyborczej.

Rozdział czternasty.
Zawierający krótkie opisanie towarzystwa zgromadzonego pod „Srebrnym pawiem“, a przytem historję opowiedzianą przez komiwojażera.

Po napatrzeniu się na walki i kłopoty życia politycznego, zawsze z nową przyjemnością zwracamy następnie uwagę na spokój życia prywatnego. Chociaż w rzeczywistości pan Pickwick nie bardzo się trzymał tej lub owej partji, roznamiętniał go jednak do pewnego stopnia entuzjazm Potta, jak to widzimy z opisu czynności wyborczych, któreśmy opowiedzieli według jego pamiętnika. Podczas gdy pan Pickwick tem był zajęty, pan Winkle nie pozostawał bezczynny. Poświęcał on cały swój czas przechadzkom i małym romantycznym wycieczkom z panią Pott, gdyż, jak tylko nadarzała się sposobność, miła ta dama nie zaniedbywała szukać ulgi w nudnej jednostajności, na którą narzekała tak gorzko. Gdy pan Pickwick i pan Winkle w ten sposób zupełnie zaaklimatyzowali się w domu redaktora, panowie Tupman i Snodgrass musieli z konieczności radzić sobie jak mogli. Niewiele zajmując się sprawami publicznemi, dla urozmaicenia wolnych chwil, musieli uciekać się do rozrywek, jakie można było znaleść pod „Srebrnym pawiem“. Rozrywki te stanowiła niewinna gra w karty na pierwszem piętrze i gra w kręgle na tylnem podwórzu. Dzięki poświęceniu Sama, podróżni nasi zostali stopniowo wtajemniczeni w sposoby takiego przepędzenia czasu, daleko bardziej abstrakcyjne, aniżeli przypuszczają ludzie pospolici. W ten sposób skracali długie godziny bezczynności, chociaż po większej części pozbawieni byli towarzystwa pana Pickwicka. Zwłaszcza wieczory pod „Srebrnym pawiem“ szczególnie podobały się dwom przyjaciołom i miały dla nich tyle ponęt, iż mieli dość sił, by oprzeć się usilnym zaproszeniom wymownego, chociaż gadatliwego dziennikarza. Wieczorami mianowicie w kawiarni hotelowej zbierało się kółko oryginałów, których charaktery i maniery dawały panu Tupmanowi szerokie pole do spostrzeżeń, a mowy ich i czyny zwykle notował pan Snodgrass.
Większość ludzi zdaje sobie po największej części sprawę z tego, co rozumie się przez kawiarnię. Kawiarnia pod „Srebrnym pawiem“ nie wyłamała się z pod ogólnych reguł. Był to wielki pokój, którego skąpe umeblowanie wyglądało niewątpliwie lepiej, gdy było nowe. Ciekawa kolekcja krzeseł, o kształtach dziwacznych a rozmaitych, ustawiona była dokoła wielkiego stołu na środku sali i dokoła mnóstwa małych stołów okrągłych, kwadratowych i trójkątnych, podłoga zaś pokryta była tureckim dywanem, którego rozmiary miały się tak do powierzchni pokoju, jak damska chusteczka po podłogi hallu. Ściany ozdobione były trzema wielkiemi mapami geograficznemi i szeregiem rozmaitych płaszczów pozawieszanych na kołkach. Na kominku leżała książka pocztowa, historja hrabstwa Kent bez okładek, śmiertelne szczątki pstrąga w szklanej trumnie i drewniany kałamarz z kawałkiem pióra i połową opłatka do pieczętowania. Bufet miał zaszczyt dźwigać mnóstwo rozmaitych przedmiotów, pomiędzy któremi szczególną uwagę zwracały: bardzo brudny gąsior, dwa czy trzy bicze, tyleż płaszczów podróżnych, noże, widelce, a przedewszystkiem musztarda. Nakoniec atmosfera zgęszczona dymem tytuniowym nadawała brunatną barwę wszystkim przedmiotom, głównie zaś czerwonym i zapylonym firankom, smutno wiszącym u okien.
Tam to panowie Tupman i Snodgrass pili i palili tytoń wieczorem po wyborach, wraz z wielu innymi chwilowymi mieszkańcami zajazdu.
„No, panowie“, zawołał ex abrupto słuszny i barczysty mężczyzna, około czterdziestki, posiadający jedno tylko, ale czarne oko, błyszczące złośliwością i dobrym humorem. „No panowie! Nasze szlachetne zdrowie! Zawsze taki toast wznoszę w kompanji, ale w głębi mej duszy piję za zdrowie Marji. Prawda, Marjo?...“
„Daj mi pan pokój! Szkaradny pan jesteś“ odpowiedziała służąca, której widocznie pochlebił ten komplement.
„Nie odchodź, Marjo“, zaczął znowu jednooki.
„Daj mi pan pokój, jest pan impertyment“.
„Nie płacz, gdy będziesz zmuszona mnie porzucić, Marjo“, mówił dalej mężczyzna o jednem oku, gdy dziewczyna wychodziła z pokoju; „zaraz pójdę cię odszukać, nie martw się moja droga...“ Mówiąc to, mrugnął samotnem okiem w stronę kompanji, ku wielkiemu zadowoleniu pewnego podeszłego gentlemana z glinianą fajką i twarzą, jednakowo zakopconemi.
„Kobiety, to dziwne stworzenia“, rzekł człowiek z twarzą zakopconą po chwili milczenia.
„O! Wielka prawda!“ zawołał inny jegomość o twarzy miedzianorudej, ukrytej poza cygarem.
Po tych filozoficznych uwagach, nastąpiło znów milczenie.
„A jednak, wiecie panowie, są na świecie rzeczy dziwniejsze niż kobiety“, zaczął znów człowiek o jednem czarnem oku, nakładając z powagą ogromnych rozmiarów holenderską fajkę.
„Czy pan żonaty?“ zapytała zakopcona twarz.
„O ile wiem, nie“.
„Domyślałem się“.
Mówiąc to człowiek o zakopconej twarzy wpadł w wielką wesołość, spowodowaną własną odpowiedzią; naśladował go w tem gentleman o głosie łagodnym i spokojnej twarzy, który uważał za swój obowiązek przytakiwać każdemu zapatrywaniu.
„A jednak, panowie“, rzekł poetyczny pan Snodgras, „kobiety są rozkoszą i radością naszego istnienia“.
„To prawda“, odpowiedział gentleman o łagodnej twarzy.
„Kiedy są w dobrym humorze“, dodała twarz okopcona.
„O! Wielka prawda“, rzekł gentleman łagodny.
„Odrzucam to zastrzeżenie!“ zaczął znów pan Snodgrass, którego myśli nagle przeniosły się do Emilji Wardle. „Odrzucam je z pogardą. Pokażcie mi mężczyznę, któryby powiedział cokolwiek przeciw kobietom, a ja śmiało oświadczę, że nie jest mężczyzną“. Wymawiając te wyrazy, pan Snodgrass wyjął z ust cygaro i gwałtownie uderzył w stół zaciśniętą pięścią.
„Tęgi argument!“ rzekł łagodny gentleman.
„Zawierający twierdzenie, któremu zaprzeczam“, przerwała twarz okopcona.
„I w tem, co pan mówisz, jest także bez wątpienia wiele prawdy“, odrzekł łagodny.
„Zdrowie pańskie!“ zaczął znów kupiec o jednem oku, zwracając się przyjaźnie do pana Snodgrassa.
Pickwickista odpowiedział na tę grzeczność jak należało.
„Lubię słyszeć dobre argumenty“, mówił dalej komiwojażer, „argumenty dobitne, jak pański. To bardzo budujące. Ale ta mała dyskusja o kobietach przypomina mi pewną historię, którą słyszałem od mego wuja. I dlatego to właśnie powiedziałem przed chwilą, iż są na świecie rzeczy dziwniejsze niż kobiety“.
„Chciałbym usłyszeć tę historję“, rzekł gentleman o miedzianorudej twarzy poza cygarem.
„Naprawdę?“ zapytał komiwojażer i począł palić fajkę z wielką gwałtownością.
„I ja także“, dodał pan Tupman, który po raz pierwszy przemówił, a zawsze chętnie powiększał bagaż swego doświadczenia.
„I pan także? Dobrze! Opowiem ją panom. Ale to nie warte zachodu, bo jestem pewny, że nie dacie jej wiary“.
Podczas gdy kupiec mówił to, jego samotne oko mrugało szczególnie tajemniczo.
„Jeżeli pan mię zapewni, że prawdziwa, to, naturalnie, będę wierzył“, rzekł pan Tupman.
„Dobrze, pod tym warunkiem opowiem ją. Czyście słyszeli kiedy o handlowym domu Bilson i Slum? Zresztą czyście słyszeli czy nie, to mniejsza, gdyż panowie ci dawno już usunęli się od interesów. Już minęło ośmdziesiąt lat od czasu, jak historia ta wydarzyła się pewnemu komiwojażerowi tego domu; był on bliskim przyjacielem mego wuja, a wuj mój opowiadał ją mi prawie temi samemi słowami, jak ją teraz usłyszycie. Dał jej tytuł:

Opowieść komiwojażera.

Pewnego wieczora w zimie, w chwili gdy zmrok zapadał, możnaby było widzieć na drodze, przechodzącej przez płaszczyznę Marlborough, jednokonkę a w tej jednokonce człowieka, popędzającego swą zmęczoną klacz. Mówię, że możnaby było widzieć i nie ulega żadnej wątpliwości, że widzianoby, gdyby tylko przechodziła tamtędy jakaś osoba, któraby nie była ślepa. Ale było tak zimno, ciemno i słotno, że, wyjąwszy deszcz, który padał, ani psa nie było na dworze. Jeżeliby jaki komiwojażer z tych czasów spotkał był tę małą jednokonkę z czarnem pudłem i czerwonemi kołami, tę klacz bulaną, długonogą i kapryśną, — od pierwszego rzutu oka powiedziałby, że powożącym tym ekwipażem był niezawodnie Tom Smart, z wielkiego domu handlowego Bilson i Slum z Cateaton-Street w City, ale ponieważ nie było tam żadnego komiwojażera w pobliżu, nikt więc nie wiedział, dlaczego Tom Smart, jego czarna jednokonka, czerwone koła i kapryśna klacz jednostajnie kusztykali teraz razem, zachowując tę tajemnicę, od której niktby zresztą nie zmądrzał. Nawet na tym smutnym świecie wiele jest miejsc, nierównie weselszych, aniżeli płaszczyzna Marlborough, gdy wieje wiatr gwałtowny. Jeżeli dodacie do tego ponury wieczór zimowy, drogę błotnistą i nierówną, deszcz zimny i gęsty, i drogą doświadczenia sprawdzicie to wszystko na własnej osobie, to pojmiecie całą siłę obrazu.
Wiatr nie wiał ani w oczy, ani ztyłu, chociaż i to już źle, ale wpoprzek drogi, ukośnie pędząc deszcz, jak linie nakreślone w naszych zeszytach, byśmy należycie pochylali litery. Gdy na chwilę przycichł, podróżnik poczynał sobie roić że, wycieńczony gwałtownością, (wiatr nie podróżnik) ustał na koniec. Ale puff! i znowu zaczynał ryczeć i świstać w oddali, staczać się z pagórków, gnać po płaszczyźnie i, przybliżając się ze wzrastającą gwałtownością, wirować dokoła bryczki i konia, ciskać w oczy i w uszy kłębami ostrego i zimnego deszczu, wilgotny i lodowaty swój oddech wdmuchiwać aż do szpiku kości, potem popędziwszy dalej, ryczeć i gwizdać, jakby naigrawając się z ludzkiej słabości i pyszniąc się swoją potęgą.
Bułana klacz babrała się w błocie, zwiesiwszy uszy i od czasu do czasu potrząsając głową, zapewne dla wyrażenia wstrętu, jakiem przejmowało ją w najwyższym stopniu nieuprzejme zachowanie się żywiołów. Ale ciągle szła dobrym krokiem. Wtem, usłyszawszy nadlatujący zdala wicher, zatrzymała się nagle, rozstawiła cztery nogi i mocno oparła się o grunt, by nie być zdmuchniętą. Widocznie wskutek specjalnej łaski Opatrzności tak sobie postąpiła, gdyż bryczka była tak lekka, Tom Smart tak drobny, a kapryśna klacz tak zmęczona, że raz pochwyceni przez huragan, wszystko troje niezawodnie potoczyliby się, jedno przez drugie, aż do samych krańców ziemi, albo tam, gdzieby ich wiatr zagnał. Otóż, przyjmując jedno czy drugie przypuszczenie, bardzo jest prawdopodobne, że w obu wypadkach ani kapryśna klacz, ani Tom Smart, ani szara jednokonka o czerwonych kołach, nigdyby się już wówczas na nic zdać nie mogli.
„Na moje strzemiączka i moje faworyty”! zawołał Tom Smart (miewał on czasami brzydki zwyczaj klęcia), „na moje strzemiączka i moje faworyty!” zawołał Tom. „Jeśli to nie piękny czas, to niech mnie djabli roztrzęsą!”
Zapytacie mię zapewne, dlaczego Tom Smart, który i tak już był dostatecznie roztrzęsiony, wyraził życzenie, by został raz jeszcze poddany podobnemu procesowi. Nie wiem dlaczego, wiem tylko, że Tom Smart tak się wyraził, a przynajmniej opowiadał memu wujowi, że się tak wyraził, co na jedno wychodzi.
„Niech mnie djabli roztrzęsą!” rzekł Tom Smart, a klacz chrapnęła, jak gdyby najzupełniej podzielała to zdanie.
„No, stara!” zaczął znów Tom, głaszcząc jej szyję końcem bicza, „niedaleko ujedziemy tej nocy. Zatrzymajmy się lepiej w pierwszej z brzegu oberży. A więc, moja stara, im prędzej pobiegniesz, tem prędzej będzie koniec temu utrapieniu. Hej! hej! Wio! Wio!”
Czy kapryśna klacz do tego stopnia przywykła do głosu swego pana, iż rozumiała jego myśli, czy też uważała, że zimniej jest stać na miejscu, aniżeli iść, tego powiedzieć nie mogę; ale to pewna, że, zaledwie Tom przestał mówić, podniosła uszy i poczęła biec. Kłusowała tak szybko i tak wstrząsała jednokonką, iż Tom co chwila oczekiwał, kiedy czerwone koła rozsypią się a on sam wpadnie w rozmokłą ziemię. Chociaż dobrze powoził, nie był jednak w stanie wstrzymać jej biegu, aż do chwili, w której zmyślne stworzenie samo zatrzymało się przed oberżą na prawo od drogi, około dwóch mil od pagórków Marlborough.
Podróżny nasz, kładąc bicz i oddając lejce parobkowi stajennemu, uważnie wpatrywał się w dom. Był to dziwny, stary budynek z małych kamieni ciosowych, ujętych w belki składane na krzyż. Okna z ostremi daszkami wychodziły na drogę, drzwi były niskie, a żeby wejść do domu, trzeba było zejść pod ciemny ganek po dwóch dość stromych schodach, zamiast iść do góry, jak się to teraz praktykuje. Ale pomimo to, oberża miała przyjemny wygląd; z okna w sali wybiegało wesołe światło, łyskające na drodze aż do przeciwległego płotu; i inne jeszcze światło, to drżące i słabe, to żywe i jasne, błyszczało z poza zasuniętych firanek okna tejże sali: miła wskazówka, że paliło się na kominie. Rozpatrzywszy się w tych drobnych znamionach okiem doświadczonego podróżnika, Tom zeskoczył tak lekko, jak tylko mu pozwalały nawpół przemarzłe członki, i wszedł do domu.
Nie upłynęło kilka minut, a już siedział w sali, naprzeciw bufetu, koło dobrego ogniska na który składała się mała miara węgla kamiennego i chrustu w takiej ilości, że można było zrobić zeń dziesięć bardzo przyzwoitych pęków. Paliwo to, nawalone do połowy komina, skrzyło się, trzaskało i buchało z hałasem, któryby wystarczył do rozgrzania serca każdego rozsądnego człowieka. Miłe to było ale nie na tem koniec: oto zwinna, młoda dziewczyna, bystrooka i o zgrabnej nóżce, rozścielała na stole obrus doskonałej białości. Więcej jeszcze: Tom z nogami w pantoflach wspartemi na kominie, plecami zwrócony do otwartych drzwi, widział w zwierciadle nad kominkiem prześliczną perspektywę bufetu, z ponętnym szeregiem serów, szynek, wędlin i butelek ze złotemi napisami, słojów z marynatami i konserwami, a wszystko to ustawione było na półkach w sposób nadzwyczaj nęcący. Otóż wszystko to było bardzo ponętne; ale jeszcze i nie na tem koniec, bo za bufetem zasiadła do herbaty ponętniejsza nad wszystko wdówka, przy najpiękniejszym małym stoliczku, obok najcudniejszego ognia, jaki sobie można wyobrazić, a wdówka ta, mająca zaledwie czterdzieści osiem lat i o twarzy tak pociągającej jak bufet sam, była widocznie panią i właścicielką oberży, najwyższą władczynią wszystkich tych uroczych posiadłości. Na nieszczęście był i brzydki cień na tym pięknym obrazie, a mianowicie słuszny mężczyzna, bardzo słuszny, w brunatnym surducie z ogromnemi metalowemi guzikami, czarnemi wąsami i takiemiż kręconemi włosami. Pił herbatę obok wdowy i, jak można było odgadnąć bez wielkiej domyślności, znajdował się na prostej drodze do owładnięcia samą wdówką, wmówiwszy w nią, by mu oddała na wieczne czasy przywilej zasiadania za tym bufetem.
Z charakteru Tom nie był bynajmniej ani cholerykiem, ani zazdrosnym; a jednak, z tego czy z owego powodu, słuszny mężczyzna w brunatnym surducie wzburzył mu nieco żółć, która stanowiła także część jego jestestwa. Szczególnie gniewało go to, że od czasu do czasu dostrzegał w zwierciadle pewne czułości, niewinne ale czułe, wymieniane między wdówką i słusznym mężczyzną, które były widocznym dowodem, że wysoki mężczyzna cieszył się względami damy i to w stopniu odpowiadającym jego wzrostowi. Tom lubił gorący grog, mogę nawet powiedzieć, iż go bardzo lubił, to też upewniwszy się, że klacz jego ma dobry owies i dobrą podściółkę, podjadłszy sobie tak, że nie zostawił ani kawałka z doskonałej przekąski, którą mu wdówka przyrządziła własnemi rękami. Tom zażądał szklanki grogu, na próbę. Otóż, jeżeli było coś, w całym zakresie sztuki kuchennej, co wdówka umiała przyrządzić lepiej niż inne, to był to właśnie ten artykuł. Pierwsza szklanka tak szczęśliwie przypadła do gustu Tomowi, iż nie omieszkał zażądać drugiej. Poncz gorący, panowie, jest to rzecz bardzo przyjemna we wszystkich okolicznościach; ale w tej starej sali, tak czyściutkiej, przed tak wesołym ogniem, przy szumie wiatru ryczącego na dworze tak, że aż trzeszczało wiązanie starego domu, Tom uznał swój poncz za bezwzględnie doskonały. Zażądał trzeciej szklanki, potem czwartej, potem piątej; nie wiem z pewnością, czy nie kazał nawet dać sobie jeszcze jednej po tej ostatniej. Jakkolwiek było, im więcej pił ponczu, tem bardziej oburzał się na słusznego mężczyznę.
„Co za piekielny bezwstyd!“ pomyślał Tom w duchu; „co ten pysk szkaradny ma tu do czynienia za tym ślicznym bufetem? Gdyby wdówka miała choć trochę dobrego smaku, niezawodnie znalazłaby sobie przystojniejszego chłopca“.
Tu oczy Toma przestały patrzeć w zwierciadło i zwróciły się ku szklance z ponczem. Wychylił ją, bo poczynał być sentymentalny i kazał podać sobie drugą.
Smart, moi panowie, zawsze odczuwał wielką skłonność do trybu życia właściwego oberżom. Od dawna już marzył o tem, jakby zasiadał za bufetem należącym do niego, w długim, zielonym surducie, aksamitnych spodniach z lampasami i butach z wykładanemi cholewami. Miał też wysoką ambicję prezydowania przy ucztach; sądził, że przemawiałby bardzo pięknie w sali jadalnej, będącej jego własnością, i że znakomity dawałby przykład współbiesiadnikom, pijąc nieustraszenie. Wszystko to nagle ujrzał w myśli, gdy pociągnął ponczu przy kominku i czuł się rzetelnie oburzony na słusznego mężczyznę, który zdawał się być na drodze do pozyskania tego pięknego domu, podczas gdy on, Tom Smart, dziś był od niego dalej niż kiedykolwiek. Wskutek tego, zapytując sam siebie przy dwóch ostatnich szklankach, czy nie ma prawa pokłócić się ze słusznym mężczyzną za to, że tak wkradł się w łaski smacznej wdówki, Tom Smart doszedł ostatecznie do tej konkluzji, niezbyt zadawalniającej, że był biedakiem, którym pomiatano, którego prześladowano i że najlepiej będzie, jeżeli pójdzie spać.
Przystojna dziewczyna poszła przed Tomem po szerokich schodach; ręką osłaniała świecę, by ja zabezpieczyć od przeciągu powietrza, które w starych budynkach, tak nieregularnych jak opisana oberża, znalazłoby tysiąc sposobów do pobujania płomieniem, nie mając właściwie zamiaru zgaszenia świecy. A jednak świeca zgasła, co dało nieprzyjaciołom Toma Smart powód do utrzymywania, że to on, a nie wiatr, zgasił świecę i że, pod pozorem zapalenia jej, pocałował służącą. Tak czy owak, dość, że świeca została na nowo zapalona i Tom został doprowadzony przez labirynt korytarzy do apartamentu, przygotowanego na jego przyjęcie. Młoda dziewczyna powiedziała mu dobranoc i zostawiła go samego.
Znalazł się w ogromnym pokoju. Łóżko mogło służyć dla całego bataljonu: dwie dębowe, poczerniałe szafy mogłyby objąć bagaże niewielkiej armji: ale co najwięcej pociągnęło uwagę Toma, to szczególnego rodzaju fotel z wysokiem oparciem, miną napuszoną, rzeźbiony w sposób najdziwaczniejszy, obity czerwonym adamaszkiem w wielkie liście, gdy nogi jego starannie były owinięte w małe, czerwone worki, jak gdyby miał podagrę w stopach.
Innym razem Tom powiedziałby poprostu, że ze wszystkich niezwykłych foteli, ten jest bardziej niezwykły, ale w fotelu tym było coś — nie mógł powiedzieć co mianowicie — coś, czego nigdy nie dostrzegł w żadnym meblu, coś, co przykuwało wzrok do niego. Tom siadł przy ogniu i więcej niż pół godziny trzymał oczy wlepione w ten fotel. Przeklęty stary grat! Pomimo największych wysiłków, nie mógł jednak nie patrzeć na niego...
„Słowo daję”, rzekł Tom, rozbierając się powoli i ciągle spoglądając na stary fotel, z tajemnicza miną stojący przy łóżku, „nigdy w życiu nie widziałem nic tak dziwacznego; nadzwyczajnie dziwny!” powtórzył Tom, którego myśli, dzięki ponczowi, odznaczały się wielką głębią. „Nadzwyczajnie dziwny!” I zwiesił głowę z miną znamionującą wielką mądrość i znów spojrzał na fotel; ale chociaż patrzał i patrzał, nic nie wypatrzył i nie zrozumiał. A więc wlazł do łóżka, okrył się ciepło i zasnął.
W pół godziny potem zerwał się ze snu, w którym widział mnóstwo słusznych mężczyzn i szklanek z ponczem. Pierwszym przedmiotem, który się ukazał jego rozespanej wyobraźni, był ów dziwny fotel.
„Nie chcę patrzeć na niego” rzekł Tom do siebie, starannie mrużąc oczy i siląc się wmówić w siebie, że zaśnie powtórnie. Niepodobna! Mnóstwo najdziwaczniejszych fotelów zaczęło tańczyć mu przed oczami, podnosić nogi, skakać jeden przez drugiego i broić tysiące podobnych figlów.
„Lepiej już widzieć jeden fotel rzeczywisty, aniżeli dwa albo trzy tuziny fotelów urojonych“, pomyślał Tom, wysuwając głowę z pod kołdry.
Przedmiot jego podziwu stal ciągle przed nim, fantastycznie oświetlony drżącym ogniem komina.
Tom ostro wpatrzył się w fotel i wkrótce dostrzegł, że zmienia on kształty. Rzeźba na grzbiecie przybrała rysy starczej i pomarszczonej twarzy ludzkiej, adamaszek w szerokie liście przeistoczył się w staroświecką kamizelkę, nogi wydłużyły się i ukazały w czerwonych pantoflach, wreszcie sam fotel przedstawił się jako bardzo stary i bardzo brzydki gentleman z zeszłego wieku, trzymający się pod boki. Tom siadł na łóżku i przetarł oczy, by odpędzić złudzenie. Ale nie, fotel rzeczywiście był starym gentlemanem, i co więcej, począł mrugać okiem, spoglądając na Toma.
Tom, rozumie się, był śmiały, a oprócz tego miał w sobie pięć szklanek ponczu. Chociaż zrazu nieco wypadł z równowagi, ale poczuł wkrótce, że żółć mu się burzy, dostrzegłszy, że starożytny gentleman zerka na niego bezwstydnie. Wkońcu postanowił skończyć z tem i gdy tylko stara twarz poczęła szybciej mrugać, Tom rzekł tonem rozgniewanym:
„Poco, u licha, wyrabiasz wszystkie te grymasy?“
„Bo mi się tak podoba, Tomie Smart“, odrzekł fotel, albo stary gentleman, jak chcecie. I nie tylko, że nie przestał mrugać, ale jeszcze począł wyszczerzać zęby, jak stara, zgrzybiała małpa.
„Skąd znasz moje nazwisko, ty stary dziadku do orzechów?“ zapytał Tom, nieco zaniepokojony, chociaż chciał udawać zucha.
„No no, Tomie! Tak się nie mówi do solidnego hiszpańskiego mahoniu. Niech mię Bóg skarze! Nie godzi się tak traktować nawet prosty stołek olchowy“.
Mówiąc to stary gentleman miał minę groźną; Tom począł tchórzyć.
„Nie miałem zamiaru ubliżyć panu“, odpowiedział nierównie pokorniejszym tonem.
„Dobrze! dobrze!“ zawołał stary, „wierzę temu, Tomie, wierzę“.
„Panie!“
„Znam całą twoją historję, Tomie, znam całą. Nie jesteś bogaty, Tomie“.
„Prawda, ale skąd pan to wiesz?“
„Mniejsza o to. Słuchaj, Tomie, ty za bardzo lubisz poncz“.
Już Tom chciał oświadczyć, że od ostatnich swoich imienin nie brał kropli do ust, gdy oczy jego spotkały oczy fotela.
Tom zarumienił się i zmilczał.
„Tomie! Wdówka — to piękna kobiecina, smaczna kobiecina, co?“
Mówiąc to, stary wywrócił oczy, mlasnął językiem i podniósł jedną ze swych kruchych nóg z miną tak rozpustną, iż Tomowi nie w smak poszła podobna lekkomyślność, zwłaszcza w takim wieku.
„Tomie!“ zaczął znowu stary gentleman, „ja jestem jej opiekunem“.
„Czy tak?“
„Znałem jej matkę, Tomie, i babkę także. Szalała za mną. To ona uszyła mi tę kamizelkę“.
„Oho!“
„I te pantofle także!“ mówił dalej stary, podnosząc jeden ze swych worków. „Ale nie opowiadaj o tem, Tomie, nie chcę, by wiedziano, jak była do mnie przywiązana; mogłoby to doprowadzić do nieporozumień w rodzinie“.
Mówiąc to, stary rozpustnik miał minę tak bezwstydną, że Tom twierdził później, iż bez żadnego wyrzutu sumienia usiadłby na nim.
„Niegdyś szalały za mną kobiety. Niemało też piękności trzymałem na mych kolanach całemi godzinami! Cóż ty na to, Tomie?“
Stary gaduła zamierzał mówić dalej, pewno, by opowiedzieć którą z przygód swej młodości, gdy wtem dostał ogromnego napadu kaszlu.
„Dobrze ci tak, stary libertynie!“ pomyślał Tom, ale nie powiedział nic.
„Ach!“ odjęknął wreszcie stary; „teraz mię trapi choroba. Starzeję się, Tomie. Niedawno zrobiono mi szkaradną operację; wsadzono mi w grzbiet łatę. Była to okropna próba, Tomie“.
„Wyobrażam sobie“, rzekł Tom Smart.
„Ale nie o to idzie, Tomie; chcę, byś się ożenił z wdówką“.
„Ja, panie?“
„Ty“.
„Niech Bóg błogosławi twoje białe włosy!“ rzekł Tom (fotel zachował jeszcze część swego włosienia). „Ale ona mnie nie zechce“.
I Tom westchnął mimowolnie, bo pomyślał o bufecie.
„Eh, ba!“ rzekł stary gentleman stanowczo.
„Nie! Nie! Tu inny wiatr wieje; jest tam jakiś przeklęty łotr, ogromnego wzrostu, z czarnemi faworytami!“
„Tomie!“ odpowiedział stary uroczyście, „on się z nią nigdy nie ożeni!“
„O! Gdybyś był pan na dole, mój stary panie, to inaczejbyś mówił“.
„Ba, ba! Znam całą tę historję...“
„Jaką historję?“
„Całusy kradzione za drzwiami i tam dalej“, odrzekł starzec, spoglądając tak bezwstydnie, że aż krew w Tomie zawrzała; bo pytam się panów, czy jest co wstrętniejszego jak słyszeć człowieka w takim wieku, który powinienby zajmować się czemś właściwszem, a wyrażającego się w taki sposób?
„Wiem o tem, Tomie, niejedna robiła tak samo, ale koniec końców nic z tego nie wynikło“.
„Pan musiał w swoim czasie widzieć ciekawe rzeczy?“
„Może masz słuszność, Tomie“, odpowiedział stary, wykrzywiwszy się w sposób wielce skomplikowany, potem zaś, westchnąwszy głęboko, dodał. „Niestety! Jestem ostatni z rodu“.
„A miał pan liczną rodzinę?“ zapytał Tom Smart.
„Było nas dwunastu zuchów, dobrze zbudowanych, a prostych jak głoska I. To nie to, co wasze teraźniejsze pokurcze. A przytem tak nas wysztafirowano (chociaż nie powinienbym mówić tego o sobie), że aż serce się radowało“.
„Cóż się stało z innymi?“
Stary gentleman przyłożył łokieć do oka i odpowiedział smutno:
„Pomarli, Tomie, pomarli! Ciężka wypadła nam służba, a nie wszyscy mieli moje zdrowie. Podostawali reumatyzmu w nogach i rękach, tak, że poodnoszono ich do kuchni i innych szpitalów. Jeden z nich, wskutek długiej służby i złego obchodzenia się, tak się roztrząsł, iż postanowiono go spalić; przykry to koniec, Tomie“.
„Okropny!“ potwierdził Tom Smart.
Stary gentleman zamilkł. Walczył widocznie z naporem uczuć, po chwili zaś tak przemówił:
„Nie o to idzie, Tomie. Ten słuszny mężczyzna, to łotr i awanturnik. Gdyby ożenił się z wdówką, sprzedałby zaraz wszystkie ruchomości i drapnąłby. Cóżby potem nastąpiło? Zostałaby opuszczona, zrujnowana, a ja umarłbym z przeziębienia gdzieś, na tandecie...“
„Tak, ale...“
„Nie przerywaj mi, Tomie. O tobie mam zupełnie inne zdanie. Wiem, że gdybyś raz osiedlił się w szynku, tobyś go już nie porzucił, dopókiby była choć jedna kropla do wypicia“.
„Bardzo jestem panu wdzięczny za taką opinję“.
„Dlatego też“, mówił dalej stary gentleman dyktatorskim tonem, „dlatego też ty się z nią ożenisz, a nie on“.
„A któż mu w tem przeszkodzi?“ zapytał Tom żywo.
„Mała okoliczność: on ma już żonę“.
„Jakże tego dowiodę?“ zawołał Tom, napół wyskakując z łóżka.
„On nie domyśla się, że w prawej kieszeni spodni, znajdujących się w tej szafie, jest list jego nieszczęśliwej żony, która go zaklina, by powracał i dał jeść swoim sześciorgu... zapamiętaj to dobrze, Tomie, swoim sześciorgu dzieciom, samym niedorostkom jeszcze“.
Gdy stary gentleman uroczyście domawiał te wyrazy, rysy jego stawały się coraz mniej wyraźne a cała postać nikła zwolna. Oczy Toma jakby zaszły mgłą; staroświecka kamizelka gentlemana przeistoczyła się w adamaszkową poduszkę, czerwone pantofle w worki, nakoniec cała osoba przybrała postać starego fotela. W tej chwili ogień zgasł na kominie a Tom Smart upadł na poduszki i zasnął głęboko.
Poranek wyrwał go z letargicznego snu, który nim owładnął po zniknięciu starego gentlemana. Usiadł na łóżku i przez kilka minut napróżno starał się sobie przypomnieć wydarzenia poprzedniego wieczora. Wtem wszystko stanęło mu w pamięci. Spojrzał na fotel. Był to sobie zwykły, stary sprzęt gotycki, ponury i fantastyczny, ale trzeba było mieć wyobraźnię nierównie bujniejszą aniżeli Toma, by dopatrzeć się w nim jakiegoś podobieństwa do człowieka.
„Jak się masz, stary?“ zapytał Tom, odważniejszy już w dzień, jak to się wielu ludziom zdarza.
Ale fotel stał nieruchomy i nic nie odpowiedział.
„Brzydki ranek!“ mówił dalej Tom. Ani słowa. Fotel nie chciał się wdawać w pogawędkę.
„O jakiej to szafie mówiłeś?“ zapytał znów Tom.
To samo milczenie; fotel ani pisnął.
„Zresztą sam sobie poradzę“, pomyślał Tom; wyskoczył z łóżka i zbliżył się do jednej z szaf. Klucz był we drzwiach: przekręcił go i otworzył drzwi. W szafie wisiały spodnie; Tom wsunął rękę do kieszeni i wydobył list, o którym mówił mu stary gentleman.
„Szczególna historja“, rzekł Tom, spoglądając naprzód na fotel, potem na szafę, wkońcu na list, „dziwna historja“.
Ale choć patrzał i patrzał, niczego się nie dopatrzył; pomyślał więc, iż najlepiej zrobi, gdy się ubierze i bezzwłocznie skończy sprawę ze słusznym mężczyzną.
Zeszedłszy na dół, badawczym okiem pana obejrzał oberżę, myśląc, iż bardzo być może, że wszystkie te pokoje z tem, co zawierają, zostaną jego własnością. Słuszny mężczyzna stał przy ponętnym bufecie z rękami zalożonemi wtył, jakgdyby był u siebie. Uśmiechnął się do Toma z miną roztargnioną. Pospolity obserwator mógłby wnosić, iż uczynił to dlatego jedynie, by pokazać swe białe zęby; ale Tomowi wydało się, że to pycha tak się w nim uśmiecha, zaśmiał mu się więc prosto w oczy i przywołał gospodynię.
„Dzień dobry pani“, rzekł zamykając drzwi małego pokoiku, gdy weszła wdówka.
„Dzień dobry panu“, odrzekła dama, „co pan życzy sobie na śniadanie?“
Tom nic nie odpowiedział, bo myślał właśnie, jak tu rozpocząć interes.
„Jest doskonała szynka“, zaczęła znowu wdówka, „wyborny kapłon na zimno. Co mam przysłać panu?“
Po tych wyrazach Tom przestał rozmyślać a jego uwielbienie dla wdowy jeszcze bardziej wzrosło. „Miła osoba“, powiedział sobie w duszy, „przywidująca i uprzejma“.
„Pani“, zapytał, „kto jest ten mężczyzna, który siedział za bufetem?“
„Nazywa się Jinkins“, odrzekła wdówka, rumieniąc się cokolwiek.
„Wysoki mężczyzna...“
„Bardzo przystojny mężczyzna“, odpowiedziała wdówka, rumieniąc się jeszcze więcej, „i bardzo dobrze wychowany“.
„Hm!“ mruknął Tom.
„Czy pan życzy sobie czego?“ zapytała znowu wdówka, nieco zakłopotana zachowaniem się Toma.
„A życzę, życzę sobie“, odrzekł Tom. „Bądź pani tak dobra i usiądź na chwilę“.
Wdówka zdawała się być bardzo zdziwiona, ale usiadła; Tom usiadł przy niej. Nie wiem, jak się to stało, moi panowie, a mój wuj miał zwyczaj utrzymywać, że i sam Tom Smart tego nie wiedział; ale, w ten czy inny sposób, dłoń jego znalazła się w ręce wdówki i pozostała tam przez cały czas rozmowy.
„Moja kochana pani“, rzekł Tom, gdyż umiał przypodobać się; „moja kochana pani, doprawdy, że warta jesteś pani dobrego męża“.
„Mój panie!“ zawołała wdówka jak mogła najuprzejmiej, taki bowiem początek mowy był conajmniej niezwykły, by nie powiedzieć więcej, zwłaszcza jeżeli zważymy, że do wczorajszego wieczora nigdy nie widziała Toma.
„Nie jestem pochlebcą, kochana pani. Pani warta jesteś doskonałego męża, a kto nim zostanie, ten będzie bardzo szczęśliwym człowiekiem“.
Podczas gdy Tom to mówił, oczy jego mimowolnie oderwały się od oblicza wdówki i poczęły błąkać się po rozmaitych wygodnych sprzętach, otaczających go dokoła.
Wdówka przybrała minę jeszcze więcej zakłopotaną; zrobiła ruch, by wstać; ale Tom lekko uścisnął jej rękę, jakgdyby chciał ją powstrzymać — i pozostała. Wdowy, moi panowie, rzadko są lękliwe; tak utrzymywał mój wuj.
„Jestem panu bardzo zobowiązana za jego podchlebne zdanie“, rzekła uśmiechając się, „i jeżeli kiedy wyjdę zamąż...“
„Jeżeli?“ przerwał Tom, spoglądając na nią szelmosko prawym kątem swego lewego oka. „Jeżeli...“
„Otóż jeżeli pójdę zamąż, spodziewam się, że będę miała tak dobrego męża, jak go pan przedstawia“.
„To jest Jinkinsa?“
„Ależ panie!“ zawołała wdowa.
„No, no! Nie mów mi pani o nim, znam go...“
„Jestem pewna, iż wszyscy, którzy go znają, nie mogą o nim powiedzieć nic złego“, zaczęła znowu wdowa, nieco zaintrygowana tajemniczą miną Toma.
„Hm!“ mruknął komiwojażer.
Wdowa poczęła przypuszczać, że właśnie nadeszła pora rozpłakać się. Wyjęła więc chustkę i zapytała, czy Tom ma zamiar obrażać ją, czy sądzi, że przystoi jednemu gentlemanowi obmawiać drugiego gentlemana; dlaczego, jeżeli ma co powiedzieć, nie powie tego jej kawalerowi, jak mężczyzna mężczyźnie, zamiast przestraszać biedną kobietę i t. d.
„I jemu powiem parę słów“, odrzekł Tom. „Tylko chciałbym, byś pani przedtem mnie wysłuchała“.
„Dobrze! Mów pan“, odrzekła wdówka, uważnie patrząc mu w oczy.
„Zdziwię panią“, mówił dalej Tom, sięgając do kieszeni.
„Jeżeli tem, że Jinkins nie ma pieniędzy, to rzecz wiadoma — i nie ma pan potrzeby się trudzić“.
„Ba! To jeszcze nic! Ja także nie mam pieniędzy! Ale nie o to idzie“.
„Ach! Mój Boże! O cóż więc?“ zawołała biedna kobieta.
„Nie przestraszaj się pani“, rzekł Tom wyjmując list. „I nie krzycz pani“, ciągnął dalej, powoli rozwijając papier.
„Nie, nie! Tylko pokaż pan“.
„Czy nie zrobi się pani niedobrze i czy nie będzie żadnych podobnych ekstrawagancyj?“ pytał Tom.
„Nie, przyrzekam panu“.
„I nie rzuci się pani do wspólnej sali, by mu powiedzieć słowa prawdy?“ dodał Tom; „bo, widzi pani, nie warto się irytować“.
„Nie, nie, tylko daj mi pan ten list“.
„Oto jest“, odrzekł Tom Smart, kładąc papier na ręce wdówki.
Lamentacje biednej kobiety, gdy go przeczytała, mogłoby przebić kamienne serce. Tom zawsze miał serce czułe, to też zostało przebite na wylot. Wdówka rzuciła się na krzesło i załamała ręce.
„O zdrado! O przewrotności męska!“ zawołała.
„Tak, tak, kochana pani; ale uspokój się“.
„Nie! Nie chcę się uspokoić!!“ łkała wdówka. „Nigdy nie znajdę człowieka, któregobym tak kochała!“
„Owszem, owszem, kochana pani!“ zawołał Tom Smart, wylewając ogromny potok łez nad stroskaną kobietą. Potem, w uniesieniu współczucia, objął jej kibić, a wdówka, w przystępie boleści, uścisnęła mu rękę, spojrzała w oczy i uśmiechnęła się przez łzy. Tom pochylił się ku niej, spojrzał w oczy i także uśmiechnął się wśród płaczu.
Nie mogłem nigdy dowiedzieć się, czy w tej chwili pocałował wdówkę. Często mówił wujowi, że nie uczynił tego, ale ja mam w tym względzie wielką wątpliwość. Między nami mówiąc, panowie, przypuszczam, że ją pocałował.
Nie wiem, jak tam dalej było, dość, że Tom wyrzucił wysokiego mężczyznę za drzwi, a w miesiąc potem ożenił się z wdówką. Często widziano go potem, jak jeździł po okolicy w szarym kabrjolecie z czerwonemi kołami, aż po wielu latach usunął się od interesów i wyjechał z żoną do Francji, poczem dom zburzono“.
Po kupcu przemówił stary, ciekawy gentleman.
„Za pozwoleniem, czy mogę zapytać, co się stało ze starym fotelem?“
„Zauważono, że w dzień ślubu bardzo skrzypiał, ale Tom Smart nie umiał powiedzieć, czy z radości, czy też wskutek cielesnej niemocy. Zawsze jednak przypuszczał, że to z tego ostatniego powodu, bo więcej nie słyszano go już“.
„I wszyscy uwierzyli tej historji?“ zapytała twarz okopcona, nakładając fajkę.
„Wszyscy, wyjąwszy nieprzyjaciół Toma. Ci utrzymywali, że było to wszystko blagą. Inni mówili, że był pijany i że mu się to wszystko śniło“.
„A Tom Smart twierdził przeciwnie?“
„Rozumie się“.
„A wuj pana?“
„Zgadzał się z Tomem“.
„W takim razie obaj byli zuchy co się zowie“, rzekła zakopcona twarz.
„O! Zuchy“, odrzekł komiwojażer. „Prawdziwe zuchy“.

Rozdział piętnasty.
W którym znajduje się prawdziwy wizerunek dwóch osób dystyngowanych, i dokładny opis wielkiego śniadania w miejscu ich pobytu. Rzeczone śniadanie doprowadza do spotkania dawnych znajomych i do początku następnego rozdziału.

Sumienie pana Pickwicka wyrzucało mu, iż zaniedbał cokowiek swoich przyjaciół pod „Srebrnym pawiem“. Właśnie gdy rano, na trzeci dzień po wyborach, zamierzał ich odwiedzić, wszedł jego wierny sługa i wręczył mu bilet wizytowy, na którym znajdował się następujący napis gotyckiemi literami:

PANI LEO HUNTER
Pieczara. Eatanswill

„Osoba czeka“, rzekł Sam lakonicznie.
„Czy tylko o mnie pyta?“
„O pana, osobiście i bez zastępstwa, jak mówił tajny sekretarz djabła, gdy przyszedł po doktora Fausta“, brzmiała odpowiedź Sama Wellera.
„A więc to gentleman?“ zapytał pan Pickwick.
„Jeżeli to nie jest gentleman, to przynajmniej bardzo staranne jego naśladownictwo“, odparł Sam.
„Ależ to bilet wizytowy damy“.
„A pomimo to wręczył mi go mężczyzna. Czeka w salonie i mówi, że musi widzieć się z panem, choćby miał czekać cały dzień“.
Dowiedziawszy się o tem postanowieniu, pan Pickwick zeszedł do salonu. Siedział tam człowiek o dostojnej minie, który, ujrzawszy naszego filozofa, wstał i przemówił tonem głębokiego szacunku:
„Pan Pickwick, jak sądzę?“
„Tak jest, panie“.
„Pozwól mi pan na ten zaszczyt, że uścisnę jego rękę. Pozwól mi pan ją uścisnąć“, rzekł dostojnie wyglądający mężczyzna.
„Z przyjemnością“, odrzekł pan Pickwick.
Nieznajomy, uścisnąwszy podaną mu rękę, tak mówił dalej:
„Panie! Sława mówi o panu, jako o uczonym badaczu starożytności. Rozgłos jego odkryć obił się o uszy pani Hunter, żony mojej, panie; ja jestem mąż, także Hunter“.
Tu poważny człowiek zatrzymał się, sądząc, że wiadomość ta sprawi ogromne wrażenie na panu Pickwicku; ale widząc, że filozofa najzupełniej nie wyprowadza to z równowagi, ciągnął dalej:
„Moja żona, panie, pani Hunter, dumna jest z tego, iż liczy pomiędzy swymi znajomymi wszystkich znakomitych podróżników i ludzi geniuszu. Pozwól mi pan na tej liście umieścić także nazwisko pana Pickwicka i członków klubu, który został przezeń założony“.
„Bardzo mi będzie miło poznać damę o takich przymiotach ducha“, odparł pan Pickwick.
„Jutro rano dajemy wielkie śniadanie, urządzamy wiejską zabawę dla wielkiej liczby osób, które wsławiły się swemi dziełami i talentem. Zrób pan tę przyjemność pani Hunter, by mogła pana jutro oglądać u siebie“.
„Z wielką chęcią“.
„Pani Hunter daje często podobne śniadania, uroczystości rozumu i uczty duszy, jak się z wielką oryginalnością wyraził jeden z jej gości, który napisał i dedykował jej sonet o tych śniadaniach“.
„Czy osoba ta wsławiła się swemi dziełami, czy też talentami?“ zapytał pan Pickwick.
„I jedno i drugie. Wszyscy znajomi pani Hunter są sławni; ambicja jej polega na tem, by nie mieć innych znajomości“.
„Bardzo to szlachetna ambicja“, zauważył pan Pickwick.
„Gdy powiem pani Hunter, że uwaga ta wyszła z ust pana, żona moja będzie dumna z tego. W towarzystwie pana znajduje się gentleman, który podobno napisał kilka małych poematów wielkiej piękności?“
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass ma wielki zmysł dla poezji“.
„To tak, jak pani Hunter. Ona, panie, uwielbia poezję; szaleje za nią. Mogę powiedzieć, iż cała jej dusza, cały umysł przesiąknięty jest poezją. Sama napisała kilka prześlicznych rzeczy. Zapewne czytał pan jej odę: „Do konającej żabki?“
„Nie zdaje mi się“, odparł pan Pickwick.
„Zdumiewa mię pan“, rzekł pan Hunter. „Oda ta wywarła ogromne wrażenie. Ukazała się pierwotnie w „Magazynie dla Dam“ i podpisana była literą L. z dziewięcioma gwiazdkami. Początek jej brzmi:

„Ach, czy mogę bez żałości
Patrzeć, jak — ofiara złości —
Giniesz w pierwszej swej młodości,
Mała, biedna, drżąca —
Żabko konająca!“

„Ładne“, zauważył pan Pickwick.
„Piękne“, rzekł pan Hunter; „i takie proste“.
„Bardzo“, odparł pan Pickwick.
„Następna strofa jest jeszcze bardziej wzruszająca; pozwoli pan, że ją wygłoszę“.
„Jak pan sobie życzy“, odparł pan Pickwick.
„Brzmi ona tak“, mówił dostojny pan coraz dostojniej:

„Powiedz, czy cię chłopcy dzicy
Z błota na środek ulicy
Psem wyszczuli, okrutnicy?
O boleści wrząca —
Żabko konająca!“

„Bardzo piękne“, rzucił pan Pickwick.
„I jakie trafne, mój panie“, rzekł pan Hunter. „Ale usłyszy pan samą panią Hunter, jak deklamuje ten utwór. Ona jedna potrafi nadać temu właściwy wyraz. Jutro będzie go deklamowała w stylowym kostjumie“.
„Jako co?“
„Jako Minerwa. Ach, zapomniałem panu powiedzieć — wszyscy mają być w kostjumach“.
„O nieba“, rzekł pan Pickwick, spojrzawszy po sobie, „niemożliwe“.
„Niemożliwe? Bynajmniej; to się da łatwo zrobić“, rzekł pan Hunter. „Salomon Lucas, Żyd przy ulicy Wielkiej, ma tysiące najrozmaitszych kostiumów. Może pan wybrać ubiór najbardziej mu odpowiadający: Platon, Zenon, Epikur, Pitagoras — wszyscy byli założycielami klubów“.
„Wiem o tem; ale ponieważ nie mogę porównywać się do tych znakomitości, więc też nie powinienem przywłaszczać sobie ich ubioru“.
Dostojny pan zamyślił się głęboko, a po kilku minutach powiedział:
„Zastanowiwszy się należycie, nie wiem, czy pani Hunter nie będzie przyjemniej, gdy będzie mogła przedstawić swym gościom osobę, tak jak pan znakomitą, raczej w ubiorze, który zwykle nosi, aniżeli w szatach jej niewłaściwych. Sądzę, iż mogę wziąć na siebie odpowiedzialność za to i przyrzec panu w imieniu pani Hunter, iż zrobi wyjątek dla pana. Tak jest, panie, jestem pewny, iż mogę mu to przyrzec“.
„W takim razie bardzo mi będzie przyjemnie skorzystać z zaproszenia“, odparł pan Pickwick.
„Ale ja panu czas zajmuję“, rzekł nagle dostojny gentleman. „Znam wartość czasu i nie chcę go panu zabierać. Powiem więc pani Hunter, iż z pewnością może liczyć na pana, jak również na pańskich znakomitych przyjaciół. Dumny jestem z poznania tak sławnej osobistości. Ani słowa, panie! Ani słowa!“
I nie dając panu Pickwickowi czasu na odpowiedź, pan Hunter poszedł dostojnie ku drzwiom.
Filozof wziął kapelusz i udał się pod „Srebrnego pawia“, ale pan Winkle już tam opowiedział o śniadaniu kostiumowem.
„Pani Pott będzie także!“ To były pierwsze słowa, któremi powitał swego mistrza.
„A!“ odparł pan Pickwick.
„W postaci Apollina. Tylko pan Pott nie zgadza się na tunikę“.
„Ma słuszność! Ma zupełną słuszność“, rzekł uczony mąż uroczyście.
„Tak; to też weźmie białą, atłasową suknię w złote muszki“.
„Ale czy, w takim razie, nie będzie trudno poznać kogo przedstawia?“ zapytał pan Snodgrass.
„Dlaczego?!“ zawołał pan Winkle z oburzeniem. „Przecież będzie trzymała lirę!“
„Prawda! Zapomniałem o lirze“, rzekł pan Snodgrass.
„A ja“, rzekł pan Tupman, „przebiorę się za bandytę“.
„Co?!“ krzyknął pan Pickwick, podskakując.
„Za bandytę“, powtórzył łagodnie pan Tupman.
„Pan nie ma chyba zamiaru“, rzekł pan Pickwick, przypatrując się swemu przyjacielowi z uroczystą surowością, „nie ma pan chyba zamiaru, panie Tupman, powiedzieć, że chcesz przywdziać zieloną kurtkę aksamitną, z połami na dwa cale?“
„Właśnie mam taki zamiar“, odrzekł z ogniem pan Tupman; „i dlaczegóżby nie? Pytam pana?“
„Ponieważ“, odpowiedział pan Pickwick, wielce wzburzony, „ponieważ jest pan za stary“.
„Za stary!“ krzyknął pan Tupman.
„A jeżeli potrzeba jeszcze jednego powodu: ponieważ jesteś pan za otyły!...“
Twarz pana Tupmana poczerwieniała.
„Panie!“ zawołał, „pan mnie obraża!...“
„Panie!“ odparł pan Pickwick, tym samym tonem. „Jeżeli pan stanie przede mną w zielonej aksamitnej kurtce, z połami na dwa cale, będzie to dla mnie obrazą nierównie większą“.
„Panie! Jest pan impertynent!“ rzekł pan Tupman.
„To określenie odpowiada przedewszystkiem panu“, odparł pan Pickwick.
Pan Tupman zrobił parę kroków naprzód i spojrzał na pana Pickwicka wzrokiem wyzywającym. Pan Pickwick odpowiedział takiem samem spojrzeniem, skoncentrowanem w pałające ognisko za pomocą okularów. Jego twarz wyrażała mężne wyzwanie. Panowie Snodgrass i Winkle stali nieruchomi, jakby skamienieli, na widok takiej sceny między takimi ludźmi.
Po krótkiej przerwie, pan Tupman zaczął znowu tonem znacznie zniżonym, ale wielce dobitnym:
„Pan nazwał mię starym?“
„Tak“.
„I otyłym?“
„Powtarzam to“.
„Dobrze“.
Nastąpiła chwila straszliwego milczenia.
„Przywiązanie moje do osoby pana“, zaczął pan Tupman, drżąc ze wzruszenia i jednocześnie zataczając rękawy, „przywiązanie moje do osoby pana jest wielkie, bardzo wielkie, ale muszę na tej samej osobie natychmiast zemścić się“.
„Występuj pan!“ odparł pan Pickwick.
Pod wpływem wzburzającego djalogu, nieśmiertelny ten człowiek stanął w postawie człowieka chorego na żołądek, przekonany niewątpliwie, tak, jak to samo przypuszczali dwaj świadkowie tej sceny, że była to postawa odporna.
Na szczęście pan Snodgrass rzucił się między dwóch zapaśników, z narażeniem się na otrzymanie jednocześnie policzków od obu.
„Co?“ zawołał, odzyskując nagle dar słowa, którego pozbawił go był na chwilę nadmiar zdumienia. „Co? Panie Pickwick! Pan? Pan, na którego zwrócone są oczy świata? Panie Tupman! Pan? Uświetniony jego imieniem, jak my wszyscy? To wstyd, panowie, to wstyd!“
Jak ślady ołówka ustępują łagodnemu naciskowi elastycznej gumy, tak samo niezwykłe zmarszczki, które zebrały się na gładkiem i otwartem czole pana Pickwicka, znikały stopniowo podczas przemówienia jego młodego przyjaciela. Jeszcze mówił, a już fizjonomja przybrała swój zwykły błogi wyraz.
„Zanadto się uniosłem“, powiedział. „Tupman! Podaj mi pan rękę!“
Czarna chmura, okrywająca twarz pana Tupmana znikła przy tych słowach, gorąco uścisnął więc rękę swego przyjaciela, mówiąc:
„Zanadto uniosłem się“.
„Nie, nie!“ odparł pan Pickwick; „ja to jestem winien: włożysz dziś zieloną kurtkę aksamitną“.
„Za nic! Za nic!“ Zawołał pan Tupman.
„Dla mnie to zrobisz, że włożysz“, rzekł pan Pickwick.
„Jeżeli tak, to zgoda“.
Ułożono się więc, iż panowie Tupman, Winkle i Snodgrass przywdzieją kostjumy fantastyczne. Tak to namiętność doprowadziła pana Pickwicka do postępowania sprzecznego z jego zdrowym rozsądkiem. Trudnoby znaleźć bardziej przekonywujący dowód łagodności jego charakteru, choćby wszystkie zdarzenia, o których mowa w tym rozdziale, były zmyślone.
Pan Hunter nie przesadził w opisie zasobów Salomona Lucasa. Kostjumów miał on wiele, bardzo wiele; być może, iż nie były ściśle klasyczne, ani zupełnie nowe, nie przedstawiały też ubiorów żadnego wieku ani kraju, ale zato były mniej więcej suto wyszywane złotem, a cóż jest świetniejszego nad złoto? Możnaby im też zarzucić, że nie sprawiały wiele efektu przy świetle dziennem, — ale cały świat wiedział, iż tem świetniej błyszczeć będą przy świecach. Jeżeli więc kto daje bal kostjumowy w dzień, wskutek czego kostjumy nie błyszczą, jakby błyszczały przy świecach, wina tego nie spada na naszycia i galony, ale najzupełniej na osoby, dające bal w dzień. Takie było rozumowanie Salomona Lucasa. Pod jego wpływem, panowie Tupman, Winkle i Snodgrass przystali na wzięcie kostjumów, jakie zalecił im jego gust i doświadczenie.
W zajeździe pod „Herbem miejskim“ wynajęli pickwickiści powóz; inny powóz z tego samego zakładu miał zawieźć państwo Pott do miejsca pobytu pani Hunter. Delikatnie wywdzięczając się za otrzymane zaproszenie, pan Pott przepowiedział z góry w „Gazecie eatanswillskiej“, że rezydencja pani Hunter przedstawiać będzie niezwykle czarowny widok, urozmaicony i miły, świetne zebranie piękności i talentów, ujmujący obraz uprzejmości, a przedewszystkiem przepychu, miarkowanego najwykwintniejszym smakiem, zbytku, upiększonego doskonałą harmonią i najlepszym tonem, obok których bajeczne cuda „Tysiąca i jednej nocy” wydadzą się tak mroczne i ponure, jak umysły grubijańkich osobistości, ośmielających się jadem zazdrości kalać przygotowania do zabawy, robione przez znakomitą i cnotliwą damę, na której ołtarzu, składa się ten skromny hołd uwielbienia. Ostatni ten frazes był ostrym sarkazmem, wymierzonym przeciw „Niepodległości”, która, jako niezaproszona na śniadanie, w ostatnich swych czterech numerach usiłowała wydrwić całą uroczystość, drukując większemi literami dowcipy swe na ten temat.
Nadszedł poranek. Wspaniale wyglądał pan Tupman, w aksamitnej kurtce, niesłychanie obcisłej. Górne części nóg jego zawarte były w aksamitnych spodniach, dolne ujęte w bardzo skomplikowane bandaże, do jakich wszyscy bandyci mają szczególne a niepojęte zamiłowanie. Miło było widzieć jego wąsy, podkręcone do góry i wielki wykładany kołnierz od koszuli, z którego wyglądały jego pełne policzki; rozkosz sprawiał jego kapelusz, podobny do głowy cukru i przewiązany wstążkami wszystkich kolorów, który to kapelusz bandyta musiał umieścić na kolanach, gdyż żaden śmiertelnik nie utrzymałby go na głowie w powozie. Wygląd osoby pana Snodgrassa był również przyjemny i ujmujący. Miał on kaftan atłasowy i jedwabną tunikę, a głowę ocieniał mu grecki hełm; był to, jak wiadomo całemu światu (a jeżeli nie całemu światu, to panu Salomonowi Lucas), zwyczajny i autentyczny ubiór trubadurów, od czasów najdawniejszych aż do chwili, gdy ostatecznie znikli z powierzchni ziemi. Wszystko to było miłe, ale nic nie da się porównać a wrzaskiem pospólstwa, kiedy powóz ruszył za powozem pana Potta, kiedy powóz pana Potta zatrzymał się przed drzwiami jego mieszkania, kiedy drzwi tego mieszkania otworzyły się i ukazały wielkiego dziennikarza, ubranego w mundur rosyjskiego policjanta, z ogromnym knutem w ręku. Był to taktowny symbol surowej i silnej władzy, posiadanej przez „Gazetę Eatanswillską“, i okropnej kary, jaka zagrażała jej przeciwnikom politycznym.
„Brawo!“ zawołali panowie Tupman i Snodgrass ujrzawszy tę ruchomą allegorję.
„Brawo!“ odezwał się głos pana Pickwicka z głębi sieni.
„Hu! hu! Pott! Chi! Chi! Pott!“ wrzeszczał tłum.
Podczas tych powitań, redaktor wsiadł do powozu, uśmiechając się z pewnego rodzaju uprzejmą godnością, dowodzącą, iż czuł swą władzę i umiał ją sprawować.
Po redaktorze ujrzano jak wyszła z domu pani Pott, któraby najzupełniej była podobna do Apollina, gdyby nie miała na sobie sukni. Prowadził ją pod rękę pan Winkle, którego, dzięki jego czerwonemu ubiorowi, nie można było wziąć za kogo innego, jak za strzelca, gdyby nie był podobny równocześnie do listonosza londyńskiego. Nakoniec ukazał się pan Pickwick, przy oklaskach uliczników, równie hałaśliwych jak poprzednie, ponieważ jego spodnie i kamasze wydawały się im także zabytkami starożytności.
Oba powozy skierowały się ku posiadłości pani Hunter: na koźle tego, który zawierał pana Pickwicka, siedział Samuel Weller, mający dopomagać służbie.
Cały tłum, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta, dzieciaki i starcy, zgromadzeni, by przypatrzeć się kostjumom, doznali największej rozkoszy, ujrzawszy pana Pickwicka pod rękę, z jednej strony, z bandytą, z drugiej zaś z trubadurem. A gdy pan Tupman, chcąc wystąpić w całej okazałości, począł czynić wysiłki, by osadzić na głowie swój kapelusz, powstał hałas tak niesłychany, jakiego nigdy ani przedtem ani potem nie słyszano.
Ogromne a pyszne przygotowanie do uroczystości, najzupełniej sprawdziły prorocze pochwały pana Potta, o bajecznych cudach „Tysiąca i jednej nocy“, a jednocześnie zadawały kłam, przewrotnym insynuacjom jadowitej „Niepodległości“.
Ogród, zajmujący przeszło pół morga przestrzeni, pełen był gości. Nigdy nie błyszczała piękność, elegancja i literatura takim blaskiem! Młoda dama, pisująca poezje do „Gazety eatanswillskiej“, była ubrana, lub raczej rozebrana za odaliskę. Opierała się na ręku gentlemana, pisującego artykuły krytyczne, który bardzo właściwie przywdział mundur feldmarszałka, wyjąwszy palone buty. Mnóstwo było tu genjuszów tej samej siły i wszyscy rozsądni ludzie uważali się za szczęśliwych, że mogli ich tu spotkać. Więcej jeszcze! Było tam z pół tuzina lwów londyńskich, autorów, prawdziwych autorów, którzy ponapisywali już całe księgi i wydrukowali je. Można było ich widzieć jak przechadzali się, niczem prości śmiertelnicy, uśmiechali się, rozmawiali, a nawet prawili niedorzeczności, ożywiane niewątpliwie tym pełnym przychylności zamiarem, by ich zrozumieli ludzie, wśród których się znajdowali. Prócz tego była tu orkiestra w kartonowych złoconych kapeluszach, czterech śpiewaków, tak zwanych włoskich, w odpowiednich ubiorach, i około tuzina wynajętych lokajów, także w odpowiednich ubiorach, mówiąc nawiasem, bardzo brudnych. Nakoniec a zarazem przedewszystkiem była tu pani Hunter w stroju Minerwy, przyjmująca gości i jaśniejąca dumą i zadowoleniem, iż mogła zgromadzić tylu znakomitych ludzi.
„Pan Pickwick!“ wygłosił służący, i znakomity filozof podszedł ku prezydującej bogini, trzymając pod rękę bandytę i trubadura.
„Co? Gdzie?“ zawołała pani Hunter z udanym zachwytem.
„Tu, pani“, rzekł pan Pickwick słodkim głosem.
„Czy być może. że rzeczywiście oglądam pana Pickwicka we własnej osobie?!“
„We własnej osobie, pani“, odrzekł filozof, kłaniając się bardzo nisko. „Pozwól pani, przedstawić autorce „Konającej żabki“, przyjaciół moich: panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa“.
Niewiele osób, które same na sobie tego nie wypróbowały, pojmie, jak trudno jest kłaniać się w obcisłych, zielonych, aksamitnych spodniach, za ciasnej kurtce i kapeluszu, podobnym do głowy cukru, lub też w błękitnym jedwabnym kaftanie, zwłaszcza, gdy wszystkie te przedmioty robione były nie na tego, kto je nosi, i włożone bez najmniejszej uwagi na stosowne rozmiary ubioru i ubranego. Nigdy nie widziano takich wykrętasów, jakie wykonywał pan Tupman, by się okazać zwinnym; nigdy nie widziano tak szczególnych sytuacyj, jak u jego towarzyszy kostjumowych.
„Panie Pickwick“, rzekła pani Hunter, „musi mi pan przyrzec, iż pozostanie pan przy mnie przez cały dzień. Jest tu ze sto osób, którym koniecznie muszę pana przedstawić“.
„Pani tak łaskawa“, odrzekł pan Pickwick.
„Najpierw, oto moje córeczki; prawie zapomniałam o nich“, rzekła Minerwa, niedbale wskazując na dwie panny, doskonale rozwinięte, mogące mieć od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat, obie w dziecinnych sukienkach, ale czy to dla wybitniejszego wykazania ich skromności, czy też dlatego, by mama wydała się młodsza, pan Pickwick niejasno mówi o tem.
„Prześliczne!“ zawołał pan Pickwick, gdy dwoje miłych dzieci oddaliło się po przedstawieniu.
„Panie!“ zauważył pan Pott, z majestatyczną miną, „to dlatego, że podobne są jak dwie krople wody do swej matki“.
„Milcz pan, szkaradny człowieku!“ zawołała wesoło pani Hunter, uderzając redaktora wachlarzem. (Minerwa z wachlarzem).
„Tak jest, droga pani Hunter“, zaczął znowu pan Pott, będący urzędową trąbą Pieczary. „Wiesz pani dobrze, iż zeszłego roku, gdy portret pani znajdował się na wystawie, wszyscy zapytywali: czy to portret pani, czy też jej młodszej córki; tak trudno było dopatrzeć się różnicy“.
„Ale choćby i tak było, dlaczego powtarza pan to przed obcymi?“ odparła Minerwa, powtórnie uderzając wachlarzem redaktora.
„Hrabio! Hrabio!“ zawołała następnie na jakieś indywiduum, przechodzące niedaleko, w cudzoziemskim uniformie i z ogromnemi wąsami.
„A! pani kce od mnie?“ rzekł hrabia podchodząc.
„Chcę zaznajomić ze sobą dwie znakomitości. Panie Pickwick, miło mi jest przedstawić panu hrabiego Smorltork“; pani Hunter szepnęła do ucha filozofowi: „Znakomity cudzoziemiec, zbierający materjały do dzieła o Anglji. — Hrabio Smorltork, pan Pickwick“.
Pan Pickwick skłonił się hrabiemu z całem uszanowaniem, przynależnem tak znakomitej osobie; hrabia wyjął swoją książkę notat.
„Jak pani powiedzial?“ zapytał, uprzejmie uśmiechając się do zachwyconej damy. „Pan Pig-wig, co?? Czy Big-wig... jak ja nazywała adwokat? Czy tak? Adwokat? Zapisuję Big-wig[9]“.
Właśnie hrabia miał zapisać pana Pickwicka w swych notatkach, jako gentlemana, zajmującego się cudzemi sprawami, którego nazwisko pochodziło od profesji, gdy wstrzymała go pani Hunter, mówiąc:
„Nie, panie hrabio: Pick-wick“.
„A! Rozumi! Pick, imię, Fig, nazwisko. Barso dobre. Jak sie pan ma, pan Fig?“
„Dziękuję hrabiemu, bardzo dobrze“ odpowiedział pan Pickwick, z właściwą sobie uprzejmością. „Jak długo przebywa pan w Anglji?“
„Długi, bars długi: piętnaście dni... więcej...“
„A długo jeszcze hrabia tu zostanie?“
„Siedem dni“.
„Musi pan mieć wiele zajęcia“, mówił dalej pan Pickwick z uśmiechem, „jeżeli w tak krótkim czasie chce pan zgromadzić wszystkie potrzebne materjały“.
„O! Już zgromadził“, odrzekł hrabia...
„Czy tak?“ zawołał pan Pickwick.
„Materiał tu“, dodał hrabia, uderzając się w czoło „W mój ojczyzna... pisuje gruba książka... angielski muzik poezi, nauka, politik, wszystko...“
„Już sama polityka, panie hrabio“, zauważył pan Pickwick, „wymaga wielkich i głębokich studjów“.
„Ach!“ zawołał hrabia, wyjmując swoją książkę notat, „bars piekne! Ladne słowa do początku rozdzial: Kapitel siedem i czterdzieści: Polityka sama pomaga...“
I uwaga pana Pickwicka została zanotowana w książce hrabiego Smorltork, z dodatkami i wariantami, wynikłemi z jego ognistej wyobraźni i niedokładnej znajomości języka.
„Hrabio!“ rzekła pani Hunter.
„Pani Hunt?“ odrzekł hrabia.
„Oto pan Snodgrass, przyjaciel pana Pickwicka i poeta“.
„Zaras!“ zawołał hrabia, znowu wyjmując swą książkę. „Poesi, kapitel: przyjaciele literaccy: nasfisko Znowgrasz. Bars dobrze. Przedstawiony do poeta Znowgrasz, przyjaciel Pika Figa, przez pani Hunt, która inne delikatne poezia robiła: Konająca żabka. Bars piekne“.
I hrabia schował książkę notat, przekonany, iż znakomicie wzbogacił swe wiadomości o Anglji.
„To zdumiewający człowiek!“ zawołała Minerwa.
„Głęboki filozof“, dodał pan Pott.
„Umysł nadzwyczaj przenikliwy!“ dorzucił pan Snodgrass.
Chór gości rozniósł pochwały hrabiego Smorltork.
Entuzjazm dla hrabiego Smorltork, wzrastając z każdą chwilą, mógłby był trwać do końca uroczystości, gdyby trzej tak zwani włoscy śpiewacy nie byli ugrupowali się dokoła solisty, by wyglądać malowniczo, i nie rozpoczęli swych narodowych śpiewów. Przyznać trzeba, iż śpiewy te nie przedstawiały wielkich trudności w wykonaniu; cała bowiem tajemnica ich polegała na tem, że trzej tak zwani śpiewacy włoscy warczeli, podczas gdy czwarty miauczał. Gdy zajmujący ten występ zakończył się, ku powszechnemu zadowoleniu, natychmiast wystąpił jakiś młodzian, który przewijał się przez nogi wybranego w tym celu krzesła, przeskakiwał przez nie, przełaził pod niem, padał z niem razem, słowem, robił z krzesłem wszystko, tylko nie to, do czego jest ono przeznaczone. Po tych sztukach zrobił sobie krawat z jego nóg, owinął go sobie dokoła szyji, dając tem praktyczny dowód, iż łatwo jest z człowieka stać się najzupełniej podobnym do ropuchy — same czyny, budzące w zgromadzonych widzach niebywały zachwyt i zadowolenie.
Potem słabym piskiem rozbrzmiewał głos pani Pott, a słuchacze jej, pełni ugrzecznienia, wyobrażali sobie, że słyszą śpiew najzupełniej klasyczny i najzupełniej odpowiadający jej kostjumowi, ponieważ Apollo był kompozytorem, a kompozytorowie rzadko śpiewają swe własne utwory i niemniej rzadko utwory innych. Nakoniec wystąpiła pani Hunter i przedeklamowała swoją nieśmiertelną odę do „Konającej żabki“. „Brawo“, i „jeszcze“ dało się słyszeć zewsząd, pani Hunter przedeklamowała wiec odę po raz drugi i miała już deklamować po raz trzeci, ale większość gości, sądząc, że pora już co przekąsić, poczęła wołać, że niegodzi się nadużywać uprzejmości pani Hunter. Napróżno pani Hunter zapewniała, że gotowa jest przedeklamować odę swoją raz jeszcze; przyjaciele jej byli zanadto grzeczni, zanadto dyskretni, zanadto dbali o jej zdrowie, by pozwolić na to. — Otworzono więc salę, w której zastawione było śniadanie, i wszyscy, którzy już przedtem bywali u pani Hunter, rzucili się tam tłumnie, by pierwsi stanąć w szeregu. Wiedziano bowiem, iż znakomita ta dama miała zwyczaj przyrządzać śniadanie na pięćdziesiąt osób, a zapraszać po trzysta, czyli innemi słowy: karmić znakomite lwy, pozostawiając drobniejsze zwierzęta ich własnemu przemysłowi.
„Gdzie jest pan Pott?“ zapytała pani Hunter, sadowiąc wyżej rzeczone lwy koło siebie.
„Jestem!“ zawołał z najodleglejszego końca pokoju redaktor, nie mający żadnego widoku na zjedzenie czegokolwiek, chyba gdyby gospodyni sama się nim zajęła.
„Zechce pan może przyjść tu?“
„O! Niech pani nie troszczy się o niego“, odezwała się Pani Pott możliwie najsłodszym głosem. „Jemu jest tam bardzo dobrze. Nieprawdaż, mój drogi, że ci tam dobrze?“
„Dobrze, mój aniele“, odrzekł nieszczęśliwy pan Pott ze smutnym uśmiechem.
Niestety! Nacóż mu się przydał jego knut? Potężne ramię, które z olbrzymią siłą karciło nim ludzi stojących na świeczniku, sparaliżowane zostało jednem spojrzeniem wszechwładnej pani Pott.
Pani Hunter z triumfem spoglądała dokoła. Hrabia Smorltork zajęty był zapisywaniem nazw potraw; pan Tuprman, z gracją, jakiej nigdy nie okazywał żaden włoski bandyta, podawał damom sałatę z morskich raków; pan Snodgrass wysadził młodego człowieka kierującego żądłem krytyki w „Gazecie Eatanswillskiej“, i zajęty był teraz namiętną rozprawą z młodą damą, która uosabiała poezję; nakoniec pan Pickwick. był uniwersalnie przyjemny. Niczego, zdawało się, nie braknie temu wyborowemu towarzystwu, gdy wtem, pan Hunter, którego czynność w takich razach polegała na staniu przy drzwiach i rozmawianiu z gośćmi mniejszej wagi, krzyknął z całej siły do Minerwy:
„Moja droga! Pan Karol Fitz-Marshall“.
„Nakoniec!“ zawołała pani Hunter. „Z jakąż niecierpliwością wyglądałam go! Panowie! Pozwólcie przejść panu Fitz-Marshall. — Mój kochany! Poproś pana Fitz-Marshall, by zaraz tu przyszedł; muszę go wyłajać za to, że się spóźnił“.
„Jestem, droga pani“, odezwał się czysty głos. „Jak można najprędzej — tłum ogromny — pokoje pełne — trudno przecisnąć się — bardzo trudno“.
Nóż i widelec wypadły z rąk panu Pickwickowi. Spojrzał na pana Tupmana, któremu także wypadł z rąk nóż i widelec i który wyglądał teraz tak, jakby chciał ukryć się pod ziemią.
„Ach!“ odezwał się głos, podczas gdy jego właściciel torował sobie przejście pomiędzy turkami, oficerami, kawalerami z czasów Karola II., tworzącymi ostatnią barykadę pomiędzy nim a tłumem.
„Całe moje ubranie wyprasowane — warto wziąć patent na ten wynalazek — ani jednej fałdy na fraku — znakomity ścisk — ha! ha! — dobra myśl — dziwny to pomysł — prasować ubranie na człowieku — operacja nużąca — bardzo nużąca“.
Wymawiając ostatnie oderwane frazesy, młody człowiek w mundurze oficera marynarki dotarł już do stołu i ukazał zdumionym oczom pickwickistów postawę i autentyczne rysy pana Alfreda Jingle.
Zaledwie miał czas ująć rękę, podaną mu przez panią Hunter, gdy oczy jego spotkały oburzone źrenice pana Pickwicka.
„Ach! Ach!“ zawołał; „zapomniałem — nie dałem rozkazów pocztyljonom — sam pójdę — wrócę za chwilę“.
„Służący, albo i pan Hunter, powie im, co trzeba, panie Fitz-Marshall“, rzekła pani domu.
„Nie! Nie! — Ja sam — to nie potrwa długo — powrót w oka mgnieniu“, odrzekł pan Jingle i znikł w tłumie.
Pan Pickwick wstał, pełen oburzenia.
„Pani“, powiedział, „pozwól pani zapytać, kto jest ten młody człowiek i gdzie mieszka?“
„Jest to bardzo bogaty gentleman, którego pragnę przedstawić panu. Hrabiemu także miło będzie poznać go.“
„Tak, tak, bądź pani pewna“, odrzekł pan Pickwick żywo. „Gdzie on mieszka?“
„W Bury, w hotelu pod „Aniołem“.
„W Bury?“
„Tak, stąd kijka mil... ale mój Boże! Panie Pickwick, pan nas nie opuści? pan nas nie może opuścić!“
Pierwej nim pani Hunter wymówiła te wyrazy, pan Pickwick wpadł już między tłum i znalazł się w ogrodzie. Wkrótce przybył tam i pan Tupman, który powiedział:
„To się na nic nie zdało — już pojechał“.
„Wiem“, odrzekł pan Pickwick z zapałem, „pojadę za nim!“
„Za nim! Ale dokąd?“
„Do Bury. Czyż nie możemy przypuszczać, że i tam wyprowadza kogoś w pole? Raz oszukał zacnego człowieka, i myśmy byli mimowolną tego przyczyną; drugi raz to mu się nie uda, jeżeli potrafimy przeszkodzić! Chcę zedrzeć z niego maskę. — Sam! Gdzie jest mój służący?“
„Jestem tu panie“, rzekł Sam, wychodząc z ustronnego miejsca, gdzie właśnie zajęty był badaniem wnętrza butelki madery, którą na parę godzin przedtem zwędził ze stołu. „Oto jest pański sługa — dumny z tego tytułu, jak mówił do publiczności żywy szkielet, którego pokazywano za trzy pensy“.
„Chodź ze mną natychmiast!“ zawołał pan Pickwick. „Tupman! Jeżeli zabawię dłuższy czas w Bury, przyjedziesz tam, gdy ci napiszę. Teraz bądź zdrów!“
Próżne były wszelkie perswazje: pan Pickwick był wzburzony i powziął postanowienie nieodwołalne.
Pan Tupman powrócił do swych towarzyszy, a w godzinę potem utopił całkiem wspomnienie o panu Alfredzie Jingle, czyli Fitz-Marshallu, w butelce wina szampańskiego i wesołym kontredansie.
Tymczasem pan Pickwick i Samuel Weller, siedząc na wierzchu dyliżansa, widzieli, jak co chwila zmniejszała się odległość między nimi a starem, poczciwem miastem Bury.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Rozdział szesnasty.
Opisujący zbyt wiele wypadków, by je tu można było streścić.

W całym roku niema miesiąca, w którymby natura była tak urocza, jak w sierpniu. Wiosna ma wiele ponęt i wesoły kwietny maj jest niewątpliwie bardzo piękny, ale wdzięk jego podnosi kontrast z niedawnemi mrozami. Sierpień nie ma tych zalet; gdy nadchodzi, zmysły nasze są już przyzwyczajone do jasnego nieba, zieloności łąk, balsamicznego zapachu kwiatów; mgły, śniegi i lody znikły z naszej pamięci, jak i z powierzchni ziemi. A jednak, jakaż to urocza pora! Pola i ogrody ożywia tysiące głosów pracującego ludu; drzewa uginają się pod ciężarem owoców; zboże, które pozłaca krajobraz, potrząsa kłosami pod najlżejszym wietrzykiem, jaki się nad niem chwieje, jakby tęskniło do sierpa, niby oblubienica do oblubieńca. Łagodny spokój unosi się nad całą ziemią. Nawet niski wóz ze snopami posuwa się bezgłośnie po ściernisku, i tylko oko zauważa go.
Gdy dyliżans toczy się szybko wśród pól i sadów, grupy kobiet i dzieci, wiążące snopy lub zbierające do koszów owoce, zatrzymują się na chwilę, ręką osłaniają opalone twarze i ciekawie spoglądała na jadących; kilku silniejszych chłopczyków, za młodych jeszcze, by pracować, ale zanadto niespokojnych, by można ich było pozostawić w domu, wygląda z koszów, gdzie ich osadzono; żniwiarz zatrzymuje kosę, wyprostowuje się, zakłada ręce i patrzy także na powóz, przebiegający tuż koło niego. Konie zaprzężone do woza rzucają ospałe spojrzenie na piękny zaprząg powozu. Wzrok ich mówi, jak tylko wzrok koński powiedzieć potrafi: „Przyjemnie na to opatrzeć! Ale wolę iść powolutku po polu, niż pędzić do siódmego potu po zapylonym gościńcu!“ Odwracasz się na zakręcie drogi; kobiety i dzieci powracają do pracy, żniwiarz chwyta za kosę, konie zaprzężone do woza ruszają z miejsca, wszystko znowu wre życiem.
Podobna scena nie mogła nie wywrzeć wpływu na delikatny a wrażliwy umysł pana Pickwicka. Zajęty postanowieniem zdemaskowania pana Jingle i wykrycia jego prawdziwego charakteru, zrazu był nasz filozof milczący i zamyślony, zastanawiał się bowiem nad tem, jakich ma użyć sposobów; ale powoli uwagę jego poczęły zajmować przedmioty, które widział dokoła, i wkońcu nabrał tak dobrego humoru, jakgdyby przedsiębrał podróż w najprzyjemniejszym celu.
„Śliczny krajobraz, Samie“, rzekł do swego służącego.
„Niech się schowają dachy i kominy“, odrzekł Sam, dotykając ręką kapelusza.
„Sądzę“, zaczął znowu pan Pickwick z uśmiechem, „że przez całe twe życie nie widziałeś nic innego, tylko kominy i dachy, cegły i wapno“.
„Nie zawsze, panie, byłem służącym w oberży“, odrzekł Sam, potrząsając głową; „dawniej byłem woźnicą“.
„Kiedyż to?“
„Jak tylko na zbity łeb wyrzucono mnie na świat, bym grał w ciuciubabkę z kłopotami. Otóż najpierw byłem chłopcem u gospodarza na wsi, potem u furmana, potem byłem komisjonerem, a potem służącym w oberży. Teraz jestem sługą gentlemana. Może kiedy sam zostanę gentlemanem, z fajką w ustach i altanką w ogrodzie. Kto wie? Mnieby to nie zdziwiło“.
„Jesteś prawdziwym filozofem, Samie“, zauważył pan Pickwick.
„To już, panie, jest coś takiego w całej naszej rodzinie. Mój ojciec ma także ku temu skłonności. Kiedy macocha zaczyna zrzędzić, on zaczyna gwizdać; macocha burzy się jak zupa mleczna i tłucze mu fajkę, ojciec najspokojniej bierze drugą. Wtedy macocha wrzeszczy ile ma sił i dostaje ataku nerwowego; ojciec nie rusza się i najspokojniej pali fajkę, aż dopóki macocha nie przyjdzie do siebie. To, panie, filozofja!“
„Albo przynajmniej doskonały jej równoważnik“, odrzekł, uśmiechając się, pan Pickwick. „Takie zasady musiały ci wychodzić na dobre w twojem koczowniczem życiu?“
„Spodziewam się. Uciekłszy ze wsi, nim wstąpiłem do furmana, przez parę tygodni sypiałem w niemeblowanym apartamencie“.
„W niemeblowanym apartamencie?“
„Tak, pod arkadami mostu Waterloo. Piękna sypialnia; dziesięć minut drogi od centrum miasta. Jeżeliby można jej co zarzucić, to chyba to, że zanadto jest przewietrzana. Dziwne tam widziałem rzeczy“.
„Domyślam się“, odrzekł pan Pickwick z zainteresowaniem.
„Rzeczy, któreby przeszyły czułe serce pana i wyszły drugą stroną. Nie znajdzie pan tam żebraków z zawodu — ci umieją sobie radzić — a tylko młodych nędzarzy, mężczyzn i kobiety, dopiero początkujących; wogóle są to biedacy, bez przytułku, zmęczeni, umierających z głodu i tarzający się z bólu po kątach tego smutnego miejsca; biedacy, których nie stać nawet na miejsce w sznurku dwupensowym“.
„Cóż to jest sznurek dwupensowy?“
„Oberża, panie, w której za łóżko płaci się dwa pensy za noc...“
„Dlaczegóż takie łóżko nazywa się sznurkiem?“
„Ach, jakiż pan jeszcze niedoświadczony! Gdy gentlemani, utrzymujący te hotele, otworzyli swoje bazary, urządzali łóżka na podłodze; ale w ten sposób nie robili interesów. Zamiast spać tyle, ile należy się za dwa pensy, lokatorowie barłożyli się tam przez pół dnia. To też teraz właściciele mają sznurki i zawieszają łóżka na trzy stopy nad podłogą, a same łóżka są płócienne“.
„No?“
„A no! Korzyść widoczna. Co rano, o szóstej, spuszczają sznurki — i bęc! wszyscy lokatorowie już na ziemi. To doskonale budzi: wszyscy nabierają dobrego humoru i wynoszą się jak przyzwoici ludzie... Za pozwoleniem Pana“, rzekł Sam, przerywając swe opowiadanie, „czy to nie Bury?“
„Tak jest“, odparł pan Pickwick.
Wkrótce potem dyliżans potoczył się po czystych ulicach schludnego miasteczka i stanął przed oberżą przy szerokiej ulicy, prawie naprzeciw starego opactwa.
„To oberża pod „Aniołem“, rzekł pan Pickwick, spoglądając na szyld. „Tu wysiądziemy, Samie. Ale musimy postępować ostrożnie. Zażądaj osobnego pokoju i nie wymieniaj mego nazwiska, rozumiesz mnie?“
„Jak wyrocznię, panie“, odrzekł Sam, mrugając znacząco. Potem zabrał rzeczy pana Pickwicka, które w pośpiechu rzucił do tylnej skrzyni, gdy wsiadali do eatanswillskiego dyliżansu, i znikł, by spełnić dane mu polecenia. Osobny pokój łatwo się znalazł a pan Pickwick bezzwłocznie został doń wprowadzony.
„Teraz, Samie“, rzekł filozof, „trzeba przedewszystkiem...“
„Zamówić obiad“, dorzucił Sam; „już późno“.
„Masz słuszność“, odrzekł pan Pickwick, spoglądając na zegarek. „.Masz słuszność, Samie“.
„Gdybym był na miejscu pana, tobym po tem wszystkiem wyspał się należycie przez całą noc i dopiero wtenczas zaczął zasięgać wiadomości o tym filucie. Nic tak nie orzeźwia umysłu, jak sen, mówiła jedna służąca, połykając kieliszek anyżówki“.
„Sądzę, że masz słuszność; ale przedewszystkiem, chciałbym upewnić się, czy ten łotr znajduje się w tym hotelu i czy nie ma zamiaru wyjeżdżać“.
„Niech pan mnie to zostawi. Pójdę zamówić panu porządny obiad i rozpytam się w kuchni. W pięć minut dowiem się o wszystkiem od tutejszego czyścibuta“.
„Bardzo dobrze“, rzekł pan Pickwick, poczem Sam oddalił się.
W pół godziny potem filozof siedział już przy bardzo smacznym obiedzie, a po upływie kwadransa Sam zaraportował mu, że pan Fitz-Marshall zatrzymał osobny pokój do dalszego rozporządzenia; że obecnie pojechał na wieczór w sąsiestwo, kazał czekać na siebie i zabrał ze sobą swego służącego.
„Teraz, panie“, mówił dalej Sam, „gdybym mógł pomówić z tym jego służącym, dowiedziałbym się wszystkiego“.
„A to w jaki sposób?“
„O, jaki pan jeszcze młody! Wszyscy służący obgadują panów!“
„Zapomniałem o tem“.
„Wtenczas będzie pan wiedział, co należy przedsięwziąć i podług tego postąpimy“.
Ponieważ plan taki wydał się najlepszy, został więc przyjęty. Sam oddalił się za pozwoleniem swego pana, by przepędzić wieczór, jak się mu spodoba. Zwrócił więc swe kroki do bufetu i wkrótce potem przez zgromadzonych w sali został obwołany prezydującym. Doszedłszy do tego zaszczytnego stanowiska, rozwinął tyle zdolności, że huczne śmiechy zebranych dolatywały aż do sypialni pana Pickwicka i skróciły prawie o trzy godziny zwykłe rozmiary jego snu.
Nazajutrz rano Sam Weller zajął się uspakajaniem gorączkowego wzruszenia, będącego pozostałością po wczorajszym wieczorze, i zaaplikował sobie tusz, umówiwszy się za jednego penny z pewnym gentlemanem ze stajni, iż ten będzie mu pompował wodę ze studni na twarz i głowę, aż do zupełnego odrestaurowania zdolności umysłowych. Podczas tego medycznego zabiegu, uwagę jego zajął młody człowiek, siedzący w dziedzińcu na ławce. Ubrany był w fjoletową liberję i czytał księgę, podobną do modlitewnika, co mu jednak nie przeszkadzało od czasu do czasu zerkać na Sama, jakby go zajmowała niesłychanie operacja, której się ten poddawał.
„A to jakiś oryginał, sądząc z wyglądu“, pomyślał Sam, gdy oczy jego po raz pierwszy spotkały się z oczami nieznajomego w fjoletowej liberji, odznaczającego się bladą, szeroką i płaską twarzą, zapadłemi oczami i ogromną głową, z której spadały pukle czarnych, połyskujących włosów.
„A to oryginał“, pomyślał Sam Weller i począł myć się dalej, nie myśląc o nim więcej.
Tymczasem człowiek w fjoletowej liberji spoglądał ciągle to na Sama, to na modlitewnik, jakgdyby miał ochotę rozpocząć rozmowę. Wkońcu, by mu to ułatwić, Sam przemówił pierwszy, familiarnie kiwnąwszy głową:
„Jak się masz, kochaneczku?“
„Szczęśliwy jestem, iż mogę powiedzieć, że nieźle“, odpowiedział fjoletowy człowiek mierzonym głosem i starannie zamknął swą księgę. „Spodziewam się, że i pan ma się nieźle“.
„Eh! Byłoby mi jako tako, gdybym się nie czuł, jak chodząca butelka wódki“, odparł Sam. „Czy mieszkasz tutaj?“
Fjoletowy człowiek odpowiedział twierdząco.
„Dlaczego więc nie byłeś wczoraj razem z nami?“ zapytał Sam, wycierając sobie twarz ręcznikiem. „Wydaje mi się, że się lubisz pobawić; wyglądasz jak pstrąg w koszu“, dodał ciszej nieco.
„Wyjeżdżałem z moim panem“.
„A jak się twój pan nazywa?“ zapytał żywo Sam Weller, którego twarz poczerwieniała pod podwójnym wpływem: zdziwienia i tarcia ręcznikiem.
„Fitz-Marshall“, odrzekł fjoletowy człowiek.
„Podaj łapę!“ zawołał Sam, podchodząc ku niemu. „Mam ochotę zaznajomić się z tobą; twoja fizjonomja podoba mi się, mój ty czopie“.
„A to szczególne“, odrzekł fjoletowy człowiek z wielką prostotą. „Pańska tak mi się podobała, iż miałem ochotę przemówić do pana od pierwszej chwili, jak go ujrzałem pod pompą“.
„Czy być może?“
„Na honor! Czyż to nie szczególne, co?“
„Bardzo szczególne“, odrzekł Sam, ciesząc się w duchu z dobroduszności nieznajomego. „A jak ci na imię, mój patrjarcho?“
„Hiob“
„Piękne imię. Jedyne, o ile wiem, którego nie skrócono!... A nazwisko?“
„Trotter“, odrzekł nieznajomy. „A wy?“
Sam przypomniał sobie rozkaz swego pana i odpowiedział:
„Nazywam się Welker, a pan mój Wilkins. Czy nie łykniesz czego na śniadanie, mości Trotter?“
Trotter najzupełniej przychylił się do tej miłej propozycji i, włożywszy książkę do kieszeni, poszedł z Welkerem do bufetu. Tu zaczęła się dyskusja nad zaletami bardzo przyjemnej mieszaniny, zawartej w cynowej wazie, a składającej się z esencji kwiatu gwoździkowego i pewnej ilości holenderskiej jałowcówki, fabrykowanej w Anglji.
„Dobre masz miejsce?“ zapytał Sam, po raz drugi napełniając szklankę swego towarzysza.
„Złe“, odpowiedział Hiob oblizując się, „bardzo złe“.
„Naprawdę?“
„Tak jest. A co najgorsze, to mój pan chce się żenić“.
„Nie może być!“
„Tak, i jeszcze gorzej. Chce porwać bogatą dziedziczkę z pewnej pensji“.
„A to smok!“ rzekł Sam, znowu napełniając szklankę swego towarzysza; „pensja ta pewno jest w tem mieście?“
Zapytanie to postawione zostało najobojętniejszym tonem, jaki tylko można sobie wyobrazić. A jednak Hiob Trotter jasno okazał swem postępowaniem, iż zauważył, z jakim niepokojem nowy jego przyjaciel czekał na odpowiedź. Wypróżnił swą szklankę, spojrzał tajemniczo na Sama, kolejno mrugnął jednem i drugiem małem swem okiem i ostatecznie zrobił ręką znak, jakgdyby poruszał jakąś urojoną pompę, dając tem do zrozumienia, iż uważa swego towarzysza za wścibskiego, który bardzo chętnie wypompowałby z każdego jego sekrety.
„Nie, nie, takich rzeczy nie mówi się wszystkim. To tajemnica, wielka tajemnica“.
Wymawiając te wyrazy, fjoletowy człowiek przewrócił swą szklankę, w ten sposób dowcipnie dając do zrozumienia swemu towarzyszowi, że już nie pozostało nic dla ugaszenia pragnienia. Sam zrozumiał to napomknienie i, uznając jego delikatność, kazał po raz drugi napełnić cynową wazę. Rozkaz ten rozjaśnił radością małe oczki fioletowego człowieka.
„A więc to tajemnica?“ zaczął znów Sam.
„Coś takiego“, odrzekł Hiob, popijając.
„Twój pan musi być bogaty?“ zapytał Sam.
Trotter uśmiechnął się i, trzymając w lewej ręce szklankę, po czterykroć uderzył prawą ręką po kieszeniach swych fioletowych spodni, jakgdyby chciał dać tem do zrozumienia, że i pan jego może uczynić to samo, nie przestraszając nikogo dźwiękiem pieniędzy.
„A!“ zaczął znów Sam, „tak się rzeczy mają?“
Fjoletowy człowiek pochylił głowę w znaczący sposób.
„A czy nie pomyślałeś o tem, mój stary, że byłbyś wielkim łotrem, gdybyś pozwolił swemu panu porwać pannę?“
„Wiem o tem“, odparł Hiob Trotter, wzdychając głęboko, i zwróciwszy ku Samowi zmartwioną twarz, dodał: „wiem o tem i to mi właśnie cięży; ale cóż mam począć?“
„Co począć?“ zawołał Sam: „wyśpiewać wszystko przełożonej pensji“.
„Któż mi uwierzy? Młoda panna uchodzi za wzór rozsądku i skromności: powie, że nieprawda, mój pan powie to samo. Więc któż mi uwierzy? Stracę miejsce i będą mnie prześladować jako oszczercę, lub coś w tym rodzaju. Oto, co na tem zarobię!“
„Jest racja“, mruknął Sam, „jest racja w tem, co mówisz“.
„Gdybym znał jakiego porządnego gentlemana, któryby zechciał zająć się tą sprawą, mógłbym mieć nadzieję, że przeszkodzę memu panu w porwaniu. Ale i tu zachodzi trudność, panie Walker. Nie znam w tych stronach żadnego takiego gentlemana, a gdybym nawet znał, to można stawiać dziesięć przeciw jednemu, że i tenby mi nie uwierzył“.
„Chodź ze mną!“ zawołał Sam, zrywając się nagle i chwytając swego towarzysza za rękę. „Mój pan jest właśnie takim gentlemanem, jakiego potrzeba“.
Po lekkim oporze, Hiob Trotter został wprowadzony do pokoju pana Pickwicka i przedstawiony, po krótkiem streszczeniu rozmowy, którą przytoczyliśmy.
„Przykro mi bardzo, że zdradzam mego pana“, mówił fjoletowy człowiek, przykładając do oka czerwoną chustkę, wielkości około trzech cali kwadratowych.
„Uczucie to przynosi ci wiele zaszczytu“, odpowiedział pan Pickwick. „Ale to jest twoim obowiązkiem...“
„Wiem, że jest to moim obowiązkiem“, odparł Hiob, wielce wzruszony. „Wszyscy powinniśmy się starać spełniać nasze obowiązki, panie, i ja też staram się o to. Ale ciężka to próba, zdradzać swego pana, którego suknie się nosi, którego chleb się je, nawet gdy człowiek ten jest łotrem“.
„Zacny z ciebie chłopak“, rzekł pan Pickwick, bardzo rozczulony, „zacny chłopak!“
„No! No!“ zauważył Sam, z wielką niecierpliwością patrzący na łzy Trottera; „dość już tych wodotrysków, to na nic się nie zdało“.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, tonem wyrzutu; „przykro mi, że tak mało masz szacunku dla uczuć tego młodego człowieka“.
„Bardzo to piękne uczucia, panie, tak piękne, iż szkoda nawet tak je rozpraszać; sądzę, że lepiejby zrobił, gdyby je zachował w sobie, zamiast przemieniać na ciepłą wodę, tembardziej, że do niczego to nie prowadzi. Łzami nikt nigdy nie nakręcił zegarka, ani też nie puścił w ruch maszyny. Następny raz, gdy przyjdziesz na świat, mój stary, nabij sobie łeb tą prawdą, a tymczasem wpakuj do kieszeni tę twoją czerwoną płachtę. Nie jest na tyle piękna, byś nią potrząsał w powietrzu, jakbyś był linoskokiem“.
„Sam ma słuszność“, zauważył pan Pickwick, zwracając się ku Hiobowi. „Sam ma słuszność, chociaż jego sposób wyrażania się jest nieco pospolity, a czasami niezrozumiały“.
„Ma najzupełniejszą słuszność, panie“, odrzekł Trotter, „więcej nie poddam się już tej słabości“.
„Bardzo dobrze“, odparł nasz mędrzec; „a teraz powiedz, która to pensja?“
„Jest to stary dom z czerwonej cegły, zaraz za miastem, panie“.
„A kiedy ten niegodziwy zamiar ma być przyprowadzony do skutku. Kiedy ma nastąpić porwanie?“
„Tej nocy, panie“.
„Tej nocy?“
„Tej jeszcze nocy. I to mię właśnie tak niepokoi.“
„Trzeba bezzwłocznie zapobiec temu. Pójdę zaraz zobaczyć się z damą, zawiadującą zakładem“, rzekł pan Pickwick.
„Przepraszam pana, ale to na nic się nie zda“, rzekł Hiob.
„Dlaczego?“
„Mój pan jest bardzo przebiegły“.
„Wiem o tem“.
„I tak się wkradł w łaski starej damy, iż ta niczemu nie uwierzy, coby na niego mówiono, choćby pan przysięgał na obu kolanach. Zresztą nie ma pan innych dowodów, oprócz zeznań służącego; mój pan nie omieszka powiedzieć, że mię oddalił i że ja w ten sposób chcę się zemścić“.
„Cóż zrobić?“ zapytał pan Pickwick.
„Nic nie zdoła przekonać starej damy, chyba to, że złapałaby mego pana na gorącym uczynku“.
„Ale“, zauważył pan Pickwick, „obawiam się, że złapać go na gorącym uczynku będzie nadzwyczaj trudno“.
„Zdaje mi się, panie“, rzekł Hiob po chwili namysłu, „zdaje mi się, że to rzecz bardzo łatwa“.
„A to jak?“
„Mój pan pozyskał sobie dwie służące, które dziś wieczorem, o dziesiątej godzinie, mają nas wpuścić do kuchni. Gdy wszyscy pokładą się spać, panna wyjdzie z sypialni, konie pocztowe będą w pogotowiu, i w drogę!“
„A więc?“ zapytał pan Pickwick.
„A więc, sądzę panie, że gdyby pan czekał na nas w ogrodzie sam...“
„Sam? Dlaczego sam?“
„Sądzę, że tej starej damie nie będzie w smak, gdy tak niemiłe odkrycie zostanie dokonane wobec wielu osób; a przytem młoda panna... wyobraź pan sobie, jej zmieszanie“.
„Masz najzupełniejszą słuszność. Uwaga ta przekonywa o delikatności twych uczuć. Mów dalej“.
„Otóż sądzę, panie, że gdyby zaczekał pan sam w ogrodzie, mógłbym potem wprowadzić pana do domu, równo o wpół do dwunastej; wtedy właśnie nadejdzie pora, by popsuć szyki temu złemu człowiekowi, który na moje nieszczęście omamił mnie“.
Tu Trotter westchnął.
„Nie martw się tem“, rzekł pan Pickwick.
Hiob ukłonił się bardzo nisko i, wbrew poprzednim przedstawieniom Sama, oczy jego znów napełniły się łzami.
„Nigdy nie widziałem takiego płaksy“, rzekł Sam. „Niech mię Bóg skarze, jeżeli w jego głowie niema zawsze odkręconego krana“.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick z wielką surowością, „trzymaj język za zębami“.
„Słucham pana“, odparł Sam Weller.
„Nie podoba mi się ten plan“, mówił dalej nasz filozof, po głębokim namyśle. „Dlaczegóżby nie porozumieć się z krewnymi tej panny?“
„Bo mieszkają, panie, o pięćdziesiąt mil stąd“.
„No, to sprawa skończona“, zauważył Sam na stronie.
„A przytem ten ogród...“ zaczął znowu pan Pickwick; „jak dostać się do niego?“
„Mur jest bardzo niski, panie; służący może pana podsadzić...“
„Służący może mnie podsadzić“, powtórzył machinalnie pan Pickwick, „a czy będziesz napewno przy drzwiach, o których mówiłeś?“
„Nie może się pan omylić. Tylko jedne drzwi wychodzą na ogród; zapukaj pan do nich; jak tylko wybije oznaczona godzina, ja odemknę natychmiast“.
„Nie podoba mi się ten plan“, znowu powtórzył pan Pickwick, „ale muszę go przyjąć, bo nie widzę innego; a tu idzie o los tej młodej osoby. Pójdę!“
W ten sposób, po raz drugi, wrodzona dobroć pana Pickwicka wplątała go w sprawę, której nie pochwalał jego zdrowy rozsądek.
„Jak się nazywa dom?“ zapytał.
„Westgate House, panie. Gdy wyjdzie pan za miasto, skręci pan trochę na prawo; dom odosobniony, stoi niedaleko drogi, a na drzwiach wypisana jest jego nazwa na miedzianej tablicy“.
„Wiem“, odpowiedział pan Pickwick, „zauważyłem ten dom, gdym po raz pierwszy zwiedzał to miasto. Możesz liczyć na mnie...“
Gdy Trotter ukłonił się i zabierał się do wyjścia, pan Pickwick wsunął mu gwineę w rękę.
„Porządny jesteś człowiek“, powiedział, „i podziwiam dobroć twego serca. Żadnych podziękowań. Pamiętaj, o pół do dwunastej!“
„Nie zapomnę, panie“, odrzekł Hiob Trotter i wyszedł.
„Słuchajno, kolego“, rzekł mu Sam, idący za nim, „to nie taka zła rzecz, ta płaczliwość. Za taką cenę ja sam gotów jestem płakać, jak rynna podczas deszczu. Jak ty to robisz?“
„To idzie z serca, panie Welker“, odrzekł Hiob uroczyście. „Żegnam pana“.
„A to ci dopiero płaksa!“ pomyślał Sam Weller, patrząc za odchodzącym. „Ale mniejsza o to, zawsze wyciągnęliśmy go na słowo“.
Nie możemy powiedzieć stanowczo, jakie myśli zajmowały Trottera, ponieważ nic o tem nie wiemy.
Tymczasem dzień minął, nastąpił wieczór. Przed dziesiątą Sam zaraportował swemu panu, że pan Jingle i Hiob wyszli razem, że rzeczy ich zostały spakowane i że zamówili powóz pocztowy. Widocznie zamach przechodził w stadjum wykonania, jak to przepowiedział Trotter.
Wybiło pół do jedenastej. Czas był już na pana Pickwicka, aby udał się na delikatną wyprawę. By nie mieć trudności przy przełażeniu przez mur, nie chciał wziąć płaszcza, jak mu proponował Sam, i wyszedł ze swym wiernym sługą. Była pełnia, ale księżyc zasłonięty był chmurami; noc była piękna i pogodna, ale nadzwyczaj ciemna; ścieżki, płoty, pola, domy i drzewa okrywał gęsty mrok; powietrze było ciężkie i gorące; od czasu do czasu błyskawice oświetlały chmury i to było jedynem światłem, rozdzierającem ciemności, w które wszystko było spowite. Żaden odgłos, z wyjątkiem odległego szczekania psów. nie mącił ciszy.
Awanturnicy nasi znaleźli dom, rozpoznali napis na miedzianej blasze, obeszli mur i zatrzymali się przed ogrodem.
„Samie“, rzekł pan Pickwick, „pomożesz mi przeleźć mur, a potem wrócisz do oberży“.
„Dobrze, panie“.
„I będziesz czekać na mnie“.
„Słucham pana“.
„Potrzymaj mi nogę, a gdy powiem — hop! podnieś mię lekko“.
„Jestem gotów, panie“.
Ułożywszy te punkty wstępne, pan Pickwick uchwycił się za wierzch muru i powiedział hop! Sam wykonał rozkaz jak najściślej; ale czy to dlatego, że ciało filozofa podzielało w pewnym stopniu elastyczność jego umysłu, czy też pojęcia Sama o lekkiem podniesieniu nie były identyczne z pojęciami jego pana, dość, że bezpośrednim skutkiem jego pomocy było to, że filozof przeleciał przez mur, po drugiej zaś stronie, rozgniótłszy trzy krzaki truskawek i jeden krzak róży, znakomity gentleman rozciągnął się na ziemi jak długi.
„Czy się pan nie skaleczył?“ zapytał Sam, gdy tylko przyszedł nieco do siebie ze zdumienia, spowodowanego nagłem zniknięciem filozofa.
„Nie, ja się nie skaleczyłem“, odpowiedział mu głos z za muru. „Przeciwnie, sądzę, że to ty mnie skaleczyłeś“.
„Spodziewam się, że nie“.
„Bądź spokojny“, odpowiedział nasz mędrzec, podnosząc się; „to nic... trochę podrapałem się. Odejdź, bo nas usłyszą“.
„Wszelkiej pomyślności, panie“.
„Bądź zdrów“.
Sam odszedł cicho, pozostawiając pana Pickwicka samego w ogrodzie.
W różnych oknach domu błyszczały jeszcze światła, lub też migały na schodach, jakby oznajmiając, że mieszkańcy udają się na spoczynek. Nie mając żadnej ochoty zbliżać się do domu przed oznaczoną godziną, pan Pickwick wcisnął się w kąt i czekał.
Znajdował się teraz w położeniu, któreby osłabiło odwagę niejednego bohatera. A jednak pan Pickwick nie czuł ani niepokoju, ani zniechęcenia; wiedział, że zamiary ma uczciwe i wierzył nieograniczenie w szlachetne uczucia Trottera. Położenie jego było nieszczególne, niewątpliwie, żeby nie powiedzieć przykre; ale umysł filozoficzny łatwo znajduje zajęcie w rozmyślaniu. Wskutek wytężenia władz umysłowych, pan Pickwick znalazł się w stanie pewnego rozmarzenia, z którego wyrwał go dźwięk zegara sąsiedniego kościoła; biło pół do dwunastej.
„Już czas“, pomyślał, podchodząc bliżej. Spojrzał na dom: światła znikły, okiennice pozamykano; niezawodnie wszyscy spali. Na palcach podszedł ku drzwiom i zapukał. Dwie czy trzy minuty upłynęły bez odpowiedzi. Zapukał powtórnie, nieco mocniej, potem po raz trzeci, jeszcze mocniej. Nakoniec na schodach dał się słyszeć odgłos kroków; przez dziurkę od klucza błysnęło światło świecy; odsunięto zwolna zasówki, drzwi otwierały się.
Drzwi otwierały się powoli, a w miarę jak się otwierały, pan Pickwick coraz bardziej cofał się za nie, ostrożnie wychylając głowę, by zobaczyć, kto idzie... Ale jakież było jego ździwienie, gdy, zamiast Trottera, ujrzał nieznaną sobie służącą ze świecą w ręku. Pan Pickwick cofnął głowę z szybkością, któraby zaszczyt przeniosła nawet magikowi.
„Saro!” zawołała służąca, zwracając się do kogoś w głębi domu, „to pewnie kot. Misiu! Misiu! Kić, kić, kić!
Gdy żadne zwierzę nie zjawiło się na to wezwanie, służąca zwolna zamknęła drzwi i zasunęła zasuwki, pozostawiając pana Pickwicka pod murem.
„To bardzo dziwne”, pomyślał smutno filozof. „Nie śpią dłużej, niż zazwyczaj. Źle, że to właśnie dzisiaj tak się stało, bardzo źle”.
Romyślając w ten sposób, pan Pickwick ostrożnie cofnął się do kąta, gdzie był przedtem ukryty, i postanowił czekać, dopóki nie będzie wskazane powtórzyć sygnału.
Zaledwie pięć minut upłynęło, gdy, po silnej błyskawicy, zahuczał grzmot, potem znów okropnie błysnęło i zagrzmiało jeszcze głośniej; wreszcie lunął deszcz, przykrzejszy niż błyskawice i grzmoty.
Pan Pickwick wiedział dobrze, że drzewo jest niebezpiecznym sąsiadem podczas burzy, a oto miał jedno drzewo po prawej swej stronie, drugie po lewej, trzecie przed sobą, czwarte ztyłu. Zostając w tem miejscu, mógł łatwo paść ofiarą pioruna, gdyby zaś wyszedł na środek ogrodu, mógłby się zdradzić i oddanoby go konstablom. Parę razy próbował przeskoczyć przez mur, ale ponieważ nie miał nikogo do pomocy, jedynym wynikiem tych wysiłków było sute zlanie potem całej jego osoby i nieskończona ilość odrapań i sińców na łokciach i kolanach.
„Co za okropne położenie”, powiedział sam do siebie, zaniechawszy tych ćwiczeń, by obetrzeć czoło i rozetrzeć kolana. Jednocześnie spojrzał na dom i, nie dostrzegłszy świateł, ucieszył się, że już wszyscy śpią; postanowił zatem powtórzyć sygnał.
Na palcach poszedł po rozmokłym piasku, zapukał do drzwi, zatrzymał oddech i począł słuchać, przyłożywszy ucho do dziurki od klucza. Żadnej odpowiedzi. To szczególne! Zastukał powtórnie. Znowu słucha: w głębi domu słychać szepty, a potem głos jakiś zapytał:
„Kto tam?“
„To nie Hiob“, pomyślał pan Pickwick, przyciskając się do ściany. „To głos kobiecy“. Zaledwie doszedł do lej konkluzji, gdy okno na pierwszem piętrze otworzyło się i trzy czy cztery kobiece głosy powtórzyły to samo pytanie.
Pan Pickwick nie śmiał się ruszyć. Widoczne było, że wszyscy w domu pobudzili się. Postanowił więc pozostać w miejscu, gdzie był ukryty, dopóki wszystko nie uspokoi się, następnie zaś chciał zrobić nadludzki wysiłek, by albo przeskoczyć przez mur, lub zginąć.
Jak wszystkie postanowienia pana Pickwicka, tak i to było najlepsze, jakie w obecnem położeniu mógł uczynić; ale, na nieszczęście, opierało się ono na przypuszczeniu, że mieszkańcy domu nie ośmielą się otworzyć drzwi. Jakże więc mocno rozczarował się nasz filozof, usłyszawszy, że odsuwają się zasuwki i, widząc, jak drzwi otwierają się zwolna ale coraz szerzej. Wykonał wtedy odwrót krok za krokiem, aż do swego kąta, ale napróżno tulił się do ściany: objętość jego osoby nie pozwoliła drzwiom się otworzyć całkowicie.
„Kto tam?“ krzyknął ze schodów liczny chór cienkich głosów. Składały się nań głosy: starej panny, przełożonej zakładu, trzech guwernantek, pięciu sług rodzaju żeńskiego i trzydziestu pensjonarek, nawpół ubranych i okrytych całym lasem papilotów.
Jak łatwo można się domyśleć, pan Pickwick nie odpowiedział na to: „kto tam?“, a wtenczas chór zaczął z innego tonu, zawodząc: „Boże! Boże! Ja się tak boję!“
„Kucharko!“ powiedziała stara panna z wielką godnością na najwyższym stopniu schodów, ztyłu za całą grupą. „Kucharko! Dlaczego nie wyjdziesz do ogrodu?“
„Ach, proszę pani! Nie mam najmniejszej chęci do tego!“
„Boże! Boże! Jaka ograniczona!“ krzyknęło trzydzieści pensjonarek.
„Kucharko!“ powtórzyła stara panna z wielką godnością, „proszę nie rezonować! Każę ci natychmiast zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie!“
Teraz kucharka poczęła płakać; jedna ze służących powiedziała, że nie godzi się tak postępować z ludźmi, i za taką buntowniczą uwagę natychmiast wymówiono jej służbę.
„Kucharko! Czy słyszysz?“ krzyknęła stara panna, tupiąc nogą.
„Kucharko! Czy słyszysz, co pani mówi?“ krzyknęły wszystkie trzy guwernantki.
„Co za nędzna istota!“ krzyknęło trzydzieści pensjonarek.
Nieszczęśliwa kucharka, wypchnięta naprzód, zrobiła parę kroków, trzymając świecę tak, iż nic nie była w stanie zobaczyć. Następnie oświadczyła, że w ogrodzie niema nikogo i że musiał to być wiatr. Wskutek tego drzwi miano już zamknąć, gdy wtem jedna ciekawska pensjonarka ośmieliła się spojrzeć przez szparę przy zawiasach i krzyknęła okropnie.
W mgnieniu oka kucharka, służąca i jeszcze parę odważniejszych cofnęło się ku schodom.
„Co się stało, panno Smithers?“ zapytała stara panna, podczas gdy rzeczona panna Smithers dostała ataku nerwowego o sile czterech młodych panien.
„Boże! Boże! Kochana panno Smithers!“ zawołało razem dwadzieścia dziewięć pensjonarek.
„Och! Człowiek! Człowiek za drzwiami!“ krzyknęła panna Smithers przerywanym głosem.
Gdy stara panna usłyszała te przerażające słowa, natychmiast wykonała odwrót aż do swego sypialnego pokoju, zamknęła drzwi na dwa spusty, poczem zrobiło się jej niedobrze. Tymczasem pomocnica jej, pensjonarki i służące rzuciły się ku schodom. Nigdy nie słyszano tyle krzyku, nie widziano tylu załamanych rąk i zemdleń. Wśród tego zamieszania pan Pickwick wyszedł ze swej kryjówki i stanął przed spłoszonemi gołębicami.
„Panie! Kochane panie!“ przemówił.
„Ach! Nazywa nas kochanemi paniami!“ krzyknęła najbrzydsza i najstarsza z guwernantek. „Boże! Co za nędznik!“
„Panie!“ wołał pan Pickwick, przyprowadzony do rozpaczy swem trudnem położeniem. „Wysłuchajcie mnie! Nie jestem złodziejem. Wszystko czego żądam, to przełożonej...“
„O! Co za potwór drapieżny!“ zawołała druga guwernantka, „chce panny Tomkins!“
Teraz jęki stały się powszechne.
„Uderzcie na alarm!“ zawołało z pół tuzina głosów.
„Nie! Nie!“ krzyknął pan Pickwick, „spojrzyjcie tylko na mnie. Czyż mam minę złoczyńcy? Drogie panie! Możecie mię związać, zamknąć, jeśli wam się podoba, ale wysłuchajcie co powiem, tylko wysłuchajcie!“
„Jak pan dostałeś się do ogrodu?“ zapytała jedna ze służących...
„Przywołajcie panią domu, a wszystko opowiem, wszystko!“ krzyczał dalej pan Pickwick z całych płuc. „Zawołajcie i uspokójcie się, wszystko usłyszycie!“
Czy to dzięki wyrazowi twarzy pana Pickwicka, czy jego wymowie, czy też nieprzezwyciężonej dla umysłów kobiecych chęci usłyszenia czegoś tajemniczego, tego nie wiemy; ale najrozsądniejsze niewiasty w zakładzie, w liczbie czterech czy pięciu, zdołały w końcu odzyskać względny spokój. Wezwały więc pana Pickwicka, by bezzwłoczna poddał się osobistemu aresztowi gwoli powszechnego bezpieczeństwa; filozof przystał na to i, by móc rozmówić się z panną Tomkins, wszedł do gabinetu, w którym przychodzące pensjonarki zawieszały swe kapelusze i okrycia. Gdy go starannie zamknięto, spłoszone owieczki poczęły zwola odzyskiwać odwagę. Pannę Tomkins ocucono z omdlenia, wyprowadzono z pokoju i konferencja rozpoczęła się.
„Powiedz pan, coś robił w moim ogrodzie?“ zapytała panna Tomkins słabym głosem.
„Przyszedłem tu, by uprzedzić panią, że jedna z jej uczennic ma uciec dzisiejszej nocy“, odpowiedział pan Pickwick z głębi gabinetu.
„Uciec!“ krzyknęła panna Tomkins, trzy guwernantki i trzydzieści uczenic i pięć służących. „A z kim?“
„Z przyjacielem pani, panem Fitz-Marshall.“
Moim przyjacielem! Nie znam żadnego pana Fitz-Marshall“.
„Więc z panem Jingle...“
„Nigdy w życiu nie słyszałam tego nazwiska“.
„A więc oszukano mnie!“ zawołał pan Pickwick. „Jestem ofiarą zmowy! Poślij pani do oberży pod „Aniołem“, jeżeli słowa moje nie znajdują u niej wiary. Zaklinam, poślij pani do oberży pod „Aniołem“ i każ przywołać służącego pan Pickwicka...“
„Zdaje mi się, że to jakiś porządny człowiek, kiedy trzyma służącego...“ rzekła panna Tomkins do nauczycielki kaligrafii i rachunków.
„Mnie się raczej zdaje“, odrzekła nauczycielka połączonej kaligrafii i rachunków, „że to służący jego trzyma. Zdaje mi się, że to warjat, a służący pilnuje go“.
„Może ma pani słuszność“, odpowiedziała stara panna. „Niech dwie służące pójdą do oberży pod „Aniołem“ a reszta niech zostanie i pilnuje nas“.
Wyprawiono więc dwie służące po Samuela Wellera, a trzy zostały dla ochrony miss Tomkins, nie licząc trzech guwernantek i trzydziestu pensjonarek. A pan Pickwick siedział w zamknięciu, za całą górą butersznytów, i z całym hartem i filozoficznym spokojem, na jaki stać go było, oczekiwał powrotu wysłanek.
W tem przykrem położeniu upłynęło mu półtorej godziny; gdy dwie służące powróciły, pan Pickwick, oprócz głosu Sama, rozpoznał jeszcze dwa inne głosy, jakby znane mu, do kogo jednak należały one, tego, mimo najlepszych chęci, nie mógł sobie przypomnieć.
Następnie krótka konferencja; drzwi otworzyły się, pan Pickwick wyszedł z zamknięcia i znalazł się wobec całego pensjonatu, Sama, starego Wardle i jego przyszłego zięcia.
„Drogi przyjacielu!“ zawołał pan Pickwick, rzucając się ku panu Wardle i chwytając go za ręce; „drogi przyjacielu! Na rany Boskie, zaklinam cię, wytłómacz tym paniom przykre, okropne położenie, w jakiem się znalazłem. Zapewne dowiedziałeś się o wszystkiem od mego służącego. Powiedzże im, że nie jestem ani zbójcą, ani szalonym“.
„Już powiedziałem, drogi przyjacielu, już powiedziałem“, odrzekł pan Wardle, ściskając prawą rękę filozofa, podczas gdy pan Trundle ściskał lewicę.
„A ci, którzy powiedzą, albo już powiedzieli, że pan jest tem“, zawołał Sam, występując naprzód, „ci nie powiedzieli prawdy, ale coś zupełnie przeciwnego. I jeżeli są tu mężczyźni, mniejsza o to, wielu, to dam im tego dowody najzupełniej przekonywające, tu, w tym samym pokoju, jak tylko te szanowne damy zechcą usunąć się i każą swym ludziom wystąpić jednemu po drugim!“
Wygłosiwszy tak rycerskie wyzwanie z wielkim zapałem, Sam Weller uderzył energicznie pięścią po dłoni i spojrzał na pannę Tomkins, z wielką uprzejmością mrugnąwszy okiem. Ale rycerskość Sama nie wywarła wielkiego wrażenia na tej cnotliwej osobie, która z oburzeniem usłyszała przypuszczenie, iż w domu jej mogą znajdować się mężczyźni.
Sprawę pana Pickwicka załatwiono prędko, lecz nie zdołano wydobyć z niego ani słowa, ani podczas powrotu do oberży, ani też gdy zasiadł ze swymi przyjaciółmi przy dobrym ogniu do wieczerzy, której wielce potrzebował. Zdawało się, że był oszołomiony i w najwyższym stopniu zdumiony. Raz tylko, raz jeden, zwrócił się do pana Wardle z zapytaniem:
„Skąd się pan tu wziąłeś?“
„Ułożyliśmy się z panem Trundle, że zapolujemy sobie pierwszego dnia tego miesiąca. Przybyliśmy tu dzisiaj w nocy i bardzo nas zdziwiła wiadomość, że pan się tu znajduje. Ale cieszy mię, że pana widzę“, mówił dalej wesoły starzec, uderzając pana Pickwicka po ramieniu, „bardzo mię to cieszy. Zapolujemy tu sobie doskonale i damy panu Winkle sposobność zrehabilitowania się, dobrze, stary?“
Pan Pickwick nic nie odpowiedział. Nie pytał nawet o swych przyjaciół w Dingley-Dell. Wkrótce potem poszedł spać, rozkazawszy Samowi, by przyszedł zabrać świecę, gdy zadzwoni.
Po niejakim czasie ozwał się głos dzwonka i Sam Weller stanął przed swym panem.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, poprawiając kołdrę.
„Słucham pana“, odpowiedział sługa.
Nastąpiło milczenie; Sam poprawił świecę.
„Sam!“ powtórzył pan Pickwick, jakby z rozpaczliwym wysiłkiem.
„Słucham pana“, powtórzył sługa.
„Gdzie jest ten Trotter?“
„Hiob, panie?“
„Tak“.
„Pojechał“.
„Ze swym panem, jak sądzę“.
„Z panem, czy kolegą, czy... już nie wiem z kim. Razem drapnęli. To dobra parka, panie!“
„Jingle zwietrzył mój projekt i wyprawił tego łotra, by nas wywieść w pole“, rzekł pan Pickwick, którego te wyrazy niemal dławiły.
„Akurat tak, panie“.
„Wszystko to było zmyślone“.
„Od początku do końca, panie. Wyfrycowano nas. W każdym razie, bardzo sprytnie“.
„Nie sądzę, by drugi raz potrafili nam się tak łatwo wymknąć, Samie?“
„I ja nie sądzę, panie“.
„Gdzie tylko spotkam tego Jingle“, zawołał pan Pickwick, podnosząc się i zadając poduszce straszliwy cios. „nietylko, że go zdemaskuję, jak na to zasługuje, ale ukarzę własnoręcznie. Tak! Zrobię to, albo nie nazywam się Pickwick!“
„A ja, jak pochwycę tego mazgaja z czarną czupryną, to, jeżeli mu nie wydobędę rzeczywistej wody z jego ślepiów, nie nazywam się Weller. — Dobranoc panu!“

Rozdział siedemnasty.
Wykazuje, że atak reumatyzmu w niektórych wypadkach może pobudzić do czynności twórczych.

Chociaż pan Pickwick mógł wytrzymać wiele pracy i znużenia, nie ostał się jednak skombinowanym atakom nieprzyjaznych wypadków, na jakie ostatecznie naraził się. Niebezpieczna to i niezwykła rzecz moknąć na deszczu w nocy a potem schnąć w zamkniętym gabinecie. Pan Pickwick musiał się więc położyć do łóżka, gdyż uległ napadowi reumatyzmu.
Ale chociaż siły wielkiego męża zmożone były cierpieniem, duch zachował swój dawny wigor. Myślał, jak dawniej, sprężyście a dobry humor powrócił mu. Opuściło go nawet pewne zmieszanie, które wywołała ostatnia przygoda, i z serdecznym śmiechem, bez gniewu i wstydu mógł słuchać aluzyj pana Wardle. Przez dwa dni pan Pickwick był przykuty do swego łóżka a Sam nie odstępował go ani na krok. Pierwszego dnia starał się zabawić swego pana anegdotami i rozmową. Na drugi dzień pan Pickwick zażądał pióra i atramentu i przez cały dzień usilnie nad czemś pracował. Trzeciego dnia, kiedy mógł już siedzieć w łóżku, posłał Sama do pana Trundle i pana Wardle z prośbą, aby, jeśli chcą, wypili wieczorem wino razem z nim. Zaproszenie to przyjęto z przyjemnością, a kiedy goście zasiedli przy winie, pan Pickwick, rumieniąc się raz po raz, odczytał im następujące opowiadanie, które, jak twierdził, stworzył podczas swej niedyspozycji, opierając się na bezpretensjonalnej opowieści Sama.

Zakrystjan.
Opowieść o wiernej miłości.

Żył sobie raz w dość znacznej odległości od Londynu w maleńkiem miasteczku maleńki człowieczek, imieniem Nataniel Pipkin: był on zakrystjanem w tem maleńkiem miasteczku i mieszkał w maleńkim domku, przy malutkiej uliczce, gdzie stał także malutki kościołek. Codziennie od 9 do 4 uczył on małych chłopców. Nataniel Pipkin był nieszkodliwem i dobrodusznem stworzeniem o zadartym nosie i krzywych nogach: miał wadę w oczach i wadę w nogach. Cały czas swój dzielił między kościół i szkołę, i święcie wierzył, że na całej kuli ziemskiej niema nikogo mądrzejszego nad proboszcza, niczego piękniejszego nad zakrystię i nic lepiej zorganizowanego nad jego własną szkołę. Raz tylko jedyny w życiu Nataniel Pipkin widział biskupa, prawdziwego biskupa, z rękoma ukrytemi w szerokich rękawach i z głową okrytą ogromną peruką. Widział, jak biskup chodzi, słyszał, jak biskup mówi, a w czasie konfirmacji, której asystował z niezwykłem przejęciem, biskup położył mu rękę na głowie, co tak biednego Pipkina wzruszyło, że zemdlał i musiano wynieść go z zakrystji.
Było to wielkie zdarzenie, najpotężniejszy przełom w życiu Nataniela Pipkina, jedyny wypadek, który zmącił spokojny bieg jego życia. Aż pewnego razu, kiedy właśnie Nataniel Pipkin zastanawiał się nad rozwiązaniem trudnego dodawania, które zadał pewnemu rozswawolonemu chłopakowi, podniósł swe krzywe oczy wgórę i ujrzał niemi oblicze panny Marji Lobbs, jedynej córki znakomitego siodlarza z przeciwległej strony ulicy. Oczy Pipkina zatrzymywały się na tej cudnej twarzy nieraz już i przedtem, w kościele i na ulicy. Ale oczy Marji Lobbs nigdy nie były tak piękne ani policzki tak hoże, jak podczas tego niezwykłego zdarzenia. Nic więc dziwnego, że Nataniel Pipkin nie mógł oderwać oczu od twarzy panny Lobbs; nic też dziwnego, że panna Lobbs, dostrzegłszy, iż przypatruje jej się młody człowiek, natychmiast cofnęła się z okna i zapuściła żaluzje. Nie można się też dziwić, że Nataniel Pipkin natychmiast rzucił się na zuchwałego chłopca i wytłukł go ile mu tylko podyktowało jego zbolałe serce. Wszystko to jest bardzo naturalne i niema w tem nic dziwnego.
Dziwne jest w tem wszystkiem tylko to, że ani nieśmiałość, ani nerwowość, ani skromne dochody pana Pipkina nie mogły go od tej chwili powstrzymać od starań o rękę i serce jedynej córki dumnego Lobbsa, starego Lobbsa, znakomitego siodlarza, który jednem pociągnięciem pióra mógł kupić całe miasteczko i nigdy nie liczył się z wydatkami! Tego Lobbsa, o którym mówiono, że ma nieprzebrane skarby zamknięte w małej żelaznej szafce, od której klucz zawsze leżał na kominku w bawialni! Tego Lobbsa, który na uroczystych przyjęciach podawał prawdziwy srebrny imbryk, i do tego srebrny dzbanuszek do śmietanki i takąż cukiernicę, i który mówił, że wszystkie te skarby przejdą na tego, kogo wybierze serce jego córki. Powtarzam, że było rzeczą nader zdumiewającą iż Nataniel Pipkin odważył się podnieść wzrok na pannę Lobbs. Ale miłość jest ślepa: zaś Nataniel miał błąd w oczach: i, być może, te dwa fakty razem wzięte przeszkodziły mu widzieć rzeczy we właściwem świetle.
Gdyby Lobbsowi przyszedł choćby cień myśli do głowy, że Pipkin ośmiela się żywić podobne uczucia, rozbiłby w puch pokój szkolny, zmiótł z powierzchni ziemi nauczyciela i uczynił jeszcze wiele tym podobnych a okrutnych rzeczy, które wprost trudno byłoby opisać. Straszny był bowiem stary Lobbs, kiedy obrażono jego dumę i zagrała w nim krew. A umiał kląć! Tak potworne potoki przekleństw wypływały czasami z ust tego człowieka, kiedy wyrzucał lenistwo swemu kościstemu i cienkonogiemu terminatorowi, że Nataniel Pipkin, słysząc to, pocił się ze strachu, a uczniom włosy stawały dęba.
Tak to było. Dzień w dzień, kiedy kończyły się lekcje i uczniowie rozchodzili się, Nataniel Pipkin siadał przy oknie, udawał, że czyta i ukradkiem szukał pięknych oczu Panny Lobbs. Niewiele dni tak spędził, a już owe piękne oczy pojawiały się w oknie, pozornie bardzo zajęte czytaniem. Napełniało to serce Nataniela Pipkina pociechą i rozkoszą. Znaczyło to dla Nataniela Pipkina tyle, że mógł siedzieć tak godzinami i patrzeć na piękną twarzyczkę ze spuszczonemi oczami. Ale rozkosz jego nie miała granic, kiedy te oczy podnosiły się i wysyłały promienie w jego kierunku. Pewnego razu, wiedząc, że stary Lobbs wyszedł, Pipkin odważył się przesłać Marji pocałunek ręką. A Maria Lobbs, zamiast zamknąć okno i zapuścić żaluzje, uśmiechnęła się i przesłała mu również pocałunek. Wobec tego Nataniel postanowił, że, niech się stanie co chce, uczucia swoje zdeklarować musi natychmiast.
Nie było nigdy piękniejszej nóżki, weselszego usposobienia, wdzięczniejszej kibici i powabniejszej twarzyczki wśród wszystkich ziemianek, jak u Marji Lobbs. W jasnych jej oczach były błyski, które dotrzećby potrafiły do serc daleko mniej czułych niż Nataniela Pipkina. A tyle było radości w jej śmiechu, że najzagorzalszy mizantrop musiał się uśmiechnąć. Nawet sam stary Lobbs, w przystępie najbardziej szewskiej pasji, nie mógł ostać się uśmiechom swej córki. A kiedy Marja i kuzynka jej, Kasia, nieznośna, zuchwała ale czarująca osóbka, zawzięły się na starego rymarza, ten nie umiał im niczego odmówić, nawet gdyby zażądały od niego cząstki jego niezmierzonych skarbów, ukrytych przed okiem ludzkiem w żelaznej szafie.
Mocno zabiło serce Nataniela Pipkina, kiedy w parę dni później, przechadzając się po łące, gdzie często samotnie marzył o piękności Marji, ujrzał przed sobą obie piękne dziewczyny. Ale chociaż często postanawiał sobie, że przy pierwszem spotkaniu Marji podbiegnie do niej i oświadczy jej swą gorącą miłość, kiedy teraz ujrzał ją niespodziewanie, poczuł, że cała krew spłynęła mu po twarzy, a niezwykłe drżenie nóg zmieniło mu zwyczajną krzywą ich pozycję. Kiedy dziewczęta zatrzymały się, aby obejrzeć jakiś kwiat polny lub posłuchać śpiewu ptaków, Nataniel udawał, że wpada w zachwyt chociaż nawet i niebardzo udawał. Myślał sobie, co się stanie, kiedy dziewczęta nagle się obrócą, do czego przecież musi dojść, i staną z nim twarzą w twarz. Lecz choć bał się do nich podejść, za nic w świecie nie chciał ich stracić z oczu. Szedł prędzej, kiedy one szły prędzej i zatrzymywał się, kiedy one się zatrzymywały. I chodziliby tak do zmroku, gdyby wkońcu Kasia nie odwróciła się i w zachęcający sposób nie skinęła Natanielowi dłonią. Było coś w zachowaniu Kasi, czemu nie można się oprzeć, wobec tego Nataniel Pipkin przyjął zaproszenie. Po wielu rumieńcach Nataniela i nieopanowanych wybuchach śmiechu zepsutej kuzynki, Nataniel upadł na kolana na zroszoną trawę i oświadczył, że nie wstanie dopóty, dopóki Marja Lobbs nie uzna go za narzeczonego. Wesoły śmiech Marji Lobbs rozbrzmiał w cichem powietrzu wieczornem, zbytnio zresztą jego spokoju nie naruszając, śmiech ten brzmiał tak cudnie; coraz więcej śmiała się też nieznośna kuzyneczka i coraz mocniej rumienił się biedny Nataniel Pipkin. Wreszcie Marja Lobbs, wzruszona miłością małego człowieczka, odwróciła głowę i szepnęła do kuzynki, aby ta powiedziała — a w każdym razie Kasia tak powiedziała — że czuje się bardzo zaszczyconą oświadczynami pana Pipkina. Dodała przytem, że ręką i sercem rozporządza ojciec i że nikt nie może być ślepym na cnoty pana Pipkina. A ponieważ wszystko to było powiedziane bardzo uroczyście i Nataniel Pipkin wracał do domu z Marją Lobbs, a nawet na pożegnanie wywalczył sobie jej pocałunek, poszedł więc spać jako człowiek szczęśliwy i przez całą noc śnił, że udało mu się zmiękczyć starego Lobbsa, otworzyć żelazną szafkę i poślubić Marje.
Następnego dnia Pipkin zobaczył starego Lobbsa wyjeżdżającego na swym szarym koniku. Po wielu rozmaitych znakach w oknie, dawanych przez zepsutą kuzyneczkę, znakach, których pan Pipkin w żaden sposób nie mógł zrozumieć, przybiegł do niego kościsty terminator na cienkich nogach i oznajmił, że stary pan Lobbs wróci dopiero w nocy, zaś panie proszą Pipkina na herbatę o godzinie szóstej. Ani uczniowie ani Nataniel Pipkin nie wiedzą więcej od nas, w jaki sposób dnia tego przeszły lekcje. Jakoś jednak przeszły i kiedy chłopcy się rozeszli, pan Nataniel Pipkin ubierał się do godziny szóstej. Nie można powiedzieć, żeby dużo czasu zabierał mu wybór garnituru, bo właściwie nie było z czego wybierać. Ale najtrudniejszą i najważniejszą rzeczą było włożenie i należyte obciągnięcie tegoż garnituru.
Zebrało się milutkie kółko, złożone z Marji Lobbs, jej kuzynki Kasi i jeszcze trzech czy czterech wesołych i różowych panienek. Nataniel Pipkin mógł się naocznie przekonać, że słuchy o bogactwie starego Lobbsa nie są przesadzone. Podano solidny, z czystego srebra imbryk, takiż dzbanuszek do śmietanki i cukiernicę, łyżeczki z prawdziwego srebra i filiżanki z chińskiej porcelany, a także talerzyki, aby na nie kłaść ciastka i grzanki. Solą w oku dla Pipkina był tylko kuzyn Marji a brat Kasi, nazywany przez Marję „Heniem“. Kuzyn ten starał się zupełnie zagarnąć dla siebie Marję Lobbs i siedział z nią ustawicznie przy jednym końcu stołu. Rozkoszna to rzecz patrzeć na miłość w rodzinie ale i ta miłość może posuwać się zadaleko. Nataniel Pipkin nie mógł zwalczyć w sobie myśli, że Marja Lobbs bardzo musi kochać swoich krewnych, jeżeli jednemu kuzynowi poświęca tyle uwagi. Po herbacie kuzyneczka Kasia zaproponowała grę w ślepą babkę. Z tego czy innego powodu pan Nataniel Pipkin był ciągle „ślepą“, i ilekroć dotknął kuzyna Henia, wyczuwał, że tuż kolo niego znajduje się Marja Lobbs. I chociaż kuzyneczka Kasia, oraz inne dziewczęta, szczypały go, ciągnęły za włosy i robiły mnóstwo innych miłych rzeczy, Marja Lobbs nie zjawiała się nigdy w jego pobliżu. Raz nawet — Nataniel Pipkin usłyszał głos pocałunku — na to mógłby przysiąc. Zaraz potem nastąpiło jakieś lekkie szamotanie się Marji Lobbs i stłumione śmiechy jej przyjaciółek. Wszystko to było przykre, bardzo przykre, i niewiadomo, co zrobiłby Nataniel Pipkin, gdyby nagle coś nie zwróciło wszystkich jego myśli w innym kierunku.
Tą okolicznością, która nadała inny kierunek jego myślom, było głośne stukanie do drzwi wejściowych, a tą osobą, która to czyniła, był stary Lobbs we własnej osobie, który, powróciwszy niespodziewanie, tłukł we drzwi jak stolarz zabijający trumnę: Lobbs był głodny. Gdy tylko ostrokościsty terminator doniósł tę hiobową wieść, natychmiast wszystkie panienki uciekły do sypialni Marji, a Nataniel i kuzynek Henio zostali wepchnięci do szafy, ponieważ nie znaleziono dla nich narazie innego schowka. Marja Lobbs i kuzyneczka Kasia, usunąwszy naprędce nakrycia i doprowadziwszy pokój do porządku, otworzyły drzwi staremu Lobbsowi, który nie przestawał się dobijać.
Na nieszczęście stary Lobbs, kiedy był głodny, bywał zły jak pies. Pipkin słyszał, jak Lobbs kipi ze złości. Ilekroć ostrokościsty terminator wchodził do pokoju, Lobbs natychmiast zaczynał mu wymyślać w sposób bardzo dziki, zgoła saraceński, prawdopodobnie tylko dlatego, aby uwolnić swe piersi od pokładów przekleństw, które się w nich nagromadziły. Wkońcu postawiono przed panem Lobbsem jakąś tam odgrzewaną kolację, i rymarz mógł powrócić do zwykłej swej formy. Opustoszywszy talerze, pocałował córkę i zażądał fajki.
Natura obdarzyła Nataniela Pipkina nogami zgiętemi w formie litery X. Ale kiedy usłyszał, że Lobbs żąda fajki, kolana ścisnęły się tak mocno, jak gdyby miały zgnieść się wzajemnie. Właśnie bowiem w tej szafie, gdzie się on znajdował, wisiała wielka, srebrna, okładana fajka, którą nieraz widywał w ustach Lobbsa. A widywał ją codziennie w tych samych ustach, rano i wieczorem, przez długich pięć lat. Dziewczęta pobiegły najpierw po fajkę nadół, potem na górę, szukały jej wszędzie, gdzieby się podziać mogła, a przez cały ten czas stary Lobbs przeklinał w sposób wprost niewiarygodny. Wreszcie przypomniał sobie o szafie i podszedł do niej. — Napróżno człowiek tak mały, jak Nataniel Pipkin, zatrzymywałby drzwi szafy od wewnątrz, gdyby wielki człowiek, jak Lobbs, chciał je od zewnątrz otworzyć. Stary Lobbs raz a dobrze pociągnął drzwi, które się natychmiast otworzyły, prezentując Nataniela Pipkina w całej jego okazałości, drżącego od stóp aż do głowy. Boże zlituj się nad nami! Jakież straszne spojrzenie rzucił Lobbs, wyciągając Pipkina za kołnierz i trzymając go od siebie na odległość wyprężonego ramienia.
„Co ty tu, u diabła, robisz?“ spytał stary Lobbs strasznym głosem.
Nataniel Pipkin nie był w stanie nic odpowiedzieć, wiec stary Lobbs trząsł nim przez kilka minut, aby ułatwić mu uporządkowanie myśli.
„Czego tu chcesz?“ ryczał Lobbs. „Pewnieś przyszedł do mojej córki!“
Stary Lobbs powiedział to jako drwinę — nie przyszłoby mu bowiem nawet do głowy, żeby Pipkin miał przyjść w tym celu! Jakież było jego oburzenie, kiedy biedny Pipkin odpowiedział:
„Tak, panie Lobbs. Przyszedłem do pańskiej córki. Kocham ją, panie Lobbs“.
„Ach, ty smoluchu! Krzywooki bękarcie“, zawołał Lobbs, rażony tą odpowiedzią. „Co to ma znaczyć? Powtórz mi to wyraźnie. O, do djabła, utrę cię na maść!“
Jest wielce prawdopodobne, że w przystępie gniewu stary Lobbs wykonałby swoją pogróżkę, gdyby jego ramienia nie zatrzymało nieoczekiwane zjawisko w postaci kuzyna Henia, który wyszedłszy ze swojej szafy, powiedział:
„Nie mogę na to pozwolić, mój panie, aby ta niewinna osoba, którą zaproszono na zwyczajną panieńską zabawę, brała na siebie w sposób bohaterski winę (o ile to można nazwać winą), którą ja popełniłem i za którą gotów jestem przyjąć odpowiedzialność. To ja, mój panie, kocham pańską córkę i przyszedłem, aby się z nią zobaczyć“.
Stary Lobbs szeroko otworzył oczy — nie szerzej jednak, niż Nataniel Pipkin.
„Ty?“ zawołał stary Lobbs, i aż mu oddech zaparło.
„Ja“.
„Zabroniłem ci przychodzić do mojego domu już oddawna“.
„Tak, zabronił mi pan! więc musiałem to robić pokryjomu“.
Wstydzić się muszę za starego Lobbsa, ale mam wrażenie, że kropnąłby kuzynka, gdyby nie to, że piękna Marja schwyciła go za ramię.
„Nie zatrzymuj go, Marjo!“ odpowiedział młody człowiek. „Jeżeli chce mię uderzyć — niech bije! Ale ja za żadne skarby świata nie dotknę ani jednego włosa na jego siwej głowie!“
Usłyszawszy to, stary spuścił oczy, a kiedy je podniósł, spotkał się z oczyma córki. Powiedziałem już parę razy, ze były to bardzo piękne oczy, a i teraz urok ich nie zmalał, choć pełne były łez. Stary Lobbs, chcąc uniknąć tego wzroku, odwrócił głowę, ale na szczęście tym razem spotkał oczy kuzyneczki, która trochę śmiejąc się z Nataniela Pipkina, a trochę bojąc się o brata, wyglądała tak wdzięcznie, że żaden mężczyzna, stary czy młody, nie mógłby oprzeć się jej urokowi. Pieszczotliwie ujęła za ramię starego pana i coś mu szepnęła do ucha. Chcąc nie chcąc, stary Lobbs musiał się uśmiechnąć, a jednocześnie łzy spływały mu po policzkach.
W pięć minut później sprowadzono z sypialni dziewczęta, które weszły wśród uśmiechów i chichotu. I kiedy młodzież weseliła się jak mogła, stary Lobbs wziął do ręki fajkę i zapalił ją, dziwna rzecz: zdawało mu się, że fajka nigdy jeszcze bardziej mu nie smakowała.
Nataniel Pipkin poszedł po radę do głowy, co uważa za najrozsądniejsze, i działając według tego planu, powoli wkradł się w łaski starego Lobbsa, który nauczył go palić. Przez wiele lat później siadywali razem w ogródku, paląc i pijąc dowoli. Wkrótce potem zebrał owoce swego przywiązania do rodziny Lobbsów, gdyż w księgach parafialnych znajdujemy jego nazwisko jako świadka ślubu Marji Lobbs z kuzynkiem Heniem. Z innych znów dokumentów dowiadujemy się, że w dzień ich ślubu został wpakowany do kozy, ponieważ w stanie silnego zatrucia alkoholem dopuścił się wielu ekscesów na ulicy, w czem dopomagał mu ostrokościsty terminator na cienkich nogach.

Rozdział osiemnasty.
Zwięźle przedstawiający, po pierwsze, siłę ataków nerwowych, po drugie, wpływ okoliczności.

Jeszcze dwa dni po śniadaniu u pani Hunter trzej pickwickiści pozostali w Eatanswill, z niecierpliwością wyczekując wiadomości o swym szanownym mistrzu. Panowie Tupman i Snodgrass znów pozostawieni zostali sobie samym, gdyż pan Winkle, ustępując uprzejmym naleganiom pana Potta, mieszkał ciągle u niego i wszystek swój czas poświęcał towarzystwu miłej jego żony. By szczęście tych dwojga uczynić całkowitem, sam pan Pott od czasu do czasu przyjmował udział w ich rozmowach. Zwykle zajęty szerokiemi planami, mającemi na celu dobro publiczne i obalenie „Niepodległości“, wielki ten człowiek niezwykł był zstępować z wyżyn inteligencji ku nizinom, zamieszkałym przez zwykłe umysły. Lecz w tym wypadku, jakby dla uczczenia pana Pickwicka, rozjaśniał czoło, schylał się, zstępował ze swego piedestału i zgadzał się na chodzenie po ziemi.
Takiem było postępowanie tego znakomitego publicysty wobec pana Winkle. Łatwo zatem pojmiemy zdziwienie tego ostatniego, gdy pewnego poranka, kiedy pan Winkle był sam w jadalnym pokoju, usłyszał otwierające się z trzaskiem drzwi i ujrzał wchodzącego majestatycznie pana Potta, który odtrącił podaną sobie rękę, zazgrzytał zębami, by uczynić swe słowa jeszcze bardziej gryzącemi, i powiedział głosem ostrym, podobnym do skrzypienia piły:
„Wężu!“
„Co?!“ zawołał pan Winkle, z drżeniem zrywając się z krzesła.
„Wężu!“ powtórzył pan Pott podnosząc głos. A potem, zniżając go nagle, dodał: „Powiedziałem, że jesteś pan wężem. Spodziewam się, że mnie pan zrozumiał“.
Otóż, jeżeli kto rozstał się z kim o godzinie drugiej nad ranem, wśród obopólnych wynurzeń najserdeczniejszej życzliwości, a o pół do dziesiątej rano słyszy, iż go mianują wężem, to nie będzie bynajmniej nierozsądnem wyprowadzenie stąd wniosku, iż w pomienionym odstępie czasu musiało się coś zdarzyć i to coś bardzo nieprzyjemnego. Tak też myślał i pan Winkle. Spojrzał więc na pana Potta badawczym wzrokiem i, zgodnie z życzeniem, wyrażonem przez tego gentlemana, począł wysilać się nad zrozumieniem tego węża, ale napróżno. Po głębokiem milczeniu, trwającem kilka minut, powiedział:
„Wąż, panie Pott? Co pan przez to rozumie? To chyba żarty?“
„Żarty, panie!“ zawołał redaktor z poruszeniem ręki, zapowiadającym gwałtowną chęć rzucenia na głowę swego gościa imbryk z angielskiego metalu: „żarty, panie!... Ale nie! Będę spokojny; chcę być spokojny, panie!...“
I by przekonać, że jest spokojny, pan Pott rzucił się na krzesło, pieniąc się ze złości.
„Kochany panie...“ zaczął pan Winkle.
„Kochany panie! Jak pan śmie mnie nazywać kochanym panem? Jak pan śmie patrzeć na mnie, wymawiając te wyrazy?“
„Ależ, mój panie, kiedyśmy już do tego doszli, to jak pan śmie patrzeć mi w twarz, nazywając mnie wężem?“
„Bo jesteś pan nim!“
„Proszę o dowód!“ zawołał pan Winkle wzburzony, „proszę o dowód!“
Ponura i groźna chmura zaciemniła twarz redaktora; wyjął z kieszeni numer „Niepodległości“ i przez stół podał panu Winkle, palcem wskazując jedno miejsce.
Zdumiony pickwickista wziął dziennik i przeczytał głośno co następuje:
„Nasz ciemny i bezecny współzawodnik, w niesmacznych swych spostrzeżeniach nad ostatniemi wyborami był na tyle niegodziwy, iż gwałcił świętość prywatnego życia i robił bardzo jasne aluzje do osobistych spraw naszego ostatniego kandydata, pana Fizkina, który, nawiasem mówiąc, mimo niezasłużonej klęski, następnym razem z całą pewnością odniesie zwycięstwo. Do czego to zmierza nasz nikczemny współzawodnik? I cóżby powiedział na to ten nędznik, gdybyśmy, gardząc, jak on, przyzwoitością, podnieśli zasłonę, która, na szczęście dla niego, kryje brudy jego prywatnego życia przed światem. Coby powiedział, gdybyśmy wydrukowali następujące wiersze, nadesłane nam w chwili, gdyśmy oddawali dziennik nasz pod prasę, pióra jednego z najdowcipniejszych naszych współpracowników?...

Wiersz do miedzianego garnka.

O ty, garnku miedziany,[10] sadzą zakopcony!
Zamiast ślęczyć po nocach nad twą bazgraniną,
Lepiejbyś dopilnował twojej własnej żony,
Która, z biedy, znajduje pociechę jedyną
W tem, że gdy z sąsiedniej wieży,
Zegar północ uderzy,
Wśród ciszy wydzwaniając tink, tinkle, tinkle, tinkle, tinkle,
Miejsce twe przy niej zastępuje.....

„No, i cóż?!“ zawołał pan Pott uroczyście; „co, zbrodniarzu, co, rymuje się z tinkle?“
„Co rymuje się z tinkle?“ przerwała pani Pott, która w tej chwili weszła do pokoju i słyszała tylko ostatnie wyrazy. „Co rymuje się z tinkle? Sądzę, że Winkle“.
To mówiąc, pani Pott uśmiechnęła się z wielkim wdziękiem do wzruszonego pickwickisty i podała mu rękę. Zmieszany młody człowiek miał już zamiar uścisnąć tę rękę, gdy między nich rzucił się oburzony pan Pott.
„Stój!“ krzyknął. „Jeszcze podajesz mu rękę w mojej obecności!“
„Panie Pott!“ zawołała zdziwiona małżonka.
„Kobieto niegodna! Patrz tu! Popatrz tu! „Wiersz do miedzianego garnka...“ to ja! Pani, która znajduje pociechę, to jesteś ty!“
I w gwałtownem uniesieniu, miarkowanem nieco wyrazem twarzy swej małżonki, pan Pott, rzucił jej pod nogi numer „Niepodległości“.
„I cóż z tego, panie?“ zawołała pani Pott schylając się zdziwiona, by podnieść dziennik, „i cóż z tego?“
Pan Pott wił się pod pogardliwym wzrokiem swej żony. Robił jeszcze rozpaczliwe wysiłki by zebrać całą swą odwagę, ale napróżno.
Gdy się czyta ten krótki frazes: „I cóż z tego?“ ma się wrażenie, iż nie zawiera on nic przerażającego. Ale ton, jakim był wymówiony, wzrok, który mu towarzyszył, zdawały się zapowiadać w przyszłości zemstę, zawieszoną na włosku nad głową redaktora, i to wywarło magiczny efekt. Najniezręczniejszy obserwator zauważyłby w strwożonej postawie redaktora szczególną chęć ustąpienia całego swego ubrania każdemu, ktoby w tej chwili chciał w nie wleźć.
Pani Pott przeczytała wiersz, krzyknęła okropnie, i jak długa padła na dywan przy kominku, a leżąc na nim, poczęła krzyczeć i uderzać piętami w posadzkę z gwałtownością, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do delikatności jej uczuć w tej chwili.
„Moja kochana“ wybąkał pan Pott, bardzo zmieszany, „nie powiedziałem przecież, że temu wierzę. Ja... nie...“
Ale głos nieszczęśliwego męża zagłuszyły krzyki jego miłej połowicy.
„Ależ“, zaczął pan Winkle. „Moja droga, błagam, uspokój się!“
Napróżno. Krzyki i uderzenia piętami jeszcze bardziej się wzmogły.
„Moja kochana“, przemówił znowu redaktor, „bardzo mi przykro... Jeżeli nie masz względu na swe zdrowie, to przynajmniej, moja droga, miej wzgląd na mnie. Za chwilę cały tłum stanie pod naszemi oknami...“
Im goręcej pan Pott błagał, tem głośniej krzyczała jego żona.
Na szczęście miała pani Pott przy sobie rodzaj straży przybocznej w osobie młodej damy, której rzekomym obowiązkiem było pomaganie przy toalecie, ale która była bardzo przydatną w tysiącach innych wypadków, głównie zaś w dopomaganiu miłej swej pani, gdy chodziło o przeciwstawianie się wszelkim życzeniom i skłonnościom biednego dziennikarza. Histeryczne krzyki pani Pott dotarły wkrótce do uszu rzeczonej straży przybocznej i sprowadziły ją do sali z szybkością, zagrażającą wyszukanej harmonji jej czepka z włosami.
„O moja droga pani! Droga pani!“ zawołała młoda osoba, klękając koło rozciągniętej na podłodze pani Pott, „o droga pani! Co się stało?“
„Twój pan... ten potwór...“ wybełkotała chora.
Pott wyraźnie stchórzył.
„Wstydź się pan!“ zawołała straż przyboczna, tonem wyrzutu. „Jestem pewna, że pan o śmierć ją przyprawi! O biedaczka!“
Pan Pott miękł jeszcze bardziej. Przeciwna partja nie ustawała w atakach.
„O! Nie opuszczaj mnie! Nie opuszczaj mnie, Goodwin!“ szepnęła pani Pott, z konwulsyjną siłą chwytając za rękę młoda osobę. „Ty jedna mnie kochasz, Goodwin!“
Na taką czułą apostrofę, panna Goodwin ze swej strony odegrała małą tragedję i zalała się łzami.
„Nigdy, pani! Nigdy!“ zawołała. „Ach! Panie, miej się pan na baczności... Powinieneś być pan ostrożniejszy! Pan nie wie, ile wyrządzasz pani złego... Pożałujesz pan kiedyś tego... Wiem o tem... zawsze to mówię!“
Nieszczęśliwy pan Pott spoglądał na swoją połowicę z miną wystraszoną, ale nie mówił nic.
„Goodwin...“ rzekła pani Pott łagodnym głosem.
„Słucham panią“.
„Gdybyś wiedziała, jak ja kochałam tego człowieka“.
„Nie dręcz się pani tem wspomnieniem!“
Pan Pott zrobił przerażoną minę.. Wtedy nadeszła dla przeciwnika chwila zadania stanowczego ciosu.
„A teraz“, łkała pani Pott, „teraz! Za tyle miłości! Być tak traktowaną! Zapoznaną! Pokrzywdzoną! Wobec trzeciej osoby, obcej! Ale nie poddam się temu, Goodwin“, mówiła dalej pani Pott, podnosząc się przy pomocy młodej panny. „Mój brat, porucznik, ujmie się za mną... Rozwiodę się, Goodwin!“
„Naturalnie! On na to zasługuje“, rzekła Goodwin.
Jakie były myśli redaktora, gdy usłyszał o rozwodzie, tego nigdy nie powiedział; poprzestał tylko na bolesnych i żałosnych słowach:
„Mój aniele, chciej mię wysłuchać“.
Nowy wybuch łkań był odpowiedzią; pani Pott, stała się teraz jeszcze bardziej nerwowa i zapytywała przerywanym głosem, dlaczego przyszła na świat, dlaczego wyszła zamąż, jednem słowem, pragnęła informacyj co do mnóstwa innych kwestyj tego rodzaju.
„Moja droga“, przedstawiał jej pan Pott, „nie poddawaj się tym bolesnym uczuciom. Nigdy nie wierzyłem, by wiersz ten miał jakąś podstawę; nigdy! Byłem tylko zirytowany, mogę powiedzieć, rozzłoszczony na wydawców „Niepodległości“, którzy mieli bezczelność wydrukować coś podobnego. Oto wszystko“.
Mówiąc to, pan Pott rzucił błagalny wzrok na niewinny powód tego zajścia, jakby go chciał prosić, by nic nie wspominał o „wężu“.
„A jakie pan przedsięweźmie kroki, by otrzymać satysfakcję?“ zapytał pan Winkle, który nabierał odwagi, widząc, że pan Pott ją traci.
„O Goodwin“, szepnęła pani Pott. „Czy on wybije redaktora „Niepodległości“? Czy zrobi to, Goodwin?“
„Cicho, cicho. Uspokój się pani, proszę! Niezawodnie obije, jeżeli pani życzy sobie tego“.
„Niezawodnie“, powtórzył pan Pott, widząc, że jego połowica szykuje się do powtórnego zemdlenia. „Naturalnie, że obiję...“
„Kiedy? Goodwin, kiedy?“ mówiła dalej pani Pott, nie wiedząc jeszcze czy ma zemdleć.
„Naturalnie, że bezzwłocznie“, odrzekł redaktor; „nim się dzień skończy“.
„O Goodwin!“ zaczęła znowu dama; „jest to jedyny środek, by odeprzeć oszczerstwo i ukazać mnie światu w prawdziwem świetle“.
„Niezawodnie, pani; żaden mężczyzna, jeżeli jest mężczyzną, nie może tego odmówić“, odparła Goodwin.
Ale ataki nerwowe wciąż jeszcze unosiły się na horyzoncie, pan Pott powtórzył więc raz jeszcze, że to uczyni; lecz pani Pott tak była przygnębiona tą jedną myślą, iż cześć jej mogłaby być podana w wątpliwość, że jeszcze z jakich dwanaście razy omal znów nie dostała ataku nerwowego. Nastąpiłoby to niemal napewno, gdyby nie wytrwałe wysiłki panny Goodwin i błagania strony pokonanej. Wkońcu, gdy nieszczęśliwy pan Pott został ostatecznie zmaltretowany i usunięty na należne mu stanowisko, pani Pott zrobiło się lepiej i we troje zasiedli do śniadania.
„Spodziewam się“, rzekła pani Pott, z uśmiechem jaśniejącym z poza śladów łez, „spodziewam się, panie Winkle, że nikczemna potwarz tego dziennika nie skróci pańskiego pobytu u nas“.
„Spodziewam się, że nie“, dodał pan Pott, w duszy swej gorąco pragnący, aby gość jego udławił się kawałkiem mięsa, który niósł do ust, i by na tem skończyły się jego wizyty. „Spodziewam się, że nie“.
„Państwo są bardzo łaskawi“, odrzekł pan Winkle, „ale dziś rano otrzymałem od pana Tupmana kartę, z zawiadomieniem, iż pan Pickwick wzywa nas, byśmy przybyli do Bury. Musimy odjechać dziś po południu...“
„Ale pan wróci“, rzekła pani Pott.
„O! Napewno“, odparł pan Winkle.
„Czy z pewnością?“ dodała dama, rzucając ukradkiem czułe spojrzenie na swego gościa.
„Niezawodnie“, rzekł pan Winkle.
Śniadanie ukończono w milczeniu, gdyż każdy z biesiadników przeżuwał swe osobiste zmartwienia. Pani Pott żałowała, że traci wielbiciela; pan Pott żałował nierozważnego przyrzeczenia, iż obije redaktora „Niepodległości“; pan Winkle żałował umizgów, które go postawiły w tak kłopotliwem położeniu. Nadchodziło południe i po pożegnaniu i przyrzeczeniu powrotu, pan Winkle oddalił się.
„Jeżeli kiedy tu powróci, otruję go!“ pomyślał pan Pott, odchodząc do gabinetu, gdzie wykuwał gromy swej wymowy.
„Jeżeli kiedy zadam się z tymi ludźmi“, pomyślał pan Winkle, idąc pod „Srebrnego pawia“, „to warto będzie dać mi w skórę“.
Przyjaciele jego byli gotowi; wkrótce nadszedł dyliżans, a po upływie pół godziny trzej pickwickiści byli już u kresu swej podróży. Ponieważ jednak o drodze tej już mówiliśmy, przeto nie uważamy za stosowne podawać pięknego i poetyckiego jej opisu pióra pana Snodgrassa.
We drzwiach oberży pod „Aniołem“ czekał na nich Sam Weller i zaraz wprowadził ich do apartamentu pana Pickwicka.
Tu, ku wielkiemu zdziwieniu pana Winkle i pana Snodgrassa i ku niezmiernemu zmieszaniu pana Tupmana, zastali starego pana Wardle i pana Trundle.
„Jak się pan ma?“ zawołał wesoły starzec, ściskając rękę pana Tupmana. „No, no! Nie przybieraj pan sentymentalnej miny. To się na nic nie przyda, stary kolego. Z przywiązania do niej, pragnąłbym, byś się z nią ożenił, ale w interesie pana cieszę się, że się tak nie stało. Taki zuch, jak pan, znajdzie coś lepszego“.
Pocieszając w ten sposób pana Tupmana, pan Wardle uderzał go po ramieniu, śmiejąc się z całego serca.
„A wy, panowie, jakże się miewacie?“ mówił dalej stary gentleman, ściskając za rękę panów Winkle i Snodgrassa. „Mówiłem już panu Pickwickowi, iż zapraszam was wszystkich na Boże Narodzenie. Będziemy mieli wesele, prawdziwe wesele!“
„Wesele“, zawołał pan Snodgrass, blednąc.
„Tak, tak. Ale nie przerażaj się pan“, odrzekł uprzejmy starzec; „to tylko Trundle, którego tu widzicie, i Bella“.
„A! Tylko to!“ odrzekł pan Snodgrass, któremu ulżyło na sercu, jakby zdjęto z niego żelazną rękę. „Winszuję panu. Jak się ma Joe?“
„Joe? Bardzo dobrze, ciągle śpi“, odparł stary gentleman.
„A szanowna matka pana? A wikary? A inni?“
„Doskonale“.
„Panie“, zapytał pan Tupman, siląc się na spokój, „gdzie jest... gdzie jest ona?“ A mówiąc to, odwrócił się i zakrył sobie twarz ręką.
„Ona?“ odrzekł stary gentleman, pochylając głowę filuternie...zapewne pyta pan o moją siostrę?“
Pan Tupman znakiem dał do zrozumienia, iż rzeczywiście pytanie jego dotyczy nieszczęsnej Racheli.
„O! Ona pojechała; mieszka teraz u jednej z naszych krewnych, daleko. Nie mogła dłużej znosić widoku moich córek. Ale otóż i obiad; pewno głodni jesteście po podróży, bo ja i bez tego jestem głodny. A więc, do roboty!“
Obiadowi oddano pełną sprawiedliwość, a gdy podano deser i wszyscy wygodnie rozsiedli się, pan Pickwick opowiedział przygody, jakie go spotkały, i triumf, jakim uwieńczony został niecny podstęp szatańskiego Jingle. Zwolennicy znakomitego męża niemal skamienieli z oburzenia.
„A na dobitek“, dodał mistrz, „reumatyzm, który złapałem, sprawił, że okulałem“.
„Mnie także wydarzyła się awantura“, rzekł pan Winkle z uśmiechem — i na żądanie pana Pickwicka opowiedział o złośliwym paszkwilu „Niepodległości“, i wynikłym z tej przyczyny niepokoju w domu redaktora „Gazety eatanswillskiej“.
Czoło pana Pickwicka zachmurzyło się podczas tego opowiadania. Przyjaciele jego dostrzegli to, i gdy pan Winkle zamilkł, zachowali głębokie milczenie. Po chwili mistrz z uniesieniem uderzył w stół zaciśniętą pięścią i przemówił jak następuje:
„Czyż to nie dziwne, że wydawać się może, jakbyśmy byli przeznaczeni, na to, by wchodząc w czyjś dom, wnosić tam z sobą niesnaski! Powiedźcie, czy nie mam powodów przypuszczać, że przyjaciele moi są lekkomyślni, albo, co gorsza, wprost źli, — o, jak trudno powiedzieć coś takiego! — gdy widzi się, jak w każdym domu, dokąd przybędą, znika spokój serca i szczęście domowe jakiejś łatwowiernej kobiety. Czyż nie...“
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Pickwick mówiłby na ten temat jeszcze przez dłuższy czas, gdyby ukazanie się Sama z listem nie przerwało jego wymownych słów. Potarł więc ręką czoło, zdjął okulary, te przetarł również i znowu włożył je na nos; wystarczyło to, by przybrał zwykły swój łagodny wygląd i zapytał:
„Cóż to przynosisz mi, Samie?“
„Przychodzę z poczty, panie; znalazłem tam ten list, który od dwóch już dni leżał“.
„Nie znam tego pisma“, rzekł pan Pickwick, otwierając list. „Niech niebo ma nas w swej opiece! Co to takiego? To chyba sen!... To... to być nie może“.
„Cóż takiego?“ zapytali wszyscy biesiadnicy.
„Spodziewam się, że nikt nie umarł?“ rzekł pan Wardle, przerażony wyrazem twarzy pana Pickwicka.
Filozof nic nie odpowiedział, ale podając przez stół list, poprosił pana Tupmana, by go odczytał głośno; sam zaś padł na krzesło, zdumiony i przerażony, że aż litość brała.
Pan Tupman drżącym głosem przeczytał list następującej treści:
Freeman’s Court, Cornhill 28 Sierpnia 1827

Bardell contra Pickwick

Szanowny Panie!
Mając z polecenia pani Marty Bardell wytoczyć panu proces o niedotrzymanie przyrzeczenia małżeństwa, za co skarżąca żąda tysiąc pięćset gwinei wynagrodzenia, ośmielamy się uwiadomić Szanownego Pana, że skarga przeciw niemu wniesiona została do sądu Common pleas, a zarazem upraszamy o powiadomienie nas odwrotną pocztą, jakie jest nazwisko adwokata pańskiego w Londynie, któremu Szanowny Pan sprawę tę powierzy.
Pozostajemy najniższemi Pana sługami
Dodson et Fogg.
Do pana Samuela Pickwicka.

Nieme zdziwienie, z jakiem wysłuchano pisma, miało w sobie coś tak uroczystego, iż zdawało się, że każdy z obecnych obawiał się przerwać milczenie i kolejno spoglądał to na swego sąsiada, to na pana Pickwicka. Wkońcu pan Tupman powtórzył mechanicznie:
„Dodson et Fogg“.
„Bardell contra Pickwick“, szepnął pan Snodgrass w roztargnieniu.
„Spokój serc, domowe szczęście łatwowiernej kobiety...“ mruknął pan Winkle.
„To zmowa!“ zawołał pan Pickwick, odzyskując nakoniec możność mówienia; „to niegodziwa zmowa tych dwóch drapieżnych adwokatów Dodsona i Fogga. Pani Bardell nigdyby tego nie zrobiła; ani serce, ani prawo nie mogłoby jej tego doradzić. To śmieszne! Śmieszne!“
„Co do jej serca“, zaczął pan Wardle z uśmiechem, „to, naturalnie, pan jesteś jego najlepszym sędzią; ale co do prawa, to, nie chcę pana przestraszać, powiem jednak, że Dodson i Fogg są lepszymi sędziami, aniżeli my wszyscy“.
„To nikczemne usiłowanie, by wydrwić ze mnie pieniądze“.
„Tak myślę“, odrzekł krótko i sucho pan Wardle.
„Kto słyszał kiedy, bym obchodził się z nią kiedy inaczej, jak przystało lokatorowi wobec właścicielki domu?“ mówił pan Pickwick z wielkiem uniesieniem. „Kto mnie widział z nią kiedy? Nikt! Nawet obecni tu moi przyjaciele“.
„Wyjąwszy raz jeden“, przerwał pan Tupman.
Pan Pickwick zbladł.
„A!“ zaczął znowu pan Wardle, „to rzecz ważna; spodziewam się, że nie było w tem nic podejrzanego?“
Pan Tupman spojrzał trwożliwie na swego mistrza.
„Tak“, powiedział, „nie było nic podejrzanego, ale... nie wiem, jak się to stało... to tylko pewne, że trzymał ja w swoich objęciach“.
„Sprawiedliwe nieba!“ zawołał pan Pickwick, gdyż nagle cała znana nam scena przyszła mu na myśl. „To Prawda! Prawda! Cóż to za fatalny zbieg okoliczności!“
„Nasz przyjaciel usiłował ją pocieszyć“, dodał pan Winkle, z uśmiechem cokolwiek złośliwym.
„Tak, to prawda!“ powtórzył pan Pickwick, „nie mogę temu zaprzeczyć“.
„O! O!“ zawołał pan Wardle, „to rzecz podejrzana! A! Pickwick! A! Łotrze!“
I wybuchnął śmiechem, że aż szklanki zatrzęsły się na stole.
„Co za okropny stek pozorów!“ wykrzyknął pan Pickwick, wsparłszy podbródek na dłoniach. „Winkle! Tupman! Przebaczcie mi moje niedawne wyrzuty. Wszyscy jesteśmy ofiarą okoliczności, a ja największą!“
Po tej mowie obrończej pan Pickwick ukrył całą głowę w dłoniach i począł namyślać się; pan Wardle tymczasem kiwał głową i mrugał na całe towarzystwo.
„Jakkolwiekbądź jest,“ rzekł pan Pickwick, podnosząc oburzone czoło i uderzając ręką w stół, „muszę wszystko to wyjaśnić! Zobaczę tego Dodsona i Fogga. Pojadę do Londynu... jutro“.
„O! jutro niepodobna; zanadto kulejesz“, rzekł pan Wardle.
„No, to pojutrze“.
„Pojutrze przyrzekłeś, że będziesz z nami na śniadaniu u sir Geoffreya Manning, jeżeli już nie chcesz towarzyszyć nam na polowaniu“.
„No, to dnia następnego. Sam!“
„Jestem panie!“
„Zamów na czwartek dwa miejsca w dyliżansie do Londynu“.
„Dobrze, panie“.
Sam oddalił się, by wypełnić ten rozkaz. Idąc zwolna ulicą, z rękami w kieszeni i oczyma w ziemię utkwionemi, tak mówił do siebie:
„Szczególny człowiek, ten mój imperator. Umizgać się do pani Bardell! Kobiety, mającej już podrostka! Tacy to zawsze ci starzy kawalerowie. Nigdy jednak nie spodziewałem się tego po nim, nigdy“.
Tak moralizując pan Sam Weller kierował swe kroki do biura pocztowego.


Rozdział dziewiętnasty.
Szczęśliwy dzień, nieszczęśliwie zakończony.

Ptaki przywitały poranek 1-go września, jako jeden z najpiękniejszych w tej porze roku, gdyż nie wiedziały, na swoje szczęście, o ogromnych przygotowaniach w celu wytępienia ich, dzięki czemu mogły zachować spokój ducha i poczucie fizycznej świeżości. Niejedna młoda kuropatwa biegała wesoło po łące, z całym wdziękiem pierwszej młodości, i niejedna stara kuropatwa okrągłem swem okiem pogardliwie spoglądała na tę lekkomyślność, jak przystoi na ptaka doświadczonego i rozsądnego. I te i owe, nie wiedząc nic o niebezpieczeństwie, kąpały się, upojone rozkoszą istnienia, w świeżem porannem powietrzu. A za kilka godzin trupy ich miały już leżeć na sianie! Ale cicho! czas już skończyć ten ustęp, bo stajemy się zanadto sentymentalni.
Ograniczając się do prostego stwierdzenia faktów, przyznać musimy, że ranek był piękny — tak piękny, że z trudem uwierzyłbyś, iż minęło już kilka miesięcy krótkiego angielskiego lata. Łąki, pola i drzewa, pagórki i bagna cieszyły oczy głębią swojej zieleni. Zaledwie kilka liści opadło, zaledwie gdzieniegdzie żółta barwa mieszała się z barwą lata, ostrzegając, że jesień za pasem. Niebo było bez chmur. Słońce grzało i świeciło; śpiew ptaków i brzęczenie tysięcy owadów napełniało powietrze. Ogródki przed domami, usiane kwieciem rozmaitych barw i odcieni, błyszczały w porannej rosie jak klejnoty. Wszystko nosiło jeszcze piętno lata, którego kolory nie zdążyły jeszcze zblednąć.
Taki był ów poranek, kiedy otwarty powóz, w którym siedzieli trzej pickwickiści (pan Snodgrass wolał zostać w domu), pan Wardle, pan Trundle, z Samem Wellerem na koźle, zatrzymał się przed bramą przy drodze. Stał tam słuszny, chudy leśniczy i chłopak, napół obuty w skórzane kamasze. Obaj mieli torby myśliwskie wielkich rozmiarów i stali, otoczeni przez sforę wyżłów.
„Powiedz mi pan“, przemówił po cichu pan Winkle do pana Wardle, „czy oni myślą, że nabijemy zwierzyny pełne te dwie torby?“
„O! pan napełnisz jedną, a ja drugą! A kiedy nie będzie już miejsca w torbach, mamy kieszenie naszych kurtek myśliwskich“.
Pan Winkle wysiadł z powozu i nic na to nie odpowiedział, ale pomyślał, że jeżeli towarzystwo zechce zostać na świeżem powietrzu, dopóki on nie napełni jednej torby, to narazi się ono na poważne niebezpieczeństwo przeziębienia się.
„Cyt, Juno, cyt, staruszko! Leżeć, Dafne, leżeć!“ mówił pan Wardle pieszcząc psy. „Sir Geoffrey naturalnie jeszcze w Szkocji, co, Marcinie?“
Strzelec odpowiedział twierdząco, ze zdumieniem spoglądając na pana Winkle, trzymającego swą strzelbę tak, jakby chciał, by jego własna kamizelka oszczędziła mu trudu pociągania za cyngiel, i na pana Tupmana, który znowu trzymał swoją, jakby był przestraszony; jest nawet wielkie prawdopodobieństwo, że takby można określić jego stan ducha. Pan Wardle dostrzegł niepokój strzelca i powiedział:
„Moi przyjaciele jeszcze nie są wprawni, ale to nic!... Z czasem będą z nich dzielni myśliwi... Mój przyjaciel pan Winkle ma już nawet nieco doświadczenia“.
Na ten komplement pan Winkle słabo się uśmiechnął i w swej wstydliwej skromności tak począł wywijać strzelbą, iż gdyby była nabita, niezawodnie samby się zastrzelił.
„Jeżeli pan będzie tak majstrował nabitą bronią“, rzekł nadąsany strzelec, „to niech mnie Bóg skarze, jeżeli z którego z nas nie narobi pan mięsa“.
Przestrzeżony w ten sposób pan Winkle, zmienił natychmiast pozycję i w pośpiechu wprowadził lufę w bardzo ścisły kontakt z głową Sama.
„Hola!“ zawołał Sam, podnosząc z ziemi kapelusz i pocierając sobie skronie; „w ten sposób od jednego razu napełni pan zwierzyną całą torbę, i coś jeszcze ponadto“.
Na te słowa chłopiec w skórzanych kamaszach wybuchnął śmiechem, próbując jednocześnie przybrać wygląd tak poważny, jakby to nie on śmiał się. Pan Winkle majestatycznie zmarszczył brwi.
„Marcinie“, zapytał pan Wardle, „gdzie kazałeś chłopcu czekać na nas ze śniadaniem?“
„Pod dębem na łące, to jest już na gruntach kapitana Boldwinga“.
„Bardzo dobrze. No, to już czas. W południe spotkamy się, Pickwick“.
Pan Pickwick pragnął widzieć polowanie, głownie dla tego, iż niepokoił się o życie i całość członków pana Winkle. A przytem, w tak piękny poranek przykro mu było być samym. Więc z żałośną miną odpowiedział:
„Ba, sądzę, że już tak być musi“.
„Czy gentleman nie myśliwy?“ zapytał długi strzelec.
„Nie“, odparł pan Wardle, „a przytem kuleje“.
„Bardzobym chciał pójść z wami“, rzekł pan Pickwick.
Nastąpiło krótkie milczenie współczucia. Mały chłopak przerwał je, mówiąc:
„Tam, za płotem, są taczki. Jeżeli służący gentlemana zechce powieźć go po ścieżce, to mógłby być z nami; przez płot przeniesiemy go“.
„Bardzo dobrze“, pośpieszył dodać Sam, który także pragnął widzieć polowanie. „Dobrze mówisz, mój malcze. Zaraz sprowadzę taczki!“
Ale tu powstała nowa trudność. Słuszny strzelec stanowczo zaprotestował przeciw udziałowi w polowaniu gentlemana w taczkach, oświadczając, że byłoby to niesłychanem pogwałceniem wszelkich myśliwskich reguł i zwyczajów.
Sprzeciw był poważny. Ułagodzono jednak strzelca, wsunąwszy mu coś w łapę, a on sam ulżył swemu sercu, biorąc w obroty głowę małego chłopca, który doradził użycia taczek, poczem karawana ruszyła. Naprzód szedł pan Wardle ze strzelcem; pan Pickwick w taczkach, popychanych przez Sama, stanowił straż tylną.
„Stój Samie!“ krzyknął pan Pickwick, zaledwie przeszli pierwszą miedzę.
„A co tam!“ zapytał pan Wardle.
„Nie ruszę się z miejsca“, odpowiedział pan Pickwick, „jeżeli Winkle nie będzie inaczej trzymał strzelby“.
„Jakże ją mam trzymać?“ zapytał nieszczęśliwy pan Winkle.
„Lufą do dołu“.
„To nie po myśliwsku“, zauważył pan Winkle.
„Co mi tam, że nie po myśliwsku! Nie mam ochoty, by z powodu jakiejś formalności zastrzelono mię w taczkach“.
„Założyłbym się, że ten pan wpakuje komuś nabój zanim się spostrzeże“, mruknął wysoki strzelec.
„Dobrze, dobrze!“ odrzekł nieszczęśliwy pan Winkle, odwracając strzelbę; „wszystko mi jedno...“
„Wzajemne ustępstwa stanowią urok życia“, zauważył Sam, i pochód ruszył dalej.
Zaledwie zrobiono sto kroków, gdy pan Pickwick znów krzyknął:
„Stójcie!“
„Cóż tam znowu?“ zapytał pan Wardle.
„Strzelba Tupmana jest tak samo niebezpieczna“.
„Co? Niebezpieczna?“ zawołał pan Tupman, wielce przestraszony.
„Niebezpieczna, jeżeli ją pan tak trzymać będzie, jak obecnie. Przykro mi, ale nie mogę jechać dalej, jeżeli nie zniżysz jej tak, jak Winkle“.
„Sądzę, że dobrze pan zrobi“, dodał strzelec, „bo w przeciwnym razie wsadzisz pan nabój we własną, albo cudzą kamizelkę“.
Pan Tupman z pośpiechem, pełnym najdalej idącej uprzejmości, nadał swej strzelbie żądane położenie; znowu ruszono z miejsca. Dwaj amatorzy polowania szli z przewróconemi strzelbami, jak para żołnierzy na pogrzebie.
Wtem psy stanęły; strzelcy także.
„Co się temu psu stało w nogę?“ szepnął pan Winkle. „Tak zabawnie stoi!“
„Jakto?“ łagodnie zdziwił się pan Wardle. „Nie poznaje pan? Nie widzi pan, że wystawia?“
„Wystawia“, powiedział pan Winkle, oglądając się dokoła jakby w nadzieji, że odkryje jakieś szczególne piękno w krajobrazie, który sprytne psy, zdawało się, również interesuje. „Wystawia! Cóż on takiego może wystawić?“
„Otwieraj pan szeroko oczy!“ powiedział pan Wardle zbyt podekscytowany, by w takiej chwili odpowiadać na to pytanie. — „Lekko! Pil!“
Dało się słyszeć trzepotanie skrzydeł tak gwałtowne, że pan Winkle aż cofnął się, jakby do niego strzelono. Potem rozległy się dwa strzały.
„Gdzie są one?“ zawołał pan Winkle w największym zapale, oglądając się na wszystkie strony. „Gdzie są? Powiedzcie mi, kiedy trzeba będzie strzelić! Gdzie są?“
„Oto są!“ odrzekł pan Wardle, wskazując na dwie kuropatwy, przyniesione przez psy.
„Nie, nie te!... A tamte!“ zaczął znów pan Winkle, zacietrzewiony.
„Tamte są już za daleko“, odrzekł zimno pan Wardle, nabijając strzelbę.
„Za pięć minut znajdziemy inne stado“, rzekł strzelec. „Jeżeli gentleman zacznie teraz strzelać, to nabój jego wyleci w sam czas z lufy“.
„Cha, cha, cha!“ krzyknął Sam...
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, dotknięty konfuzją swego ucznia...
„Słucham pana“.
„Nie śmiej się“.
„Dobrze, panie“, odrzekł służący, lecz aby sobie to wynagrodzić, począł za taczkami wyrabiać najdziwaczniejsze miny, gwoli wyłącznej przyjemności małego strzelca, który zachichotał głośno i zaraz został za to wyszturchany przez strzelca, jedynie dla tego, by sam szturchający miał pretekst do odwrócenia się i ukrycia własnej ochoty do śmiechu.
Wkrótce potem pan Wardle, rzekł do pana Tupmana:
„Brawo, kolego! Przynajmniej w porę strzeliłeś“.
„Tak, to nie trudno. Ale jak to uderza w ramię. Myślałem, że się wywrócę. Nie sądziłem, by taka niewielka broń mogła tak szarpać“.
„O!“ rzekł stary gentleman, uśmiechając się, „z czasem przyzwyczaisz się pan do tego. A teraz czyśmy gotowi? Jak tam z taczkami?“
„Wszystko dobrze, panie“, odrzekł Sam.
„Więc w drogę!“
„Niech się pan mocno trzyma!“ powiedział Sam, pchając taczki.
„Aj! aj!“ odrzekł pan Pickwick, i ruszyli z miejsca jak można było najszybciej.
„Cofnij się pan ze swoją taczką!“ zawołał pan Wardle.
„Słucham pana“, odpowiedział Sam, odsapnąwszy.
„Teraz, Winkle“, powiedział stary gentleman, „idź pan za mną... ostrożnie... A nie spóźnij się tym razem!“
„Nie bój się pan!“, odpowiedział pan Winkle. „Czy wystawiają?“
„Nie, nie, nie w tej chwili! Spokojnie! Spokojnie!“ Byliby zbliżyli się ostrożnie, gdyby pan Winkle, chcąc wykonać swoją strzelbą jakąś dziwną ewolucję, nie wywinął nią tak, że wystrzeliła i cały nabój przeszedł ponad głową małego chłopca, akurat w tem miejscu, gdzieby znajdowała się głowa słusznego strzelca, gdyby stał był przy panu Winkle.
„Na Boga! pocoś pan strzelił?“ zawołał pan Wardle, gdy tymczasem ptactwo rozlatywało się na wszystkie strony.
„Jak żyję, nie widziałem takiej strzelby“, odrzekł biedny pan Winkle, spoglądając na kurek, jakby to co pomogło. „Sama strzela“.
„A! Sama strzela!“ powtórzył pan Wardle nieco zirytowany. „Daj Boże, by kogo sama nie zastrzeliła!“
„Dojdzie i do tego“, zauważył strzelec.
„Co pan przez to rozumie?“ zapytał z goryczą pan Winkle.
„Nic, nic, panie. Ja nie mam rodziny, a matka tego chłopca, zawsze coś dostanie od sir Geoffreya, jeżeli chłopiec zostanie zabity na jego gruncie. Nabij pan ją znowu! Nabij!“
„Odbierzcie mu strzelbę!“ zawołał z taczek pan Pickwick, przerażony ponurem przypuszczeniem strzelca. „Odbierzcie mu strzelbę, czy słyszycie?“
Ale nikt nie wykonał tej komendy; i pan Winkle, rzuciwszy filozofowi buntownicze spojrzenie, nabił swą strzelbę i poszedł naprzód.
Winniśmy nadmienić, powołując się na autorytet pana Pickwicka, że sposób obchodzenia się z bronią pana Tupmana być nierównie racjonalniejszy od sposobu pana Winkle. Nie umniejsza to bynajmniej powagi pana Pickwicka, jaką był we wszystkich sprawach, dotyczących polowania. Albowiem, jak to pan Pickwick sprytnie zauważył, od niepamiętnych czasów zdarza się, że najlepsi i najzdolniejsi filozofowie, będący prawdziwym kagańcem wiedzy w kwestiach teoretycznych, nie potrafią zastosować jej praktycznie.
Jak większa część znakomitych odkryć, tak i ten sposób wydawał się bardzo prosty. Z bystrością człowieka genjalnego, pan Tupman zrobił w krótkim czasie spostrzeżenie, iż o dwa głównie chodzi punkty: 1-o, o wystrzelenie bez uszkodzenia siebie, 2-o, o wystrzelenie bez uszkodzenia kogokolwiek z obecnych. Jeżeli więc kto na to się zdobył, że uzyskał możność wystrzału, to najlepiej w takim razie: zamknąć oczy i strzelać na wiatr.
Raz, po dokonaniu takiego bohaterskiego czynu, pan Tupman otworzył oczy i ujrzał na ziemi zranioną kuropatwę. Juz miał winszować panu Wardle jego wciąż pomyślnych strzałów, gdy ten podszedł do niego i gorąco ściskając mu rękę, powiedział:
„Tupman, do tej kuropatwy mierzył pan?“
„Nie nie!“
„O, do tej! Zauważyłem to! Widziałem, jak mierzyłeś i, otwarcie powiem, iż najlepszy strzelec nie trafiłby jej lepiej. Pan nie jesteś takim nowicjuszem, jak sądziłem; przyznaj się pan, żeś już nieraz polował“.
Napróżno pan Tupman protestował z uśmiechem skromności. Sam ten uśmiech poczytany był za dowód czegoś przeciwnego; od tego czasu reputacja jego była ustalona.
Przez ten czas pan Winkle otaczał się ogniem, hukiem i dymem, nie osiągnąwszy żadnego godnego zanotowania rezultatu. Czasami walił ładunkiem przed siebie, to znowu puszczał go tak nisko nad ziemią, że życiu psów zagrażało poważne niebezpieczeństwo. Jako przykład fantastycznego strzelania, był to widok wielce interesujący i ciekawy. Jako strzelanie do określonego celu — przedsięwzięcie chybione. Przywykliśmy uważać za prawdę, że: Każda kula gdzieś trafi. Do strzałów pana Winkle nie dałoby się to zastosować: kule jego były bezdomne, urągały prawom przyrodzonym, błądziły po świecie i nigdzie nie trafiały.
„No!“ rzekł pan Wardle, podchodząc do taczek i ocierając z potu swą wesołą, zaczerwienioną twarz; „gorąco dziś, co?“
„Gorąco“, odrzekł pan Pickwick. „Słońce okropnie dopieka, nawet mnie. Nie wiem, jak tam wam“.
„Ba! Gorąco! Ale to nic. Już przeszło południe; czy widzisz ten zielony pagórek?“
„Widzę“, rzekł pan Pickwick.
„Tam będziemy jedli śniadanie. Na Boga! Chłopak jest tam z koszykiem“.
„Widzę go“, odrzekł pan Pickwick, którego twarz rozpromieniła się. „Porządny chłopak! Dam mu szylinga za fatygę. No! Samie! Tocz mnie!“
„Niech się pan trzyma“, odrzekł Sam, ożywiony widokiem śniadania. „A ostrożnie, młody kirasjerze! Jeżeli cenisz moje drogie życie, to mię nie wywracaj, — jak mówił gentleman do pachołka wiozącego go pod szubienicę“.
Po tem szczęśliwem zacytowaniu myśli, Sam ruszył szybkim krokiem, dotoczył zręcznie swego pana na szczyt wzgórka, wysadził go z taczek i umieścił koło kosza z jadłem, które, nie tracąc chwili, począł wyładowywać.
„Pasztet z cielęciny“, mówił Sam, układając jedzenie na trawie, „bardzo to dobra rzecz taki pasztet z cielęciny, jeżeli znajoma jest dama, która go przyrządzała, i jeżeli mamy pewność, że to nie pasztet z kota. A zresztą, cóż to szkodzi? Kiedy tak podobne są do siebie, że sami pasztetnicy nie robią między niemi różnicy?“
„Nie robią różnicy, Samie?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie, panie“, odrzekł Sam dotykając kapelusza. „Mieszkałem raz w jednym domu z pewnym pasztetnikiem, człowiekiem przyjemnym i wcale nie głupim. Ten umiał robić pasztety! Mniejsza o to z czego. Raz, kiedym się już z nim zaprzyjaźnił, mówię mu: „ależ macie tu całe stado kotów, panie Brook“. „A!“ odpowiada, „to prawda; wiele mam kotów“, powiada. „Musisz pan lubić koty“, mówię. „A tak“ powiada, mrugnąwszy okiem, „są ludzie, co lubią koty. Ale to“, powiada, „jeszcze nie ich pora, trzeba czekać do zimy“. „Nie ich pora?“ „Nie“, powiada. „Gdy owoc dojrzewa, kot chudnie“. „Cóż to pan wygaduje?“ powiadam, „nic z tego nie rozumiem“. „Widzi pan“, powiada, „nie chcę należeć do zmowy rzeźników, podnoszących cenę mięsa dla ubogich ludzi. Panie Weller“, powiada, ściskając mi rękę uprzejmie, i szepcąc do ucha, „panie Weller“, powiada, „nie powtarzaj pan tego; ale przyprawa, to wszystko; wszystkie moje pasztety są z tych szlachetnych zwierząt“, powiada, wskazując na pięknego kotka. „Przyrządzam je jak wołowinę, cielęcinę, albo siekankę, według gustu konsumenta. Lepiej jeszcze“, powiada; „mogę zrobić wołowinę z cielęciny, albo cielęcinę z siekanki, albo z obu baraninę, byle mi na trzy minuty przedtem powiedział konsument, czego sobie życzy“.
„Musiał to być człowiek bardzo pomysłowy“, rzekł pan Pickwick, z lekkim dreszczem.
„O, bardzo! A wyroby miał doskonałe“, odrzekł Sam, wypróżniając kosz dalej. „Ozór, czyli język, to bardzo dobra rzecz, jeżeli nie jest to tylko język kobiecy. Chleb, szynka, ładna jak malowanie. Wołowina na zimno. Bardzo dobra. A co tam jest w tych naczyniach, mój ty świszczypało?“
„W tej piwo, a w tej zimny poncz“, odrzekł młody chłop, zdejmując z pleców dwa duże dzbany kamienne, razem związane sznurem.
„A to mi dopiero śniadanie, gdy tak jedno łączy się z drugiem!“ zaczął znów Sam, z wielkiem zadowoleniem oglądając wszystkie specjały. „Teraz, niech panowie zaczynają, jak mówili Anglicy do Francuzów, nasadzając bagnety“.
Niepotrzeba było drugi raz powtarzać zaproszenia, by towarzystwo zabrało się co rychlej do śniadania, ani nalegać, by Sam, strzelec i dwaj chłopcy zasiedli na murawie w niewielkiej odległości i także zabrali się do jedzenia. Stary dąb udzielał swego miłego cienia obu grupom, przed nimi zaś roztaczał się wspaniały widok pól poprzedzielanych laskami.
„Cudownie! Cudownie tu!“ zawołał pan Pickwick, którego wyrazista twarz pod wpływem promieni słonecznych spęczniała tak, że skóra poczęła na niej pękać.
„A no tak, tak, stary przyjacielu“, rzekł pan Wardle. „A możeby tak jeszcze szklaneczkę ponczu?“
„Z największą przyjemnością“, odparł pan Pickwick a gdy wypił, twarz mu się rozjaśniła, świadcząc o szczerości danej panu Wardle odpowiedzi. „Dobry!“ powtórzył filozof, klaskając językiem; „bardzo dobry! Wypiję jeszcze szklankę. Smaczny! Bardzo smaczny!... No, panowie!“ zawołał następnie, nie puszczając z rąk dzbana. „Zdrowie naszych przyjaciół z Dingley Dell!“
Toast ten spełniono przy głośnych okrzykach.
„Teraz, powiem wam, jak się wezmę do tego, bym uzyskał zręczność myśliwską“, rzekł pan Winkle, zajadając szynkę. „Umieszczę na słupie wypchaną kuropatwę i do niej będę się ćwiczył w strzelaniu, poczynając od krótkich odległości, i stopniowo odsuwając się. To wyborny sposób“.
„Panie“, rzekł Sam, „znam pewnego gentlemana, który tak zrobił i który zaczął od czterech kroków; ale nigdy nie mógł postąpić kroku dalej, bo od pierwszego strzału tak dobrze trafił w ptaka, iż nie zostało z niego ani piórka“.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick.
„Jestem panie“.
„Bądź tak dobry, zachowaj swe anegdoty, aż dopóki ich od ciebie nie zażądają“, rzekł pan Pickwick.
„Dobrze, panie“.
Sam umilkł, ale tak komicznie mrugał okiem, niedostatecznie zasłoniętem kuflem piwa, który trzymał przy ustach, że dwóch chłopców opanował konwulsyjny śmiech i sam strzelec raczył uśmiechnąć się.
„Doprawdy, że ten zimny poncz jest doskonały“, rzekł pan Pickwick, czule spoglądając na kamienny dzban; „a dzień nadzwyczaj gorący i... Tupman, mój kochany przyjacielu, nalej mi jeszcze szklankę“.
„Bardzo chętnie“, odrzekł pan Tupman. Wypiwszy tę szklankę, pan Pickwick wychylił potem jeszcze drugą, dlatego tylko, by się przekonać, czy niema w ponczu pomarańczowych skórek, bo od pomarańczowych skórek zawsze mu się robiło niedobrze. Przekonawszy się, że ich w ponczu nie było, wypił znów szklankę na zdrowie pana Snodgrassa; potem czuł się w obowiązku wznieść toast na cześć nieznajomego fabrykanta ponczu.
Ten szereg szklanek ponczu wywarł widoczny wpływ na samego mędrca. Oblicze jego jaśniało najszczerszą radością; uśmiech igrał na ustach, dobry humor skrzył się w oczach. Ulegając stopniowo skombinowanym wpływom podniecającego płynu i gorąca, zachciało mu się koniecznie przypomnieć sobie pewną pieśń, którą słyszał będąc dzieckiem; ale próżne były wszelkie jego w tej mierze usiłowania. Musiał orzeźwić sobie pamięć jeszcze kilkoma szklankami; ale te, na nieszczęście, wywarły skutek wprost przeciwny, bo nietylko nie przypomniał sobie pieśni, ale nie mógł sobie też przypomnieć żadnego artykułowanego dźwięku. Wkońcu, gdy, z trudem stanąwszy na nogach, zaczął wypowiadać wzruszającą mowę do zebranych, nagle upadł na taczki i natychmiast zasnął.
Kosz zapakowano z powrotem, ale przekonano się, że niepodobieństwem jest rozbudzić pana Pickwicka. Naradzano się, czy Sam ma go dalej wieźć uśpionego, czy też lepiej pozostawić go na miejscu, aż do powrotu z polowania. Wkońcu zgodzono się na to ostatnie, a ponieważ miano polować tylko godzinę, Sam zaś bardzo nalegał, by go wzięto, uradzono więc, że pan Pickwick pozostanie w taczkach, a potem weźmie go się do domu. Towarzystwo oddaliło się więc, a filozof nasz najspokojniej chrapał w cieniu dębu.
Że pan Pickwick byłby chrapał w cieniu, aż do powrotu swych przyjaciół, albo też, że byłby chrapał, aż mroki wieczoru położyłyby się na łące, to, zdaje się, nie ulega wątpliwości, o ile tylko przyjmie się, że mógłby to czynić bez przeszkody. Lecz tak się, niestety nie stało. Złożyło się inaczej.
Kapitan Boldwig był to mały, gwałtowny człowieczek, w niebieskim surducie, zapiętym aż po sam podbródek, wznoszący się nad czarnym stojącym kołnierzem. Gdy raczył przechadzać się po swojej posiadłości, czynił to zawsze w towarzystwie wielkiej laski z ołowianą gałką, oraz ogrodnika i jego pomocnika, współzawodniczących z sobą w płaszczeniu się przed panem. Tym wydawał kapitan Boldwig rozkazy szorstko i z należytem poczuciem własnej dostojności. Siostra bowiem żony kapitana była za markizem, więc dom jego nazywał się willą, jego pola — majątkiem ziemskim i wszystko u kapitana było bardzo wielmożne, bardzo imponujące i bardzo pańskie.
Zaledwie upłynęło pół godziny od czasu jak pan Pickwick zasnął, gdy nadszedł mały kapitan ze swą eskortą, robiąc tak wielkie kroki, na jakie tylko pozwalały mu krótkie nogi i wielkie poczucie dostojności. Stanąwszy pod dębem, nadął policzki bardzo pańsko i wypuścił z nich powietrze niezmiernie dostojnie, potem zaś spojrzał po okolicy, jakby okolica ta powinna być niezmiernie uradowana tem, że on na nią patrzy; wreszcie, stuknąwszy mocno kijem o ziemię, przywołał ogrodnika.
„Hunt! Wywałkować jutro ten trawnik“.
„Słucham jaśnie wielmożnego pana“.
„I trzymać to miejsce w porządku“.
„Słucham jaśnie wielmożnego pana“.
„I przypomnij mi, by umieścić tu tablicę z napisem, grożącym żelazami na wilki każdemu, kto ośmieli się chodzić po moim gruncie. Rozumiesz?“
„Rozumiem, jaśnie wielmożny panie“.
„Przepraszam jaśnie wielmożnego pana“, rzekł drugi ogrodnik, podchodząc z kapeluszem w ręku.
„Co tam, Wilkins?“
„Zdaje mi się, jaśnie wielmożny panie, że tu dziś byli jacyś ludzie“.
„A!“ zawołał kapitan, rzucając dokoła gniewny wzrok.
„Tak, jaśnie wielmożny panie, sądzę, że jedli tu obiad“.
„Djabli! Tak jest!“ krzyknął kapitan, ujrzawszy skórki chleba na trawie; „żarli tu, na moim gruncie! A wagabundy! Gdybym ich złapał!...“
„Przepraszam jaśnie wielmożnego pana, ale... ale“
„Ale co?“ ryknął kapitan.
Wtem ujrzał taczki i pana Pickwicka.
„Ktoś ty jest, łotrze?“ krzyknął, okładając kijem boki filozofa. „Jak się nazywasz?“
„Poncz!“ mruknął nieśmiertelny człowiek i znowu zasnął.
„To nędznik, bezwstydny nędznik! Teraz udaje, że śpi. Upił się jak bydlę! Zabierz go Wilkins!“
„Dokąd go zatoczyć, jaśnie wielmożny panie?“ zapytał Wilkins z wielkim strachem.
„Do wszystkich djabłów!“
„Słucham, jaśnie wielmożnego pana“.
Stój!“ zawołał kapitan.
Wilkins zatrzymał się.
„Zatocz go do zagrody, gdzie się zapędza zajęte bydło, a zobaczymy, czy się nazywa poncz. Nie pozwolę drwić z siebie — nie, nie pozwolę drwić. Zabrać go“.
Wskutek tego dyktatorskiego zlecenia, zabrano pana Pickwicka, a kapitan Boldwig, pełen oburzenia, poszedł dalej.
Ogromne było zdziwienie naszych myśliwych, gdy powróciwszy ujrzeli, że pan Pickwick znikł i nawet zabrał z sobą taczki. Był to fakt nadzwyczaj tajemniczy i niepojęty. Dla kulawego człowieka, zerwać się na równe nogi, ni z tego ni z owego, i pójść — czyż to nie dziwne? A już pchać jeszcze przed sobą ciężkie taczki, tak, dla zabawy — to zakrawało na cud! Szukano go wszędzie, pod wszystkiemi krzakami, krzyczano, gwizdano, wołano, ale bez żadnego rezultatu. Wreszcie po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań uznano, że trzeba wracać bez pana Pickwicka.
Tymczasem, naszego filozofa głęboko uśpionego w taczkach, zatoczono do wsi i umieszczono w zagrodzie w towarzystwie rozmaitych zwierząt. Wszyscy chłopcy wiejscy i trzy czwarte mieszkańców okrążyło go, czekając aż się obudzi. Ich niezmierne zadowolenie, jakie odczuwali, gdy patrzyli, jak mędrca toczono, jeszcze się zwiększyło, gdy ten, krzyknąwszy kilkakrotnie, by przywołać Sama, usiadł następnie w taczkach i spojrzał z trudnem do opisania zdziwieniem na rozweselone twarze otaczających go ludzi.
Ogólny wybuch śmiechu powitał jego przebudzenie, a mimowolne pytanie: „Gdzie jestem?“ wywołało nowy wybuch, jeszcze głośniejszy — o ile to możliwe.
„To ci zabawa!“ ryczał tłum.
„Gdzie jestem?!“ zawołał pan Pickwick.
„W zagrodzie dla bydła!“ wrzasnęła hałastra.
„W jaki sposób się tu dostałem?! Co zrobiłem? Skąd mię przywieźli?!“
„Boldwig! Kapitan Boldwig!“ brzmiała jedyna odpowiedź.
„Zabierzcie mię stąd!“ wolał filozof. „Gdzie mój służący? Gdzie moi przyjaciele!“
„Niema tu ich! Hurra!“
I jakby gwoli przekonania pana Pickwicka o tem, poczęto rzucać w niego to rzepą, to ziemniakami, to innemi pociskami tejże samej natury.
Trudno odgadnąć, jak długoby trwała ta scena i ileby ucierpiał pan Pickwick, gdyby wkrótce hałas powozu, toczącego się po drodze, nie zwrócił powszechnej uwagi. Powóz zatrzymał się przy zagrodzie a stary Wardle i Sam wysiedli z niego. Pierwszy utorował sobie drogę do pana Pickwicka prędzej niżby to opisać i przeczytać było można, poczem usadowił go w powozie, drugi staczał tymczasem walkę z miejscowym strażnikiem.
„Biegnijcie po wójta!“ krzyknęło około tuzina głosów.
„Aha! Biegnijcie!“ odpowiedział Sam, wskakując na kozioł, „a pokłońcie mu się odemnie, od pana Wellera. Powiedzcie, żem mu nadwerężył jego strażnika, i że, jak sobie zrobi nowego, to mu i tego popsuję. Bywajcie zdrowi!“
Gdy powóz wyjechał ze wsi, pan Pickwick odetchnął i rzekł:
„Jak tylko przyjadę do Londynu, wytoczę temu kapitanowi Boldwigowi proces o nieprawne przytrzymanie“.
„Nie zrobisz tego“, odpowiedział pan Wardle. „Zdaje mi się, że przekroczyliśmy granice jego posiadłości“.
„Co mię to obchodzi“, rzekł pan Pickwick; „wniosę skargę“.
Tu pan Pickwick zatrzymał się, dostrzegłszy jakiś drwiący wyraz w twarzy pana Wardle.
„Dlaczegóżbym nie miał tego zrobić?“ zapytał.
„Bo wyszłoby na jaw“, odrzekł pan Wardle, wybuchając śmiechem, „żeśmy za wiele pili ponczu“.
Na te słowa pan Pickwick także nie mógł powstrzymać uśmiechu, uśmiech przeszedł niebawem w śmiech, a śmiech w przeciągły ryk. By nie tracić dobrego humoru, zatrzymano się przed jakąś oberżą; każdy kazał sobie podać szklankę wody z wódką, a panu Wellerowi dano jedną extra.

Rozdział dwudziesty.
Z którego przekonywamy się, że pp. Dodson i Fogg znają się na interesach, w którym znajduje się czuły opis spotkania Samuela Wellera z ojcem, oddawna niewidzianym; rozdział ten pokazuje również jak wytworne towarzystwo zbierało się pod „Sroką i Ogarkiem“ i że następny rozdział będzie doskonały.

W parterowym pokoju ponurego domu w głębi Freeman Court, Cornhill, siedziało czterech dependentów pp. Dodsona i Fogga, oskarżycieli prywatnych Jej Królewskiej Wysokości przy sądzie Bench i Common Pleas, Westminster, oraz adwokatów przy Wysokim Sądzie. Wzmiankowani dependenci mieli w ciągu dnia tyleż sposobności do oglądania słońca, ile jej może mieć człowiek siedzący na dnie wcale głębokiej studni. Ale byli pozbawieni korzyści oglądania gwiazd śród dnia, co gwarantuje tamta wyjątkowa pozycja.
Pokój dependentów pp. Dodsona i Fogga był ciemny, ponury i czuć w nim było wilgoć. Przepierzenie broniło dependentów od zetknięcia się z gawiedzią. W pokoju znajdowało się kilka starych krzeseł drewnianych, stojak na parasole, haki do wieszania kapeluszy, parę półek, na nich pliki brudnych papierów, kilka starych pak sosnowych z papierowemi etykietami i całe baterje flaszek atramentu, rozmaitego kształtu i wielkości. Szklane drzwi wychodziły na pasaż w dziedzińcu. Za temi drzwiami ukazał się Pickwick w towarzystwie Sama Wellera. Było to w piątek, po wypadkach wiernie opisanych w poprzednim rozdziale.
„Nie możecie wejść?“ Odpowiedział jakiś głos z za przepierzenia na delikatne pukanie pana Pickwicka. Pan Pickwick i Sam Weller weszli posłusznie.
„Czy panowie Dodson i Fogg są u siebie?“ zapytał uprzejmie pan Pickwick, podchodząc w kierunku przepierzenia z kapeluszem w ręku.
„Pana Dodsona niema, a pan Fogg jest bardzo zajęty“, odpowiedział głos. Głowa z piórem za uchem, do której ów głos należał, spojrzała z ponad przepierzenia na pana Pickwicka.
Głowa ta była rozczochrana. Włosy barwy piasku, skrupulatnie przedzielone i wyglansowane pomadą, w drobnych kosmykach spadały na twarz płaską, ozdobioną małemi oczkami, a ujętą w brudny kołnierzyk oraz wymorusany halsztuk.
„Pana Dodsona niema w domu, a pan Fogg jest bardzo zajęty“, powtórzył człowiek, do którego należała głowa.
„Kiedy pan Dodson powróci?“ spytał pan Pickwick.
„Nie wiem“.
„A pan Fogg czy długo będzie zajęty?“
„Nie mogę powiedzieć“.
Tu człowiek poprawił z rozmachem pióro, zaś drugi dependent, który właśnie mieszał proszek Seidlitza pod biurkiem, roześmiał się z uznaniem.
„Chyba zaczekam“, powiedział pan Pickwick. Nie odpowiedziano mu. Więc usiadł nieproszony i słuchał głośnego cykania zegara i przyciszonej rozmowy dependentów.
„Pyszna heca, co?“ powiedział jeden z gentlemanów, w bronzowej kurtce z guzikami, konkludując w ten sposób jakieś opowiadanie o przygodzie z poprzedniego wieczora.
„Bycza! Bycza!“ dodał człowiek, mieszający proszek Seidlitza.
„Tom Commins prezydował“, ciągnął człowiek w bronzowej kurtce. „Było wpół do czwartej, kiedym zajechał do Somers Town tak straszliwie wstawiony, że nie mogłem znaleźć dziurki od klucza i musiałem dzwonić na starą. Ciekaw jestem, coby stary Fogg zrobił, gdyby się o tem dowiedział, co? Miałbym się zpyszna, co?“
Na samo to przypuszczenie wszyscy dependenci roześmieli się chórem.
„Miałem tu dziś rano całą hecę z Foggiem“, powiedział człowiek w bronzowej kurtce, „kiedy Jack porządkował papiery na górze, a wy obaj poszliście do urzędu stemplowego, Fogg czytał tutaj listy, kiedy wszedł ten drab, któremu posłaliśmy pozew w sprawie Camberwella — wiecie o kim mówię? Jakże mu tam?“
„Ramsey“, powiedział dependent, który rozmawiał z panem Pickwickiem.
„Ach, Ramsey, stary wyga! „Panie“, mówi Fogg, patrząc na niego dumnie, a wiecie jak umie patrzeć! „przyszedł pan układać się?“ „Tak“, mówi Ramsey, wkładając rękę do kieszeni i wyciągając z niej pieniądze. „Dług dwa funty pięć, koszty trzy funty dziesięć — proszę!“ i sapnął jak miech, kładąc pieniądze zawinięte w skrawek papieru. Stary Fogg spojrzał najpierw na pieniądze, później na niego, a potem odchrząknął we właściwy sobie sposób. Wiedziałem, że coś będzie. „Czy pan nie wie, że wypełniliśmy deklarację, co podnosi koszta rzeczywiste?“ „Niech pan tego nie mówi!“ zawołał Ramsey, cofając się. „Termin upłynął dopiero wczoraj wieczorem!“ „Owszem, mówię to!“ rzekł Fogg. „Prawda, panie Wicks, że pan Jackson poszedł wypełnić deklarację w sprawie Bullman — Ramsey“. Oczywiście odpowiedziałem, że tak. Fogg odchrząknął i spojrzał na Ramseya. „Mój Boże!“ odpowiedział Ramsey. „A ja robiłem szalone wysiłki, aby wydobyć te trochę pieniędzy i wszystko napróżno!“ „Nienapróżno“, odpowiedział Fogg zimno. „Radzę panu trochę jeszcze pogrzebać, jeszcze trochę wydobyć i wrócić tu na czas!“ „Nie mogę więcej wydobyć!“, odpowiedział Ramsey, uderzając pięścią w stół. „Tylko niech mi pan nie grozi!“ mówi Fogg, udając, że wpada w gniew. „Wcale panu nie grożę!“ odpowiada Ramsey. „Owszem, grozi pan! Proszę wyjść, proszę wyjść z biura i wrócić wtedy, kiedy nauczy się pan odpowiednio zachowywać!“ Ramsey jeszcze chciał coś powiedzieć, ale Fogg nie dał mu przyjść do słowa, więc schował pieniądze do kieszeni i wyszedł. Tylko tamten wyszedł, a Fogg zwraca się do mnie ze słodkiem uśmiechem i wyjmuje deklarację z kieszeni. „Słuchaj Wicks“, mówi Fogg, „weź cab, jedź do Temple jak możesz najprędzej i wypełń deklarację! Koszta są prawie pewne. To człowiek solidny, ma dużą rodzinę i zarabia 25 szyllingów tygodniowo. Jeżeli nie będzie chciał zapłacić, to zapłacą za niego jego właśni czeladnicy. Musimy z niego wyciągnąć ile się da, panie Wicks! To poprostu chrześcijański uczynek, panie Wicks! Mając tak dużą rodzinę i nieduże dochody, będzie na przyszłość ostrożniejszy w pożyczaniu. Prawda, panie Wicks?“ I, wychodząc, uśmiechnął się tak dobrodusznie, że aż przyjemnie było na niego patrzeć. „To doskonały businesman!“ rzekł Wicks tonem najgłębszego podziwu. „Doskonały, nieprawdaż?“
Trzech innych jak najchętniej zgodziło się na tę opinię a opowiadanie podobało im się niezmiernie.
„Mili chłopcy“, szepnął Weller do swojego pana. „Ładnie się tu bawią“.
Pan Pickwick skinął głową potakująco i odkaszlnął, aby zwrócić na siebie uwagę młodych gentlemanów za przepierzeniem Ci, ulżywszy sobie rozmową między sobą, postanowili zwrócić nieco uwagi na przybyłych.
„Ciekaw jestem, czy Fogg już wolny?“ powiedział Jackson.
„Zobaczę“, odparł Wicks lekko zeskakując z krzesła. „Kogo mam oznajmić?“
„Pickwick“, odpowiedział znakomity bohater tych przygód.
Jackson poszedł na górę i natychmiast wrócił, oznajmiając, że pan Fogg przyjmie pana Pickwicka za pięć minut. Dokonawszy tego, wrócił do swego biurka.
„Powiedział, że jak się nazywa?“ spytał Wicks.
„Pickwick“, odpowiedział Jackson. „Oskarżony w sprawie Pickwick contra Bardell“.
Szuranie nogami, zmieszane ze stłumionym śmiechem, dało się słyszeć za przepierzeniem.
„Panie“, odezwał się Sam cicho. „Biorą pana na fundusz!“
„Biorą na fundusz? Co to znaczy?“ zapytał pan Pickwick.
Za całą odpowiedź Sam wskazał palcem na przegrodę, a pan Pickwick, podniósłszy głowę, przekonał się o prawdziwości faktu: czterej dependenci spoglądali na niego wesoło, z wielkiem zainteresowaniem przypatrując się postawie i rysom tego lowelasa, tego wielkiego burzyciela spokoju serc niewieścich... Lecz wskutek ruchu pana Pickwicka cztery głowy znikły, poczem bezzwłocznie dał się słyszeć szelest piór, suwanych po papierze z niezmierną szybkością.
Odgłos dzwonka przywołał jednego z dependentów do apartamentu pana Fogga. Wkrótce oznajmiono panu Pickwickowi, że adwokat może go przyjąć.
Pan Pickwick poszedł po schodach. Na pierwszem piętrze, na jednych z drzwi wypisane było olbrzymiemi literami to imponujące słowo: „Fogg“. Jackson zapukał i na wezwanie: „Wejść!“ wprowadził pana Pickwicka do pokoju.
„Czy pan Dodson powrócił?“ zapytał Fogg.
„W tej chwili powrócił“.
„Poproś go pan do mnie“.
„Zaraz panie“, odpowiada Jackson i wyszedł.
„Proszę siadać“, rzekł następnie pan Fogg do pana Pickwicka. „Oto dzisiejsze dzienniki. Mój wspólnik przyjdzie za chwilę i pomówimy o interesie“.

Pan Pickwick usiadł, ale zamiast czytać dziennik, zaczął przypatrywać się adwokatowi. Był to człowiek już w starszym wieku, o ściągłej twarzy, wegetarjanin, w czarnym surducie, ciemnych spodniach i krótkich czarnych kamaszach, słowem, istota, która, zdawało się, stanowiła
integralną część biurka, przy którem siedziała i która czuła i myślała tyle właśnie, co ono. Po upływie kilku minut wszedł pan Dodson, osoba otyła i barczysta, o ostrem spojrzeniu i wielkim głosie. Rozmowa zaczęła się natychmiast.

„Pan Pickwick“, rzekł pan Fogg do swego wspólnika.
„A! Oskarżony w procesie Bardell et Pickwick“.
„Tak jest“, odrzekł filozof.
„Co pan nam proponuje?“ zapytał Dodson.
„A!“ zawołał Fogg, wkładając ręce do kieszeni i rzucając się na krzesło. „Co pan proponuje, panie Pickwick?“
„Cicho, Fogg“ powiedział Dodson. „Niech pan Pickwick mówi“.
„Przyszedłem tu“ odrzekł mędrzec, spoglądając łagodnie na obu, „przyszedłem tu, by wynurzyć panom wielkie zdumienie, jakiego doznałem otrzymawszy ich list, i zapytać, jaki może być powód procesu przeciwko mnie?“
„Powód?!“ zaczął Fogg, ale powstrzymał go Dodson.
„Panie Fogg“, powiedział Dodson. „Ja mówię“.
„Przepraszam pana, panie Dodson“, powiedział pan Fogg.
„Jaki powód?“ spytał pan Dodson, przybierając minę wysoce moralną. „O powód niech pan spyta własne sumienie. My rządzimy się wyłącznie oświadczeniami naszej klijentki. Oświadczenia te mogą być fałszywe lub prawdziwe. Wiarogodne lub niewiarogodne. Jeżeli są prawdziwe, to są tem samem wiarogodne; nie waham się oznajmić panu, że podstawy naszego oskarżenia są mocne i nie dam niemi wstrząsnąć! Pan może być człowiekiem albo bardzo nieszczęśliwym, albo bardzo przewrotnym. Ale gdyby mię pod przysięgą, jako sędziego, spytano, co o tem sądzę, mógłbym powiedzieć tylko jedno“. Tu Dodson, z miną obrażonej cnoty, wyprostował się całą swą postacią, poczem spojrzał na Fogga, który wsadził głębiej ręce go kieszeni i, potrząsając głową, powiedział z miną mędrca: „Naturalnie!“
„Otóż panie“, powiedział Pickwick, a wyraz boleści wykrzywił jego rysy, „zapewniam pana że mam tylko ogromnego pecha, przynajmniej w tej sprawie!“
„Mam nadzieję że tak“, powiedział Dodson. „Spodziewam się, że tak. Jeżeli pan jest rzeczywiście niewinny w tej sprawie, jest pan najbardziej pechownym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Cóż pan na to, panie Fogg?“
„Jestem pańskiego zdania“, powiedział pan Fogg, uśmiechając się niedowierzająco.
„Pozew, dotyczący tej sprawy“ ciągnął Dodson „wydany został według przepisów. Panie Fogg, gdzie księga Praecipe?“
„Proszę“, powiedział pan Fogg, podając wielką księgę oprawną w pergamin.
„Oto początek“: podjął Dodson. „Middlesex, Capias Marta Bardell, wdowa, contra Samuel Pickwick. Odszkodowanie 1500 funtów. Dodson i Fogg. Sierpień 28. 1827. Wszystko w porządku, panie!“ Dodson odkaszlnął i spojrzał na Fogga, który powtórzył: „W porządku!“, poczem obaj spojrzeli na Pickwicka.
„Więc panowie chcecie dać mi do zrozumienia, że rzeczywiście zamiarem ich jest wytoczyć mi proces?“
„Dać panu do zrozumienia? Oczywiście!“ powiedział Dodson, niemal uśmiechając się, o ile pozwalała mu na to jego powaga.
„I że odszkodowanie obliczono na 1500 funtów?“ ciągnął pan Pickwick.
„Pozwoli pan, że dodam“ odpowiedział Dodson, „iż gdyby to od nas zależało, powiększylibyśmy tę sumę trzykrotnie“.
„Zdaje mi się, że pani Bardellowa powiedziała wyraźnie“, rzucił Fogg spoglądając na Dodsona, „że nie zgodzi się na mniejszą sumę“.
„Niewątpliwie“ surowo potwierdził Dodson. Rozpoczęli dopiero akcję i kompromis był im nie na rękę, nawet gdyby pan Pickwick zdradził ochotę do ustępstw.
„Ponieważ nie proponuje pan żadnych warunków“ powiedział Dodson, wygładzając prawą ręką kartkę pergaminu, a lewą machając przed panem Pickwickiem papierową kopją, „służę panu pozwem. Oto oryginał, panie!“
„Bardzo dobrze, panowie, bardzo dobrze“ powiedział pan Pickwick, którego osoba i gniew powstały jednocześnie. „Mój adwokat odpowie panom“.
„Bardzo nam będzie miło“, powiedział Fogg zacierając ręce.
„Bardzo!“ dodał Dodson otwierając drzwi.
„Ale zanim odejdę, panowie“ mówił podniecony pan Pickwick odwracając się od drzwi, „pozwolę sobie powiedzieć że ze wszystkich kruczków haniebnych i niegodnych...“
„Za pozwoleniem! Zaraz!“ zawołał Dodson z wielkiem ugrzecznieniem. „Panie Wicks! Panie Jackson!“
„Jesteśmy“, odpowiedzieli obaj dependenci.
„Chciejcie tylko wysłuchać, co gentleman mówi“, powiedział Dodson. „A więc mówił pan, że ze wszystkich kruczków haniebnych i niegodnych...“
„Tak jest panowie“, mówił pan Pickwick bardzo rozgniewany, „ze wszystkich kruczków haniebnych, jakie wynajdują ludzie bez czci i wiary, ten kruczek jest najhaniebniejszy i najniegodniejszy. Powtarzam to“.
„Czy słyszy pan, panie Wicks?“ spytał Dodson.
„Nie zapomni pan, panie Jackson?“ dodał Fogg.
„Może zechce pan nazwać nas oszustami!“ powiedział pan Dodson. „Owszem, panie, jeżeli mu to zrobi przyjemność!“
„Tak!“ powiedział Pickwick. „Jesteście oszuści!“
„Bardzo dobrze“, powiedział pan Dodson. „Mam nadzieję, że pan słyszał, panie Wicks?“
„O tak, panie!“ odpowiedział Wicks.
„Może pan zechce pozwolić sobie na więcej?“ dodał Fogg „Prosimy! Prosimy! Pozwól pan sobie! Może zechce pan nazwać nas złodziejami, albo znieważyć czynnie którego z nas? Owszem, jeżeli to tylko zrobi panu przyjemność! Nie będziemy stawiać oporu! Prosimy, prosimy!“
Ponieważ Fogg stanął w sposób nader kuszący blisko zaciśniętych pięści pana Pickwicka, jest wielce prawdopodobnem, że filozof uległby jego namowie, gdyby Sam, słysząc całą poprzednią rozmowę, nie wbiegł po schodach i nie schwycił swego pana za rękę.
„Niech pan da spokój!“ powiedział. „Wolant to doskonała gra, ale nie z prawnikami, chyba że pan jest rakietą a oni piłką! Chodźmy, proszę pana! Jeżeli chce pan ulżyć swemu sercu, to wyjdźmy na dziedziniec i niech pan mnie wyszturcha. Bo z prawnikami to za kosztowna zabawa!“
To mówiąc, Sam bez ceremonji wyprowadził pana Pickwicka na podwórze a potem na Cornhill, zdecydowany iść za swoim panem, gdzie ten mu każe.
Pan Pickwick szedł bezmyślnie. Minął Mansion House i skierował się do Cheapside. Sam Weller zaczął już dziwić się, dokąd zmierzają, kiedy pan Pickwick odezwał się:
„Idę natychmiast do pana Perkera, Sam!“
„Właśnie tam powinniśmy byli iść już wczoraj!“ odrzekł Sam.
„Zdaje mi się!“ powiedział pan Pickwick.
„Jestem nawet tego pewny!“ powiedział Sam.
„Dobrze, dobrze, Samie“ powiedział pan Pickwick. „Zaraz tam pójdziemy, ale ponieważ zirytowałem się, chciałbym więc przedtem wypić wódki z gorącą wodą. Gdzieby to znaleźć, Samie?“
Sam Weller posiadał niezwykłą i wyjątkową znajomość Londynu. Odpowiedział bez wahania:
„Drugi dziedziniec na prawo, ostatni dom po tej samej stronie; radzę panu zająć stolik przy kominie, nie ma nóg we środku, jak wszystkie inne — to jest bardzo niewygodne“.
Według tych wskazówek, pan Pickwick poszedł do oberży. Podano mu wódkę; Sam, usiadłszy w przyzwoitej odległości przy tym samym stole, otrzymał kufel porteru.
Sala, w której się znaleźli, była bardzo skromnie umeblowana i wyglądała, jakby była pod specjalną opieką stangretów od dyliżansów; wielu gentlemanów, należących do tej uczonej profesji, piło tam i paliło fajki. Pomiędzy nimi znajdował się pewien mężczyzna, otyły i czerwony, w starszym już wieku. Siedział on naprzeciw pana Pickwicka i zwrócił jego uwagę. Otyły człowiek palił fajkę z wielką gwałtownością, a zawsze po sześciu pociągnięciach wyjmował ją z ust i przypatrywał się naprzód Samowi a potem panu Pickwickowi, poczem zanurzał twarz w półkwaterek i wlewał w siebie z niego tyle, ile półkwaterek zawierał. Dokonawszy tego, znów przypatrywał się Samowi i panu Pickwickowi. Po chwili znów pociągał z fajeczki — jakie sześć razy — zamyślał się i znowu patrzył na Sama i pana Pickwicka. Wreszcie otyły człowiek, położywszy nogi na krześle, oparł się grzbietem o mur, i, nie przestając pykać z fajki, wpatrywał się w nowoprzybyłych, jakgdyby chciał ich najdokładniej wystudjować.
Ewolucje otyłego mężczyzny zrazu uszły uwagi Sama; ale widząc, że oczy pana Pickwicka od czasu do czasu zwracały się ku nieznajomemu, i on też począł mu się przypatrywać, po chwili jednak przysłonił oczy ręką, jakgdyby, poznawszy poczęści przedmiot, który miał przed sobą, chciał upewnić się o jego tożsamości. Ale wkrótce rozwiały się jego wątpliwości, gdyż otyły mężczyzna, puściwszy gęsty kłąb dymu z poza potężnego szala, okręcającego mu szyję, odezwał się głosem ochrypłym, jakby próbując brzuchomówstwa.
„No i cóż, Sammy?“
„Kto to jest, Samie?“ zapytał pan Pickwick.
„Nigdybym temu nie uwierzył, panie“, odrzekł Sam, szeroko roztwierając oczy, „to stary“.
„Stary!“ zaczął znowu pan Pickwick; „jaki stary?“
„Mój ojciec, panie. Jak się masz, mój antyku?“
Po tem czułem wynurzeniu synowskich uczuć, Sam zrobił na ławie koło siebie miejsce dla otyłego człowieka, który zasiadł z fajką w ustach i kuflem w ręku.
„No, Sammy“, rzekł ojciec, „nie widziałem cię od dwóch lat“.
„Tak, tak, stary zuchu. A jak się ma macocha?“
„Macocha, Sammy, powiem ci“, rzekł pan Weller senior głosem bardzo uroczystym, „powiem ci, że świat nie widział milszej osoby nad nią, jak długo była wdową — bo już jestem przecież jej drugim mężem. Miła to była istota, Sammy, i dziś tyle mogę powiedzieć, że ponieważ była z niej arcymiła wdówka, to wielka szkoda, że zmieniła stan. Na żonę nie zdatna, Sammy“.
„Ba! Czy tak?“ zapytał Weller junior. Weller senior pochylił głowę i uśmiechnął się.
„Za drugim razem nie udała mi się sztuka, Sammy, nie udała się za drugim razem. Bierz przykład z twego ojca, mój chłopcze i, dopóki żyjesz, wystrzegaj się wdów, zwłaszcza trzymających oberże, Sammy“.
Udzieliwszy z wielkiem namaszczeniem takiej ojcowskiej rady, Weller senior wydobył z kieszeni blaszaną puszkę, nałożył sobie fajkę, zapalił ją od ognia z poprzedniej fajki i począł pykać z wielką gwałtownością.
Po długiej pauzie zwrócił się do pana Pickwicka w tej samej materji.
„Z przeproszeniem szanownego pana, ale mniemam, że nie dotknę pana osobiście; czyś pan nie zahaczył o jaką wdowę?”
„Jeszcze nie”, odrzekł pan Pickwick, uśmiechając się. Tymczasem Sam objaśnił ojcu do ucha swój stosunek do filozofa.
„Z przeproszeniem szanownego pana“, rzekł Weller, uchylając kapelusza; „spodziewam się, że nie ma pan powodu, by być niezadowolony z Sammy?”
„Najmniejszego”, odrzekł pan Pickwick.
„To mię bardzo cieszy, panie. Wiele pracowałem nad jego edukacją, panie. Wypuszczałem go na ulicę, gdy jeszcze był małym bębnem, ażeby sam umiał sobie radzić. To jedyny sposób, by młody człowiek nabrał rozumu”.
„Sądziłbym, że trochę niebezpieczny”, zauważył pan Pickwick z uśmiechem.
„I niebardzo pewny”, dodał Sam; „niedawno przekonałem się o tem”.
„Niemoże być!?” rzekł ojciec.
„Tak jest!” odrzekł syn, i, jak można najkrócej, opowiedział, jak go Trotter wyprowadził w pole.
Weller słuchał tego opowiadania z najgłębsza uwagą, gdy je skończono, zapytał:
„Czy jednym z tych klejnotów nie będzie mężczyzna chudy, z czarnemi włosami i z galopem w wymowie?”
Pan Pickwick nie bardzo zrozumiał ten rysopis, ale na wszelki wypadek powiedział, że tak.
„Drugi urwis ma fioletową liberję, z ogromną głową?”
„Tak, tak! To oni!” zawołali razem pan i sługa.
„W takim razie wiem, gdzie się wśrubowali; obaj znajdują się teraz w Ipswich i dobrze się mają”.
„Nie może być!” zawołał z kolei pan Pickwick.
„To fakt”, odrzekł Weller, „a oto, jak się o tem dowiedziałem. Od czasu do czasu zastępuję jednego kolegę, jeżdżącego do Ipswich. Właśnie jechałem tam, nazajutrz po nocy, kiedy pan złapałeś reumatyzm. Pod „Murzynkiem” w Chelmsford przyjąłem ich, bo tam się zatrzymali, i powiozłem prościutko do Ipswich. Tam, powiedział mi fioletowy fagas, mają mieszkać przez dłuższy czas“.
„Pojadę za nimi!“ zawołał pan Pickwick.
„A czy jesteś pewny, mój gubernatorze“, rzekł Sam do ojca, „że to są oni?“
„Najpewniejszy, Sammy; raz, że to są szczególni ludzie, a powtóre, że dziwiła mnie poufałość gentlemana ze swym sługą. Więcej jeszcze: siedzieli zaraz za mną i słyszałem, jak się cieszyli, że wyfrycowali jakiegoś starego pryka!“
„Starego kogo?“ zapytał pan Pickwick.
„Starego pryka, panie, i w mózgownicy mojej widzi mi się, że to o panu była mowa“.
Właściwie niema nic krzywdzącego w wyrażeniu „stary pryk“, ale w każdym razie nie jest to wyrażenie, oznaczające wielki szacunek. Wszystkie przykrości, jakich doznał od pana Jingla, przyszły na myśl panu Pickwickowi podczas opowiadania Wellera. Teraz już lada piórko mogło przechylić szalę, a „stary pryk“ to sprawił.
„Pojadę za nimi!“ zawołał filozof, uderzając pięścią w stół.
„Pojutrze jadę do Ipswich, panie“, rzekł Weller; „dyliżans odchodzi z pod „Byka“ w White-Chapel. Jeżeli pan chce jechać, to najlepiej jechać ze mną“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł pan Pickwick. „Napiszę do moich przyjaciół, by także tam przyjechali. Ale nie odchodź pan tak prędko, panie Weller; może pan jeszcze czego się napije?“
„Pan bardzo łaskaw“, odrzekł Weller, zatrzymując się. „Możnaby kieliszek wódki za zdrowie szanownego pana i na pomyślność Sama“.
„Pewnie że możnaby“, zawołał pan Pickwick. „Proszę wódki“. Przyniesiono wódkę i pan Weller, uprzejmie skinąwszy Pickwickowi i kiwnąwszy na Sama, wlał zręcznie do gardła spory kielich tak, jakby ten był nie większy od naparstka.
„Doskonale wykonane, papo! Ale musisz być ostrożny, stary zuchu, bo złapiesz podagrę“.
„Na podagrę wynalazłem niezawodne lekarstwo“, odrzekł Weller, stawiając kieliszek na stole.
„Niezawodne lekarstwo na podagrę!“ zawołał pan Pickwick, szybko wydobywając swoją książkę notat; „cóż to za lekarstwo?“
„Podagra, panie, jest to choroba, powstająca z wielkich wygód i komfortu. Jeżeli pan dostanie kiedy napadu podagry, niech pan natychmiast ożeni się z jakąś wdową o pięknym, mocnym głosie, umiejącą nim należycie władać — podagra zniknie bez śladu. To kapitalny przepis, panie. Używam go regularnie i zaręczam, że usuwa wszelkie choroby, wynikające z nadmiaru wesołego życia“.
Po udzieleniu tego nieocenionego sekretu, Weller raz jeszcze wypróżnił szklankę, mrugnął okiem, westchnął głęboko i wyszedł.
„No, Samie, co myślisz o tem, co mówił twój ojciec?“ zapytał pan Pickwick z uśmiechem.
„Co myślę, panie? Myślę, że mój ojciec jest ofiarą małżeństwa, jak ze łzami w oczach mówił kapelan domowy Sinobrodego, kiedy go grzebał“.
Trudno było znaleźć odpowiedź na te słowa, wobec tego pan Pickwick skierował się do Gray Inn. Ale zanim tam dobrnął wybiła godzina ósma. Niepowstrzymany potok gentlemanów w brudnych białych kapeluszach i zniszczonych ubraniach, płynący do wszystkich wyjść, uświadomił go, że większość biur już zamknięto.
Wdrapawszy się na dwie kondygnacje bardzo brudnych schodów, pan Pickwick przekonał się o słuszności swoich przypuszczeń. Drzwi od kancelarji pana Perkera były zamknięte. Śmiertelna cisza, która była jedyną odpowiedzią na liczne pukania Sama Wellera, oznajmiła im, że dependenci już się rozeszli.
„A to przyjemność, Samie!“ powiedział pan Pickwick.
„Nie mam ani godziny do stracenia, muszę go natychmiast zobaczyć! Nie zmrużę dzisiejszej nocy oka, dopóki nie będę mógł stwierdzić z całym spokojem, że oddałem swoją sprawę w ręce specjalisty“.
„O, właśnie idzie jakaś staruszka! Może ona będzie wiedziała, gdzie kogo znajdziemy! Hej, starsza pani! Gdzie są ludzie pana Perkera?“
„Ludzie pana Perkera“, odpowiedziała chuda, nędzna staruszka, przystanąwszy, żeby złapać oddech. „Ludzie pana Perkera wyszli. A ja idę sprzątać biuro“.
„Czy pani jest służącą pana Perkera?“ spytał pan Pickwick.
„Nie, jestem praczką“ odpowiedziała staruszka.
„A“, powiedział pan Pickwick, a potem rzekł na boku do Sama: „To bardzo ciekawe, Samie, że w tych instytucjach służące nazywają praczkami“.
„Ponieważ ich panowie mają śmiertelną awersję do prania brudów“, odrzekł Sam.
„To dziwne“, rzekł pan Pickwick, patrząc na starszą kobietę, której postać, zarówno jak biuro (właśnie je otworzyła), zdradzały zdecydowany wstręt do wody i mydła: „Czy może mi pani powiedzieć, gdzie znajdę pana Perkera?“
„Nie, nie mogę“ odpowiedziała staruszka ponuro, „poszedł do miasta!“
„To istne nieszczęście!“ odpowiedział pan Pickwick. „A czy nie wie pani, gdzie jego dependent?“
„Owszem, wiem, ale nie podziękowałby mi za to, gdybym powiedziała“, rzekła praczka.
„Mam bardzo ważny interes“, powiedział pan Pickwick.
„Nie może pan zaczekać do jutra?“ spytała kobieta.
„Niebardzo“, odpowiedział pan Pickwick.
„Dobrze“, powiedziała stara. „Gdyby zaszło coś ważnego, kazał mi powiedzieć, gdzie jest. Więc przypuszczam, że mam prawo to zrobić. Idźcie panowie pod „Srokę i Ogarek“ i spytajcie w barze o pana Lowtena. Wtedy pokażą wam, który to jest Lowten. A to właśnie będzie dependent pana Perkera“.
Kierując się temi wskazówkami i otrzymawszy dalsze, z których wynikało, że wyżej wymieniona gospoda leży w dzielnicy sądowej, zadowoleni, że znajdą się w pobliżu Clare Market i niedaleko tyłów New Inn, pan Pickwick i Sam jakoś szczęśliwie zeszli po karkołomnych schodach i dobrnęli pod „Srokę i Ogarek“.
Ta faworyzowana oberża, uświęcona wieczornemi ucztami pana Lowtena i jego kolegów, była właściwie tem, co ludzie zwykle nazywają karczmą. Że gospodarz należał do typu ludzi, którzy kiedyś zrobią majątek, dowodził fakt, że umieszczony w zamknięciu szynkwas przypominał z kształtu lektykę; że zaś był przytem filantropem, widać było z tego, iż na progu swej własnej oberży pozwalał jakiemuś obdartusowi sprzedawać rozmaite delikatesy. W oknach, zawieszonych firankami barwy szafranowej, wisiało parę ogłoszeń mówiących o cydrze z Devonshire i o gdańskiej wódce. Wielka, czarna tablica dużemi literami głosiła wszem wobec, że w piwnicach tego zakładu znajduje się pół miljona baryłek mocnego porteru. Wywoływała ona w umyśle każdego gościa miłe zagadnienie, w jakim kierunku prowadzić mogą owe piwnice. Jeżeli dodamy do tego, że zewnętrzny szyld ozdobiony był nawpół zatartym wizerunkiem sroki, jednem okiem zezującej na kawałek czegoś bronzowego, co najstarsi ludzie od dzieciństwa nauczyli się czcić jako ogarek, to będziemy mieli już wszystko, co dotyczy zewnętrznego wyglądu tego zakładu.
Gdy pan Pickwick stanął przed szynkarzem, z za wąskiej lady wynurzyła się nagle starsza kobieta, ukazując się w całej swej okazałości.
„Czy jest tutaj pan Lowten? zapytał pan Pickwick.
„Tak jest“, odpowiedziała oberżystka. „Karolciu, zaprowadź gentlemana do pana Lowtena!“
„Gentleman nie może teraz tam wejść“ rzekł z przejęciem czerwonowłosy chłopiec. „Pan Lowten śpiewa teraz komiczne piosenki i nikogo nie puszcza do siebie. Ale zaraz skończy, proszę jaśnie pana!“
Zaledwie czerwonowłosy chłopak skończył mówić, gdy hałaśliwe bicie w stoły i dzwonienie w szklanki dało znać, że pieśń została skończona. Pan Pickwick, wyraziwszy życzenie, aby Sam dowoli dogodził sobie w szynkowni, pozwolił się zaprowadzić do pana Lowtena.
Po zaanonsowaniu, że „gentleman chce mówić z jaśnie panem“, tłusty młody człowiek, który wypełniał sobą krzesło u szczytu stołu, z pewnem zdumieniem spojrzał w kierunku, skąd dochodził głos. Zdumienie młodego człowieka nie zmniejszyło się bynajmniej, kiedy oczy jego spoczęły na indywiduum, którego przedtem nigdy w życiu nie widział.
„Bardzo przepraszam“, powiedział pan Pickwick, „i przykro mi, że przeszkadzam także reszcie gentlemanów, ale przybywam w bardzo ważnej sprawie. Jeśli pan pozwoli zająć sobie pięć minut czasu, tu w kąciku, będę panu niezmiernie wdzięczny“.
Tłusty młodzieniec wstał i przesunąwszy swoje krzesło do kąta, tuż obok krzesła pana Pickwicka, uważnie wysłuchał jego bolesnej opowieści.
„A!“ rzekł po skończeniu, „Dodson i Fogg — twardą mają rękę! Kapitalni businesmani, ci Dodson i Fogg!“
Pan Pickwick przyznał, że Dodson i Fogg mają twardą rękę; potem pan Lowten ciągnął dalej:
„Perker wyjechał i wróci prawdopodobnie pod koniec tygodnia. Ale jeśli pan chce, żebyśmy zajęli się pańską sprawą, proszę mi zostawić kopję pozwu, a ja zrobię wszystko, co potrzeba, zanim Perker wróci“.
„Właśnie poto przyszedłem“, powiedział pan Pickwick, podając mu dokument. „Jeżeli zajdzie coś niespodziewanego, zechce pan łaskawie napisać — poste restante, Ipswich“.
„Doskonale“, odpowiedział dependent pana Perkera, a zauważywszy, że spojrzenie pana Pickwicka wędruje ciekawie wzdłuż stołu, dodał: „Może się pan do nas przysiadzie na jakie pół godzinki? Mamy tu dzisiaj kapitalną kompanję. Jest tam główny dependent od Samkina i Greena, kancelista od Smithersa i Price’a, i jeszcze jeden od Pimkina i Thomasa, który na chwilę wyszedł — świetnie śpiewa piosenki! Jest jeszcze Jack Bamber i paru innych. Przybywa pan zapewnie ze wsi? Może zechce się pan do nas przysiąść?“
Ta doskonała sposobność studiowania natury ludzkiej była pokusą zbyt silną, aby pan Pickwick mógł się jej oprzeć. Pozwolił się tedy doprowadzić do stołu, gdzie go w odpowiedni sposób przedstawiono, i podano mu krzesło w sąsiedztwie prezydującego. Poczem pan Pickwick zażądał szklanki swego ulubionego płynu.
Wbrew temu, czego oczekiwał pan Pickwick, zapadło głębokie milczenie.
„Przypuszczam, że nie jest to dla pana przykre?“ zapytał sąsiad z prawej strony, gentleman w koszuli, ozdobionej mozaikowemi spinkami, i z ogromnem cygarem w ustach.
„Bynajmniej“, odpowiedział pan Pickwick. „Bardzo lubię cygara, chociaż sam nie palę...“
„Przykroby mi było twierdzić to samo co do mojej osoby“, odezwał się gentleman z przeciwnej strony stołu. „Palenie jest dla mnie wiktem i dachem nad głową“.
Pan Pickwick spojrzał na mówiącego i pożałował, że nie jest ono dla niego także i opierunkiem.
Nastąpiła znów pauza. Pan Pickwick, jako człowiek obcy, najwidoczniej zepsuł nastrój.
„Pan Grundy zechce zaszczycić towarzystwo piosenką“, rzekł przewodniczący.
„Nie zechce“, odpowiedział pan Grundy.
„Dlaczego?“ zapytał przewodniczący.
„Bo nie może“, odparł pan Grundy.
„To niech pan powie lepiej nie chce!“ rzekł przewodniczący.
„No, więc nie chce“, odpalił pan Grundy. Pozytywna odmowa pana Grundy zaszczycenia towarzystwa piosenką znowu wywołała milczenie.
„Więc nikt nas nie zechce rozweselić!“ powiedział przewodniczący despotycznie.
„A czemu pan nas nie rozwesela, panie prezesie?“ spytał młody zezowaty człowiek z bokobrodami, w szeroko otwartej (brudnej) koszuli, siedzący przy końcu stoła.
„Słuchajcie! słuchajcie!“ odrzekł jegomość z mozaikowemi spinkami, palący cygaro.
„Ponieważ znam tylko jedną piosenkę i właśnie już ją śpiewałem. A tylko pieśń „Niech krążą szklanice“ może być śpiewana dwa razy tej samej nocy“.
Była to replika nieodparta, znów więc zapadło milczenie.
„Byłem dziś wieczorem, moi panowie“, zaczął pan Pickwick, mając nadzieję, że wciągnie do rozmowy całe towarzystwo „byłem dziś wieczorem w miejscu, które wy, moi panowie, wszyscy dobrze znacie, ale gdzie ja nie byłem oddawna i dlatego mało je znam. Mówię, panowie, o Gray Inn. Ciekawy to zakątek w naszym wielkim Londynie“.
„O, na Boga!“ rzekł szeptem przewodniczący nachylając się przez stół do pana Pickwicka. „Poruszył pan temat, na który przynajmniej jeden z nas zawsze gotów rozprawiać. Łatwo naciągnie pan na to starego Jacka Bambera. Bamber o niczem innem nigdy nie mówi, jak o Gray Inn; mieszka tam od wieków i nawpół od tego zwarjował!“
Indywiduum, o którem wspomniał Lowten, był to żółty, przygarbiony człowieczek. Miał zwyczaj garbić się silnie, kiedy nic nie mówił, i z tego zapewne powodu pan Pickwick nie zwrócił na niego z początku uwagi. Kiedy teraz mały człowieczek podniósł swoją zmarszczoną twarz i utkwił w panu Pickwicku szare oczy o pytającym wyrazie, pan Pickwick nie mógł się dość nadziwić, że mógł przez chwilę nie zwrócić na niego uwagi. Na twarzy małego człowieczka gościł stale zgryźliwy uśmiech. Oparł brodę na długiej, kościstej dłoni, której palce posiadały niezwykłej długości paznogcie. A kiedy pochylił głowę nabok i spojrzał z pod szarych, krzaczastych brwi, dziwna chytrość zabłysła w jego spojrzeniu, chytrość trudna do zniesienia dla patrzącego w te oczy.
Ta właśnie postać wystąpiła teraz na widownię i wylała z siebie całą kaskadę słów. Ponieważ rozdział ten jest już dostatecznie długi, a mały człowieczek jest osobistością znakomitą, będzie wyrazem szacunku dla niego i wygodą dla nas, jeśli pozwolimy mu przemawiać w rozdziale następnym.

Rozdział dwudziesty pierwszy.
W którym mały człowieczek zajmuje się swoim ulubionym tematem i opowiada historję o dziwacznym klijencie.

„Aha“, powiedział stary Jegomość, którego opisaliśmy wkońcu poprzedniego rozdziału. „Któż to mówi o Inns?“
„To ja“, odpowiedział pan Pickwick. „Zauważyłem, że to bardzo dziwne miejsce“.
„Pan?“ pogardliwie powiedział stary jegomość. „Cóż pan może wiedzieć o tych czasach, kiedy młodzi ludzie zamykali się w samotnych izdebkach, ażeby czytać i czytać, studjować i studjować, aż im się rozum mieszał od tych studjów? Siły ich ducha tak się wyczerpywały, że nawet wstający ranek ich nie orzeźwiał. Aż umierali niemal z przeciwnego naturze przywiązania do owych suchych ksiąg! Należąc do innej epoki i będąc z innego pokolenia, cóż pan może wiedzieć o tem, ilu z nich zjadły suchoty albo pożarła gorączka? Taki bowiem był rezultat bujnego życia i rozpasanych zabaw w tych małych pokoikach! A jak pan myśli, ilu ludzi, którzy nadaremnie błagali o litość w przedpokojach adwokatów, szukać musiało potem spokoju w falach Tamizy albo w więzieniach? O, to niezwykłe domy! Gdyby płyty, któremi wyłożone są ściany, mogły mówić i posiadały pamięć, i gdyby wyszły z tych ścian i opowiedziały co wiedzą, byłaby to, zaiste, straszliwa opowieść o życiu! I chociaż teraz Greys Inn jest miejscem zwyczajnem, naprawdę, jest to okolica niesamowita i wolałbym usłyszeć wiele najstraszliwszych baśni, niż poznać jedną prawdziwą historję tych murów“.
Coś tak dziwnego było w nagłej zmianie wyrazu twarzy tego człowieka i w przedmiocie, którego dotknął, że pan Pickwick nie znalazł żadnej odpowiedzi. Oczy starego nabrały dawnego wyrazu. Po chwili ciągnął dalej:
„Spójrzmy na to z innego punktu: z punktu zwykłego, wcale nie romantycznego. Cóż to za wyszukane miejsce tortur! Pomyślcie o tych nędzarzach, którzy wyprzedawali się, zapożyczali, naciągali swoich przyjaciół, aby móc się zaciągnąć na listy profesji, która nigdy nie da im kawałka chleba. Czekanie, nadzieje, strach... nędza, ubóstwo, rozczarowanie, zamieranie nadzieji, koniec karjery, może samobójstwo, albo ostatnia nędza, łachmany, pijaństwo... Czyż nie mam racji?“ Tu stary człowiek zatarł ręce i prawie radośnie spojrzał przed siebie, że znalazł nowy sposób oświetlenia swego ulubionego tematu.
Pan Pickwick patrzał na starego z wielkiem zainteresowaniem a reszta kompanji uśmiechała się w milczeniu.
„Mówicie o niemieckich uniwersytetach!“ ciągnął stary. „Ba, ba! Dość macie chyba romantyki w odległości łokcia od każdego z was! Tylko, że o niej nikt nie myśli“.
„Nigdy nie sądziłem, że jest coś romantycznego w tym właśnie przedmiocie“, rzekł pan Pickwick z uśmiechem.
„Napewno pan nie myślał!“ powiedział stary. „Napewno! Jeden z moich przyjaciół mawiał: „cóż dziwnego w tych pokoikach?“ „Bardzo dziwne to pokoje!“ odpowiadałem. „Wcale nie“, odpowiadał mój przyjaciel. „Samotne!“ powiadam mu. „Nie“ odpowiada mój przyjaciel. — I co pan powie? pewnego ranka mój przyjaciel nagle umarł na apopleksję. Poszedł otwierać drzwi i uderzył głową o skrzynkę do listów. Upadł i przeleżał tak osiemnaście miesięcy. Wszyscy myśleli, że wyjechał“.
„A jak go znaleziono?“ zainteresował się pan Pickwick.
„Ponieważ od dwóch lat nie płacił czynszu, egzekutorzy postanowili wyłamać drzwi. A więc otwierają, wyłamują zamek, a tu straszny, zakurzony szkielet w granatowym surducie, granatowych spodniach i jedwabnych pończochach pada w ramiona tego, który stał pierwszy. Dziwne, co? Chyba dziwne, nie?“ Tu mały człowieczek jeszcze bardziej pochylił głowę nabok i z niewymowną radością zatarł ręce.
„Znam także inny wypadek“, ciągnął dalej, opanowawszy nieco śmiech. „Zdarzył się on w Cliffords Inn. Pewien hultaj, wynajmujący ten lokal, zamknął się jednego ranka w alkowce i zażył arszeniku. Gospodarz myślał, że uciekł. Otworzył drzwi i wywiesił ogłoszenie. Przyszedł drugi, wynajął, umeblował i zamieszkał. Z jakichś przyczyn nie mógł spać: ciągle był jakiś nieswój i niespokojny. „To wstrętne“, mówi. „Zrobię w tamtym pokoju sypialnię, a tu bawialnię!“ Zmienił umeblowanie, i odtąd spał bardzo dobrze, ale zato wieczorami nie mógł czytać. Czuł się zdenerwowany, niespokojny, ciągle poprawiał świece i oglądał się dokoła. „Nic nie rozumiem“, rzekł pewnego dnia powróciwszy wieczorem do domu. Wypił szklankę zimnego grogu i oparł się plecami o ścianę, aby nie obawiać się, że coś stoi za nim. „Nic nie rozumiem“ — powtórzył. Wtem oczy jego zatrzymały się na drzwiach do małego alkierzyka, zawsze zamkniętych. Wtedy dreszcz przebiegł mu po całem ciele. „Nieraz już to odczuwałem“, powiada. „Coś jest nie w porządku z tym alkierzem!“ Zdobył się na odwagę, wziął w rękę pogrzebacz, otworzył drzwi... aż tu w kącie alkierza stoi trup poprzedniego lokatora, z maleńką flaszeczką w zaciśniętej dłoni — a miał twarz!...“ Mały człowieczek skończył, obejrzał się dokoła, spoglądając na zdziwione audytorjum z uśmiechem pełnym zadowolenia.
„Niezwykłe rzeczy opowiada pan nam“ powiedział pan Pickwick, patrząc na twarz staruszka przez okulary.
„Niezwykłe?!“ powtórzył staruszek. „Nonsens. Uważa pan to za niezwykłe, ponieważ nie wie pan, o co chodzi. To są rzeczy zabawne, ale nie niezwykle!“
„Zabawne?!“ zawołał mimowoli pan Pickwick.
„Zabawne. A może nie?“ odpowiedział mały człowieczek z szatańskim błyskiem w oczach, poczem natychmiast zaczął mówić dalej:
„Znałem ja i innego człowieka... niech sobie przypomnę... tak... przed czterdziestu laty... wynajął stare zniszczone mieszkanko w jednym z najstarszych domów w Inns... od wielu lat było już zamknięte. Mnóstwo babskich plotek przywiązanych było do tego miejsca — rzeczywiście, miejsce to nie było wesołe. Ale lokator był ubogi, a mieszkanie było tanie, było to więc wystarczającym powodem, by je wynajął, chociażby było dziesięć razy gorsze. Zmuszono go jednak do zakupienia starych gratów, które znajdowały się w tem mieszkaniu... a między innemi do kupna wielkiej szafy na papiery, z oszklonemi drzwiami, osłoniętemi od wewnątrz firanką. Rzecz zupełnie mu niepotrzebna, żadnych bowiem papierów nie posiadał, wszystko zaś, co miał do ubrania, nosił na sobie, co go bynajmniej zbytnio nie obciążało. Zebrał więc wszystkie swoje meble — nie było tego dużo, i cztery krzesła, które miał, ustawił tak, jakgdyby ich było dwanaście. Usiadł sobie wieczorem przed kominkiem i wypił jedną szklaneczkę whisky z dwóch galonów, które wziął był na kredyt. Myślał sobie właśnie, czy zapłaci za tę whisky, a jeżeli zapłaci, to kiedy; wtem oczy jego zatrzymały się na szklanych drzwiach szafy. „Ach!“ powiada. „Żebym nie potrzebował był kupić tej wstrętnej szafy od tandeciarza, miałbym pieniądze na coś potrzebniejszego. Powiem ci coś staruszko“, rzekł, zwracając się do szafy, ponieważ nie miał z kim mówić. „Gdybym wiedział, że nigdy nie będziesz mi na nic potrzebna, bez namysłu porąbałbym cię i spalił“. Zaledwie to powiedział, aż tu z szafy wydobywa się coś nakształt jęku. Z początku się przestraszył, ale zaraz potem pomyślał, że to może jęczy młodzieniec, zajmujący sąsiedni pokój, ponieważ młodzieniec ów jada obiady na mieście. Wziął pogrzebacz i poprawił ogień. Jęk się powtórzył. Jedna połowa szklanych drzwi otworzyła się i wnętrze szafy ukazało bladą postać stojącego tam człowieka. Była to postać wysoka i chuda, a miała wyraz twarzy stroskany i przerażony. Lecz w barwie jej skóry i w całej postawie było coś, co mówiło, że tacy nie chodzą po ziemi. „Kto to?“ „Nie rzucaj we mnie pogrzebaczem! Gdybyś nawet trafił, pogrzebacz przeszedłby przeze mnie i uderzyłby w ścianę szafy.... Jestem duchem“. „Więc czego tu chcesz?“ mówi lokator. „W tym pokoju“, odpowiedział duch, „nastąpił mój upadek; i ja, i moje dzieci zostaliśmy żebrakami. W tej szafie przez wiele, wiele lat składano papiery. W tym pokoju, kiedy szalałem z rozpaczy i kiedy zagasł dla mnie ostatni promyk nadziei, dwie złe harpje rozszarpały wszystko, co zebrałem w ciągu całego życia, nie pozwalając, aby choć grosz pozostał dla mego nieszczęśliwego potomstwa. Wystraszyłem je z tego miejsca — i od tego czasu włóczę się po nocach (odżywam tylko wtedy) i odwiedzam miejsca moich klęsk. Mieszkanie to należy do mnie. Zostaw je mnie“. „Jeżeli będzie się pan upierał przy tem, by się tu zjawiać“, mówi lokator, który podczas przemowy ducha zdążył już oprzytomnieć, „to oczywiście, z wielką przyjemnością ustąpię panu. Ale, jeśli wolno, chciałbym zadać panu jedno pytanie“. „Proszę, niech pan mówi“, poważnie powiedział duch. „Otóż“, powiada lokator, „nie chodzi mi specjalnie o pana, ale dotyczy to wszystkich duchów, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Postępowanie panów wydaje mi się trochę nierozsądne. Panowie macie możność zwiedzania najpiękniejszych miejscowości na ziemi — bo chyba dla was nie istnieje przecież przestrzeń — dlaczego więc włóczycie się właśnie po tych miejscach, gdzie byliście najnieszczęśliwsi?“ „Słusznie! Nigdy nie przyszło mi to na myśl!“ powiedział duch. „Widzi pan“, ciągnął lokator, „to przecież bardzo niewygodny pokój. Sądząc po tej szafie, śmiało mogę powiedzieć, że jest tu sporo pluskiew. Jestem przekonany, że znalazłby pan daleko wytworniejsze quartier. Już nie mówię o klimacie Londynu, który jest rzeczywiście bardzo nieprzyjemny“. „Ma pan najzupełniejszą rację“, grzecznie odparł duch. „Naprawdę, nigdy nie przyszło mi to do głowy. Powinienem zmienić klimat!“ I rzeczywiście, mówiąc to, zaczął znikać: nóg prawie już nie było widać. „Panie, panie!“ woła lokator za znikającym. „Możeby był pan łaskaw powiedzieć gentlemanom, którzy włóczą się po starych opuszczonych domach, ażeby zaprzestali tego? Oddałby pan w ten sposób wielką usługę społeczeństwu“. „Z wielką chęcią“, odpowiedział duch. „Co za głupcy z nas! Naprawdę głupcy! Nie rozumiem, jak mogliśmy być tak tępi!“ Z temi słowami duch zniknął. I, co najdziwniejsze“, dodał mały człowieczek, obrzucając cały stół spojrzeniem, „że nigdy nie wrócił!“
„Niezłe to opowiadanie, jeżeli prawdziwe“, powiedział gentleman, ozdobiony mozajkowemi spinkami, i zapalił świeże cygaro.
Jeżeli!“ zawołał mały człowieczek z nieskończenie pogardliwym wyrazem twarzy. „Przypuszczam“, rzekł, zwracając się do Lowtena, „że także moją historję z dziwnym klijentem, która zdarzyła mi się, kiedy byłem jeszcze dependentem, nazwie ten pan również nieprawdziwą. Teraz nie dziwiłbym się już niczemu“.
„Nie będę mówił o tem, czego nie słyszałem“, powiedział właściciel mozajkowych ozdób.
„Chciałbym usłyszeć tę opowieść“, rzekł pan Pickwick.
„Ach tak!! Niech pan opowie!“ dodał Lowten. „Nikt jej nie słyszał oprócz mnie! A i ja niebardzo ją pamiętam“.
Stary człowiek rozejrzał się po stole, błysnął oczami groźnie, niesamowicie i jakby z triumfem, że wyczytał na każdej twarzy wyraz zaciekawienia. Poczem, potarłszy dłonią brodę i utkwiwszy wzrok w pułap, jakby w ten sposób chciał zebrać wszystko w pamięci, rozpoczął co następuje:

Opowieść o dziwnym klijencie.

„Mniejsza o to, skąd i jak dowiedziałem się tej historji“, zaczął stary. „Gdybym chciał ją opowiedzieć w takim porządku, w jakim do mnie doszła, musiałbym zacząć od środka, a doszedłszy do końca wrócić do początku. Wystarcza, że wiele z wypadków rozegrało się w moich oczach. O innych wiem, że rzeczywiście stały się, i żyją jeszcze ludzie, którzy je pamiętają.
„Na High Street, w dzielnicy Borough, koło kościoła Ś-tego Jerzego, po tej samej stronie co kościół, stoi, jak to przeważnie wszyscy wiedzą, najmniejsze z naszych więzień za długi, Marshalsea. Chociaż w ostatnich czasach bardzo się zmieniło i niczem nie przypomina brudnego kanału, jakim było przedtem, to nawet w tej zmienionej postaci stanowi małą pokusę dla dziwaków i małą pociechę dla uwięzionych. Osądzony na śmierć zbrodniarz ma tyle powietrza i ruchu w New Gage, co niewypłacalny dłużnik w Marshalsea.
„Może to moje dziwactwo, a może nie umiem oddzielić tego miejsca od dawnych wspomnień, związanych z niem, ale nie znoszę tej dzielnicy Londynu. Ulica jest szeroka, sklepy obszerne, turkocą przejeżdżające wozy, dzwonią kroki przechodniów — panuje tu hałas jak w handlowej dzielnicy, od rana do nocy, a jednak pomimo to jest tu martwo i niemiło. Ubóstwo i rozpusta przylgnęły do gwarnych ulic. Nędza i nieszczęście gnieżdżą się w niskim gmachu więziennym. Coś ponurego i smutnego zawisło nad tą dzielnicą — przynajmniej w moich oczach — i nadaje jej koloryt brudu i opuszczenia.
„Wiele par oczu, które oddawna zakrył już grób, patrzało na tę ulicę wesoło, po raz pierwszy przeszedłszy wrota Marshalsea: rozpacz bowiem rzadko kiedy idzie w parze z pierwszym ciosem, wymierzonym przez zły los. Człowiek ufa niewypróbowanym przyjaciołom, pamięta, że często ofiarowywali mu się z pomocą, kiedy niczego od nich nie potrzebował. Ma nadzieję, (nadzieję, szczęście niedoświadczonych) i jakkolwiek nadzieja ta słabnie po otrzymaniu pierwszego ciosu, po jakimś czasie budzi się jednak to uczucie w jego piersi, zakwita w niej, aż wkońcu zwiędnie zetknąwszy się z rozczarowaniem i zapomnieniem. Jak szybko te same oczy zapadały się w głowie i patrzyły z twarzy wynędzniałej z głodu, zwiędłej z braku słońca, zrozpaczonej poczuciem, że dla uwięzionego za długi niema żadnej nadziei odzyskania wolności! Dawna surowość prawa złagodniała dzisiaj, ale jeszcze i teraz dzieją się rzeczy, od których serce ściska się boleśnie!
„Przed dwudziestu laty chodnik ten wydeptały stopy pewnej matki i jej dziecięcia, którzy dzień po dniu, z nastaniem ranka, przychodzili do wrót więzienia. Czasami, po nocy boleści i niedostatku, zjawiali się przed bramą o godzinę zawcześnie. Wtedy matka brała dziecko łagodnie w ramiona i szli na most. Podnosiła wysoko maleństwo, żeby mogło się napatrzeć na błyski wody i odbicie słońca w falach, nacieszyć się miłym widokiem, jaki rzeka przedstawiała o tej godzinie. Ale zwykle zsadzała wkrótce malca na ziemię i chowała twarz w szalu, aby zakryć łzy, które zaciemniały jej wzrok. Nigdy bowiem wyraz zainteresowania, ani radości nie pojawiał się na mizernej twarzyczce. Wspomnienia dziecka były nieliczne, ale jednostajne; wszystkie wiązały się z nędzą i nieszczęściem rodziców: jak to godzinami siadywało na kolanach matki, z dziecinnem współczuciem patrząc na jej łzy, jak potem samo szło płakać gdzieś w ciemny kącik. Twarda rzeczywistość tego świata — jego najgorsze prywacje, głód i pragnienie, nędza i niedostatek — wszystko to poznało ono od pierwszego dnia życia i pierwszych błysków świadomości. I chociaż chłopak miał wygląd dziecka, brakowało mu wesołego śmiechu, radości i błyszczących oczu malca...
„Ojciec i matka spoglądali na dziecko, a potem na siebie, z niepokojem, który bali się nawet wyrazić słowami. Zdrowy, silny mężczyzna, mogący znieść najcięższą pracę i trudy, ginął w atmosferze więziennej. Delikatna i wątła kobieta upadała pod brzemieniem cierpień moralnych i fizycznych. Malutkie serce dzieciny było złamane.
„Nadeszła zima, a z nią tygodnie deszczów i chłodów. Nieszczęśliwa kobieta przeniosła się do nędznego mieszkanka w pobliżu więzienia. I, chociaż zmianę tę wywołała rosnąca wciąż nędza, czuła się teraz szczęśliwsza, bo była bliżej niego. Przez dwa miesiące ona i jej mały towarzysz czekali codziennie na otwarcie bramy. Pewnego dnia nie przyszła — pierwszy raz. Nadszedł następny poranek i przyszła — ale sama. — Dziecko umarło.
„Ludzie, którzy zimno mówią o takiej stracie nieszczęśliwych rodziców, ludzie, którzy pocieszają ich, że dziecko przestało cierpieć, im zaś ubędzie kłopotów — ludzie ci nie rozumieją, czem jest taka strata! Milczące spojrzenie pełne miłości i oddania, kiedy wszystkie inne oczy się odwróciły — to ostoja, pociecha, ukojenie w najgorszem strapieniu! Nie kupisz go za żadne pieniądze, nie zdobędziesz żadnym wysiłkiem! Dziecina godzinami siadywała u stóp rodziców, trzymając w chudych rączynach ich dłonie i cierpliwie podnosząc ku nim swą mizerną twarzyczkę. I chociaż krótkie jej życie było pełne udręki, teraz zaś przeniesiono je do miejsca spokoju i radości, której, chociaż dziecko, nigdy nie zaznało w życiu — pozostali po niem rodzice, i strata, jaką ponieśli, głęboko wżarła im się w dusze.
„Jasne było dla tych, którzy patrzyli w twarz matki, że i jej troski i nieszczęścia przetnie wkrótce śmierć. Towarzysze więzienni jej męża uciekli przed jego nowem nieszczęściem i zostawili mu na wyłączny użytek małą izdebkę, którą przedtem dzielił z dwoma więźniami. Zamieszkała z nim w tej celce i tak płynęło jej życie — bez nadzieji, bez radości.
„Pewnego wieczora zemdlała w ramionach męża, zaniósł ją więc do otwartego okna, aby ocuciło ją powietrze. Promienie księżyca oświetliły jej rysy w tak szczególny sposób, że zadrżał pod jej ciężarem, jak bezsilne dziecko.
„Posadź mię, Jurku“, powiedziała słabo. Zrobił co kazała, a usiadłszy przy niej, zakrył twarz rękoma i wybuchnął płaczem.
„To bardzo źle, że cię opuszczam, Jurku”, powiedziała. „Ale taka jest wola Boga i musisz się Jej poddać przez wzgląd na mnie. O! Jakże Mu dziękuję, że zebrał naszego malca! Jest szczęśliwy, jest w niebie! Cóż począłby bez matki?!”
„Nie umrzesz Marjo, nie możesz umrzeć!” zawołał mąż, zrywając się. Zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, gryząc pięście. Potem siadł przy niej i, objąwszy ją ramieniem, ciągnął już o wiele spokojniej. „Uspokój się, najdroższa! Proszę, błagam! Jeszcze będziesz żyła!”
„Nie, nie, Jurku!” odpowiedziała umierająca kobieta.
„Niech mię pochowają przy moim kochanym chłopczyku, ale obiecaj mi, że jeżeli kiedykolwiek wyjdziesz z tego strasznego miejsca i będziesz bogaty, przeniesiesz nas oboje na jakiś wiejski cmentarz, daleko stąd, bardzo daleko — gdzie będziemy mogli leżeć spokojnie! Drogi Jurku! Obiecaj mi!”
„Obiecuję! Obiecuję!” zawołał mężczyzna, rzucając się przed nią na kolana. „Mów do mnie, Marjo! Powiedz choć słówko! Spojrzyj na mnie!”
„Urwał. Ramię, które obejmowało jego szyję, nagle zesztywniało. Głębokie westchnienie wyrwało się z piersi nieszczęśliwej, wargi poruszyły się, uśmiech zakwitł na twarzy... Ale wargi te były blade a uśmiech rozwiał się natychmiast. Był teraz sam na świecie.
„Tej nocy, w ciszy i samotni swego opuszczonego pokoju, nieszczęśliwy człowiek klęczał długo przy zwłokach umarłej małżonki i wołał Boga na świadka swojej strasznej przysięgi, że od tej chwili poświęci się cały zemście za śmierć żony i dziecka. Że odtąd, do ostatniego tchnienia, wszystkie siły poświęci temu tylko celowi. Że zemsta jego będzie straszna. Że nienawiść jego nie umrze i nie osłabnie. Że po całym świecie będzie prześladował swoich krzywdzicieli.
„Rozpacz bezgraniczna i namiętność prawie nieludzka dokonały takich strasznych zmian w jego twarzy i całej postaci, że towarzysze niedoli z trudem poznali go nazajutrz, gdy ich mijał. Oczy miał przekrwione i błyszczące, twarz śmiertelnie bladą a ciało zgarbione jak starzec. W przystępie bólu zagryzł dolną wargę tak mocno, że krew spływała mu po brodzie, barwiąc koszulę i chustkę na szyi. Ani jednej łzy, ani jednej skargi... ale niespokojny wzrok i szybkość, z jaką przemierzał dziedziniec, zdradzały gorączkę, która go pożerała.
„Ciało żony musi być natychmiast, bez zwłoki, usunięte z celi. Przyjął wyrok spokojnie i uznał konieczność tego zarządzenia. Prawie wszyscy towarzysze niedoli zebrali się, aby wziąć udział w tej ceremonii. Cofnęli się na widok wdowca. Nieszczęśliwy szybko podszedł naprzód i stanął sam jeden na placyku przy bramie, z przed której usunął się tłum, tknięty nagle delikatnością. Jacyś ludzie wnieśli na ramionach prostą trumnę. W tłumie zapanowała śmiertelna cisza, przerywana tylko cichemi lamentami bab i odgłosem kroków ludzi niosących trumnę. Doszli do miejsca, gdzie stał wdowiec: zatrzymali się. On położył dłoń na trumnie i, mechanicznie poprawiwszy całun, dał znak, żeby szli dalej. Klucznicy więzienni zdejmowali kapelusze na widok trumny... za chwilę wielka brama zamknęła się za nią... Spojrzał, nie patrząc na tłum, i upadł bez czucia na ziemię.
„Chociaż przez wiele tygodni po tym wypadku dniem i nocą nie opuszczała go gorączka, nie odeszła go świadomość straty, jaką poniósł, ani nie zapomniał o niej na chwilę. Sceny zmieniają się przed jego oczyma, krajobrazy płyną jakby nieprzerwanym strumieniem, wypadki idą po wypadkach — wszystko tak szybko jak w obłędzie. Ale wszystko to było w ten czy inny sposób związane z tem, co zajmowało jego umysł. Płynął po wielkiem, bezkresnem morzu, nad którem wisiało, czerwone jak krew, niebo; wzburzone fale wściekle uderzały o boki okrętu. Przed nim pokazał się drugi okręt, walczący z nawałnicą; żagle na masztach wisiały w strzępach, po pokładzie uwijały się jakieś postacie, od czasu do czasu fala zmywała którąś z nich w morze. Płynęli, gnani wichrem z siłą, której nic nie mogłoby się oprzeć. Wreszcie okręt płynący na przodzie zaczął tonąć. Ze spiętrzonych fal wyrwał się krzyk — przejmujący krzyk setek tonących, którzy ślepo walczyli o życie. Krzyk ten głuszył nawet ryk rozwścieczonych żywiołów — zdawało się, że przenikał niebo i wody. Ale co to? Jakaś biała głowa, z twarzą wykrzywioną bólem, unosi się nad falami i rozpaczliwie woła o pomoc. Jedno spojrzenie — i nasz bohater rzuca się z okrętu i płynie do tonącego. Już dopływa. Już jest przy nim. To rysy tamtego! Stary widzi zbliżającą się pomoc i błagalnie wyciąga ramiona. Ale on chwyta go mocno i wpycha w wodę. Niech tonie! Niech tonie! Niech sto razy utonie! Stary walczy coraz słabiej... Nie żyje... Zabił go! Dotrzymał przysięgi!
„Sypkie piaski bezkresnej pustyni. Idzie boso, sam. Piasek zasypuje go i oślepia. Delikatne drobne ziarnka zatykają mu pory skóry. Drażni go to do szaleństwa. Olbrzymie masy piasku, nagromadzone przez wiatr i oświetlone palącem słońcem, piętrzą się przed nim jak płomienne kolumny. Kości judzi, którzy znaleźli śmierć w tej pustyni, leżą pod nogami. Wszystko oświetlone jest jakimś dziwnym blaskiem. Dokąd wzrok jego sięga — nic, tylko obrazy śmierci i grozy... Napróżno chce krzyczeć... język przysechł mu do podniebienia. Nawpół oszalały biegnie przed siebie. Czując w sobie jakąś nadprzyrodzoną siłę, przedziera się przez piaski, aż wyczerpany pragnieniem i zmęczeniem rzuca się na ziemię. Dziwny chłód orzeźwia go. Co to za szmer?! woda! Tak, woda! Jasny strumyk płynie u jego nóg. Pije chciwie i upadłszy na brzeg z rozkoszą wyprostowuje nogi. Podniósł go odgłos zbliżających się kroków. Stary, siwowłosy człowiek zbliża się do niego. Chce zaspokoić pragnienie. Znowu on! Otacza ramieniem ciało starego, zatrzymuje go. Ten wyrywa się, błaga o wodę, o jedną kroplę wody! To uratuje mu życie! Ale on mocno trzyma starego i patrzy na jego powolne konanie. A kiedy martwe ciało opadło mu na piersi, odpycha je nogą.
„Kiedy opuściła go gorączka i wróciła przytomność, obudził się bogaty i wolny. Dowiedział się, że ojciec, który chciał pozwolić mu umrzeć w więzieniu, który pozwolił umrzeć najdroższym mu istotom, umrzeć z nędzy i rozpaczy, na które medycyna nie zna lekarstwa — ojciec ten umarł. Znaleziono go pewnego dnia o świcie w łóżku. Zrobił wszystko, co mógł, by syn jego stał się żebrakiem, ale dufny w swoje zdrowie i siły, nie napisał aktu wydziedziczenia aż do ostatniej chwili, a teraz może zgrzyta na tamtym świecie zębami ze złości, wiedząc, że całe jego bogactwo przeszło na syna. Więzień obudził się, żeby to usłyszeć... obudził się i dla czegoś więcej: żeby pamiętać dla czego żyje, żeby pamiętać, że ojciec jego był wrogiem jego żony, — człowiek ten wpakował go do więzienia, a kiedy córka i wnuczek na klęczkach błagali go o litość, wyrzucił ich za drzwi! Och, jakże gardził swoją słabością, która nie pozwoliła natychmiast spełnić zemsty!
„Kazał się przenieść z miejsca swojej udręki do cichej miejscowości nad morzem. Nie w nadziei, że odzyska spokój i równowagę ducha, gdyż obie te rzeczy przestały być mu dostępne, ale żeby odzyskać siły i móc myśleć o swoich ukochanych. I tu jakiś zły duch podsunął mu sposobność do wykonania najgorszej, najokrutniejszej zemsty.
„Było to lato. Pogrążony w smutnych myślach, wychodził nad wieczorem ze swego samotnego mieszkania i, wędrując wąską ścieżyną nad urwiskiem, szedł ku skale, która najbardziej odpowiadała jego stanowi ducha. Tam, ukrywszy twarz w dłoniach siedział godzinami, czasami aż noc zapadła zupełnie, a długie cienie skał nad jego głową pogrążały wszystko w ciemności.
„Pewnego wieczora siedział również na swojej ulubionej skale. Od czasu do czasu podnosił głowę, żeby spojrzeć na mewę lub utkwić wzrok w szkarłatnej ścieżce, która zdawało się, miała swój początek na środku oceanu a kończyła się tam, gdzie słońce zachodziło... Nagle ciszę przerwał rozpaczliwy krzyk. Nadsłuchiwał, czy się nie myli... krzyk powtórzył się, jeszcze bardziej rozpaczliwy — zerwał się na równe nogi i pobiegł w kierunku, skąd go krzyk dochodził.
„Sprawa była jasna: na brzegu leżała garstka odzieży, w niewielkiej odległości od niego sterczała nad falami głowa ludzka... Jakiś starszy człowiek, wyrywając sobie włosy z głowy, biegał po brzegu. Chory, któremu wróciły już siły, zrzucił surdut i pobiegł w stronę morza, mając zamiar skoczyć do wody i ratować tonącego.
„Na litość boską, prędzej, panie! Na pomoc! Na pomoc! Mój syn! Mój jedyny syn!“ zawołał stary rozpaczliwie, biegnąc ku niemu. „Jedyny mój syn umiera w moich oczach!“
„Usłyszawszy głos starego, nieznajomy zatrzymał się i stanął, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
„Wielki Boże!“ zawołał stary, cofając się! „Heyling!“
Tamten uśmiechnął się milcząco.
„Heyling!“ wołał stary. „Mój drogi! Mój najdroższy! Spojrzyj! Popatrz!“ Nieszczęśliwy ojciec z trudem chwytał powietrze i pokazywał na miejsce, gdzie młodzieniec ostatkiem sił walczył o życie.
„Boże“, wołał stary. „Jeszcze krzyczy! Jeszcze żyje! Heyling! Wyratuj go!“
„Tamten uśmiechnął się znów i stał nieruchomo jak posąg.
„Skrzywdziłem cię!“ wołał starzec, padając na kolana i składając ręce. „Zemścij się! Weź moje życie! Zepchnij mię do wody i, jeżeli człowiek może nie walczyć o życie, umrę nie poruszywszy nogą ani ręką. Zrób to, Heyling, ale nie daj zginąć memu chłopcu! Nie pozwól, żeby umarł tak młodo, Heyling!“
„Słuchaj“, zawołał Heyling, chwytając starego za piersi. „Chcę życia za życie — i teraz mogę je wziąć! Dziecię moje umarło w oczach ojca, śmierć jego była o wiele boleśniejsza od śmierci tego młodego potwarcy, który nie wahał się skrzywdzić swojej siostry! Śmiałeś się, śmiałeś się w oczy swojej córce, kiedy... a teraz, kiedy śmierć dotyka ciebie — cierp! Coś myślał wtedy? Patrz! Patrz! Napatrz się teraz!“
„Tu wskazał na morze. Słaby krzyk nad powierzchnią wody. Ostatni rozpaczliwy wysiłek tonącego... fale poruszyły się... i miejsce, w której zginął tonący, wygładziło się tak, że trudno było poznać nawet, gdzie się to stało...


„W trzy lata później prywatny powóz zatrzymał się przed drzwiami adwokata, który w tych czasach nie cieszył się opinją zbyt skrupulatnego w interesach. Z karety lekkim krokiem wysiadł jakiś gentleman i oznajmił, że chce się widzieć z adwokatem w bardzo ważnej sprawie prywatnej. Chociaż widać było wyraźnie, że nie przeszedł jeszcze wiosny życia, twarz miał bladą, ponurą i smutną. I nie trzeba było przenikliwego wzroku businesmana, aby poznać odrazu, że choroby i zmartwienia dokonały większych zmian w jego obliczu, niż mogłyby to uczynić lata.
„Chciałbym, żeby pan przeprowadził dla mnie pewien interes“, zaczął nowoprzybyły.
„Adwokat skłonił się uniżenie i spojrzał na wielki pakiet, który przybysz trzymał pod pachą. Gość zauważył to spojrzenie i powiedział:
„Nie jest to zwykła sprawa a papiery te zdobyłem po wielkich trudach i staraniach“.
„Adwokat znów z niepokojem spojrzał na pakiet. Gość wolno rozwiązał sznurek, którym obwiązany był pakiet, i zaczął wyciągać rozmaite kwity, zobowiązania, oraz kopje innych dokumentów.
„Człowiek, którego nazwisko jest tu wymienione, pożyczył kiedyś na te kwity wielkie sumy pieniędzy. Było to przed kilku laty. Między nim i człowiekiem, od którego pieniądze te pochodziły (a od którego odkupiłem kwity te za sumę trzy lub czterokrotnie przewyższającą ich wartość) zapadła umowa, że kwity te będą co jakiś czas odnawiane, dopóki nie wygaśnie termin płatności. To nie jest jednak nigdzie wyszczególnione. W ostatnich czasach człowiek ten poniósł wielkie straty. Jeżeli przedstawi mu się odrazu te kwity — zbankrutuje“.
„Suma dosięga wielu tysięcy funtów“, powiedział adwokat, rzuciwszy okiem na dokumenty.
„Tak“, odparł klijent.
„Jakie pan ma plany?“ spytał adwokat.
„Plany!“ zawołał nieznajomy! „Mam zamiar zastosować każdą ustawę, użyć każdego kruczka, jaki chytrość zdolna jest wymyśleć a łotrostwo w czyn wprowadzić! Uciec się do środków zarówno godnych jak niegodnych, do najsurowszego prawa, komentowanego przez najsprytniejszych specjalistów. Chciałbym, żeby umierał jak ostatni nędzarz i żebrak! Chcę go zrujnować, sprzedać jego majętności, pozbawić domu i dachu nad głową; niech spędzi stare lata w więzieniu i umrze jak pies!“
„Ale koszty, kochany panie, koszty tego wszystkiego“, powiedział adwokat, otrząsnąwszy się ze zdumienia. „Jeżeli pozywający jest stromanem, kto będzie płacił?“
„Żądaj pan, ile chcesz“, powiedział przybysz. Ręce tak mu drżały ze wzruszenia, że z trudem trzymał pakiet. „Żądaj pan, ile chcesz. Nie bój się pan wymienić sumy. Zrozum człowieku, że nie będę uważał jej za wygórowaną, jeżeli osiągniesz cel!“
„Adwokat wymienił sporą sumę, na chybił trafił, jako zaliczkę, którą musi pobrać na wypadek ewentualnych strat. Bardziej zresztą chodziło mu o to, żeby się przekonać, jak daleko sięga hojność klijenta, niż, by otrzymać to, czego żądał. Przybysz wypisał bez słowa czek na całą sumę i wyszedł.
„Było to królewskie wynagrodzenie i adwokat, przekonawszy się, że można zaufać dziwnemu klijentowi, zabrał się poważnie do pracy. Od tego dnia pan Heyling przez dwa blisko lata był codziennym gościem w kancelarji adwokata. Wertował papiery, w miarę jak napływały; czytał je starannie; oczy błyszczały mu z zadowolenia, gdy piszący listy błagał o zwłokę, przekładał, że czeka go nieodwołalna ruina, jeżeli przeciwnicy nie zechcą się ułożyć. Na wszystkie błagania o trochę wyrozumienia otrzymywał jedną odpowiedź: trzeba płacić. Ziemia, domy, meble — wszystko poszło na wyegzekwowanie licznych pretensyj, które stopniowo napływały. A stary dostałby się do więzienia za długi, gdyby nie udało mu się omylić czujności policji i uciec.
„Nieubłagana nienawiść Heylinga, bynajmniej niezaspokojona rezultatem dotychczasowej akcji, wzrastała, w miarę jak postępowała ruina jego wroga. Kiedy dowiedział się o ucieczce starego, wściekłość jego nie miała granic. Zgrzytał zębami z gniewu, wyrywał sobie włosy i wymyślał tym, którzy mieli czuwać nad starym. Uspakajał się tylko, gdy mu obiecywano ujęcie zbiega. Rozesłano szpiegów we wszystkich kierunkach. Zastosowano wszystkie środki, jakie tylko przyszły na myśl. Napróżno. Upłynęło pół roku, a stary się nie odnalazł.
„Wreszcie kiedyś, późną nocą, Heyling, którego nie widziano od kilku tygodni, zjawił się nagle w prywatnem mieszkaniu adwokata i kazał mu powiedzieć, że jakiś gentleman ma do niego bardzo pilny interes. Zanim adwokat, który poznał jego głos, zdążył polecić służącej, by poprosiła pana Heylinga, ten wbiegł po schodach i zjawił się w salonie, blady i zdyszany. Zamknąwszy drzwi, by nikt nie podsłuchał ich rozmowy, upadł na krzesło i powiedział cichym głosem:
„Cicho! Znalazłem go!“
„No?“ powiedział adwokat. „Doskonale, kochany panie! Doskonale!“
„Ukrył się w nędznem mieszkanku w Campden Town“, powiedział Heyling. „Może to dobrze, żeśmy na jakiś czas stracili go z oczu, bo mieszkał tam sam... samiuteńki... w nędzy! Jest biedny! Bardzo biedny!“
„Doskonale“, powiedział adwokat. „Oczywiście każe go pan jutro aresztować?“
„Tak!“ odparł Heyling. „Nie! Pojutrze! Pan dziwi się, że odkładam“, dodał. „Ale coś sobie przypomniałem. Pojutrze przypada ważna rocznica w jego życiu... niech będzie pojutrze!“
„Doskonale!“ powiedział adwokat. „Może napiszemy instrukcję dla oficera policji?“
„Nie. Każ mu pan przyjść tu o ósmej wieczorem. Sam zaprowadzę go do więzienia“.
„Spotkali się o umówionej porze. Wsiedli do dorożki i kazali się wieźć na róg Pancras Road, przy której stoi parafialny dom pracy. Już się ściemniło, zanim dojechali. Idąc wzdłuż ślepego muru przy Szpitalu Weterynaryjnym, weszli w małą boczną uliczkę, która w owym czasie nazywała się Małą Kolegjalną i która wówczas była zupełnie pusta, otoczona tylko parkanami i placami.
„Naciągnąwszy na twarz kaptur płaszcza, Heyling zatrzymał się przed najlichszym domkiem i ostrożnie zastukał do drzwi. Natychmiast otworzyła je jakaś stara kobieta. Heyling szepnął do oficera, żeby poczekał na ulicy i ostrożnie wdrapał się po schodach. Otworzył drzwi frontowe i wszedł.
„Przedmiot jego poszukiwań i nieustającej nigdy nienawiści, teraz zgarbiony, stary człowiek, siedział przy odrapanym stole, na którym paliła się nędzna świeca. Drgnął na dźwięk otwierających się drzwi i wstał.
„Co jeszcze! Co jeszcze? Jakież jeszcze nieszczęście?“ spytał stary. „Czego pan tu chce?“
„Słówko zamienić z panem“, odpowiedział Heyling. To mówiąc, usiadł po przeciwnej stronie stołu i odrzucił kaptur z twarzy.
„Staremu jakby odebrało mowę. Opadł na krzesło, splótł ręce i patrzył na przybysza wzrokiem, w którym był strach i groza.
„Akurat przed sześciu laty“, zaczął Heyling, „upomniałem się o życie, któreś mi pan winien za życie mojego dziecka. Nad zwłokami pańskiej córki przysiągłem żyć poto, aby się zemścić. Ani na chwilę nie sprzeniewierzyłem się swojej przysiędze. Ale gdybym nawet osłabł, to jedno wspomnienie jej zbolałych, cichych oczu, gdy umierała, lub wspomnienie wygłodzonej twarzyczki mojego dziecka dodałoby mi nowego bodźca. Pamięta pan chyba pierwszy akt mojej zemsty: dziś nastał ostatni“.
„Starzec zadrżał i ramiona opadły mu bezwładnie.
„Jutro opuszczam Anglję“, ciągnął Heyling. „Dzisiaj skazuję pana na śmierć za życia, na co pan skazał ją — na bezterminowe więzienie“.
„Podniósł oczy na twarz starego i umilkł. Potem poświecił mu w twarz, ostrożnie opuścił świecę i wyszedł z pokoju.
„Niech pani pójdzie do starego“, powiedział do kobiety, która otworzyła mu drzwi. Potem dał znak oficerowi, żeby z nim wyszedł na ulicę. „Zdaje mi się, że jest chory“.
„Stara zamknęła drzwi i szybko pobiegła na górę. Starzec nie żył.
„Pod wielka płytą mogilną, na jednym z najcichszych i najbardziej ustronnych cmentarzy w hrabstwie Kent, na którym bujne kwiaty mieszają się z trawą, tworząc jeden z najpiękniejszych ogrodów w Anglji, spoczywają kości młodej matki i jej miłego dzieciątka. Ale popioły ojca nie połączyły się z ich popiołami. Od opisanej powyżej nocy adwokat nigdy w życiu nie otrzymał już znaku od swego dziwacznego klijenta“.
Skończywszy mówić, stary jegomość podszedł zdecydowanym krokiem do wieszadła w kącie pokoju i włożył kapelusz i płaszcz. Potem, nie mówiąc słowa, wyszedł. Ponieważ gentleman w mozajkowych spinkach usnął a większość towarzystwa była zaabsorbowana wesołą czynnością, jaką jest kapanie roztopionego łoju do szklanek z gorącą wodą i wódką, pan Pickwick wycofał się niepostrzeżenie i, zapłaciwszy rachunek za siebie i za Sama Wellera, wyszedł w towarzystwie tego gentlemana z gospody pod „Sroką i Ogarkiem“.

Rozdział dwudziesty drugi.
Dzień pana Pickwicka w Ipswich i romantyczna przygoda z damą w średnim wieku i żółtych papilotach.

„Czy to są ruchomości twego gubernatora?“ zapytał Weller swego syna, na trzeci dzień po przytoczonej poprzednio rozmowie, gdy Sam z kufrem i torbą podróżną zjawił się na dziedzińcu oberży pod „Bykiem“ w White-chapel.
„Jakiżeś ty domyślny!“ odparł pan Weller młodszy, składając swe brzemię i siadając na niem. „Gubernator zaraz tu przybędzie“.
„Zapewne dorożką?“ rzekł ojciec.
„A tak! Za ośm pensów może przecież kupić sobie to, że go dwie mile trząść będą bezlitośnie“, odparł syn. „Jak się ma macocha?“
„Szczególnie, Sammy, szczególnie“, odrzekł Weller poważnie. „Niedawno zabrnęła pomiędzy metodystów i stała się diabelnie pobożna. To istota zanadto dobra dla mnie. Czuję, że nie jestem jej godzien“.
„Ha!“ zawołał Sam. „Zbyt wielka skromność z twojej strony“.
„Tak jest!” odparł ojciec westchnąwszy. „Zajmuje się teraz jakimś nowym wynalazkiem, dorośli ludzie rodzą się niby drugi raz. Zdaje mi się, że nazywa to nowem życiem. Bardzobym chciał zobaczyć, Sammy, jak ten wynalazek funkcjonuje. Bo gdyby twoja macocha naprawdę na nowo się narodziła, zaraz oddałbym ją do mamki. Wiesz co one zrobiły niedawno?“, ciągnął pan Weller dalej po chwili milczenia, przykładając wielokrotnie palec do nosa, „wiesz, co one zrobiły niedawno?“
„Nie wiem; a co?“ odparł Sam.
„Urządziły wielką herbatkę. Raz staję przed naszą oberżą i widzę małą kartkę z napisem: „Bilety po dwa szylingi, zgłosić się do komitetu. Sekretarz, pani Weller“. Wchodzę do domu. Komitet zasiada w pokoju od dziedzińca.
„Czternaście kobiet! Chciałbym, żebyś je zobaczył, Sammy! Wydawały postanowienia, uchwalały podatki, kontrybucje i tym podobne bzdury. Dobrze. Macocha twoja namawia mię, bym poszedł na posiedzenie; poszedłem, licząc na to, że zobaczę coś śmiesznego. Płacę za bilet. W piątek, o szóstej godzinie wieczorem, wybieram się z żoną, ubrawszy się galanto.
„Przychodzimy na pierwsze piętro; tam przygotowano filiżanek na jakie trzydzieści osób. Kupa kobiet poczyna szeptać, spoglądając na mnie, jakgdyby nigdy dotąd nie widziały gentlemana w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat i odpowiedniej tuszy. Wtem słyszę wielki ruch na schodach: ukazuje się chudy, długi jegomość z czerwonym nosem, w białej chustce na szyi i wyśpiewuje: „Oto idzie pasterz odwiedzić swą wierną trzodę“. Następnie zjawia się jegomość tłusty, biały, i uśmiecha się jak małpa.
„Pocałunek pokoju“, powiada pasterz i całuje wszystkie kobiety po kolei. Gdy skończył, zaczyna to samo czerwononosy. Wtedy przychodzi mi na myśl, że i ja mogę zrobić to samo, zwłaszcza, że koło mnie siedziała dama szczególnie przystojna. Ale wtem nadchodzi herbata wraz z twoją macochą, która dotąd była zajęta na dole jej przyrządzaniem. Więc zaczęto śpiewać hymn, a potem pić i jeść: ale jak pić i jak jeść! Chciałbym, byś widział, jak pasterz obrabiał szynkę i ciasta. Czerwononosy także nie był z tych, których chciałbyś mieć na wikcie za ileś tam na miesiąc. Dobrze. Załatwiwszy się z pożywieniem, znowu beczą hymn, potem pasterz zaczyna kazanie. Kazanie piękne, zważywszy zwłaszcza, iż miał już niewątpliwie początki niestrawności po szynce i ciastach. — Wtem, zatrzymuje się nagle i ryczy: „Gdzie jest grzesznik? Gdzie jest nędzny grzesznik?“ Wszystkie kobiety spoglądają na mnie i poczynają wzdychać. To wydało mi się dziwne, ale jeszcze nic nie mówiłem. Po chwili kaznodzieja zatrzymuje się znów, wpatruje się we mnie i mówi: „Gdzie jest grzesznik? Gdzie jest nędzny grzesznik?“ Kobiety zaczynają znowu wzdychać, tylko dziesięć razy głośniej. Mnie zaczyna już trochę rozpierać oburzenie, robię więc parę kroków naprzód i mówię: „Mój przyjacielu, czy to do mnie stosujesz tę obserwację?“ A on, zamiast przeprosić mię, jak to się praktykuje między gentlemanami, staje się jeszcze bardziej bezczelny. Nazywa mnie naczyniem, Sammy, naczyniem zatracenia i jakoś tam jeszcze tak, że aż krew się we mnie całkiem wzburzyła. Wydzielam mu tedy dwa czy trzy szturchańce, tyleż z drugiej strony czerwononosemu, potem wynoszę się. Wtedy to, chciałbym, byś słyszał wrzaski kobiet, Sammy, gdy wyciągały pasterza z pod stołu... — Ale oto i gubernator w swojej własnej osobie“.
Rzeczywiście, pan Pickwick wysiadł z powozu i wchodził na podwórze.
„Piękny poranek, panie“ powiedział pan Weller starszy.
„Bardzo piękny!“ odparł pan Pickwick.
„Rzeczywiście bardzo piękny“ dodał jakiś rudowłosy jegomość z wścibskim nosem i niebieskiemi okularami. Wygramolił się z powozu jednocześnie z panem Pickwickiem. „Pan jedzie do Ipswich?“
„Jadę“, odpowiedział pan Pickwick.
„Szczególny zbieg okoliczności. Ja również tam jadę!“
Pan Pickwick ukłonił się.
„Man pan miejsce zewnętrzne?“
Pan Pickwick skłonił się znów.
„Boże wielki! To szczególne! Ja także mam miejsce na imperale“, powiedział czerwonowłosy. „Więc będziemy podróżować razem!“ Poczem czerwonowłosy jegomość, który miał minę ważnego, sprytnego, tajemniczego człowieka (miał również zwyczaj mówiąc pochylać głowę, jak to robią ptaki), uśmiechnął się, jakgdyby udało mu się zrobić odkrycie, które uszczęśliwi cały świat.
„Miło mi, że będę w towarzystwie pana“, powiedział pan Pickwick.
„A!“ zawołał nowoprzybyły. „To doskonale się składa dla nas obu, prawda? Towarzystwo, widzi pan, towarzystwo, to... to rzecz zupełnie odmienna od samotności, prawda?“
„Jest to prawda, której niepodobna zaprzeczyć“, powiedział pan Weller, mieszając się do rozmowy z miłym uśmiechem. „Nazywam to jasnem postawieniem kwestji, jak powiedział hycel, kiedy kucharka zarzuciła mu, że nie jest gentlemanem“.
„A!“ powiedział czerwonowłosy gentleman, przyglądając się Wellerowi od stóp aż do głowy. „Czy to pański przyjaciel?“
„Właściwie nie“, powiedział pan Pickwick przyciszonym głosem, „To mój służący, ale pozwalam mu na pewną swobodę w zachowaniu. Mówiąc między nami, to wielki oryginał i dumny jestem z niego“.
„A!“ powiedział czerwonowłosy gentleman. „To rzecz gustu... Ja osobiście nie lubię nic oryginalnego. Nie widzę poprostu potrzeby, by istniało coś oryginalnego. Pozwoli Pan, że zapytam o nazwisko?“
„Oto mój bilet wizytowy“, odpowiedział filozof, którego poczynała bawić wścibskość nieznajomego.
„A!“ rzekł rudowłosy, chowając bilet, „pan Pickwick. Bardzo mi miło. A to mój bilet, panie. Nazywam się Magnus. Prawda, że to piękne nazwisko?“
„Bardzo piękne“, odrzekł pan Pickwick, tłumiąc śmiech.
„A przytem mam i imię bardzo piękne: Piotr, Piotr Magnus. To dźwięczy pięknie?“
„Bardzo pięknie“.
„Szczególne są zwłaszcza litery początkowe: P. M., post meridiem. Gdy się spieszę, podpisuję się nieraz na listach do dobrych znajomych poprostu: „popołudnie“. To bardzo bawi moich znajomych“.
Wtem wszedł stajenny z oznajmieniem, że dyliżans gotów do drogi.
„A rzeczy moje już włożone?“ zapytał pan Magnus.
„Włożenie, panie“.
„I czerwona torba?“
„I torba, panie“.
„I druga torba w pasy?“
„Jest w kielni“.
„I paczka w bibule?“
„Pod kozłem“.
„I karton z kapeluszem?“
„I ten jest“.
„Więc siadaj pan“, rzekł pan Pickwick.
„Za pozwoleniem pana“, powiedział pan Magnus, „za pozwoleniem pana, panie Pickwick! Nie mogę wyjechać w tym stanie niepewności! Z zachowania się tego człowieka wnioskuję, że pudełka nie ma w powozie!“
Solenne zapewnienia oberżysty nie zyskały wiary u pana Magnusa, musiano wyciągnąć skórzane pudło z pod wszystkich pakunków i dopiero wtedy przekonał się, że rzeczywiście zostało złożone do wozu. Kiedy się już upewnił co do losu swego okrycia głowy, ogarnęły go nagle złe przeczucia, że zapomniano o czerwonem pudle, następnie, że ukradziono pasiastą torbę, a wreszcie, że kartonowe pudło pękło. Wkońcu, kiedy się naocznie przekonał o bezpodstawności każdego ze swoich przypuszczeń, zgodził się wleźć na imperjał, przyczem oznajmił, że teraz, kiedy wszystko już w porządku, czuje się zadowolony i szczęśliwy.
„Trochę pan nerwowy, co?“ spytał Weller senior, patrząc, jak pan Magnus gramoli się na dach dyliżansu.
„Tak... zawsze boję się o drobiazgi. — Ale teraz jest mi już dobrze... zupełnie dobrze!“
„To całe szczęście!“ odrzekł pan Weller. „Sammy, dopomóż twemu panu wsiąść! Drugą nogą, panie, tak! Teraz podaj mi pan rękę! Hop! Musiałeś pan być lżejszy, gdyś był przy piersi u mamki!“
„To bardzo prawdopodobne!“ wesoło powiedział pan Pickwick, siadając.
„Skacz na kozioł, Sammy“, powiedział Weller. „No, William, otwieraj! Uwaga na sklepienie, panowie! Na głowy, jak się to mówi! Starczy, William!“ i dyliżans ruszył w kierunku Whitechapel, ku radości całej gawiedzi tej gęsto zaludnionej dzielnicy.
„Niezbyt miłe sąsiedztwo“ powiedział Sam, dotykając ręką kapelusza, od czego zwykle zaczynał rozmowę ze swoim panem.
„Rzeczywiście, Samie!“ powiedział pan Pickwick, patrząc na ciasne i ruchliwe uliczki, któremi przejeżdżali.
„Dziwne to, proszę pana“, ciągnął Sam, „że nędza i ostrygi zawsze idą w parze“.
„Nie rozumiem cię, Sam!“ powiedział pan Pickwick.
„Chcę powiedzieć, proszę pana“, tłumaczył się Sam, „że im biedniejsza dzielnica, tem większe wydaje się zapotrzebowanie na ostrygi. Proszę, niech pan spojrzy. Prawie w każdym domu stragan z ostrygami. Ulica jest formalnie zapchana niemi. Mam wrażenie, że kiedy nędza bardzo dokuczy komu, to wybiega on z mieszkania i z rozpaczy objada się ostrygami“.
„Oczywiście“, powiedział Weller starszy. „Tak samo jest z marynowanym łososiem“.
„To bardzo ciekawe fakty. Nigdy nie zauważyłem ich dotąd“, powiedział pan Pickwick. „Na pierwszym postoju zaraz to sobie zanotuję“.
Tymczasem dojechali do rogatki przy Mile End. Przez dalsze dwie czy trzy mile panowała głęboka cisza, poczem pan Weller starszy, odwracając się do pana Pickwicka, powiedział:
„A taki szczupak, to dobrze sobie żyje“.
„Kto?“ spytał pan Pickwick.
„Szczupak“.
„Co pan rozumie przez słowo: szczupak?” zapytał Piotr Magnus.
„Stary mówi o wartowniku przy rogatce”, wyjaśnił Weller młodszy.
„A! rozumiem!” powiedział pan Pickwick. „Bardzo ciekawe życie. Bardzo urozmaicone! Bardzo wygodne!”
„Wszystko to są ludzie zniechęceni do życia“, powiedział pan Weller senior.
„A?“ spytał pan Pickwick.
„Tak jest. Odsunęli się od świata i żyją na rogatkach. Trochę dlatego, że szukają samotności, a trochę, żeby zemścić się na ludziach przez pobieranie myta“.
„Jak Boga kocham!“ zawołał Pickwick. „Nigdy nie przyszło mi to do głowy!“
„Fakt, proszę pana“ powiedział Weller. „Gdyby to byli gentlemani, powiedzielibyśmy, że to mizantropi, ale tak mówi się poprostu: szczupaki“.
Takiemi rozmowami, posiadającemi jednocześnie czar rozrywki i pożytku, łagodził pan Weller uciążliwość podróży, trwającej większą część dnia. Tematu do rozmów nigdy nie zbrakło, gdyż, jeżeli nawet w elokwencji pana Wellera następowała pauza, natychmiast wypełniały ją gorące domagania się pana Magnusa, który pragnął poznać historję życia wszystkich towarzyszów podróży, przyczem na każdym postoju wyrażał obawę o los dwóch pudeł, walizki i kartonowego pudełka.
Przy głównej ulicy Ipswich, po lewej stronie drogi, parę kroków za otwartym placykiem przed ratuszem, znajduje się oberża znana szeroko i daleko jako oberża pod „Wielkim białym koniem“. Nad głównemi jej drzwiami mieści się jego ogromny kamienny wizerunek, przedstawiający czworonożne to zwierzę z rozwianą grzywą i ogonem, podobne nieco do piwowarskiego konia, który dostał pomieszania zmysłów. Oberża ta słynna jest z tego, z czego słynie jakiś nagrodzony na wystawie wół, albo zapisany w historji okolicy burak, albo olbrzymi wieprz — mianowicie ze swej potwornej wielkości. Posiada ona cały labirynt korytarzy i mnóstwo pokoi, wilgotnych i źle oświetlonych, tudzież taką samą ilość małych gabinetów. Tu właśnie zatrzymał się dyliżans i tu wysiedli pan Pickwick, Sam i pan Piotr Magnus.
„Czy pan zatrzyma się tu?“ zapytał pan Magnus filozofa, zabrawszy wszystkie swe rzeczy.
„Tak jest, panie“.
„Boże wielki!“ zawołał pan Magnus. „Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się coś równie dziwnego! Ja także tu się zatrzymam. Spodziewam się, że będziemy razem jedli obiad?“
„Z przyjemnością! Ale przedtem muszę się dowiedzieć, czy niema tu moich przyjaciół? Garson — czy niema tu gentlemana nazwiskiem Tupman?“
Korpulentny jegomość z serwetką z przed tygodnia pod pachą i w pończochach z tej samej epoki na nogach, nie spiesząc się, przerwał swoje zajęcie, które możnaby określić jako gapienie się na ulicę, i zwrócił się do pana Pickwicka. Przez chwilę przyglądał się gentlemanowi od stóp do głowy, poczem powiedział z emfazą:
„Nie“.
„Ani gentlemana nazwiskiem Snodgrass?“ pytał pan Pickwick.
„Nie“.
„Ani pana Winkle?“
„Nie“.
„Przyjaciele moi jeszcze nie przyjechali“, powiedział pan Pickwick. „Będziemy więc jedli obiad we dwóch. Proszę wskazać nam osobny pokój“.
Na to uprzejme żądanie korpulentny człowiek kazał posługaczom wnieść bagaże gentlemanów, a minąwszy długi i ciemny korytarz, wprowadził ich do wielkiego, paskudnie umeblowanego pokoju, w którym mały ogieniek na kominku robił bohaterskie wysiłki, by być wesołym, lecz tlił się zaledwie, poddając się smutkowi otoczenia. Po godzinie podano podróżnym kawałek ryby i porcję wołowiny, a gdy sprzątnięto ze stołu, pan Pickwick i pan Magnus przysunęli sobie krzesła do kominka, zamówili, dla dogodzenia oberżyście, butelkę porto, najgorszego, jakie kiedykolwiek pili, ale zato za najwyższą cenę, jaką kiedykolwiek zapłacili, — i poczęli popijać gorącą wodę z wódką dla dogodzenia sobie.
Pan Magnus z natury był bardzo rozmowny, zaś wpływ grogu tak nań podziałał, iż wypowiedział wszystko, co miał na sercu. Nagadawszy się o sobie, swej rodzinie, stosunkach, przyjaciołach i interesach, pan Magnus przez kilka minut wpatrywał się w milczeniu w twarz pana Pickwicka, a potem zapytał wstydliwie:
„A teraz, jak pan myśli, poco tu przyjechałem?“
„Daję panu słowo, iż nie potrafię tego odgadnąć; zapewne w jakim interesie“.
„Odgadł pan, ale niezupełnie. No, próbuj pan dalej!“
„Wybaczy pan, ale doprawdy, że nie potrafię, choćbym myślał całą noc“.
„No, no! Chi, chi!“ zaśmiał się pan Magnus, „co pan powie na to, gdy mu wyjawię, iż przyjechałem oświadczyć się pewnej damie! Chi, chi, chi! Co?“
„Odpowiem“, odrzekł nasz przyjaciel z najsłodszym uśmiechem, „odpowiem, iż prawdopodobnie powiedzie się panu“.
„O! Panie Pickwick! Czy doprawdy tak pan myśli?“
„Tak myślę“.
„E! Żartuje pan!“
„Nie, nie żartuję!“
„Otóż, powiem panu w sekrecie, iż i mnie się tak zdaje. Nawet powiem panu, chociaż jestem zazdrosny jak tygrys, że dama znajduje się tu, w tej oberży“. To mówiąc, pan Magnus zdjął swoje szafirowe okulary, by mrugnąć okiem, poczem znowu je włożył.
„Więc to dlatego“, rzekł pan Pickwick z uśmiechem, „wybiegał pan co chwila podczas obiadu?“
„Ts!... Dlatego. Ale niegłupim iść do niej teraz“.
„A to czemu?“
„Nie można tak zaraz. Jutro będę miał więcej szans. W mojej torbie podróżnej mam ubranie, a w pudle kapelusz, które, spodziewam się, sprawią wielki efekt“.
„O!“
„Tak, tak, panie. Nie wierzę, by kto mógł mleć taki frak i taki kapelusz!“
Nastąpiło milczenie, pan Magnus pogrążył się w zadumie. Po chwili powiedział:
„To cudna istota! Mieszka osiemnaście mil stąd. Dowiedziałem się, że tu dziś przybędzie, i natychmiast postanowiłem korzystać z tej okoliczności... Mojem zdaniem, oberża jest bardzo odpowiedniem miejscem, by niezamężnej kobiecie zrobić propozycję małżeńską. W czasie podróży kobieta bardziej odczuwa swe osamotnienie, niż u siebie w domu. Co pan o tem myśli?“
„Myślę, że to bardzo możliwe“, odparł zapytany.
„Ale proszę mi wybaczyć“, rzekł pan Magnus. „Z natury jestem bardzo ciekawy; poco pan tu przyjechał?“
Rumieniec wystąpił na twarz pana Pickwicka.
„Powód mego tu przybycia“, odpowiedział, „wcale nie jest przyjemny. Przybyłem tu, by wykazać przewrotność i fałszywość osoby, w której honorze pokładałem całe zaufanie“.
„Ach! To niemiła rzecz! To pewno dama! A, a! Łotrzyk z pana! Łotrzyk! Ale nie oddawaj się pan rozpaczy. Ja wiem, co to znaczy być zdradzonym; zdarzyło mi się to już kilka razy“.
„Dziękuję panu za współczucie w sprawie, którą uważa pan za przyczynę mojego wzburzenia“, odrzekł filozof, kładąc swój zegarek na stole, „ale...“
„Nie, nie mówmy o tych przykrych rzeczach“, przerwał pan Magnus, a potem, spojrzawszy na zegarek, zawołał: „Boże! Już po północy! A ja jeszcze nie śpię! Jutro będę blado wyglądać! Która godzina u pana, panie Pickwick?“
„Po dwunastej“.
Przerażony tem, pan Magnus zadzwonił na służącą.
Gdy wreszcie torba w pasy, torba czerwona, kartonowe pudło na kapelusze i paczka w bibule przetransportowane zostały do sypialni, właściciel ich wziął lakierowany lichtarz i ruszył aż na koniec domu, a tymczasem pan Pickwick i taki sam lakierowany lichtarz przeprowadzony został przez cały labirynt pogmatwanych korytarzy w przeciwną stronę oberży.
„Oto jest pokój pana“, rzekła służąca.
Była to dość duża sala o dwóch łóżkach, w której palił się ogień — w każdym razie znacznie milsze miejsce pobytu, niż tego mógł się pan Pickwick spodziewać, sądząc po krótkich doświadczeniach, poczynionych pod „Wielkim Białym Koniem“.
„Rozumie się“, rzekł pan Pickwick, „że w tem drugiem łóżku nikt nie śpi“.
„Nikt, panie“, odrzekła dziewczyna.
„Bardzo dobrze. Powiedz mojemu służącemu, iż go dziś nie potrzebuję; jutro rano niech mi przyniesie gorącej wody“.
Służąca wyszła, a pan Pickwick usiadł w fotelu i zamyślił się. Najpierw pomyślał o swoich przyjaciołach — kiedy się z nimi zobaczy? Potem myśli jego pobiegły do pani Marty Bardell. A od tej damy, oczywiście, powędrowały do brudnej kancelarii panów Dodsona i Fogga. Od pana Dodsona i Fogga skoczyły po przekątni w sam środek historji o dziwnym klijencie, potem wróciły pod „Wielkiego Białego Konia“ w Ipswich, co ostatecznie przekonało pana Pickwicka, że zasypia. Wstał więc i począł się rozbierać, ale nagle przypomniał sobie, że zostawił zegarek na stole w jadalni.
Był to ulubiony zegarek pana Pickwicka. Nosił go w zaciszu swojej kamizelki dłużej, niż chcielibyśmy mu to na tem miejscu wypominać. Myśl, że mógłby zasnąć, nie słysząc jego cykania pod poduszką lub na pantofelku nad łóżkiem, nigdy nie postała w jego głowie. Ponieważ było już późno, nie chciał dzwonić na służbę. Narzucił surdut, który zdjął przed chwilą i, wziąwszy lichtarz, ostrożnie zeszedł na dół.
Im więcej schodów mijał pan Pickwick, tem wydawało się ich być więcej. Za każdym razem, gdy natrafiał na wąski korytarz i winszował sobie, że jest już na parterze, nowa kondygnacja schodów zjawiła się przed jego zdumionemi oczyma. Wreszcie trafił na kamienną sień — pamiętał, że przez nią wszedł do oberży. Przeszedł jeden korytarz po drugim. Zaglądał do każdego pokoju. Wreszcie, gdy już stracił nadzieję i postanowił dać pokój poszukiwaniom, otworzył drzwi pokoju, w którym spędził wieczór i ujrzał swoją własność, leżącą na stole.
Pan Pickwick triumfalnie schwycił zegarek i puścił się w powrotną drogę do sypialni. Ale, jeżeli schodzenie po schodach połączone było z wieloma trudnościami i niepewnością, to wchodzenie po nich było o wiele kłopotliwsze. Całe rzędy drzwi, przed niemi trzewiki rozmaitego autoramentu, wielkości i kształtu, krzyżowały się w rozmaitych kierunkach. Kilkanaście razy pan Pickwick ostrożnie kręcił kluczem we drzwiach do jego drzwi podobnych, ale z wewnątrz odpowiadano: „Ki djabeł?“ albo „Czego?, poczem cofał się na palcach z prawdziwie cudowną szybkością. Już ogarniała go rozpacz, gdy nagle zatrzymał się przy drzwiach nawpół otwartych: zajrzał. Nareszcie! W pokoju stały dwa łóżka — doskonale pamiętał ich sytuację! — a na kominku tlił się ogień, świeca — nie była długa, gdy mu ją wręczano — stopniała i zgasła właśnie w chwili, gdy wchodził. „Mniejsza o to“, powiedział pan Pickwick. „Mogę się rozebrać przy ogniu kominka!“
Łóżka stały na prawo i na lewo od drzwi. Od ściany dzieliło je wąskie przejście, akurat tak szerokie, by można było swobodnie wyjść i rozebrać się — jeżeli ktoś wolał tę stronę. Stało tam również trzcinowe krzesło. Zasunąwszy starannie firanki łóżka od zewnątrz, pan Pickwick przykucnął na twardem krzesełku i leniwie uwolnił siebie z trzewików i pończoch. Następnie zdjął surdut, kamizelkę, chustkę na szyję i, wyjąwszy ostrożnie szlafmycę, wsunął ją sobie na głowę, wiążąc pod brodą tasiemki, które zawsze zdobią tę część garderoby. Podczas tej czynności przypomniał sobie swoją wędrówkę po korytarzach i roześmiał się tak serdecznie, że, zaiste, miło byłoby każdemu patrzeć, jak uśmiech rozjaśnia jego łagodną twarz, wychylającą się ze szlafmycy.
„Co za pomysł!“ powiedział pan Pickwick do siebie, śmiejąc się tak, że prawie cały schował się w szlafmycę. „Co za pomysł! Zabłądzić w korytarzach i tłuc się po schodach! Nigdy nie zdarzyło mi się nic podobnego! Zabawne! Strasznie zabawne!“ Tu pan Pickwick uśmiechnął się znów i nawet miał zamiar roześmiać się, zaczął się też w najlepszem usposobieniu rozbierać dalej, gdy przerwało mu tę czynność zdarzenie wprost niesłychane. Ni mniej, ni więcej, tylko do pokoju weszła jakaś osoba i postawiła na stole świecę.
Śmiech, który wykrzywił rysy pana Pickwicka, zamienił się w wyraz największego zdumienia. Osoba weszła do pokoju tak szybko i cicho, że pan Pickwick nie miał czasu krzyknąć, żeby przeszkodzić temu. Kto to mógł być? Złodziej? Ktoś, kto widział, jak szedł po schodach z cennym zegarkiem w ręku? Co tu począć?!
Chcąc śledzić tajemniczego gościa, a samemu nie być przez niego widzianym, musiał pan Pickwick wdrapać się na łóżko i zajrzeć przez szparę w firankach. Zdecydował się na ten manewr. Podtrzymując firanki tak, żeby wystawała tylko głowa w szlafmycy, pan Pickwick nałożył okulary i, zebrawszy całą swoją odwagę — wyjrzał.
Omal nie zemdlał z przerażenia i strachu. Przed zwierciadłem stała dama w średnim wieku, ozdobiona papilotami z żółtej bibułki, które właśnie doprowadzała do porządku. Ze wszystkiego można było wnosić, że nowoprzybyła najspokojniej przygotowuje się do spędzenia nocy w tym samym pokoju! Przeniosła ze sobą świecę z abażurkiem i, w obawie przed pożarem, postawiła ją w miednicy napełnionej wodą. Świeca ta błyszczała jak olbrzymia latarnia morska w morzu stosunkowo bardzo małem.
„Niech Bóg ma mnie w swojej opiece! Co za okropność!“ pomyślał pan Pickwick.
Dama ruszyła się i w tej samej chwili głowa filozofa z szybkością marionetki ukryła się za firanki.
„Nigdy nie słyszałem o tak okropnej awanturze“, pomyślał sobie w duchu biedny pan Pickwick, którego szlafmyca oblała się zimnym potem. „Nigdy! To coś strasznego!“
Jednak, nie mogąc oprzeć się chęci zobaczenia, co się dzieje w pokoju, znowu wysunął głowę z za firanek.
Położenie pogarszało się. Dama w średnim wieku, ułożywszy starannie włosy, ukryła je pod nocnym czepkiem i poczęła patrzeć na ogień w sposób melancholijny i rozmarzony.
„Tak dłużej być nie może“, rozumował sobie pan Pickwick. „Z postępowania tej damy wnoszę, że wszedłem nie do mojego pokoju. Jeżeli przemówię, narobi gwałtu w całym domu; jeżeli pozostanę, skutki mogą być jeszcze straszliwsze“.
Pan Pickwick, nie potrzebujemy tego powtarzać, był jednym z najskromniejszych i najdelikatniejszych śmiertelników. Sama myśl, że tej damie pokaże się w szlafmycy, przyprawiała go o dreszcz, ale te przeklęte tasiemki splątały się w węzeł, którego za żadną cenę nie mógł teraz rozsupłać. A jednak musiał wyjść z ukrycia! Pozostawał mu tylko jeszcze jeden wybieg. Ale tu uznał, iż trzeba raz stanowczo rozwiązać zawiłość. Cofnął się więc za firanki i głośno chrząknął:
„Hm, hm!“
Na te niespodziewane dźwięki dama drgnęła; ale wkrótce przyszło jej na myśl, iż niema powodu do strachu i gdy pan Pickwick, myśląc, iż co najmniej zemdlała z przerażenia, odważył się spojrzeć z za firanek, dama znowu patrzała w ogień na kominku, melancholijna i rozmarzona.
„Odważna kobieta“, pomyślał pan Pickwick, cofając głowę. „Hem, hem!“ powtórzył raz jeszcze.

Te ostatnie dźwięki, które byty aż nazbyt podobne do tych, któremi dziki olbrzym Blunderbore, według bajki, zwykle wyrażał mniemanie, iż czas już nakryć do stołu, były
zbyt wyraźne, by to można było uważać za przywidzenie wyobraźni.

„Boże!“ krzyknęła dama, „co to jest?“
„To tylko gentleman, pani“, odezwał się pan Pickwick z za firanek.
„Gentleman!“ zawołała przerażona dama.
„Stało się!“ pomyślał pan Pickwick.
„Mężczyzna w moim pokoju!“ krzyknęła dama i rzuciła się ku drzwiom.
Pan Pickwick słyszał szelest sukni, gdy podchodziła do drzwi. Jeszcze chwila, a cały dom będzie na nogach.
„Pani!“ zawołał w przystępie rozpaczy, pokazując głowę, „pani!“
Wysuwając głowę z za firanek, pan Pickwick nie miał niezawodnie żadnego określonego celu. A jednak ukazanie się jego dobry wywarło skutek. Dama, która już była przy samych drzwiach, na widok filozoficznej szlafmycy cofnęła się w głąb pokoju i ze strachem poczęła przyglądać się panu Pickwickowi, który patrzał na nią także ze strachem.
„Nędzniku!“ zawołała wreszcie dama, zasłaniając sobie oczy ręką, „co pan tu robi?“
„Nic, pani!... Nic a nic!...“ odpowiedział pan Pickwick z zapałem.
„Nic!“ powtórzyła dama, szeroko otwierając oczy.
„Nic pani! Na honor, nic!“ powtórzył pan Pickwick, potrząsając tak energicznie głową, że chwast na szlafmycy tańczył jak opętany; „czuję się nadzwyczajnie zmięszany, przemawiając do damy w szlafmycy (tu dama szybko zerwała własny nocny czepek z głowy), schowałbym się pod ziemię, ale nie mogę rozwiązać węzła (tu pan Pickwick pociągnął z straszliwą siłą tasiemki, na dowód prawdy swych słów). Teraz, pani, widocznem jest dla mnie, iż wszedłem do niewłaściwego pokoju. Znajdowałem się tu dopiero od pięciu minut, zanim pani weszła“.
„Jeżeli ta niepojęta historja jest prawdziwa“, odrzekła dama, łkając gwałtownie, „to natychmiast opuści pan ten pokój.“
„Owszem, pani, z największą przyjemnością“.
„Natychmiast, panie!“ powtórzyła dama.
„Oczywiście“, szybko potwierdził pan Pickwick. „Ja... ja... jestem niepocieszony“, mówił dalej, ukazując się przy łóżku, „że jestem mimowolną przyczyną niepokoju pani i wzburzenia; poprostu niepocieszony, pani“.
Dama wskazała drzwi.
W tym krytycznym momencie, w położeniu tak kłopotliwem, jeden z wielkich przymiotów pana Pickwicka okazał się w całej pełni. Chociaż w pospiechu wsadził sobie kapelusz na szlafmycę, sztylpy i trzewiki wziął do rąk, a surdut pod pachę, nic nie zdołało zmniejszyć jego galanterji.
„Nadzwyczajnie mi przykro”, rzekł, kłaniając się bardzo nisko.
„Jeżeli tak, to wyjdź pan!” odparła dama.
„Natychmiast, pani, w tej chwili”, rzeki filozof, otwierając i upuszczając trzewiki; „ale pochlebiam sobie”, mówił dalej, podnosząc obuwie i z głębokim ukłonem zwracając się znów do damy, „pochlebiam sobie, że nieskazitelny charakter i szacunek, jaki mam dla płci pani, przemówią za mną...”
Ale nie skończył tej sentencji, gdyż dama wypchnęła go na korytarz, zamknęła drzwi i zaryglowała.
Chociaż filozof nasz mógł odczuwać pewne zadowolenie, iż przykra jego awantura zakończyła się w taki sposób, obecne wszakże jego położenie nie było wcale do pozazdroszczenia.
Znajdował się sam, napół ubrany, na korytarzu nieznanego domu i w nocy. Trudno było przypuszczać, by wśród ciemności potrafił znaleźć swój pokój, gdy go nie mógł odszukać przy świetle; a gdyby w swych bezowocnych poszukiwaniach narobił gdzieś choćby trochę hałasu, narażał się na zastrzelenie z pistoletu przez jakiegoś nagle przebudzonego podróżnego.
Nie pozostawało mu więc nic innego, jak pozostać tam, gdzie był, aż od świtu.
To też zrobiwszy jeszcze kilka kroków, usiadł w kącie, by czekać poranku jak można najfilozoficzniej.
Ale nie chciało przeznaczenie narażać go na tę nową próbę. Zaledwie kilka minut siedział w kącie, gdy ku wielkiemu swemu przerażeniu ujrzał w korytarzu człowieka ze świecą. Przerażenie to jednak rychło zmieniło się w radość, gdyż w nadchodzącym poznał wiernego swego sługę. Był to rzeczywiście Samuel Weller, który zamierzał udać się na spoczynek. Do tej chwili zabawiał się rozmową z parobkiem, który oczekiwał poczty.
„Sam!” zawołał pan Pickwick, nagle ukazując się, „gdzie jest mój pokój sypialny?” .
Sam spojrzał na swego pana z największem zdziwieniem i dopiero po trzykrotnie powtórzonem pytaniu zrobił zwrot w lewo i zaprowadził mędrca do pokoju, tak długo szukanego.
„Samie!” rzekł pan Pickwick, kładąc się do łóżka. „Dzisiejszej nocy wydarzyło mi się najciekawsze qui pro quo, o jakiem kiedykolwiek słyszano”.
„Bardzo możliwe, proszę pana!” odpowiedział Sam służbiście.
„I dlatego postanowiłem, choćbym miał sześć miesięcy mieszkać w tym domu, iż nigdy sam nie wyjdę z tego pokoju“.
„To najrozsądniejsze postanowienie, jakie pan mógł zrobić!“ odpowiedział pan Weller. „Pan powinien koniecznie mieć kogoś przy sobie, kiedy się pan wybiera na wizyty!“
„Co chcesz przez to powiedzieć, Samuelu?“ spytał pan Pickwick podnosząc się na łóżku i wyciągając ramię, jak gdyby i on miał coś jeszcze do powiedzenia. Ale nagle zmienił zamiar, odwrócił się i rzucił służącemu: „Dobranoc!“
„Dobranoc panu!“ powiedział Samuel... Wyszedłszy za drzwi, przystanął, pokiwał głową, przeszedł parę kroków, znów przystanął, zgasił świecę, znów pokiwał głową — i wkońcu udał się do swego pokoju, pogrążony w głębokich medytacjach.

Rozdział dwudziesty trzeci.
W którym pan Samuel Weller przygotowuje się energicznie do rozegrania meczu Weiler — Trotter.

Nazajutrz rano, po nocy, w której panu Pickwickowi wydarzyła się przygoda z damą w średnim wieku i papilotach, w małym pokoiku przy stajni siedział pan Weller starszy zajęty przygotowaniem do podróży. Siedział tak doskonale nieruchomo, jakby pozował do portretu.
Możliwe, że kiedyś profil pana Wellera miał wyraźny i ostry zarys. Oblicze jego jednak rozlazło się z czasem, do czego przyczyniło się dobre życie i skłonność do rezygnacji. Jędrne, mięsiste policzki zajęły wkońcu o wiele więcej miejsca, niż im natura przeznaczyła; to też gdy patrzyłeś na twarz pana Wellera z przodu, zaledwie dojrzeć mogłeś mały koniec rubinowego nosa. Broda jego, z tych samych przyczyn, przyjęła ów kształt, jaki zwykle określa się słowem „podwójna“. Cera pana Wellera przedstawiała tę szczególną mieszaninę barw, jaką spotykamy tylko u gentlemanów jego profesji i w niedopieczonym rostbefie. Szyję miał okręconą czerwoną chustką podróżną, która zlewała się z jego brodą w sposób tak wyjątkowy, że trudno było rozróżnić, gdzie kończą się fałdy skóry, a gdzie zaczynają się fałdy chustki. Ubrany był w kamizelkę w wielkie czerwone rzuty i zielony głęboko wycięty surdut, ozdobiony wielkimi guzami, z których dwa, przypadające na piersi, tak były szeroko rozstawione, że trudno je było zobaczyć jednocześnie. Włosy krótkie, szorstkie i czarne, niemal zakrywały szerokie pola niskiego, bronzowego kapelusza. Nogi odziane były w krótkie spodnie do kolan i w bronzowe, farbowane buty. Miedziany łańcuszek do zegarka i wielki klucz z tego samego metalu dyndały swobodnie na kamizelce.
Powiedzieliśmy, że pan Weller zajęty był przygotowaniami do podróży; rzeczywiście, pożywiał się. Na stole stał przed nim kufel z piwem, talerz zimnej wołowiny i chleb bardzo przyzwoitych rozmiarów. Każdemu z tych przedmiotów Weller kolejno poświęcał swą uwagę z wzorową bezstronnością, gdy wtem dały się słyszeć kroki w korytarzu i syn stanął przed nim...
„Dzień dobry, Sammy“, rzekł Weller senior.
Sam przysunął sobie kufel z piwem i zamiast odpowiedzi wychylił spory łyk.
„Masz dobry spust“, rzekł na to ojciec zaglądając do wnętrza kufla, który jego pierworodny postawił nawpół wypróżniony na stole; „byłaby z ciebie znakomita pijawka, gdybyś się był urodził w tej profesji“.
„Tak, sądzę, że i w tym zawodzie potrafiłbym dokonać czegoś niezwykłego“, odpowiedział Sam, żywo zabierając się do wołowiny.
„Bardzo jestem oburzony, Sammy“, zaczął znów Weller senior, zakreślając kuflem kółka po stole, by zamięszać resztę piwa, „bardzo jestem oburzony tem, że tak cię wyfrycofał ten fjoletowy smyk. Aż do tego dnia myślałem, że wyrazy „Weller“ i „wyfrycowany“ nigdy spotkać się nie mogą“.
„Z wyjątkiem zapewne tych wypadków, gdy chodzi o wdowy“, rzekł Sam.
„Wdowy, Sammy“, odrzekł ojciec, mieniąc się nieco, „wdowy są wyjątkiem ze wszystkich reguł. Mówiono mi kiedyś, ile to zwyczajnych kobiet warta jest jedna wdowa, gdy chodzi o wyprowadzenie w pole. Zdaje mi się, że dwadzieścia pięć, Sammy, ale bodaj czy nie więcej“.
„Dwadzieścia pięć, to już piękna liczba“, zauważył Sam.
„Zresztą“, mówił dalej Weller, nie zwracając uwagi na wtręty Sama, „to zupełnie co innego. Wiesz co powiedział adwokat o tym gentlemanie, co to bijał swoją żonę, gdy był wesoły: „Wkońcu, milordzie nie jest to nic więcej, tylko słabostka“. Otóż ja powtarzam to samo w zastosowaniu do wdów; jak będziesz miał moje lata, Sammy, to także będziesz tego zdania“.
„Oj! Zdaje mi się“, odrzekł syn, „że nie! Zdaje mi się, że będę mądrzejszy!“
„Mądrzejszy!“ powtórzył Weller, uderzając pięścią w stół, „mądrzejszy! Ale ja znam chłopaka, który nie ma ani czwartej części twojej edukacji, który nawet sześciu miesięcy nie wałęsał się po ulicach... a który, gdyby go tak wyfrycowano, jak ciebie, zaczerwieniłby się po same białka! Nie, Sammy — temuby się nie zdarzyło coś podobnego“.
Wzburzenie, jakiego doznał Weller wskutek tych refleksji, tak nań podziałało, iż zadzwonił i kazał podać jeszcze jeden kufel piwa.
„No, no! Co tu o tem rozprawiać“, zauważył Sam.
„Co się stało, to się stało, i niema na to lekarstwa, jak mówią Turcy, gdy przez omyłkę utną głowę jakiemu niewinnemu. Przyjdzie i na mnie kolej, gubernatorze, a jeżeli kiedy złapię tego Trottera, to popamięta on mnie!“
„Spodziewam się, Sammy, spodziewam się“, odrzekł Weller z powagą. „Twoje zdrowie, Sammy, i obyś co najprędzej mógł zmyć tę plamę z naszej rodziny“.
By uczcić ten toast, potężny stangret przełknął odrazu przynajmniej trzy ćwierci z kufla piwa, poczem resztę podał synowi.
„A teraz, Sammy“, mówił dalej, spoglądając na ogromny srebrny zegarek, zawieszony na grubym miedzianym łańcuchu, „muszę pójść do biura po kartę podróżną i zobaczyć, jak załadowano dyliżans. Bo dyliżanse, Sammy, są jak armaty, które bacznie trzeba ładować, nim się je puści w ruch“.
Na ten z dziedziny zajęć ojca wzięty dowcip Weller junior odpowiedział uśmiechem dziecięcej miłości. Jego szanowny życiodawca tak ciągnął dalej: „Opuszczam cię, Sammy, mój chłopcze; nie wiem kiedy znów się zobaczymy. Honor rodziny spoczywa w twojem ręku i spodziewam się, że spełnisz swoją powinność. Wiem, że można ci najzupełniej zawierzyć. Przyjm więc tę małą radę od ojca: kiedy ci minie pięćdziesiąt lat i zechcesz się żenić, mniejsza o to z kim, to czemprędzej zamknij się w osobnym pokoju, gdy go będziesz miał, i natychmiast otruj się. Wieszać się, to rzecz pospolita; nie rób tego głupstwa. Ale otruj się, mój chłopcze, otruj się; potem będziesz mi wdzięczny za radę“.
Weller poważnie spoglądał na syna, wymawiając te czułe wyrazy. Potem wykonał wspaniały ukłon, wysuwając prawą nogę naprzód a obcasem zataczając półkole, i znikł Samowi z oczu.
Ostatnie rady ojca rozbudziły w Samie mnóstwo ponurych myśli, wyszedł więc z oberży i poszedł ku kościołowi św. Klemensa, by się orzeźwić nieco przechadzką... Jakiś czas chodził samotny po starych zakamarkach, wreszcie znalazł się w jakimś dziedzińcu, a chcąc wrócić, dostrzegł iż jest tylko jedno wyjście. Zmierzył więc ku niemu, gdy w tem skamieniał na widok zjawiska, które tu zaraz opiszemy.
Sam Weller przypatrywał się domowi i, pomimo zamyślenia, od czasu do czasu rzucał zabójcze spojrzenia na zalotne służące, otwierające okna, gdy wtem rozwarła się furtka na końcu dziedzińca, a z niej wyszedł jakiś człowiek. Starannie zamknąwszy za sobą zieloną furtkę, poszedł szybko w kierunku miejsca, w którem stał Sam.
Otóż, biorąc to jako fakt sam w sobie, niezwiązany z żadnemi ubocznemi okolicznościami, nie byłoby w tem nic szczególnego. W wielu miejscowościach na kuli ziemskiej ludzie wchodzą na dziedziniec, zamykają za sobą zielone furtki, i szybko idą dalej — nie zwracając na siebie żadnej uwagi. Jasnem więc jest, że musiało być coś w tym człowieku, w jego zachowaniu lub w jednem i drugiem, co zwróciło uwagę pana Wellera. Czy było tak rzeczywiście — pozostawiamy do rozsądzenia czytelnikowi, ograniczając się jedynie do wiernego opisu wyżej wymienionej osobistości.
Zamknąwszy za sobą zieloną furtkę, człowiek ów poszedł szybko, jakeśmy to już powiedzieli, w kierunku Sama. Ujrzawszy Sama, zawahał się, jakby nie wiedząc, co począć. Ponieważ zielona furtka była już zamknięta a dziedziniec miał jeszcze tylko jedno wyjście — to, które było przed nim — zrozumiał, że nie pozostaje mu nic innego, jak przejść koło Sama. Nie zwolnił więc kroku i szedł, patrząc prosto przed siebie.
Co szczególnie uderzało w tym człowieku, to dziwny i obrzydliwy sposób, w jaki wykrzywił sobie twarz. Nigdy żaden twór natury nie potrafił się tak zręcznie maskować w jednej chwili, jak twarz tego człowieka zapomocą swej mimiki.
„Słowo daję“, rzekł Sam do siebie, widząc przybliżającego się jegomościa, „że to szczególne! Przysiągłbym, że to on!“
Człowiek szedł ciągle a w miarę, jak się przybliżał, twarz jego wykrzywiała się coraz bardziej.
„Przysiągłbym, że te czarne włosy i fioletowe ubranie... ale nie! Pierwszy raz widzę taką fizys!“
Podczas tego monologu pana Wellera, twarz idącego nabrała demonicznego, ohydnego wyrazu. Lecz musiał przejść obok Sama i dopiero wtedy badawczy wzrok Sama pod tem wykrzywieniem rozpoznał małe oczki Trottera.
„Hej! Jegomość!“ zawołał.
Nieznajomy z okropną twarzą zatrzymał się, spojrzał z wielkiem zdziwieniem po podwórzu, po oknach, słowem wszędzie, wyjąwszy w stronę Sama; potem zrobił krok naprzód, ale znów powstrzymało go wołanie:
„Hej, hej! Jegomość!“
Niepodobna było nie poznać, skąd głos wychodził; nieznajomy zmuszony był spojrzeć na Sama.
„To ci się nie udało, Hiobie Trotter. No, no! Nie róbmy głupstw. Już z natury nie jesteś zbyt piękny, poco więc psuć sobie jeszcze fizjonomię. Ustaw że mi natychmiast twoje ślepie w naleźytem miejscu, jeżeli nie chcesz, bym ci je wpakował w sam środek mózgu“.
Ponieważ było widoczne, że Sam jest usposobiony tak, iż gotów jest wykonać dosłownie to, co mówił, pan Trotter nadał swej fizjonomii zwykły wyraz; potem nagle zadrżał z radości i zawołał:
„Co widzę? Pan Walker!“
„A!” rzekł Sam. „Cieszysz się, żeś mię spotkał?”
„Czy się cieszę!” zawołał Trotter, „jestem zachwycony! O, panie Walker! Gdybyś wiedział, jak pragnąłem spotkania! Ale to za wiele! Nie mogę powstrzymać mej radości! To za wiele!“
Po wyłkaniu tych słów, pan Trotter począł wylewać całe morze łez, potem objął Sama rękami za szyję i mocno uścisnął w rozczuleniu.
„Na bok łapy!” krzyknął Sam, mocno oburzony takiem postępowaniem i napróżno usiłując wyrwać się z objęć swego entuzjastycznego znajomego. „Czego mi tam łzy na grzbiet wylewasz, ty sikawko?”
„Bo tak się cieszę, żem pana spotkał”, odrzekł Hiob, rozluźniając objęcia w miarę, jak zmniejszał się gniew Sama. „Ach! Panie Walker, to za wiele!”
„Za wiele! I ja tak myślę. No, co mi masz do powiedzenia?...”
Trotter nic nie mówił, gdyż mała czerwona chustka była w ciągłym ruchu.
„Mów, co masz powiedzieć, nim ci rozwalę głowę!” powtórzył Sam groźnie.
„Co?” zapytał Trotter tonem cnotliwego zdumienia.
„Co masz mi do powiedzenia?”
„Ja, panie Walker?”
„Nie nazywaj mię Walkerem; nazywam się Weller, wiesz o tem! Co masz mi do powiedzenia?”
„Niech Bóg ma pana w swej opiece, panie Walker... chciałem powiedzieć Weller... wiele miałbym do powiedzenia, gdybyś tylko zechciał pan pójść gdzieś, gdziebyśmy mogli swobodnie nagadać się. Gdybyś pan wiedział, jak pana szukałem!”
„O! Wierzę”, odrzekł Sam sucho.
„Tak, tak, panie. Daj mi pan rękę, panie Weller”.
Sam wpatrywał się przez kilka minut w Hioba, a potem, jakby mu coś szczególnego na myśl przyszło, podał rękę.
„Jak się ma szanowny pan Pickwick”, zapytał Hiob, idąc obok Sama. „O! Co to za godny gentleman, panie Weller. Spodziewam się, iż nie przeziębił się owej okropnej nocy”.
Przy tych wyrazach wielka złośliwość błysnęła w oczach Trottera. Sam dostrzegł to i w swej zaciśniętej pięści uczuł gwałtowne świerzbienie, ale pohamował się i tylko odpowiedział, że jego pan ma się dobrze.
„O! Jak mię to cieszy! Czy jest tu?“
„A twój pan?“
„Niestety! jest tutaj. I co mię martwi najwięcej, panie Weller, to że prowadzi się gorzej, niż kiedykolwiek“’.
„A!”
„O! Aż dreszcz przejmuje! To okropność!“
„Na pensji panieńskiej?“
„Nie, nie! Nie na pensji“, odrzekł Hiob, „nie na pensji!”
„W domu z zielonemi drzwiami?“ zapytał Sam, pilnie wpatrując się w twarz Trottera.
„Nie, nie tam!“ odpowiedział Trotter niezwykle żywo.
„A cóżeś ty tam robił?“ zaczął znowu Sam, przeszywając Trottera wzrokiem. „Możeś zaszedł tam przypadkiem, co?“
„Widzi pan, panie Weller, ja nie boję się wyjawić panu moich sekretów, gdyż, jak pan pamięta, odrazu przypadliśmy sobie do gustu. Pamięta pan, jak nam wtenczas rano było przyjemnie?“
„Pamiętam o tem, pamiętam!“
„Otóż“, mówił dalej Hiob, przybrawszy ton człowieka zwierzającego się z wielkiej tajemnicy, „otóż w tym domu za zielonemi drzwiami, panie Weller, jest wiele służących“.
„Domyślam się“.
„Tak; jest tam kuchareczka, która zaoszczędziła sobie trochę grosza, panie Weller, i chciałaby otworzyć mały sklepik korzenny, rozumie pan?“
„Niebardzo“.
„Otóż, panie Weller, spotkałem ją w kaplicy, do której chodzę; piękna kapliczka, panie Weller, śpiewają tam psalmy ze zbiorku pieśni pobożnych nr. 4-ty, te same, jakie mam w mojej książce, którą pan widziałeś u mnie. I zaznajomiłem się z nią, panie Weller; potem zawiązał się między nami mały stosuneczek, tak, że teraz mogę powiedzieć, iż mam nadzieję, że zostanę kupcem korzennym“.
„Miły będzie z ciebie korzennik“, odrzekł Sam, spoglądając z boku na Trottera z wielkim niesmakiem.
„Główna korzyść w tem“, mówił dalej Hiob, którego oczy napełniły się łzami, „główna korzyść w tem, iż będę mógł opuścić haniebną służbę u tego nicponia i całkiem poświęcić się lepszemu i cnotliwszemu życiu, życiu zgodniejszemu z edukacją, jaką otrzymałem“.
„Pięknie musiałeś być edukowany!“ powiedział Sam.
„O bardzo panie Weller, bardzo!“ odpowiedział Hiob. I przypomniawszy sobie niewinne dziecięce lata, wyjął chustkę i zalał się łzami.
„Musiał być z ciebie miły chłopaczek! Przyjemnie było mieć takiego kolegę w szkole!” ciągnął Sam.
„Tak, panie”, westchnął Hiob. „Ubóstwiano mię!”
„A!” zawołał Sam. „Wcale się nie dziwię! Jakąż pociechą musiałeś być dla swojej matki!”
Przy tych słowach Hiob przyłożył koniec chusteczki do oka, potem do drugiego, i znowu zalał się łzami.
„A tobie co się stało?“ zawołał Sam z oburzeniem. „To gorzej niż sikawka. Czegożeś się rozbeczał? Czyś przypomniał sobie swe łotrostwa?”
„Nie mogę pohamować wzruszenia, panie Weller”, zaczął Hiob po krótkiej pauzie. „Gdy myślę, iż mój pan domyślał się, że widziałem się z panem Pickwickiem, że wyprawił mię pocztą, namówiwszy młodą pannę, by się nie przyznawała do niczego, że zjednał sobie przełożoną pensji! O! Panie Weller! To mię dreszczem przejmuje!”
„A! To tak się rzeczy mają!”
„A tak, niech mi pan wierzy”, odrzekł Hiob.
Rozmawiając w ten sposób, doszli do oberży. Wtedy Sam powiedział swemu towarzyszowi:
„Chciałbym zobaczyć się z tobą. Jeżeli będziesz mógł, to przyjdź koło ósmej godziny pod „Wielkiego białego konia”.
„Przyjdę z przyjemnością”, rzekł Hiob.
„I dobrze zrobisz”, dorzucił Sam z wyrazistem spojrzeniem; „bo w przeciwnym razie pójdę się dowiadywać po drugiej stronie zielonych drzwi, a toby ci mogło zaszkodzić”.
„Niezawodnie przyjdę”, powtórzył Hiob i oddalił się, serdecznie uścisnąwszy rękę Sama.
„Bądź ostrożny, Hiobie Trotter”, rzekł cicho Sam, spoglądając za odchodzącym, „teraz ja mogę ciebie wyfrycować. Bo, jak Bóg na niebie, drugi raz nie dam się wywieść w pole“. Po tym monologu długo jeszcze ścigał wzrokiem Hioba, aż ten zniknął, potem zaś ruszył do swego pana.
„Wszystko idzie dobrze”, powiedział.
„Co idzie dobrze?” zapytał pan Pickwick.
„Znalazłem ich, panie”.
„Kogo?”
„A pańskiego znajomego i tego fioletowego płaksę”.
„Czy być może!” zawołał pan Pickwick z największą energią. „Gdzie oni są? Gdzie?”
„Tu, panie”, rzekł wierny sługa i w czasie rozbierania pana Pickwicka nakreślił panu swemu plan operacyjny, według którego miano działać.
„Ale kiedy to nastąpi?” zapytał pan Pickwick.
„Wszystko we właściwym czasie”, odparł Sam.
Czy stało się to we właściwym czasie czy też nie, o tem czytelnik nasz przekona się później.


Rozdział dwudziesty czwarty.
W którym dama w papilotach jest trwożliwa, a pan Magnus zazdrosny, co oddaje pickwickistów w szpony Prawa.

Zszedłszy do sali, w której dnia poprzedniego jadł obiad, pan Pickwick zastał tam pana Magnusa, który przechadzał się mocno wzruszony, i zauważył, że gentleman ten przywdział na siebie większą część garderoby, zawartej w dwóch torbach podróżnych i pudle, co się bardzo dodatnio odbiło na jego powierzchowności.
„Dzień dobry panu“, rzekł pan Magnus. „Jakże teraz wyglądam?“
„Okropnie niebezpiecznie“, odrzekł filozof, przypatrując się z uśmiechem ubiorowi konkurenta.
„O! Sądzę, że to poskutkuje, panie Pickwick; posłałem już mój bilet wizytowy“.
„Czy tak?“
„Tak, i otrzymałem odpowiedź, że ona czekać będzie na mnie o jedenastej. O jedenastej panie; to znaczy za kwadrans!“
„O! To już niedługo!“
„Tak, już niedługo... O! Panie Pickwick!“
„W takich razach pewność siebie jest ważną rzeczą“, rzekł pan Pickwick.
„A tak, panie. Ja mam wielką pewność siebie. Doprawdy, panie Pickwick, nie rozumiem, dlaczegobym miał mieć choć odrobinę obawy w tym wypadku. Bo, zresztą, cóż może być prostszego? Przecież niema w tem nic ubliżającego. Jest to sprawa, zależąca od wzajemnego porozumienia się, nic więcej. Mąż z jednej strony, żona z drugiej. Takie jest moje zdanie, panie Pickwick...“
„Zdanie bardzo słuszne. Ale śniadanie czeka na nas, panie Magnus“.
Zabrano się do śniadania; lecz pomimo swych przechwałek, pan Magnus był widocznie bardzo poruszony, co objawiało się sileniem się na żarty, stratą apetytu, skłonnością do przewrócenia imbryka i niepohamowaną chęcią spoglądania co dwie sekundy na zegar.
„Chi, chi, chi!“ krztusił się, udając wesołość; „już tylko dwie minuty, panie Pickwick. Czy nie jestem blady?“
„Niebardzo“.
Nastąpiło krótkie milczenie.
„Powiedz mi pan, panie Pickwick, czy w swoim czasie znajdował się pan kiedy w takiem położeniu jak ja dziś?“
„Chce pan wiedzieć czym się kiedy oświadczał?“ rzekł pan Pickwick.
„Tak“.
„Nigdy!“ odrzekł pan Pickwick z wielką energją, „nigdy!“
„W takim razie nie może pan wiedzieć, jak w takich wypadkach należy postępować“, zauważył pan Magnus.
„O! Mogę mieć o tem pewne wyobrażenie; ale ponieważ nigdy nie robiłem podobnych doświadczeń, nie mogę panu doradzać, byś postępował według moich wskazówek“.
Pan Magnus znowu spojrzał na zegar; było pięć minut do jedenastej. Potem zwrócił się do pana Pickwicka, mówiąc:
„Mimo to byłbym panu wdzięczny, gdyby zechciał mi pan powiedzieć swoje zdanie o tem“.
„Otóż panie“, rzekł uczony uroczystym tonem, który zdaniu jego nadawał szczególnej powagi w razach, gdy to uważał za wskazane, „zacząłbym, panie, od złożenia hołdu wdziękom i przymiotom duszy. Od tego, panie, przeszedłbym do wykazania, że nie jestem godzien...“
„Bardzo dobrze!“ zawołał pan Magnus.
„Niegodzien, ale jej tylko, rozumie pan?... Uważaj pan na to, gdyż aby okazać, iż nie jestem bezwzględnie niegodny, zrobiłbym krótki przegląd własnej mojej przeszłości i obecnego położenia; z tego, posługując się prawem analogji, wywiódłbym, iż mógłbym być pożądany przez inne osoby. Następnie rozwodziłbym się nad ogniem mojej miłości i głębią przywiązania. Wtedy możebym próbował owładnąć jej ręką“.
„Tak, tak, to właśnie chwila“, zauważył pan Magnus.
„Potem“, mówił pan Pickwick, ożywiając się w miarę, jak sam przedmiot coraz wyraźniej mu się przedstawiał, „potem przeszedłbym do tego prostego pytania: czy chce pani być moją żoną? Sądzę, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa, dama w tej chwili odwróci głowę“.
„Czy myśli pan, iż można to wziąć za znak, że zgadza się na to?“ przerwał pan Magnus. „Bo, widzi pan, jeżeli ona w tej chwili nie odwróci głowy, to co począć?“
„Sądzę, panie, że odwróci; wtedy ja pochwyciłbym jej rękę i sądzę — ja sądzę — panie Magnus, że uczyniwszy to, a przypuszczając, że nie da odmownej odpowiedzi, odjąłbym zwolna chustkę, którą trzymać będzie przy oczach, jeżeli mnie nie myli słaba moja znajomość natury ludzkiej, i skradłbym całusa z całym zresztą należnym szacunkiem; tak jest, sądzę, że skradłbym, i jestem przekonany, że dama w tej samej chwili wyszeptałaby mi do ucha wstydliwe przyzwolenie“.
Pan Magnus wstał, patrzał jakiś czas w milczeniu na pana Pickwicka, potem gorąco uścisnął mu rękę i (zegar wskazywał dziesięć minut po jedenastej) jak opętany wybiegł za drzwi...
Pan Pickwick zaczął chodzić tam i sam po pokoju a gdy wielka wskazówka zegaru, idąc jak pan Pickwick, doszła do dwunastej, drzwi nagle otworzyły się. Filozof odwrócił się, by złożyć swe życzenia panu Magnusowi; ale zamiast niego, ujrzał wesołą twarz pana Tupmana, wojowniczą postawę pana Winkle i natchnione rysy pana Snodgrassa.
Gdy pan Pickwick witał się z nimi, wszedł pan Magnus.
„Moi przyjaciele“, rzekł filozof, „oto jest gentleman, o którym wam mówiłem, pan Piotr Magnus“.
„Witam panów“, rzekł pan Magnus, widocznie w stanie wielkiej egzaltacji. „Panie Pickwick, pozwól pan, że przez chwilę pomówię z panem na osobności“.
To rzekłszy, pan Magnus wsunął palce w jedną z dziurek od ubrania pana Pickwicka i pociągnął go za sobą ku oknu.
„Powinszuj mi pan“, powiedział; „poszedłem najzupełniej za pańską radą“.
„Czy była dobra?“
„Nie mogła być lepszą. Ona już jest moja, panie Pickwick“.
„Gratuluję panu z całego serca“, odrzekł filozof, ściskając rękę swego nowego znajomego.
„Trzeba, byś ją pan zobaczył... Tędy, panie. Panowie pozwolą, że oddalimy się na chwilę“.
To mówiąc, triumfujący kochanek pociągnął za sobą pana Pickwicka, podszedł z nim do drzwi sąsiedniego pokoju i lekko zapukał.
„Proszę wejść“, odezwał się głos kobiecy.
Weszli...
„Miss Witherfield“, rzeki pan Magnus, „pozwoli pani przedstawić sobie jednego z moich najlepszych przyjaciół, pana Pickwicka... Panie Pickwick, przedstawiam pana pannie Witherfield“.
Dama znajdowała się w drugim końcu pokoju. Pan Pickwick ukłonił się a jednocześnie wyjął z kieszeni okulary i osadził je na nosie. Ale zaledwie je tam umieścił, krzyknął z zdziwienia i cofnął się kilka kroków. Dama ze swej strony krzyknęła również, zakryła twarz rękami i padła na krzesło... Pan Piotr Magnus, jak skamieniały, spoglądał na jedno i na drugie, a twarz wykrzywiła mu się ze zdziwienia i przerażenia.
Ten teatralny efekt był wprost nie do pojęcia... Rzecz zaś cała miała się tak, iż pan Pickwick, założywszy okulary, w przyszłej pani Magnus poznał natychmiast damę, do której pokoju zabłądził przeszłej nocy; dama zaś, gdy tylko pan Pickwick nałożył okulary, poznała fizjonomję, którą w nocy widziała w szlafmycy... Wskutek tego dama krzyknęła, a pan Pickwick zadrżał...
„Co to znaczy, panie Pickwick? Proszę mi powiedzieć, co to znaczy?“ zawołał pan Magnus głosem podniesionym i groźnym.
„Na to zapytanie nie dam panu odpowiedzi“, odrzekł pan Pickwick, nieco urażony gwałtownym tonem pana Magnusa.
„Nie da pan...“
„Nie dam, panie... Bez zezwolenia tej damy nie powiem nic takiego, coby mogło ją kompromitować lub budzić w niej niemiłe wspomnienie“.
„Miss Witherfield“, zaczął znowu pan Magnus, „czy zna pani tego pana?“
„Czy go znam?“ odrzekła z wahaniem dama w średnim wieku.
„Tak, czy pani go zna! Pytam czy zna go pani?“ powtórzył pan Magnus gwałtownie.
„Już go widziałam“, wyszeptała dama...
„Gdzie?“ zapytał pan Magnus, „gdzie?“
„Tego“, odrzekła dama, podnosząc się i odwracając głowę, „tego nie powiedziałabym za całe królestwo...“
„Pojmuję panią“, przerwał pan Pickwick „i szanuję jej delikatność. Ode mnie nikt się tego nie dowie. Bądź pani pewna“.
„Wierzaj mi pani“, zaczął znowu pan Magnus z gorzkim uśmiechem, „wierzaj mi, że mając na uwadze stosunki, jakie nas teraz łączą, wygląda to tak, jakby cała ta sprawa była dla pani dość obojętna, tak jest, pani, dość obojętna“.
„Okrutny!“ wyszeptała dama w średnim wieku i poczęła płakać...
Teraz wmieszał się pan Pickwick.
„Niech pan wyrzuty zwraca do mnie... Jeżeli kto ma tu sobie coś do wyrzucenia, to ja, tylko ja“.
„A! To pan ma sobie coś do wyrzucenia! Rozumiem! Rozumiem! Teraz żałuje pan swego postanowienia, prawda?“
„Jakiego postanowienia?“ powtórzył pan Pickwick.
„Tak, panie! O! Niech pan na mnie tak nie patrzy! Pamiętam pana, co mi pan mówił wczoraj wieczorem, że przybył pan tu, by zedrzeć maskę fałszu i obłudy z osoby, w której dobrej wierze pokładałeś pan całą ufność. Ach! Panie!“
Tu pan Magnus wybuchnął szyderczym śmiechem, potem zaś zdjąwszy niebieskie okulary, które w przystępie zazdrości poczytał za zbyteczne, począł okropnie przewracać swemi małemi oczkami.
„Odpowie mi pan za to!“ dodał następnie z wielką złością.
„Za co mam odpowiadać? Może zechce mię pan objaśnić!“ zapytał pan Pickwick.
„Bynajmniej!“ odpowiedział pan Magnus, szybko chodząc po pokoju. „Bynajmniej!“
Musi być coś bardzo wymownego w tem słowie „Bynajmniej“, nie przypominamy bowiem sobie żadnej kłótni, której byliśmy świadkami — czy to w teatrze, czy na ulicy, czy w restauracji czy gdzieindziej — żeby właśnie w ten sposób nie odpowiedziano na najbardziej zaczepne pytania. „I pan uważa się za gentlemana?!“ „Bynajmniej!“ — „Może pan pozwoli, żebym ja zamiast pana mówił z tą damą?!“ „Bynajmniej!“ — „Może pan chce, żebym panu rozwalił łeb?!“ „Bynajmniej!“ — Zauważyłem również, że musi być jakieś ukryte szyderstwo w owem uniwersalnem „Bynajmniej“, budzi ono bowiem w indywiduum, do którego jest zwrócone, większe oburzenie, niż każda inna otwarta obelga.
Nie będziemy twierdzić, że ów wyraz wywołał w piersi pana Pickwicka takie samo oburzenie, jakie byłby wywołał w każdej innej prostackiej piersi. Notujemy jedynie fakt, że pan Pickwick otworzył drzwi i zawołał:
„Tupman! Proszę cię! Wejdź tutaj!“
Pan Tupman niezwłocznie stawił się, nadzwyczaj zdziwiony.
„Tupman“, rzekł pan Pickwick, „tajemnica delikatnej natury, dotycząca tej damy, jest powodem nieporozumienia między mną a tym gentlemanem. Ale zapewniam go tu, w twojej obecności, że tajemnica ta wcale nie dotyczy ani jego osoby, ani jego stosunków z tą damą. Po tem, com powiedział, nie mam potrzeby nadmieniać ci, iż jeżeli ten gentleman nie będzie wierzył moim oświadczeniom, to będzie to oznaczało, że wątpi o prawdzie słów moich, co poczytam za obrazę osobistą“.
To wyrzekłszy, pan Pickwick rzucił na pana Magnusa wzrok, zawierający całą encyklopedję pogróżek.
Czcigodna i poczciwa postać pana Pickwicka, oraz przekonywająca siła wymowy, którą odznaczał się ten znakomity mąż, nie byłyby bez wpływu na żaden rozsądny umysł. Ale, niestety, w tej chwili umysł pana Magnusa nie podlegał władzom rozsądku.
Pan Magnus, zamiast przyjąć jak należy wyjaśnienie filozofa, zaczął teraz biegać po pokoju, wyrywając sobie włosy i nastroił na jeszcze wyższy ton swój gniew i groźby... Chwilowo tylko przerywał te zajęcia, ale to tylko w tym celu, by raz i drugi machnąć pięścią pod samym filozoficznym nosem pana Pickwicka.
Silny prawością swą i niewinnością, zmartwiony tem iż wplątał tę damę w sprawę tak nieprzyjemną, pan Pickwick był także w usposobieniu mniej niż zwykle pokojowem.
W konsekwencji głosy podniosły się. Padały coraz groźniejsze słowa. Pan Magnus powiedział panu Pickwickowi, że „jeszcze o nim usłyszy“, na co pan Pickwick z chwalebną uprzejmością odpowiedział, że „im później pan Magnus usłyszy, tem dla niego lepiej“. Na to dama w średnim wieku wybiegła przerażona z pokoju, z którego pan Tupman wyciągnął wreszcie Pickwicka, zostawiając pana Magnusa samego.
Gdyby dama w pewnym wieku więcej obracała się w świecie albo lepiej znała tych, którzy ustalają kanony i zwyczaje towarzyskie, wiedziałyby, że ten rodzaj okrutnych porachunków jest najniewinniejszy. Ponieważ jednak większą część życia spędziła na wsi i nigdy nie czytywała sprawozdań z parlamentu, nie była więc obznajomiona z temi subtelnościami naszej cywilizacji. Przyszedłszy do swego pokoju i starannie zaryglowawszy drzwi, poczęła rozmyślać o scenie, której była świadkiem. W wyobraźni swej widziała już okropny obraz morderstwa, widziała, jak pana Piotra Magnusa, cięższego o ćwierć funta ołowiu w piersiach, wnoszono do oberży na noszach. Im więcej rozmyślała nad tem, tem bardziej się trwożyła. Wkońcu postanowiła udać się do najwyższej władzy miejscowej i żądać bezzwłocznego aresztowania panów Pickwicka i Tupmana.
Dama w średnim wieku miała wiele powodów, by to uczynić; najważniejszym zaś był ten, iż w ten sposób przekonywała najmocniej pana Magnusa o swem do niego przywiązaniu i o swej dbałości o jego osobę... Znała zbyt dobrze jego zazdrość, by się odważyć na najmniejsze napomknienie o rzeczywistych przyczynach nieporozumienia, sądziła zaś, że, usunąwszy pana Pickwicka i nie dopuszczając do dalszych zwad, potrafi złagodzić gniew swego przyszłego. Więc z głową napełnioną temi myślami, wzięła szal i kapelusz i poszła prosto do mieszkania burmistrza...
Jerzy Nupkins esq., burmistrz miasta Ipswich, był wielką osobą, tak wielką, iż nawet najlepszy szybkobiegacz nie zdołałby spotkać podobnego mu, choćby chodził od wschodu do zachodu słońca i to w dniu 21-ym czerwca, to jest w dniu, według kalendarzy, najdłuższym w całym roku. Tego dnia rano, o którym mowa, pan Nupkins był bardzo zirytowany, gdy w mieście doszło do rewolucji. Chłopcy z największej szkoły uknuli spisek w celu powybijania okien jednej z przekupek, wygwizdali strażnika, rzucali kamieniami na policję, która wystąpiła, by stłumić powstanie, była zaś reprezentowana przez człeczynę w butach z wykładanemi cholewami, który to człeczyna pełnił obowiązki policjanta najmniej od pół wieku. Pan Nupkins siedział na kanapie, pałając gniewem i majestatycznie marszcząc brwi, gdy oznajmiono mu, iż jakaś dama chce się z nim rozmówić w interesie osobistym, ważnym i niecierpiącym zwłoki. Pan Nupkins, przybrawszy postawę spokojną i zarazem groźną, dał rozkaz wprowadzenia damy; rozkaz ten, jak wszystkie rozkazy królów, cesarzy i innych możnych tego świata, został bezwłocznie wykonany. Miss Witherfield, bardzo wzruszona, stanęła przed wielkim człowiekiem.
„Muzzle!“ zawołał urzędnik...
Muzzle był to służący niepoczesnej powierzchowności, z wielkim tułowiem i krótkiemi nogami.
„Muzzle!“
„Słucham, wasza wielmożność!“
„Podaj krzesło i wyjdź z pokoju!“
„Słucham, wasza wielmożność!“
„Teraz racz pani przedstawić swą sprawę“, rzekł burmistrz.
„Bardzo to dla mnie przykre, że muszę mówić o tej sprawie, ale obawiam się, iż odbędzie się tu pojedynek“.
„Tu, w Ipswich?“
„Tak“.
„Pojedynek w Ipswich!“ zawołał burmistrz zdziwiony do najwyższego stopnia... „To być nie może. Nic podobnego nie może się w tem mieście zdarzyć! Czy pani znana jest energja i sprawność władz miejscowych? Czy pani nie słyszała, że czwartego maja b. r., przybrawszy tylko sześćdziesięciu specjalnych konstablów, rzuciłem się między dwóch bokserów i, z narażeniem własnej osoby, wśród rozhukanej tłuszczy, powstrzymałem bójkę między Dumplingiem z Middlesex i Bantamem z Suffolk? Pojedynek w Ipswich! Nie przypuszczam, by się znalazło dwóch śmiałków, którzyby ważyli się dopuścić takiego gwałtu w tem mieście“.
„Na nieszczęście to, co mówię, jest najczystszą prawdą“, odrzekła dama w średnim wieku. „Byłam obecna przy kłótni“.
„To coś niesłychanego!“ zawołał zdumiony burmistrz.
„Muzzle!“
„Słucham, wasza wielmożność!“
„Niech tu przyjdzie pan Jinks! Zaraz! Natychmiast!“
Muzzle wyszedł.
Blady urzędnik w wieku dojrzałym, z ostrym nosem, licho odziany i widocznie licho karmiony, wszedł do pokoju.
„Panie Jinks!“ powiedział burmistrz. „Panie Jinks!“
„Słucham pana!“
„Panie Jinks, ta dama przybyła tu, by zawiadomić nas o pojedynku, mającym się odbyć w naszem mieście“.
Pan Jinks, nie wiedząc co odpowiedzieć, uśmiechnął się uśmiechem dependenta.
„Z czego się pan śmieje, panie Jinks?“ spytał burmistrz.
Pan Jinks natychmiast spoważniał.
„Panie Jinks“ powiedział burmistrz. „Pan jesteś głupi!“
Pan Jinks spojrzał pokornie na wielkiego człowieka i przygryzł koniec pióra.
„Może pan widzi coś bardzo komicznego w tej wiadomości, ale ja nie! Tu niema żadnego powodu do śmiechu!“
Wygłodzony człowiek westchnął jak człowiek przekonany, iż rzeczywiście mało ma powodów, by być wesołym. Potem, otrzymawszy rozkaz spisania zeznań, usiadł przy biurku.
„To ten Pickwick jest powodem wszystkiego?“ zapytał burmistrz, gdy spisano zeznanie.
„Tak jest“, odrzekła dama w średnim wieku.
„A ten drugi burzyciel pokoju jak się nazywa?“
„Tupman“, odrzekł pan Jinks.
„A wyzwany opuścił miasto, jak pani mówi?“
„Tak jest“, odrzekła dama w średnim wieku, odkaszlnąwszy.
„Bardzo dobrze. A! dwaj londyńscy awanturnicy przybyli tu, by tępić ludność Jej Królewskiej Mości, sądząc, że ramię sprawiedliwości jest bezwładne w takiej odległości od stolicy! Ale nauczymy ich! Wygotuj pan rozkaz aresztowania, panie Jinks. — Muzzle!“
„Słucham, waszą wielmożność!“
„Czy Grummer jest na dole?“
„Tak, wasza wielmożność“.
„Przyślij go na górę“.
Posłuszny Muzzle znikł i prawie natychmiast powrócił z przedstawicielem władzy, który odznaczał się czerwonym nosem, chrypliwym głosem, tabaczkowym surdutem, butami o ogromnych cholewach i błędnym wzrokiem.
„Grummer“, zapytał burmistrz, „miasto spokojne?“
„Dość, wasza wielmożność“, rzekł Grummer. „Umysły uspokoiły się, bo chłopcy ze szkoły poszli grać w piłkę“.
„Grummer“, mówił dalej burmistrz stanowczym tonem: „w takich czasach, jak obecne, skutkują tylko energiczne środki. Jeżeli nie będzie uszanowaną władza królewskich urzędników, trzeba odczytać akt o buncie. Jeżeli władza cywilna nie jest w stanie ochraniać okien, to trzeba, by władza wojskowa ochraniała władzę cywilną i okna. Sądzę, że jest to zgodne z konstytucją, panie Jinks?“
„Tak jest niezawodnie!“ odpowiedział pan Jinks.
„Doskonale!“ powiedział burmistrz, podpisując rozkaz aresztowania. „Przyprowadzisz mi tych ludzi jeszcze dzisiaj popołudniu, Grummer! Znajdziesz ich pod „Wielkim Białym Koniem“. Pamiętasz sprawę Dumplinga z Middlesex i Bantama z Suffolk?“
Grummer skinął głową, jakgdyby w ten sposób chciał powiedzieć, że nie zapomni nigdy — co było zresztą bardzo prawdopodobne, ponieważ mu ją codziennie przypominano.
„Ta sprawa stoi w jeszcze większej sprzeczności z konstytucją!“ mówił burmistrz. „Jest jeszcze większem naruszeniem spokoju i pogwałceniem prerogatyw Jej Królewskiej Mości. Zdaje mi się, że pojedynki należą do bezsprzecznych prerogatyw Jej Królewskiej Mości. Chyba się nie mylę, panie Jinks?“
„Zagwarantowane specjalnym paragrafem Magna Charta“, powiedział pan Jinks.
„Jest to jeden z najpiękniejszych klejnotów w koronie angielskiej, wymuszony przez baronów na Jej Królewskiej Mości. Chyba się nie mylę, panie Jinks?“
„Ani trochę!“ odparł Jinks.
„Doskonale“, powiedział burmistrz powstając dumnie. „Prerogatywa ta nie będzie pogwałcona w tej części kraju! Grummer! Dobierz sobie pomoc i wykonaj rozkaz w najkrótszym czasie! — Muzzle!“
„Jestem, wasza wielmożność!“
„Wyprowadź tę damę!“
Panna Witherfield oddaliła się pod wrażeniem mądrości i energji burmistrza. Pan Nupkins poszedł na śniadanie. Pan Jinks wszedł w siebie — było to jedyne miejsce, gdzie mógł wejść, posiadał bowiem tylko prawo do małej sofy w nocy. Sofa ta stała w pokoju, który za dnia służył gospodarzom za bawialnię. Pan Grummer poszedł zaś przelać otrzymane polecenie na innego przedstawiciela Jej Królewskiej Mości, pedela, co było zresztą jego zwyczajem.
Podczas gdy czyniono tak wielkie przygotowania, by utrzymać pokój w posiadłościach Jej Królewskiej Mości, Pan Pickwick i jego przyjaciele, nie przewidując gotujących się wypadków, siedzieli przy doskonałym obiedzie i najswobodniejsza wesołość panowała w ich towarzystwie. Właśnie pan Pickwick miał opowiedzieć swe zabawne przygody nocne, gdy otworzyły się drzwi i ukazała się w nich dziwna fizys, która utkwiła błędne oczy w pana Pickwicka. Następnie cały tułów, należący do tej dziwnej figury, wtoczył się do sali. Fizys, błędne oczy i tułów należały do Grummera.
Miejscowy ten przedstawiciel władzy postępował legalnie, ale w sposób dość osobliwy.
Pierwszą jego czynnością było zamknięcie drzwi od środka, drugą staranne wytarcie sobie twarzy chustka, trzecią włożenie rzeczonej chustki do kapelusza, czwartą nakoniec, wydobycie z kieszeni krótkiej pałeczki z miedzianą koroną, którym to instrumentem skinął na pana Pickwicka, z powagą, niby statua komandora.
Pan Snodgrass pierwszy przerwał milczenie. Przez kilka minut wpatrywał się w pana Grummera, potem powiedział z uśmiechem:
„To jest pokój prywatny, mój panie, prywatny pokój...”
Grummer potrząsnął głową i odrzekł:
„Niema prywatnych pokojów dla Jej Królewskiej Mości, skoro raz przekroczono drzwi od ulicy. Tak mówi prawo. Wielu ludzi twierdzi, że dom Anglika jest zamkiem. Ale to bzdura”.
Pickwickiści spojrzeli po sobie zdziwieni.
„Który tu jest pan Tupman?” zapytał Grummer. Pana Pickwicka, dzięki swej intuicji, poznał sam odrazu.
„Ja nazywam się Tupman”, rzekł ten gentleman.
„A ja nazywam się Prawo”, odpowiedział Grummer.
„Co?” zapytał pan Tupman.
„Prawo”, powtórzył Grummer. „Prawo, władza cywilna i wykonawcza; taki jest mój tytuł. A oto mój rozkaz: „Tupman (chrzestne imię in blanco); Pickwick (idem), jako burzyciele pokoju Jej Królewskiej Mości, na zasadzie statutów i rozporządzeń...” Wszystko w porządku. A więc aresztuję was, wyżej rzeczonych Tupmana i Pickwicka”.
„Co znaczy to zuchwalstwo?” zawołał pan Tupman, wstając. „Wynoś mi się pan stąd natychmiast!”
„Oho!” zawołał Grummer, szybko cofając się ku drzwiom i otwierając je, „Dubbley!”
„Jestem!” odezwał się gruby głos z korytarza. I w tejże chwili wsunął się przez drzwi człowiek wysokości sześciu stóp i odpowiedniej objętości.
„Dubbley”, powtórzył Grummer, „czy inni konstable do szczególnych poruczeń są w pogotowiu?”
Dubbley odpowiedział twierdząco.
„Niech wejdzie oddział będący pod twoją komendą”.
Dubbley spełnił rozkaz. Pół tuzina drabów z krótkiemi pałeczkami zakończonemi miedzianą koroną wpakowało się do pokoju. Pan Grummer schował swą pałeczkę i spojrzał na Dubbleya; Dubbley schował swą pałeczkę i spojrzał na oddział; oddział schował swe pałeczki i patrzył na panów Tupmana i Pickwicka.
Filozof i jego zwolennicy zerwali się jak jeden człowiek.
„Co znaczy to pogwałcenie pomieszkania?” zawołał pan Pickwick.
„Kto śmie mnie aresztować?” zapytał pan Tupman.
Czego tu chcecie, łajdaki? zapytał pan Snodgrass.
Pan Winkle nie powiedział nic, ale spojrzał na Grummera wzrokiem, któryby mógł przedziurawić mu mózg i wyjść drugą stroną, gdyby konstabl nie miał głowy twardszej niż żelazo; dzięki tej okoliczności wzrok pana Winkle nie spowodował żadnego widocznego skutku.
Gdy wykonawcy prawa spostrzegli, iż pan Pickwick i jego przyjaciele gotowi są stawić opór prawej władzy, natychmiast zakasali rękawy w sposób wielce znaczący, jakby należało to z natury rzeczy do ich zawodu i rozumiało się samo przez się, iż aresztowanych należy najpierw powalić na ziemię a potem dopiero uprowadzić z sobą. Demonstrancja ta nie uszła uwagi pana Pickwicka. Odbył on na stronie krótką konferencję z panem Tupmanem, następnie zaś oświadczył, iż gotów jest udać się do rezydencji burmistrza, dodał jednak, iż bierze na świadków wszystkich obecnych tu gentlemanów, jak szkaradnie pogwałcone zostały prawa Anglika i że będzie żądał zadosyćuczynienia, jak tylko odzyska wolność. Usłyszawszy to oświadczenie wszyscy obywatele wybuchnęli głośnym śmiechem — wszyscy, z wyjątkiem Grummera, który uważał, że najmniejsza krytyka świętych zarządzeń którego z urzędników jest rodzajem bluźnierstwa i że nie należy jej tolerować.
Kiedy pan Pickwick podpisał zgodę na poddanie się Prawom, obowiązującym w jego ojczyźnie, a pokojówki, posługacze, oberżyści i pocztyljoni zaczęli się rozchodzić, zawiedzeni w nadziejach na doskonałą zabawę wobec oporu gentlemanów, nastąpiły trudności, których nie przewidziano, ponieważ pan Pickwick nie chciał iść piechotą do burmistrza.
Pomimo swego szacunku dla władzy, pan Pickwick oświadczył stanowczo, iż nie ukaże się na ulicy otoczony, jak jaki złoczyńca, sługami sprawiedliwości. Równie stanowczo oświadczył pan Grummer, że wobec ogólnego wzburzenia umysłów (było właśnie półświęto i chłopcy nie wrócili jeszcze do domu) nie zgadza się iść drugą stroną ulicy i wziąć od pana Pickwicka słowo honoru, że ten uda się wprost do burmistrza. Tak on, jak i pan Tupman stanowczo odmówili też płacenia za powóz pocztowy. Dysputa trwała długo i stała się bardzo gorąca. Doszło do tego, iż wobec odmowy pana Pickwicka, by pójść piechotą do burmistrza, władza wykonawcza była już gotowa użyć bardzo prostego sposobu, to jest zaciągnąć go tam, gdy ktoś z obecnych przypomniał sobie, że na dziedzińcu znajduje się lektyka, zrobiona kiedyś dla pewnego bardzo otyłego gentlemana, cierpiącego na podagrę; dzięki temu środkowi lokomocji panów Pickwicka i Tupmana będzie można równie dobrze dostawić na miejsce, jak nowoczesnym powozem pocztowym, gdyż lektyka łatwo może pomieścić obu delikwentów.
Wydobyto więc i sprowadzono lektykę; panowie Pickwick i Tupman wsiedli do niej i zapuścili firanki, znaleziono kilku tragarzy, poczem cały orszak w bojowym szyku ruszył naprzód. Specjalni konstable otaczali lektykę, przed nią z triumfem szedł Grummer i Dubbley, panowie Snodgrass i Winkle, wziąwszy się pod ręce, postępowali za lektyką, a uliczna hałastra stanowiła straż tylną.
Mieszkańców miasta, choć nie wiedzących dokładnie, o co idzie, widowisko to bardzo zbudowało. Upatrywali oni w tem niezmordowane ramię prawa, które spadło z siłą dwudziestu pras hydraulicznych na dwóch łotrów z samej stolicy państwa. Dzięki potężnej tej maszynie, wprawionej w ruch przez ich własną straż, wpakowano do miejsca bynajmniej nie przestronnego dwóch złoczyńców. Licznemi oznakami uwielbienia witano Grummera, prowadzącego pochód z pałeczką w ręku; długie i głośne były też okrzyki ulicznej hałastry, i tak, wśród oznak powszechnego uznania, orszak posuwał się naprzód, wolno i uroczyście.
Sam Weller, ubrany w ranną kurtkę z czarnemi, bufiastemi rękawami, wracał właśnie tą drogą. Był w bardzo złym humorze, gdyż bez żadnego skutku wpatrywał się długi czas w dom o zielonych drzwiach. Wtem podniósł oczy i ujrzał tłum, otaczający przedmiot bardzo przypominający lektykę. Chcąc rozerwać się po niepowodzeniu, jakie go spotkało, stanął na boku, żeby przepuścić hałastrę a widząc, że się z czegoś cieszą, postanowił również cieszyć się, i to ile się tylko da.
Przeszedł Grummer, przeszedł Dubbley, przeszła i lektyka i przeszła eskorta, a Sam wciąż brał udział w radości tłumu. Machał kapeluszem, jakgdyby spotkało go coś niesłychanie miłego (chociaż nie miał pojęcia, o co właściwie chodziło). Wtem nagle zatrzymał się, ujrzawszy panów Snodgrassa i Winkle.
„Co się stało, panowie?“ zapytał, „kogo to wsadzono do tej żałobnej skrzynki?“
Dwaj przyjaciele odpowiedzieli jednocześnie; ale głos ich zginął w zgiełku tłumu.
„Kto tam jest we środku?“ zapytał Sam znowu.
Dano powtórną odpowiedź. Tym razem Sam słyszał wyraz „Pickwick“.
Tego było mu dość. W jednej chwili bohaterski sługa utorował sobie drogę przez tłum, zatrzymał niosących lektykę i zwrócił się do Grummera.
„Hej! Stary! Coś ty tam upakował w tem pudle?“
„Na bok!“ zawołał majestatycznie pan Grummer, którego powagę, jak i wielu innych ludzi, wydął teraz wiatr popularności.
„Dajcie mu w łeb jeżeli nie ustąpi!“ zawołał Dubbley.
„Bardzo ci dziękuję“, odrzekł Sam, „żeś mię raczył zauważyć, a jeszcze bardziej wdzięczny jestem za propozycję temu drugiemu jegomości, który wygląda, jakby uciekł z jakiej karawany olbrzymów, ale wolałbym, byście odpowiedzieli na moje pytanie. — Jak się pan ma?“
Ten ostatni zwrot, wygłoszony z miną protekcyjną, zwrócony był do pana Pickwicka, którego okulary ukazały się z za firanek.
Grummer, oniemiały z oburzenia, mignął przed oczami Sama swoją pałeczką z koroną.
„A!“ zawołał Sam, „to ładna sztuczka, zwłaszcza korona; bardzo podobna do królewskiej“.
„Na bok!“ krzyknął znów obrażony dowódca i dla nadania większej siły temu rozkazowi, dotknął metalowym symbolem szyji Sama i pochwycił go za rękę.
Bohater nasz odpowiedział na ten komplement powaleniem jego autora na ziemię, wywróciwszy przedtem jednego z niosących lektykę, by mu służył za podściółkę.
Czy pana Winkle opanował wówczas jakiś szał na widok takiego czynu, czy też uniósł się męstwem Sama, to rzecz niewyjaśniona; to pewna jednak, iż ujrzawszy padającego Grummera, wykonał napad na jakiegoś malca, stojącego tuż przy nim. Pan Snodgrass, powodowany uczuciem prawdziwie rycerskiem, pragnąc nie używać żadnych podstępów, oświadczył głośno, iż zaczyna; to też został natychmiast przytrzymany, właśnie w chwili, gdy bardzo oględnie zabierał się do zdjęcia surduta. Zresztą, by oddać sprawiedliwość, tak jemu jak i panu Winkle, musimy tu oświadczyć, iż obaj nie czynili żadnych usiłowań, by się bronić lub wyswobodzić Sama. Ten zaś, w energicznej obronie, uległ przewadze i został wzięty do niewoli. Orszak znów się uszykował, tragarze zajęli swe miejsca i wszystko ruszyło dalej.
Przez cały czas trwania tych operacyj pan Pickwick nie posiadał się z oburzenia. Przy pomocy swego towarzysza zdołał wreszcie podnieść wieko lektyki, stanął na siedzeniu, podniósł się ile mógł, i wsparty na ramieniu pana Tupmana, począł przemawiać do tłumu. Brał go na świadka, iż służący jego został pierwszy napadnięty, wymownie rozwodząc się nad brutalnością, z jaką traktowano Sama.
W ten sposób karawana doszła do rezydencji burmistrza. Na przodzie urzędnicy, za nimi więźniowie, przyczem pan Pickwick przemawiał a tłum krzyczał.

Rozdział dwudziesty piąty.
Który opisuje, oprócz innych przyjemnych zdarzeń, jak majestatyczny i bezstronny był pan Nupkins, jak pan Weller szybko odrzucił piłkę rzuconą przez Hioba, oraz inne zdarzenia, które znajdą się w odpowiedniem miejscu.

Gwałtowne było oburzenie pana Samuela Wellera, gdy go zabrano przemocą. Liczne były też aluzje, które czynił do wyglądu i zachowania pana Grummera oraz jego towarzyszy. Nieustraszone były wyzwania, które rzucał pod adresem sześciu podwładnych minorum gentium. Pan Snodgrass i pan Winkle słuchali z ponurem skupieniem ducha potoku wymowy, spływającego z ust ich mentora przez otwór w lektyce (pan Tupman czynił bezowocne wysiłki, zmierzające do przerwania tego potoku przez zamknięcie lektyki). Ale gniew pana Wellera ustąpił ciekawości, gdy orszak wszedł na podwórze, na którem spotkał był Hioba Trottera. Ciekawość zaś ustąpiła uczuciu zdumienia, gdy potężny Grummer, kazawszy ludziom niosącym lektykę przystanąć, poważnym krokiem ruszył ku zielonej furtce, z której rano wynurzył się Hiob, i pociągnął mocno za rączkę dzwonka. Na ten odgłos wybiegła ładna i fertyczna pokojówka i podniosła ręce ku niebu na widok buntowniczej postawy więźniów, niemniej jednak zdumiona była potokiem wymowy pana Pickwicka. Potem przywołała Muzzle. Muzzle otworzył połowę furtki, żeby mogła wejść lektyka, uwięzieni i konstable, poczem zatrzasnął ją natychmiast przed nosem pospólstwa; oburzona tem a rozciekawiona hałastra, ulżyła sobie, bijąc w bramę i dzwoniąc przez dobrych parę godzin. W zabawie tej brali udział koleino wszyscy, z wyjątkiem trzech czy czterech szczęśliwców, którzy odkrywszy w ścianie zakratowane okienko, przez które nic nie było widać, patrzyli przez nie z niezmordowaną wytrwałością, z jaką ludzie płaszczą nosy o szybę apteki, wiedząc, że w głębi prywatnego mieszkania aptekarza umiera pijak, przejechany na ulicy przez wóz.
Lektyka zatrzymała się przed kamiennemi schodami, wiodącemi do domu i strzeżonemi po obu stronach przez dwa aloesy w zielonych skrzyniach. Wysadzony w tem miejscu pan Pickwick ze swymi przyjaciółmi został natychmiast przyprowadzony przed oblicze czujnego pana Nupkinsa.
Scena, która się teraz odbyła, była ogromnie przejmująca i dobrze obliczona na przerażenie winowajców i danie wysokiego wyobrażenia o surowym majestacie prawa. Za ogromnym stołem, w ogromnem krześle, wsparty na ogromnej księdze, zasiadł pan Nupkins, jeszcze bardziej ogromny, jak się zdawało, niż wszystkie te przedmioty razem wzięte. Z boku, przy stole, ukazywała się głowa pana Jinksa, zajętego nadawaniem sobie miny człowieka bardzo zajętego. Po wprowadzeniu orszaku, Muzzle zamknął drzwi i stanął za krzesłem swego pana, sam zaś pan Nupkins, z wielką powagą wychyliwszy się w tył, badał wzrokiem wprowadzonych delikwentów.
Pan Pickwick, przedstawiciel swych przyjaciół, stał z kapeluszem w ręku, kłaniając się z pełną szacunku grzecznością.
„Co to za jeden?“ zapytał pan Nupkins, wskazując palcem na filozofa.
„To Pickwick, wasza wielmożność“, odrzekł Grummer.
„No, no, daj pokój, stary burczymucho“, przerwał Sam z pomocą łokci wysuwając się ku przodowi, „bardzo pana przepraszam, ale ten urzędnik pański nie nadaje się wcale na mistrza ceremonii. To jest“, mówił dalej, odpychając Grummera i zwracając się ku burmistrzowi z uprzejmą familjarnością, „to jest pan Samuel Pickwick esq. to pan Tupman, to pan Snodgrass, a dalej, po drugiej stronie, obok niego, pan Winkle, gentlemani bardzo mili w obejściu, z którymi, gdy się pan pozna, będzie pan to uważał za prawdziwą przyjemność. To też, im prędzej odpędzi pan tego zakrystjana, tem prędzej staniemy się dobrymi przyjaciółmi. Zresztą, najpierw interes, potem rozrywka, jak powiedział król Ryszard III-ci, gdy w Towerze zamordował już poprzedniego króla a zanim podusił jego synów“.
Ukończywszy to przemówienie, Sam począł wycierać sobie łokciem kapelusz i kiwnął panu Jinksowi, który słuchał poprzednich słów z niewysłowionem przerażeniem.
„Co to za człowiek, Grummer?!“ zawołał burmistrz.
„Bardzo niebezpieczny złoczyńca, wasza wielmożność. Chciał uwolnić więźniów i atakował organa władzy. Dlatego też przytrzymałem go“.
„Dobrześ zrobił. To widocznie zuchwały bandyta“.
„To mój służący, panie“, rzekł pan Pickwick z pewnem oburzeniem.
„A! Służący!“ odpowiedział pan Nupkins. „Spisek celem powstrzymania biegu sprawiedliwości i wymordowania jej organów. Służący Pickwicka. Zapisz pan to, panie Jinks!“
Pan Jinks zapisał.
„Jak się nazywasz?“
„Weller“ odpowiedział Sam.
„Doskonałe nazwisko! W sam raz do spisu w New Gate!“ powiedział pan Nupkins.
Był to żart. Więc Jinks, Grummer, Dubbley i konstable oraz Muzzle wybuchnęli śmiechem i śmieli się przez jakie pięć minut.
„Zapisz pan, panie Jinks!“ powiedział burmistrz.
„Przez dwa L, stary krogulcze“, dodał Sam.
W tej chwili jeden z konstablów niefortunnie wybuchnął śmiechem, za co burmistrz kazał go niezwłocznie wyrzucić. Niebezpieczna to rzecz w takich wypadkach śmiać się nie na miejscu!
„Gdzie mieszkasz?“
„Tam, gdzie jestem!“ odparł Sam.
„Zanotuj pan to, panie Jinks!“ zawołał burmistrz, którego gniew nagle się wzmógł.
„A nie zapomnij pan podkreślić!“ dodał Sam.
„To włóczęga, panie Jinks“, mówił burmistrz. „Włóczęga według własnego zeznania, nieprawdaż, panie Jinks?“
„Niezawodnie, panie burmistrzu!“
„A więc aresztuję go. Aresztuję za włóczęgostwo!“ powiedział pan Nupkins.
„Bardzo sprawiedliwy i bezstronny sąd w tym kraju!“ powiedział Sam. „Przydałaby się burmistrzom koza przynajmniej dwa razy częściej, niż innym ludziom!“
Usłyszawszy to jeden z konstablów do szczególnych poruczeń wybuchnął głośnym śmiechem, ale natychmiast przybrał minę tak nienaturalnie poważną, że burmistrz bez trudu odgadł, kto się śmiał.
„Grummer!“ zawołał burmistrz czerwony z gniewu. „Jak śmiesz wybierać na konstablów ludzi nieodpowiedzialnych i nieodpowiednich, jak ten tutaj?! Jak śmiesz?“
„Bardzo mi przykro, wasza wielmożność!“
„Przykro!“ z wściekłością zawołał burmistrz. „Odpowie mi pan za to zaniedbywanie obowiązków, panie Grummer! Muszę dać przykład! Zabrać mi tamtego! Jest pijany. — Jesteś pijany“.
„Nie jestem pijany, wasza wielmożność!“ powiedział konstabl.
„Jesteś pijany“ odpowiedział dobitnie burmistrz. „Jak śmiesz twierdzić, że nie jesteś pijany, kiedy ja ci mówię, że jesteś?! Przecież zalatuje od niego wódką! Sam powiedz, Grummer!“
„Strasznie, wasza wielmożność!“ powiedział Grummer, któremu rzeczywiście zdawało się, że skądciś zalatuje rumem.
„Wiedziałem, że jest pijany!“ mówił pan Nupkins. „Poznałem to po jego błyszczących oczach jak tylko wszedł do pokoju! Zauważył pan jak mu błyszczały oczy, panie Jinks?“
„Naturalnie, panie burmistrzu!“
„Nie miałem dzisiaj od rana kropli w ustach!“ tłumaczył się konstabl, który był najtrzeźwiejszy pod słońcem.
„Jak śmiesz łgać mi w oczy!“ oburzył się pan Nupkins.
„Oczywiście, panie burmistrzu“, odpowiedział pan Jinks.
„Panie Jinks, aresztuję tego człowieka za ubliżenie mi! Napisz pan odpowiedni rozkaz!“
I konstabl byłby był aresztowany, gdyby nie to, że pan Jinks, doradca pana Nupkinsa, znający prawo lepiej od niego (miał trzyletnią praktykę w biurze jednego z adwokatów miejscowych), powiedział cicho do burmistrza, że tak być nie może. Wobec tego burmistrz palnął długą mowę i oznajmił, że przez wzgląd na rodzinę konstabla zmienia wyrok i, po udzieleniu mu nagany, zwalnia go ze służby. Potem przez pół godziny jeszcze łajał konstabla i wkońcu kazał mu odejść. Zaś Grummer, Dubbley i Muzzle oraz inni konstable szeptem unosili się nad wielkodusznością Nupkinsa.
„Teraz, panie Jinks, niech Grummer złoży przysięgę“, rzekł burmistrz.
Grummer został bezzwłocznie zaprzysiężony, a ponieważ gmatwał się, a obiad u pana Nupkinsa był już gotów więc spisanie zeznań tego znakomitego przedstawiciela władzy odbyło się bardzo szybko. Samowi Wellerowi udowodniono gwałt publiczny, panu Winkle pogróżki, panu Snodgrassowi czynny opór. Po dokonaniu tego, burmistrz i pan Jinks odbyli cichym głosem naradę. Następnie burmistrz odkaszlnął, zamierzając przemówić do pana Pickwicka, gdy ten odezwał się pierwszy.
„Przepraszam pana“, powiedział, „ale nim wyda pan wyrok, mam prawo żądać, by i mnie także wysłuchano, przynajmniej w kwestii dotyczącej mnie osobiście“.
„Milcz pan“, zawołał burmistrz, „albo każę pana zaprowadzić do więzienia“.
„Może pan to uczynić, niemniej jednak mam prawo żądać, by mnie wysłuchano i żądać tego będę tak długo, dopóki nie zostanę wyprowadzony siłą!“
„Wiwat zasady!“ zawołał Sam.
„Sam! Bądź cicho“, rzekł pan Pickwick.
„Będę niemy, jak przedziurawiony bęben“, rzekł Sam.
Pan Nupkins, zdziwiony takiem niesłychanem zuchwalstwem, już miał odpowiedzieć z największą surowością, gdy pan Jinks pociągnął go za rękaw i szepnął mu coś do ucha. Widocznie coś mu tłumaczył, gdyż burmistrz po chwili ostrym tonem zapytał tylko pana Pickwicka:
„Co ma pan do powiedzenia?“
„Naprzód“, odrzekł filozof, rzucając przez okulary na pana Nupkinsa wzrok, od którego ten dostojnik zmieszał się, „naprzód chciałbym wiedzieć, dlaczego ja i moi przyjaciele zostaliśmy tu przyprowadzeni?“
„Czy mam mu to powiedzieć?“ szepnął burmistrz do pana Jinks...
„Sądzę, że należy powiedzieć“, szepnął Jinks.
„Zeznano przede mną pod przysięgą, iż zachodzi obawa, byś się pan tu nie pojedynkował, i że ten drugi, Tupman, jest współwinny w tej sprawie; dlatego też... co panie Jinks?“
„Tak, tak“, potwierdził Jinks.
„Dlatego też skazuję obu panów na... sądzę, że tak, panie Jinks?“
„Tak, panie“.
„Skazuję na... na co, panie Jinks?“ z niezadowoleniem zapytał burmistrz.
„Na przedstawienie poręczycieli“, szepnął Jinks.
„Tak, na przedstawienie poręczycieli, jak miałem powiedzieć, gdy mi przerwał mój sekretarz“.
„Pewnych poręczycieli“, znów szepnął pan Jinks.
„Żądam dwóch pewnych poręczycieli“, dodał burmistrz.
„Obywateli tutejszych“, szepnął pan Jinks.
„Znanych tutejszych obywateli“, mówił dalej pan Nupkins.
„I właścicieli nieruchomości; z kaucją po pięćdziesiąt gwinej“.
„Żądam dwóch kaucyj tych obywateli po pięćdziesiąt gwinej“, mówił dalej burmistrz donośnym głosem i z wielką powagą.
„Ależ, panie“, zauważył pan Pickwick, tak samo jak pan Tupman przejęty oburzeniem i zdziwieniem; „ależ my tu jesteśmy zupełnie obcy i tyle mamy znajomych między właścicielami tutejszych nieruchomości, co ochoty do pojedynkowania się“.
„Znamy to, znamy!“ rzekł burmistrz, „czy tak, panie Jinks?“
„Tak, panie“.
„Czy ma pan co jeszcze do powiedzenia?“ spytał burmistrz.
Pan Pickwick miał jeszcze bardzo wiele do powiedzenia i powiedziałby to z małym pożytkiem dla swojej sprawy a z niewiększem zadowoleniem burmistrza, gdyby Sam nie był go za rękaw pociągnął na stronę i nie rozpoczął rozmowy tak interesującej, że filozof nie słyszał pytania pana Nupkinsa. Pan Nupkins nie był człowiekiem, któryby takie pytanie zadawał dwa razy. Odchrząknął więc w sposób przygotowawczy i referował wyrok wśród pełnego szacunku milczenia konstablów.
Wyrok skazywał Samuela Wellera na dwie gwineje za pierwszy gwałt i na trzy za drugi, pana Winkle na dwie gwineje, pana Snodgrassa na jedną, przyczem wszyscy mieli przysiąc, iż nie popełnią gwałtu na żadnym poddanym Jej Królewskiej Mości, zwłaszcza na jej oddanym słudze, panu Danielu Grummerze. Panowie Pickwick i Tupman mieli złożyć poręczenie.
Gdy burmistrz przestał mówić, pan Pickwick nadał swej fizjonomii wyraz uśmiechnięty, zrobił krok naprzód i rzekł:
„Proszę pana burmistrza o udzielenie mi kilkuminutowej rozmowy na osobności. Chodzi tu o sprawę bardzo ważną dla niego samego“.
„Co?“ zawołał pan Nupkins.
Pan Pickwick powtórzył swe żądanie.
„Szczególne żądanie!“ zawołał burmistrz.
„Proszę o rozmowę na osobności!“ powtórzył pan Pickwick z mocą, „a ponieważ od mego służącego dowiedziałem się o tem, co mam panu zakomunikować, żądam więc, by i on był obecny przy tej rozmowie“ Burmistrz spojrzał na pana Jinks; pan Jinks spojrzał na burmistrza, konstable spojrzeli po sobie. Pan Nupkins zbladł. Może ten Weller w chwili, gdy sumienie go ruszyło, przyzna się do spisku na życie burmistrza! To była straszna myśl! Bo przecież pan Nupkins był człowiekiem politycznym. Pomyślał o Juliuszu Cezarze, o panu Percevalu, i zbladł jeszcze więcej. Potem spojrzał na pana Pickwicka i skinął na pana Jinksa.
„Co pan myśli o tem żądaniu?“ zapytał cicho.
Pan Jinks nie wiedział, co ma o tem myśleć, ale, bojąc się swego patrona, uśmiechnął się tylko słabo w sposób wyrażający powątpiewanie, potem zaś pochylił głowę.
„Panie Jinks“, rzekł wtedy burmistrz z powagą, „pan jesteś osioł“.
Usłyszawszy to lakonicznie wyrażone zapatrywanie, pan Jinks uśmiechnął się jeszcze raz, słabiej niż poprzednio, i odszedł na bok.
Przez pewien czas pan Nupkins zastanawiał się sam, co ma robić, wreszcie wstał w miną stanowczą i wezwał pana Pickwicka i Sama do przyległego pokoju. Tam dał im znak, by podeszli aż do okna, a sam został u wejścia, trzymając się nawpół przymkniętych drzwi, by w razie potrzeby móc się wycofać. Potem oznajmił, iż gotów jest wysłuchać ich oświadczeń.
„Panie“, rzekł pan Pickwick, „przechodzę prosto do sprawy, gdyż idzie o rzecz, która dotyczy przedewszystkiem pańskiej osoby i jego honoru. Mam wszelkie powody, by przypuszczać, iż przyjmuje pan w swoim domu nikczemnego oszusta“.
„Dwóch!“ przerwał Samuel. „Fjoletowy przewyższa wszystkich, jeżeli chodzi o mazgajstwo i oszukaństwo!“
„Samie!“ powiedział pan Pickwick. „Jeżeli mam rzecz jasno wyłożyć panu burmistrzowi, proszę cię, pohamuj się!“
„Bardzo pana przepraszam“, powiedział Sam, „ale kiedy mowa o tym Hiobie, nie mogę się powstrzymać, żeby nie wtrącić kilku słów“.
„Jednem słowem“, ciągnął filozof, „proszę powiedzieć, czy mój służący nie myli się, przypuszczając, że niejaki kapitan Fitz-Marshall przebywa w domu pana? Pytam pana o to, ponieważ...“ ciągnął pan Pickwick, widząc, że pan Nupkins chce mu przerwać gestem niezadowolenia, „ponieważ wiem że ten człowiek jest... jest...“
„Cicho... ciszej... panie“, przerwał pan Nupkins, zamykając drzwi. „Powiada pan, że człowiek ten jest...“
„Jest włóczęgą bez żadnych zasad, nędznym awanturnikiem, żyjącym na koszt społeczeństwa i oszukującym łatwowiernych...“
„Niech nas Bóg ma w swojej opiece!“ zawołał pan Nupkins, rumieniąc się i zmieniając całkiem swoje zachowanie; „niech nas Bóg ma w swojej opiece, panie...“
„Pickwick“, dopowiedział Sam.
„Panie Pickwick“, powtórzył burmistrz. „Siadaj pan, proszę. Co pan mówi? Kapitan Fitz-Marshall...“
„Nie jest ani kapitanem, ani Fitz-Marshallem“, przerwał Sam. „To komedjant nazwiskiem Jingle, a jeżeli kiedy wilk chodził w fioletowem ubraniu, to był nim niezawodnie Hiob Trotter“.
„Tak jest“, dodał pan Pickwick, odpowiadając na spojrzenie burmistrza; „jedynym powodem, dla którego przybyłem do Ipswich, jest zdemaskowanie tego łotra, o którym mówimy“.
Tu pan Pickwick opowiedział w krótkości wszystkie niegodziwości pana Jingle; jak się z nim poznajomił; jak Jingle uwiózł pannę Wardle, jak chętnie zrzekł się jej za pieniężne wynagrodzenie; jak wplątał pana Pickwicka w nocną wyprawę i jak on, pan Pickwick, czuje się w obowiązku zedrzeć z tego nikczemnika maskę, nazwisko i tytuł, przybrane obecnie.
W miarę, jak się rozwijało powyższe opowiadanie, wszystka krew, zwykle krążąca w ciele pana Nupkinsa, zbierała się w żyłach jego twarzy, aż po końce uszu. Zaznajomił on się z kapitanem na wyścigach w sąsiedztwie, zaprosił go do siebie, przedstawił pani Nupkins i pannie Nupkins. Te, zachwycone długą listą arystokratycznych znajomości kapitana, jego dalekiemi podróżami i wykwintnem obejściem, rozpływały się nad nim, występowały z nim wszędzie, chełpiły się przed znajomymi tak, że serdeczni ich przyjaciele, pani Porkenham i panny Porkenham oraz pan Sidney Porkenham, omal że nie pękali z zazdrości i rozpaczy. A po tem wszystkiem, okazuje się teraz, iż był to nędzny awanturnik, wędrowny aktor i jeżeli nie oszust, to przynajmniej coś tak podobnego do oszusta, iż trudno było dopatrzeć się różnicy. Sprawiedliwe nieba! Co powiedzą teraz Porkenhamowie! Co to będzie za triumf dla Sidney Porkenhama, którego konkury odrzucono dla kapitana! Jak pan Nupkins ośmieli się spojrzeć w oczy staremu Porkenhamowi na przyszłych rokach przysięgłych? A jeżeli się rozgłosi, coż to będzie za materjał dla opozycji!
Nastąpiło długie milczenie.
„Ale z tem wszystkiem“, zawołał pan Nupkins, rozpromieniony na chwilę, „są to tylko przypuszczenia. Kapitan Fitz-Marshall ma maniery bardzo wytworne, ale mógł zrobić sobie wielu nieprzyjaciół. Czem pan udowodni prawdziwość swych oskarżeń?“
„Niech pan nas obu postawi oko w oko; więcej nie wymagam. Niech stanie przede mną i przed mymi przyjaciółmi. Czy potrzeba innych dowodów?“
„To będzie bardzo łatwo, gdyż kapitan ma tu przyjść dziś wieczorem. Wtedy nie będzie trzeba rozgłaszać całej sprawy w interesie... tylko w interesie tego młodego człowieka. W każdym razie... chciałbym wpierw porozumieć się z panią Nupkins, czy krok taki byłby właściwy. Ale przedewszystkiem, panie Pickwick, musimy załatwić sprawę urzędową. Więc zechce pan powrócić do sali“.
Gdy się tam zainstalowano burmistrz zawołał majestatycznie:
„Grummer!“
„Jestem“, odpowiedział Grummer z uśmiechem faworyta.
„No, no“, rzekł burmistrz surowo, „tu nie miejsce na śmieszki; tu niema powodu do śmiechu. Czy zeznanie, które niedawno złożył pan, jest zupełnie zgodne z prawdą? Uważaj pan, co masz odpowiedzieć!“
„Wasza wielmożność“, — wybełkotał Grummer, „ja...“
„A! Mieszasz się! Panie Jinks, czy pan widzi, jak on się miesza?“
„Widzę, panie“.
„No, Grummer, powtórz swe zeznania; ale uprzedzam cię, miej się na ostrożności! Panie Jinks, spisuj pan, co będzie mówił“.
Nieszczęśliwy Grummer począł powtarzać swe oskarżenie. Ale pan Jinks tak podchwytywał jego wyrazy, burmistrz tak je przekręcał, iż w trzy niespełna minuty Grummer zaplątał się i rzecz tak powikłał, iż pan Nupkins stanowczo oświadczył, że niczemu nie wierzy. Wskutek tego kary zostały zniesione a pan Jinks znalazł bezzwłocznie dwóch poręczycieli. Po ukończeniu tych czynności, Grummer został oddalony: straszliwy przykład, jak niestałą jest wielkość ludzka i jak mało należy ufać łasce tego świata.
Pani Nupkins była kobietą majestatyczną, w turbanie z niebieskiej gazy i kosztownej peruce. Panna Nupkins posiadała wszystko, co było w matce wysokie, z wyjątkiem turbanu, i wszystko, co było fałszywe, z wyjątkiem włosów. Otóż za każdym razem, gdy manifestowanie tych dwóch miłych właściwości stawiało matkę i córkę w niemiłem położeniu, co zdarzało się dość często, obie sprzymierzały się i zwalały wszystko na barki pana Nupkinsa. Gdy ten udał się obecnie do swej żony i powtórzył jej to, co słyszał od pana Pickwicka, pani Nupkins przypomniała sobie, iż zawsze podejrzywała coś podobnego, że zawsze mówiła, iż na tem się skończy, ale nigdy nie chciano jej słuchać, — że nie wie, doprawdy, za co ją pan Nupkins ma, i. t d., i. t. d.
„Czy to możliwe!“ zawołała panna Nupkins, fabrykując w kątach oczu po jednej łzie bardzo chudych rozmiarów, „czy podobna, by mnie narażano na taką śmieszność!“
„Podziękuj papie!“ odrzekła pani Nupkins. „Ileż to razy prosiłam go, by zasięgnął wiadomości o rodzinie kapitana! Żeby też raz zdobył się na coś stanowczego!“
„Ależ, moja kochana...“ zauważył pan Nupkins.
„Nie mów do mnie, nieznośny człowieku!“
„Moja droga! Tak lubiłaś kapitana Fitz-Marshall, ciągle go zapraszałaś, przy każdej sposobności wprowadzałaś do domów naszych przyjaciół...“
„Czyż nie mówiłam, Henryko!“ zawołała pani Nupkins, zwracając się do córki z miną kobiety ciężko obrażonej; „czyż nie mówiłam, iż twój ojciec wszystko na mnie zwali?...“
Tu pani Nupkins zalała się łzami.
„O, papo!“ zawołała panna Nupkins tonem wyrzutu, i także zalała się łzami.
„Czy tego nie zawiele“, łkała pani Nupkins, „czy nie zawiele już tego, że wyrzuca mi się, iż ja jestem przyczyną wszystkiego, kiedy to on właśnie wystawił nasz dom na śmiech!“
„Jak się teraz pokażemy w towarzystwie?“ szepnęła panna Nupkins.
„Jak spojrzymy w oczy Porkenhamom?“
„Albo Griggom...“
„Albo Slummintowkensom? Ale cóż to obchodzi twego ojca!“
Na tę straszną myśl pani Nupkins zaczęła tak płakać, jak płakać mogą tylko serca rozdarte boleścią, a panna Nupkins poszła w jej ślady.
Łzy pani Nupkins nie przestawały lać się bardzo obficie, aż do chwili, kiedy uznała, iż najlepiej będzie poprosić pana Pickwicka z przyjaciółmi, by pozostali u nich aż do przybycia kapitana. Jeżeli wtedy wyda się jego oszustwo, to wypędzi się go z domu, nie rozgłaszając tego powodów; Porkenhamom powie się, by wytłumaczyć jego zniknięcie, iż, dzięki wpływom swej rodziny, kapitan mianowany został jeneralnym gubernatorem w Sierra-Leone albo Sangur-Point albo w jakimkolwiek innym z tych zdrowych krajów, które zwykle tak zachwycają Europejczyków, iż nie wracają stamtąd prawie nigdy.
Gdy pani Nupkins przestała wylewać łzy, panna Nupkins uczyniła to samo, a pan Nupkins uważał się za szczęśliwego, iż cała rzecz załatwi się według propozycji jego żony. Wskutek tego pan Pickwick i jego przyjaciele zostali przedstawieni damom, następnie zaś zaproszeni na obiad. Co do Sama Wellera, to burmistrz, z właściwą sobie bystrością umysłu, w mgnieniu oka przekonał się, iż był to najlepszy w świecie chłopak, i powierzył go gościnnej opiece pana Muzzle, dając mu przytem specjalny rozkaz, by zaprowadził Sama na dół i należycie go tam przyjął.
„Jak się pan ma?” rzekł Muzzle do Sama, prowadząc go do kuchni.
„Ha! Nie zaszła żadna wielka zmiana od czasu, jak widziałem pana sterczącego za krzesłem burmistrza w sali”.
„Przepraszam, że nie zwróciłem wtedy na pana uwagi, ale, jak pan to zapewne zauważył, nie byliśmy sobie przedstawieni. O! Mój pan bardzo pana polubił”.
„To miła figura”.
„Prawda?”
„Jowialny!”
„I znakomity mówca. Jak mu płyną myśli, co?”
„Zdumiewająco! Płyną tak szparko i tłumnie, iż stukają się głowami, i niewiadomo nawet, o co idzie”.
„To właśnie wielka zaleta stylu jego wymowy... Uważaj pan na ostatni stopień. Czy nie zechce pan umyć sobie rąk, nim pójdziemy do dam? Oto umywalnia; ręcznik wisi na kołku za drzwiami”.
„Nie szkodzi trochę się opłukać”, odrzekł Sam, nacierając ścierkę mydłem. „A dużo jest tu dam?”
„W naszej kuchni dwie tylko: kucharka i młodsza. Do gorszej roboty mamy chłopca i dziewkę; ale to jada obiad w pralni”.
„A, to jada w pralni?” zapytał Sam.
„Tak, próbowaliśmy to sadzać z nami do stołu, ale nie mogliśmy wytrzymać; dziewka ma maniery okropnie pospolite, a chłopiec, gdy je, tak kłapie zębami, iż niepodobna wytrzymać”.
„A! Cóż to za hipopotam!“
„To wstrętne! Otóż to, panie Weller, jest najnieznośniejsze na prowincji!... Młodzi ludzie są tak źle wychowani. Tędy, panie tędy...”
Tak rozmawiając, Muzzle z najwykwintniejszą grzecznością wprowadził Sama do kuchni.
„Mary”, rzekł do ładnej służącej, „oto pan Weller, którego nasz pan przysyła tu z poleceniem, by go przyjęto jak można najgościnniej.
„A wasz pan zna się na tem; w dobre miejsce mnie posłał”, rzekł Sam, spoglądając z uwielbieniem na piękną służącą; „ja, gdybym był panem tego domu, zawszebym był tam, gdzie Mary”.
„O, panie Weller!” zawołała Mary rumieniąc się.
„No, a ja!” zawołała kucharka.
„Ach! Zapomniałem o pani“, zawołał Muzzle. „Panie Weller, pozwól pan przedstawić sobie naszą kucharkę“.
„Jak się pani ma?“ zapytał Sam. „Bardzo mi przyjemnie poznać panią; spodziewam się, iż nasza znajomość będzie długotrwała, jak mówił pewien gentleman do banknotu na pięć funtów szterlingów“.
Po prezentacji kucharka i Mary cofnęły się w kąt i szeptały przez dziesięć minut a gdy wróciły, robiąc miny i rumieniąc się, wszyscy zasiedli do stołu.
Swobodne maniery Sama i jego talenty towarzyskie wywarły znakomity wpływ na nowych jego przyjaciół tak, że w połowie obiadu był już z nimi na stopie zupełnie poufałej i jak można najdokładniej przedstawił im całą przewrotność Hioba Trottera.
„Nigdy nie mogłam znieść tego człowieka“, rzekła Mary.
„To się rozumie“, odpowiedział Sam.
„Dlaczego?“
„Bo brzydota i przewrotność nigdy się nie zgodzą z wdziękami i cnotą. Nieprawdaż panie Muzzle?“
„Naturalnie“.
Na te słowa Mary poczęła śmiać się, zapewniając, że śmieje się z kucharki, kucharka zaś, zapewniając, że tak nie jest, także zaczęła się śmiać.
„Ach! nie mam szklanki!“ rzekła Mary.
„Pijmy razem z mojej“, odpowiedział Sam, „niech panna przyłoży tu usta, to będzie tak, jakbym ją pocałował przez prokurę“.
„Fe, panie Weller“.
„Dlaczego fe?“
„Fe tak mówić“.
„Ba! Niema w tem nic złego. To już tkwi w naturze. Nieprawdaż, pani kucharko?“
„Niech pan będzie cicho! Pan jesteś impertynent“, odrzekła zapytana z rozpromienioną twarzą.
Następnie kucharka i Mary, poczęły znowu śmiać się do rozpuku, aż ta ostatnia dzięki piwu, zimnemu mięsu i śmiechowi tak się zakrztusiła, że omal nie udusiła się; ten niebezpieczny kryzys przeszła przy pomocy kilku szturchańców w plecy oraz innych zabiegów, któremi w sposób wysoce uprzejmy służył jej Sam Weller.
Wśród tego usłyszano gwałtowne dzwonienie i młody gentleman, posilający się w pralni, poszedł bezzwłocznie otworzyć drzwi. Sam zalecał się do pięknej pokojówki, pan Muzzle robił honory stołu, a kucharka, która przestała na chwilę śmiać się, podnosiła właśnie do ust potężny kawałek mięsa, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Hiob Trotter.
Napisaliśmy „wszedł“, ale właściwiej byłoby napisać „ukazał się“. Drzwi otworzyły się i ukazał się Trotter. Byłby wszedł a nawet miał wejść, gdy wtem ujrzał Sama. Mimowoli cofnąwszy się parę kroków, stanął niemy i nieruchomy i spoglądał ze zdumieniem i przerażeniem na obraz, jaki miał przed oczami.
„Otóż i on!“ zawołał Sam, wstając z radością. „Tylkocom tu wspomniał o jegomości: jakże się masz? Dlaczego tak rzadko tu bywasz? Wejdźno, wejdź!“
To mówiąc, Sam pochwycił Hioba za fioletowy kołnierz i bez oporu wciągnął do kuchni, potem zamknął drzwi a klucz wręczył panu Muzzle, który z zimną krwią wsunął go do kieszeni od kamizelki i zapiął surdut.
„A to się dziwnie złożyło!“ mówił dalej Sam; „mój pan ma przyjemność spotkać twojego pana na górze, a ja mam przyjemność spotkać ciebie na dole. Jakże się miewasz? Jakże tam nasz handelek korzenny, co? Doprawdy, mocno się cieszę, że cię widzę. Ty także masz zadowoloną minę. To bardzo dobrze. Prawda panie Muzzle?“
„O, tak, tak!“ rzekł pan Muzzle.
„Jesteś taki miły“, zawołał Sam.
„Taki uprzejmy“, dodał Muzzle.
„I taki szczęśliwy, że nas widzi“, rzekł Sam. „No siadajże, siadaj...“
Hiob siadł na krześle przy kominku i zwrócił swe małe oczki na Sama, potem na Muzzle, ale nic nie powiedział.
„No, teraz“, zaczął znowu Sam, „zrób mi tę przyjemność i powtórz tu, przed temi damami, że jesteś najprzyjemniejszym gentlemanem i najlepiej edukowanym ze wszystkich, którzy kiedykolwiek używali chustek w kraty i zbiorku pieśni nabożnych Nr. 4-ty“.
„I którzy kiedykolwiek zamyślali żenić się z kucharkami, ty szubieniczniku!“ zawołała kucharka, pełna cnotliwego oburzenia...
„Młodzieńcze“, wrzasnął Muzzle, roznamiętniony temi dwoma napomknieniami, „posłuchaj, co ci powiem! Ta oto dama (wskazując na kucharkę) jest moją dobrą przyjaciółką i jeżeli roi ci się w głowie, iż będziesz razem z nią miał sklepik korzenny, to tem ranisz mnie, mój panie, ranisz w najczulsze miejsce, w jakie człowiek może być zraniony. Czy rozumiesz?“
Tu Muzzle, który tak, jak jego pan, miał wielkie wyobrażenie o swym darze wymowy, zatrzymał się, czekając na odpowiedź; ale ponieważ Hiob widocznie nie był do niej usposobiony, Muzzle mówił dalej z ogromną powagą:
„Bardzo jest to prawdopodobne, mój panie, iż pan nie tak prędko będzie potrzebny tam, na górze, ponieważ mój pan rozprawia się właśnie z twoim panem. Więc i my możemy rozmówić się ze sobą na osobności. Czy pan mnie rozumie?“
Pan Muzzle znów zamilkł, czekając na odpowiedź; ale Trotter znów go zawiódł.
„A! Jeżeli tak“, zaczął znów Muzzle, „przykro mi, lecz muszę załatwić się z tobą wobec tych dam; niech mnie tłomaczy konieczność. Pokoik za kuchnią jest wolny; jeżeli zechce pan tam pójść, pan Weller będzie nam służył za świadka; tam będziemy mogli dać sobie zadośćuczynienie, dopóki nie zadzwonią. Chodź pan za mną...“
Mówiąc to, mężny Muzzle zrobił parę kroków ku drzwiom, zdejmując po drodze surdut, by nie tracić czasu.
Ale gdy kucharka usłyszała ostatnie wyrazy śmiertelnego wyzwania, i gdy ujrzała Muzzle, gotującego się do tego szczególnego pojedynku, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się ku Trotterowi, który teraz napróżno usiłował wstać, dała mu policzek, podrapała twarz i wsunąwszy obie ręce we włosy, wyrwała sporą garść. Dokonawszy tego czynu z zapałem, natchnionym przez miłość do pana Muzzle, zadrżała i padła zemdlona pod stół, gdyż była to dama obdarzona uczuciami bardzo delikatnemi.
W tej chwili odezwał się głos dzwonka.
„To na ciebie dzwonią, Hiobie Trotter“, rzekł Sam, i nim ten miał czas stawić opór lub uwolnić się, nawet nim zdołał zatamować krew, płynącą mu z ran, Sam wziął go pod jedną rękę, Muzzle pod drugą i tak, jeden ciągnąc a drugi popychając, zaprowadzili go po schodach do przedpokoju.
Tu odbywała się bardzo interesująca scena.
Alfred Jingle esq., inaczej kapitan Fitz-Marshall, stał przy drzwiach z kapeluszem w ręku, uśmiechem na ustach i twarzą bynajmniej nie zmienioną nieprzyjemnem położeniem. Naprzeciw niego stał pan Pickwick, który widocznie udzielał mu lekcji moralności, ponieważ lewa jego ręka była ukryta pod połą surduta a prawa wyciągnięta, jak to miał zwyczaj robić zawsze, gdy przemawiał, by wywołać wrażenie. Nieco dalej stał pan Tupman, pałający oburzeniem, ale silnie przytrzymywany przez dwóch młodych przyjaciół. Nakoniec w głębi pokoju stali: pan Nupkins, pani Nupkins i panna Nupkins, wszyscy z minami dumnemi i ponuremi, pełnemi groźby i oburzenia.
W chwili, gdy wprowadzono Hioba, pan Nupkins deklamował z namaszczeniem.
„Cóż mi przeszkadza“, mówił, „kazać aresztować tych wagabundów, jako łotrów i oszustów? Dlaczego unoszę się niepotrzebnem współczuciem? Cóż mi przeszkadza?“
„Duma, mój stary, duma“, odrzekł Jingle ze spokojem. „Zły efekt, złapaliśmy kapitana! Ha! Ha! Dobra gratka! Doskonała partja dla córki! — Za oszusta. — Rozgłosić to? — Za nic w świecie! Za wiele by gadano, za wiele“.
„Nędzniku!“ zawołała pani Nupkins, „pogardzamy twemi nikczemnemi insynuacjami!“
„Ja zawsze miałam wstręt do niego“, dodała Henryka.
„O! Rozumie się. — Słuszny, młody mężczyzna — stary wielbiciel, Sidney Porkenham, bogaty. — Ale zawsze nie tak bogaty, jak kapitan — a więc kosz! — Kapitan jest niezrównany. Wszystkie panny szaleją za nim... Co, Hiobie?! Ho! Ho!“
Tu pan Jingle począł śmiać się z całego serca. A Hiob, z zadowoleniem zacierając sobie ręce, wydał pierwszy głos od czasu, jak przyszedł. Był to także rodzaj cichego, drwiącego śmiechu, wynikającego ze szczerego zadowolenia.
„Panie Nupkins“, rzekła starsza dama, „służący niepotrzebują słyszeć tej rozmowy. Każ wyprowadzić tych dwóch nędzników“.
„Tak, tak, moja droga! Muzzle!“
„Jestem, panie“.
„Otwórz drzwi“.
„Już, panie“.
„Wynoście się stąd, nędznicy!“ zawołał pan Nupkins wyniosłym tonem.
Jingle uśmiechnął się i poszedł ku drzwiom.
„Stój!“ zawołał pan Pickwick.
Jingle stanął.
„Mógłbym“, rzekł wtedy pan Pickwick, „mógłbym srożej zemścić się za obejście, na jakie naraziłeś mię pan wraz z twoim przewrotnym przyjacielem... (Tu Hiob skłonił się z największą grzecznością i przyłożył rękę do serca). „Powiadam“, ciągnął dalej pan Pickwick, stopniowo roznamiętniając się, „powiadam, iż mógłbym srożej zemście się; ale poprzestaję na zdarciu z was maski, ponieważ jest to moim obowiązkiem wobec społeczeństwa. Chcę wierzyć, panie, iż nie zapomnisz tego umiarkowania. (W tem miejscu Hiob Trotter z komiczną powagą przyłożył rękę do ucha, jakby obawiał się stracić jeden wyraz z przemówienia pana Pickwicka). Jedno tylko mam jeszcze dodać“, mówił dalej filozof, już bardzo oburzony; „a mianowicie, że poczytuję pana za oszusta... — za łotra, za największego łotra, jakiego kiedykolwiek spotkałem... wyjąwszy tego wagabundę w fioletowej liberii...
„Cha, cha!“ odrzekł drwiąco Jingle. „Poczciwiec Pickwick! Złote serce! Dzielny stary! Ale nie trzeba tak unosić się. To niezdrowo. Adieu! Nie martw się pan; może jeszcze kiedy spotkamy się. — No, Hiob! w drogę!“
Mówiąc to, pan Jingle nasunął kapelusz i odszedł spokojnym krokiem. Hiob zatrzymał się, spojrzał dokoła, uśmiechnął się, potem, oddawszy panu Pickwickowi drwiący ukłon i spojrzawszy na Sama z trudnym do opisania bezwstydem, poszedł za swym panem.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, widząc, że służący jego chce iść za odchodzącymi.
„Słucham pana“.
„Zostań tu“.
Sam zawahał się.
„Zostań tu“, powtórzył pan Pickwick“.
„Czy nie mógłbym w ogrodzie poturbować trochę tego Hioba Trottera?“
„Niemożna!“
„Choćby tak trochę... spuścić ze schodów?“
„Stanowczo zabraniam...“
Przez jedną krótką chwilę, jedyną od czasu jak był w służbie, Sam miał minę niezadowoloną i nieszczęśliwą. Ale wkrótce przyszedł do siebie, gdyż chytry Muzzle, który ukrył się był za drzwiami, wyskoczył z za nich we właściwej chwili i bardzo zręcznie pchnął na schody pana Jingle i jego sługę tak, iż obaj potoczyli się na dół aż do samych aloesów.
„Teraz, panie“, rzekł pan Pickwick do pana Nupkinsa, „teraz, panie, spełniwszy nasze posłannictwo, ja i moi przyjaciele żegnamy pana, dziękując za gościnność. Zapewniam pana w ich i mojem imieniu, iż nie przyjęlibyśmy tej gościnności, gdyby nie nakazywało nam tego poczucie naszego obowiązku. Jutro rano powracamy do Londynu; tajemnica pana znajduje się w pewnych rękach“.
Zaprotestowawszy w ten sposób przeciw temu, co zaszło rano, pan Pickwick oddał głęboki ukłon damom i pomimo próśb, by został, wyszedł z pokoju ze swymi przyjaciółmi.
„Weź swój kapelusz, Samie“, rzekł do służącego.
„Mam go tam, na dole“, odrzekł Sam i pobiegł do kuchni.
Kapelusz gdzieś się zapodział. Sam zmuszony był wiec szukać go, a Mary mu przyświecała. Obejrzawszy wszystkie kąty, piękna służąca, zaniepokojona, gdzieby kapelusz mógł się zaprzepaścić, uklękła i przerzuciła wszystkie rupiecie, złożone za drzwiami. Było tam bardzo ciasno. Niepodobna było dostać się, niezamknąwszy wprzód drzwi.
„Mam już!“ zawołała wreszcie, „czy to ten?“
„Zobaczymy“, odrzekł Sam.
Mary postawiła świecę na podłodze, ale ponieważ świeca słabo świeciła, Sam zmuszony był także uklęknąć. Zakątek ten był szczególnie ciasny i tak się jakoś stało, bez niczyjej winy, wyjąwszy chyba tego, kto dom budował, że Sam i piękna służąca znaleźli się bardzo blisko koło siebie.
„Tak, to ten“, rzekł Sam. „Adieu“.
„Adieu“, odrzekła piękna służąca.
„Adieu“, powtórzył Sam, i mówiąc to, upuścił kapelusz z takim trudem odszukany.
„Jaki pan niezgrabny!“ zawołała Mary. „W ten sposób może go pan zgubić drugi raz“. I by go nie zgubił, sama włożyła mu go na głowę.
Twarz pięknej służącej była w tej chwili jeszcze piękniejsza niż zwykle. Otóż, czy z tego powodu, czy też z powodu innej natury, tak się jednak stało, że Sam ją pocałował.
„Spodziewam się, że zrobił pan to nieumyślnie!“ zawołała piękna dziewczyna, rumieniąc się.
„Nie, moja droga; ale teraz zrobię to już umyślnie“ i pocałował ją powtórnie.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick z góry.
„Jestem panie“, odrzekł służący, biegnąc po schodach.
„Tak długo siedzisz!“
„Coś się stało z drzwiami i nie można było ich otworzyć“.
Taki był pierwszy rozdział miłości Sama.

Rozdział dwudziesty szósty.
Zawierający krótkie streszczenie sprawy Bardell contra Pickwick.

Osiągnąwszy główny cel podróży do Ipswich, który polegał na wykryciu niegodziwości pana Jingle, pan Pickwick postanowił bezzwłocznie powrócić do Londynu, by się dowiedzieć, co przedsięwzięli przeciw niemu panowie Dodson et Fogg. Przystępując do urzeczywistnienia tego zamiaru z całą przedsiębiorczością swego charakteru, filozof wsiadł do pierwszego odchodzącego dyliżansu, nazajutrz po pamiętnych wypadkach, które w całej ich rozciągłości opisaliśmy w dwóch poprzednich rozdziałach i tegoż samego dnia wieczorem przyjechał do stolicy, cały i w najlepszem zdrowiu, oraz w towarzystwie swych przyjaciół i Sama.
Tu rozstano się na pewien czas. Panowie Srodgrass, Tupman i Winkle udali się do swych mieszkań, by poczynić potrzebne przygotowania do podróży do Dingley Dell; pan Pickwick zaś i Sam stanęli w bardzo dobrej, chociaż starej oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“ na Lombard-Street.
Pan Pickwick. zjadłszy obiad, kończył drugi kufel doskonałego porto, obwiązał sobie głowę chustką, nogi wyciągnął ku kominkowi i rozsiadł się wygodnie na krześle, gdy wejście Sama z torbą podróżną wyrwało go ze spokojnych rozmyślań.
„Sam!“ zawołał filozof.
„Jestem, panie“.
„Myślałem właśnie o tem, iż wiele moich rzeczy pozostało u pani Bardell, przy ulicy Goswell, i że trzeba je stamtąd zabrać“.
„Bardzo dobrze“, rzekł pan Weller.
„Złożymy je tymczasem u pana Tupmana, ale przedtem trzebaby to uporządkować. Chciałbym, byś poszedł na ulicę Goswell i załatwił mi to wszystko“.
„Czy zaraz, panie?“
„Zaraz... I... zaczekaj no“, dodał pan Pickwick, wyjmując pieniądze. „Trzeba zapłacić czynsz. Wprawdzie termin przypada na Boże Narodzenie, ale zapłać teraz, by wszystko było w porządku. Mam prawo wymówić mieszkanie na miesiąc przed terminem. Oto jest kontrakt. Oddasz go pani Bardell. Niech odnajmie lokal, kiedy chce“.
„Bardzo dobrze, panie. Więcej nic?“
„Nic więcej, Samie“.
Sam wolnym krokiem szedł ku schodom, jakby czekał na coś jeszcze. Powoli otworzył drzwi i już miał przekroczyć próg, gdy pan Pickwick znowu zawołał:
„Sam!“
„Jestem panie“, odrzekł służący poważnie.
„Nie będę miał nic przeciwko temu, gdy postarasz się wywiedzieć, jak pani Bardell jest obecnie wobec mnie usposobiona i czy rzeczywiście ten niegodziwy proces ma być prowadzony aż do ostateczności. Mówię ci, iż nie mam nic przeciwko temu, byś się o tem dowiedział, jeżeli będziesz mógł“.
Sam znakiem dał do zrozumienia, iż pojmuje, o co chodzi i wyszedł z pokoju. Pan Pickwick raz jeszcze nasunął jedwabną chustkę na głowę i przygotował się do drzemki. Sam szybkim krokiem ruszył spełnić polecenie. Około dziesiątej stanął na ulicy Goswell. W małym pokoiku od frontu paliło się kilka świec a na zasłonie w oknie widać było cienie dwóch stroików. Pani Bardell przyjmowała. Pan Weller zapukał do drzwi. Po dość długiej pauzie, w czasie której Sam gwizdał jakąś melodję a właścicielka lokalu próbowała namówić krótką, oporną świecę, by się zapaliła, dały się słyszeć kroki i młody Bardell stanął przed Samem.
„No młodzieńcze, jakże się miewa mama?“
„Dobrze się ma — i ja także“, odparł mały.
„Chwała Bogu; powiedz, że chciałbym pomówić z nią, mój ty młody fenomenie“.
Wezwany w ten sposób Bardell syn, postawił na schodach świecę, z którą był wszedł i znikł za drzwiami, by oznajmić poselstwo.
Sam tymczasem dostrzegł leżące na oknie dwa kobiece stroiki, które należały do dwóch najserdeczniejszych przyjaciółek pani Bardell; przybyły one do niej na towarzyską herbatkę i ciepłą przekąskę, składającą się z nóżek wieprzowych i smażonego sera. Podczas gdy ser smażył się na małym holenderskim kominku w sposób niesłychanie nęcący a nóżki wieprzowe pływały rozkosznie w cynowej rynce, pani Bardell i dwie jej przyjaciółki opływały również od plotek o wspólnych ich znajomych. Młody Bardell przerwał ten zajmujący przegląd wróciwszy od drzwi i uwiadamiając o przybyciu Sama.
„Służący pana Pickwicka!“ zawołała pani Bardell, blednąc.
„Boże miłosierny!“ wykrzyknęła pani Cluppins.
„Doprawdy, że gdybym nie była tu sama, nigdybym temu nie uwierzyła!“ oświadczyła pani Sanders.
Pani Cluppins, była to kobiecina żwawa i wiecznie czemś zajęta. Pani Sanders była znów wysoka, tęga, o poważnej twarzy. One to stanowiły towarzystwo pani Bardell. Pani Bardell uznała za właściwe być wzruszoną, a ponieważ żadna z tych trzech dam nie wiedziała, czy wypada komunikować się z panem Pickwickiem bez pośrednictwa panów Dodson et Fogg, więc wszystkie trzy nie wiedziały, co począć. W tym stanie wątpliwości nie pozostawało na razie nic innego, jak obić małego chłopca za to, że zastał we drzwiach Sama. Czuła matka nie zaniedbała więc tego a chłopak począł wrzeszczeć jakby z nut.
„Nie ogłuszaj mnie, szkaradne stworzenie!“ zawołała pani Bardell.
„Nie dręcz twej biednej matki!“ dodała pani Cluppins.
„Ma ona i bez tego niemało zmartwień“, dodała ze współczuciem pani Sanders.
„Ach, cóż za biedna to owieczka!“ zaczęła znów pani Cluppins.
Podczas tych moralnych rozważań młody Bardell ryczał coraz głośniej.
„Co tu począć?“ zapytała pani Bardell.
„Sądzę, że powinna go pani przyjąć, rozumie się, przy świadku“, odpowiedziała pani Cluppins.
„Przy dwóch świadkach będzie legalniej“, zauważyła pani Sanders, która, tak jak i jej przyjaciółka poprostu pękała z ciekawości.
„Więc można go tu zawezwać?“ zaczęła znów pani Bardell.
Pani Cluppins uznała to za słuszne i zawołała:
„Proszę wejść, panie Weller; niech pan tylko zamknie za sobą drzwi“.
Sam przyjął zaproszenie i wszedł do pokoju, gdzie wyłożył cel swego poselstwa do pani Bardell jak następuje:
„Przykro mi, że robię pani subjekcję, jak mówił raz pewien rozbójnik do starej damy, gdy wpadł do jej domu i przypiekał ją ogniem, ale ponieważ przybyliśmy właśnie do Londynu z moim gubernatorem i wkrótce znów mamy wyjechać, więc chciałem złożyć pani moje uszanowanie“.
„Nie może pan odpowiadać za czyny pana Pickwicka“, zauważyła pani Cluppins, na której osoba i maniery Sama wywarły wielkie wrażenie.
„Naturalnie“, dodała pani Sanders, która, rzuciwszy czułe spojrzenie na rynkę, dokładnie obliczyła w myśli, ile dostałoby się jej ze smakowitych nóżek wieprzowych, gdyby Sama zaproszono na herbatę.
„A zatem“, mówił dalej ambasador, nie zważając na przerwanie, „przyszedłem tu: primo, żeby wymówić mieszkanie, oto kontrakt; drugo, żeby zapłacić czynsz, oto pieniądze; trzecio, by prosić panią o uporządkowanie naszych rzeczy i oddanie ich osobie, którą tu przyślemy; czwarto, by oznajmić, iż może pani, choćby zaraz, odnająć nasze mieszkanie. To wszystko“.
„Pomimo wszystko, co zaszło“, rzekła z westchnieniem pani Bardell, „zawsze mówiłam i zawsze mówić będę, że pod każdym względem, wyjąwszy jednego, pan Pickwick postępował jak prawdziwy gentleman. Pieniądze były u niego tak pewne, jak w banku angielskim“.
Mówiąc to, pani Bardell przyłożyła chustkę do oczu i wyszła z pokoju, by napisać pokwitowanie.
Sam wiedział, iż najlepiej zrobi, gdy będzie milczał, bo dwie damy niechybnie zagadają same. Ograniczył się więc do kolejnego oglądania rynki, ścian i podłogi, zachowując najzupełniejsze milczenie.
„Biedna kobieta!“ zawołała pani Cluppins.
„Biedna istota!“ dodała pani Sanders.
Sam nie odpowiedział nic; zmiarkował, iż zmierzają do rzeczy.
„Doprawdy, że serce mi się kraje“, zaczęła znowu pani Cluppins, „gdy pomyślę o takiej zdradzie. Nie chcę mówić nic nieprzyjemnego, ale pan Pickwick jest to stary brutal i chciałabym, by był tu i bym mogła powiedzieć mu to w oczy“.
„I jabym chciał, żeby tu był“, odrzekł Sam.
„Straszna rzecz patrzeć, jak ta kobieta bierze to sobie do serca, jak niknie, jak nic jej nie cieszy, wyjąwszy chyba to, że widzi swe przyjaciółki, które przychodzą tu czasami, jedynie by ją odwiedzić i rozerwać“, dodała pani Cluppins, spoglądając z ukosa na kominek holenderski i cynową rynkę. „To straszne“.
„To barbarzyństwo“, dodała pani Sanders.
„Pan Pickwick, człowiek jeszcze młody, jest bardzo bogaty, a gdyby się ożenił, nie dostrzegłby nawet różnicy w wydatkach. Tu niema nic na jego wytłumaczenie. Dlaczego nie żeni się z nią?“ mówiła dalej pani Cluppins, mieląc wprawnie językiem.
„To właśnie pytanie!“ rzekł Sam.
„Pytanie?” rzekła pani Cluppins. „Gdyby o mnie chodziło, wcalebym nie pytała. W każdym razie istnieje prawo i dla nas, biednych kobiet, chociaż mężczyźni chcieliby zrobić nas niewolnicami. Pan Pickwick dowie się o tem na własny koszt, nim będzie o sześć miesięcy starszy”.
Po tej pocieszającej uwadze, twarz pani Cluppins rozjaśniła się i uśmiechnęła do pani Sanders, która także odpowiedziała uśmiechem.
„Więc sprawa toczy się; nie ulega wątpliwości”, pomyślał Sam, podczas gdy pani Bardell wychodziła z drugiego pokoju.
„Oto pokwitowanie“, rzekła miła wdowa, „i reszta pieniędzy. Może pan co pozwoli, aby się rozegrzać, tak, po starej znajomości?”
Sam zmiarkował, że może coś jeszcze wywiedzieć się i przyjął propozycję. Pani Bardell wydobyła więc z małej szafki butelkę, ale była tak głęboko wzruszona, iż zamiast jednego kieliszka, w roztargnieniu nalała cztery.
„Ach! Co pani robi?“ zawołała pani Cluppins.
„A to roztargnienie!“ dodała pani Sanders.
„O biedna moja głowo!“ rzekła pani Bardell, smutno uśmiechając się.
Sam, jak łatwo domyśleć się, zrozumiał wszystko, to też pośpieszył oświadczyć, iż nigdy nic nie pije przed kolacją, chyba, że napije się do niego dama. Nastąpiły głośne śmiechy, wkońcu pani Sanders zdecydowała się uczynić zadość temu żądaniu i umoczyła usta w kieliszku. Wtedy Sam oświadczył, iż należy pić kolejką i wszystkie damy umaczały usta. Wkońcu pani Cluppins zaproponowała toast, „za powodzenie sprawy Bardell contra Pickwick“ i damy wypróżniły swe kieliszki, poczem stały się bardzo rozmowne.
„Sądzę“, rzekła pani Bardell, „sądzę, iż pan wie, jak rzeczy stoją, panie Weller?“
„Tak, słyszałem o tem“, odrzekł Sam.
„Okropna to rzecz, panie Weller“, rzekła ani Bardell, „gdy człowiek w ten sposób staje się przedmiotem plotek w całem mieście, ale teraz widzę, iż nie mam innego środka. Moi adwokaci, panowie Dodson et Fogg, utrzymują, iż muszę wygrać. — W przeciwnym razie nie wiem sama, co pocznę“.
Sama myśl, że pani Bardell może przegrać proces, tak głęboko wstrząsnęła panią Sanders, iż dama ta uczuła się zmuszoną nalać powtórnie swój kieliszek i wypróżnić go bezzwłocznie, czując, jak to potem utrzymywała, że gdyby nie miała na tyle przytomności umysłu, by tak postąpić, niezawodnie zrobiłoby się jej słabo.
„Kiedy, jak pani myśli, może to nastąpić?“ zapytał Sam.
„W lutym albo w maju“, odrzekła pani Bardell.
„A ilu będzie świadków!“ zawołała pani Cluppins. „A jeżeli oskarżycielka nie wygra, toż to będą złościć się panowie Dodson et Fogg! Przecież oni robią to wszystko przez spekulację, na własne ryzyko!“
„Oczywiście“, rzekła pani Sanders.
„Ale ona wygra!“ zawołała pani Sanders.
„Spodziewam się“, dodała pani Bardell.
„Nie ulega żadnej wątpliwości“, dorzuciła pani Cluppins.
„No“, rzekł Sam, stawiając swój kieliszek na stole, „jeśli o mnie chodzi, to mogę tylko powiedzieć, iż życzę tego pani“.
„Dziękuję, panie Weller“, odpowiedziała pani Bardell.
„Co się zaś tyczy panów Dodsona et Fogga, robiących takie rzeczy przez spekulację“, mówił dalej Sam, „oraz wszystkich podobnych im szlachetnych jegomościów tejże profesji, gratis wciągających ludzi za uszy w procesy, to mogę tylko powiedzieć, iż im życzę takiej nagrody, jaką dałbym im ja sam“.
„Ach!“ zawołała rozczulona temi słowami pani Bardell. „Życzę im nagrody, na jaką zasługują wszystkie szlachetne serca“.
„Amen!“ odpowiedział Sam. „I niech już przy tem zostanie. Życzę dobrej nocy, moje panie“.
Ku wielkiej uciesze pani Sanders, pani Bardell pozwoliła Samowi odejść, nie robiąc żadnych aluzyj do nóżek wieprzowych i smażonego sera, wkrótce więc przy pomocy młodzieńczych sił Bardella syna załatwiono się jak najdokładniej z wszystkiemi przysmakami. Dzięki zjednoczonym wysiłkom, dania zniknęły poprostu bez śladu.
Sam, przybywszy do oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“, jak najdokładniej zaraportował swemu panu o przebiegłych manewrach Dodsona et Fogga. Opowiadanie jego na drugi dzień potwierdził w całej rozciągłości pan Perker, z którym filozof nasz odbył naradę. Tymczasem pan Pickwick zaczął robić przygotowania do odjazdu na Boże Narodzenie do Dingley Dell, mając to nad wyraz miłe uczucie, że za dwa lub trzy miesiące będzie miał w sądzie Common Pleas rozprawę o wypłacenie odszkodowania za złamanie przyrzeczenia małżeństwa. Przytem wszystko będzie przemawiało za oskarżycielką, co przypisać należy nie tylko sile okoliczności, ale także sprytowi i obrotności panów Dodsona i Fogga.


Rozdział dwudziesty siódmy.
Samuel Weller odbywa pielgrzymkę do Dorking i widzi się ze swoją macochą.

Ponieważ odjazd pickwickistów do Dingley Dell miał nastąpić dopiero za dwa dni, Sam, zjadłszy wcześniej obiad pod „Jerzym i Jastrzębiem“, począł rozmyślać, jak tu w najlepszy sposób zużytkować wolny czas. Pogoda była prześliczna a Sam już po dziesięciu minutach rozmyślania poczuł rozwijające się w sercu swem wielkie synowskie przywiązanie. Potrzeba odwiedzenia ojca i złożenia swego uszanowania macosze tak żywo zarysowała się w jego umyśle, iż sam się tem zdumiał, że mu pierwej nie przyszła do głowy ta moralna powinność. Pragnąc więc jak najprędzej naprawić swe dawne błędy, poszedł do pana Pickwicka i prosił go, by mu pozwolił wykonać ten chwalebny zamiar.
„Z całego serca!“ odrzekł filozof, którego oczy napełniły się łzami radości na ten dowód synowskich uczuć Sama. „Z całego serca!“
Sam skłonił się z wdzięcznością.
„Cieszę się“, rzekł pan Pickwick, „że tak dobrze pojmujesz swe synowskie obowiązki“.
„Zawsze je tak pojmowałem, panie“, rzekł Sam.
„To bardzo pocieszające“, zauważył pan Pickwick.
„Niewątpliwie. Jeżeli coś chciałem kiedy od mego ojca, zawsze prosiłem go o to bardzo grzecznie i uprzejmie, ale jeżeli mi tego nie dał, to brałem sam, z obawy, bym się nie dopuścił czego złego, gdy nie będę miał tego, co chcę. W ten sposób uwalniałem go od mnóstwa kłopotów“.
„Nie to miałem na myśli, Samie“, rzekł filozof, potrząsając głową z lekkim uśmiechem.
„Robiłem to w najlepszej wierze, jak mówił jeden gentleman, który uśmiercił swą żonę, gdyż była z nim nieszczęśliwa“.
„Możesz iść, Sam“, rzekł pan Pickwick.
„Dziękuję panu“.
I oddawszy najpiękniejszy ukłon, a potem przywdziawszy najlepsze swe ubranie, Sam siadł do dyliżansu i pojechał do Dorking.
Zajazd pod „Markizem Granby“ mógł za czasów pani Weller służyć za wzór najlepszym oberżom; był dość przestronny, by goście nie tłoczyli się, i dość ciasny, by się czuć można jakby u siebie. Od ulicy widać było wielki szyld, na którym wyobrażone były barki i głowa gentlemana o apoplektycznym wyglądzie, ubranego w czerwony mundur z niebieskiemi wyłogami oraz w trójkątny kapelusz, kilka zaś plam tego samego koloru nad kapeluszem wyobrażało niebo. Nieco wyżej znajdowała się para chorągwi, pod ostatniemi zaś guzikami munduru — dwa działa. Wszystko to przedstawiało niezaprzeczenie autentyczny portret sławnej pamięci markiza Granby.
Okna oberży ozdobione były doniczkami geranium i szeregiem zaprószonych butelek. Zielone okiennice błyszczały złotemi napisami, obiecującemi wygodne łóżka i znakomite wina, a doborowe towarzystwo, złożone z chłopców i parobków, którzy wylegiwali przy drzwiach stajennych, z góry już dawało wyobrażenie, jak znakomite jest piwo i wódka, które sprzedawano w tej oberży. Wysiadając z dyliżansu, Sam, okiem wytrawnego podróżnika, przyjrzał się tym szczegółom, świadczącym o pomyślnym stanie oberży i szybkim krokiem wszedł do środka, wielce zadowolony ze swych spostrzeżeń.
„Czego pan sobie życzy?“ zapytał go jakiś ostry głos kobiecy, gdy stanął przy bufecie.
Sam spojrzał w kierunku głosu. Wydała go dama dość potężnej objętości, wygodnie siedząca przy kominku i mieszkiem rozdmuchająca ogień, przy którym gotowała się woda na herbatę. Dama nie była sama, gdyż po drugiej stronie kominka, w staroświeckim fotelu siedział mężczyzna, ubrany w wytarte czarne ubranie i o tak sztywnym grzbiecie, jak poręcz rzeczonego fotelu.
Osobistość ta, która zwróciła na siebie teraz szczególną uwagę Sama, była długa i wysmukła; twarz miała wągrowatą, nos czerwony a oczy, złośliwe i ożywione, przypominały wzrok grzechotnika. Ubrana była w bardzo krótkie spodnie i bawełniane czarne pończochy, które, jak całe ubranie, były mocno znoszone. Minę miała poważną, a biała chustka pogardliwie zwieszała się jej na kamizelkę zapiętą aż pod samą brodę. Na krześle, tuż obok, leżały wytarte rękawiczki, kapelusz z szerokiemi kryzami i parasol zielony i bardzo zużyty, którego wystające fiszbiny widocznie równoważyć miały brak rączki u górnego końca. Wszystko to było systematycznie ułożone, co zdawało się oznaczać, iż osobistość z czerwonym nosem, kimkolwiek była, w każdym razie nie miała zamiaru rychło odejść.
By jednak wobec rzeczonego jegomościa z czerwonym nosem być sprawiedliwym, musimy zauważyć, że bynajmniej nie byłoby to dowodem wielkiego rozsądku, gdyby chciał był teraz odejść. Musiałby bowiem mieć dużo znajomych, gdyby chciał się gdzieindziej czuć równie dobrze, jak tu. Ogień skrzył się w kominie, imbryk z wodą kipiał wesoło; na stole wszystko było przyrządzone do herbaty, na patelni przy ogniu piekły się zakąski. Człowiek z czerwonym nosem, uzbrojony długim widelcem, pracował z zajęciem nad przetwarzaniem sporych kawałków chleba na smaczne grzanki. Koło niego stała szklanka z wodą i palący się arak, w którym pływał kawałek cytryny; za każdym razem, gdy podnosił grzanki, by zobaczyć, czy się dobrze przypiekły, czerwononosy przełykał parę kropli grogu, uśmiechając się do damy o potężnych kształtach.
Widok tej sceny tak zajął Sama, iż pozostawił bez odpowiedzi pierwsze pytanie gospodyni, która zmuszona była powtórzyć je trzykrotnie i to tonem coraz ostrzejszym. Wreszcie zapytał:
„Czy gubernator jest w domu?“
„Nie, niema go“, odpowiedziała pani Weller, gdyż dama ta była właśnie ową niegdyś wdową i jedyną egzekutorką testamentu nieboszczyka Clarka. „Nie, niema go i nieprędko wróci...“
„Widocznie pojechał?“ zapytał znowu Sam.
„Może pojechał, a może i nie“, odrzekła pani Weller, smarując masłem kawałek chleba, który przed chwilą ukroił czerwononosy. „Nie wiem tego, a co więcej, nic mnie to nie obchodzi. Odmów pan błogosławieństwo, panie Stiggins“.
Czerwononosy spełnił to życzenie i zaraz z dziką żarłocznością rzucił się na zakąski.
Widok tego człowieka od pierwszego rzutu oka naprowadził Sama na myśl, iż jest to właśnie zastępca pasterza, o którym mówił mu szanowny jego ojciec, ujrzawszy zaś, jak jadł, nie miał już żadnej wątpliwości. Uznał więc za konieczne, zaraz stanąć na właściwym gruncie, by móc się tu rozkwaterować. Odemknął drzwiczki wiodące za bufet, wszedł tam i powiedział spokojnie:
„Jak się matka miewa?“
„A! Sądzę, że to także Weller“, odpowiedziała otyła dama, spoglądając na Sama z miną niebardzo życzliwą.
„Niby tak“, odrzekł niezmieszany Sam, „spodziewam się, że ten świątobliwy gentleman przebaczy mi, gdy powiem, iż chciałbym być tym Wellerem, który jest twoim, matko“.
Był to komplement obosieczny. Dawał on do zrozumienia, że pani Weller była osobą bardzo miłą, a jednocześnie, że pan Stiggins miał powierzchowność duchownego. Skutki tego zaraz się uwidoczniły i Sam, korzystając ze sposobności, ucałował macochę.
„Czy dasz pokój!“ zawołała pani Weller, odpychając go.
„Fe, młodzieńcze, fe!“ rzekł czerwononosy gentleman.
„Bez urazy, panie, bez urazy!“ odpowiedział Sam. „Ale pomimo to ma pan słuszność. To jest zabronione, gdy macocha jest młoda i piękna, prawda, panie?“
„Wszystko to marność“, zauważył pan Stiggins.
„Ach! To prawda!“ dodała pani Weller, poprawiając czepek.
Sam pomyślał to samo, ale wstrzymał język.
Zastępca pasterza nie zdawał się być zadowolony z przybycia gościa, a gdy przeszedł pierwszy ogień komplementów, pani Weller także przybrała minę, mającą wyrażać, iż chętnieby obeszła się bez tej wizyty. Ale Sam był już tu i nie wypadało go wyrzucać; zaproszono go więc na herbatę.
„Jak się ma ojciec?“ zapytał po chwili.
W odpowiedzi na to, pani Weller podniosła do sufitu ręce i oczy, jakgdyby był to przedmiot za przykry, by o nim można było mówić.
Pan Stiggins westchnął.
„Co się stało temu panu?“ zapytał Sam.
„Boli go postępowanie twego ojca“.
„Naprawdę?“
„I ma słuszność“, rzekła pani Weller z powagą.
Pan Stiggins wziął się do drugiej zakąski i westchnął głośno.
„Okropny to grzesznik“, mówiła dalej pani Weller.
„Naczynie zatracenia!“ zawołał pan Stiggins, ukąsiwszy wielki, półkolisty kawałek z grzanki i głucho westchnąwszy.
Sam uczuł w sobie gwałtowną chętkę dania szturchańca, coby pozwoliło świątobliwej osobie jęczeć z większą słusznością, ale stłumił tę żądzę i tylko zapytał:
„Więc stary zawsze robi swoje?“
„O, tak! Niestety!“ odrzekła pani Weller. „Kamienne ma serce. Co wieczór ten znakomity człowiek... nie marszcz pan brwi, panie Stiggins; zawsze będę mówiła, żeś pan znakomity człowiek... Co wieczór ten znakomity człowiek spędza tu całe godziny; ale to nie wywiera żadnego wpływu na twego zatwardziałego ojca“.
„To szczególne!“ zawołał Sam. „Na mnie, gdybym był na jego miejscu, wywarłoby to wpływ nadzwyczajny“.
„Mój młody przyjacielu“, rzekł uroczyście pan Stiggins, „fakt, że twój ojciec ma serce zatwardziałe. O, mój młody przyjacielu, któż inny mógłby ostać się prośbom szesnastu naszych najmilszych sióstr? Któż inny zamknąćby potrafił uszy na napomnienie, by wstąpił do naszego zrzeszenia, które dostarcza dzieciom murzynów w Indjach zachodnich flanelowych kaftaników i moralnych chustek do nosa?“
„Co to jest moralna chustka do nosa? Nigdy nie widziałem takiego sprzętu“, rzekł Sam.
„Jest to chustka, łącząca zabawę z nauką, mój młody przyjacielu; znajdują się na niej wyborne opowiadania, ilustrowane drzeworytami“, odparł pan Stiggins.
„A! Wiem! Wiem! Widziałem to na wystawach sklepowych. Są na nich różne wierszyki, czy tak?“
Pan Stiggins skinął potakująco głową i zabrał się do trzeciej grzanki.
„I nie dał się namówić tym damom?“ zapytał Sam.
„Siedział“, odrzekła pani Weller, „zapalił fajkę i mówił, że dzieci murzynów to... jak to on powiedział, panie Stiggins?“
„Bzdura“, odrzekł zapytany z niesłychanem oburzeniem.
„Powiedział, że dzieci murzynów, to bzdura!“ powtórzyła smutno pani Weller, poczem oboje z panem Stigginsem poczęli wzdychać na myśl o zatwardziałym grzeszniku.
Opowiedzianoby jeszcze wiele innych jego zdrożności, ale ponieważ grzanki już zjedzono, a herbatę wypito, Sam zaś nie okazywał żadnej chęci do odejścia, pan Stiggins nagle przypomniał sobie, iż koniecznie musi się zobaczyć z pasterzem i wyszedł.
Zaledwie usunięto przybory od herbaty i przekąski, gdy londyński dyliżans wysadził przy drzwiach oberży pana Wellera starszego. Wkrótce potem nogi przywiodły go do sali a oczy oznajmiły mu o przybyciu syna.
„Ha, ha! Sammy!“ zawołał ojciec.
„Ha, ha! Stary!“ odrzekł na to syn i uścisnęli sobie ręce.
„Rad jestem, że cię widzę“, rzekł Weller starszy. „Jakże, u licha, potrafiłeś poradzić sobie z macochą? Chciałbym mieć tę receptę“.
„Cicho!“ odrzekł Sam. „Jest w domu, mój stary zuchu“.
„Nie słyszy. Zwykle po herbacie schodzi na dół i przez parę godzin biega po domu jak opętana. A zatem, możemy sobie odwilżyć nasze wnętrza, Sammy“.
To mówiąc, Weller starszy przyrządził dwie szklanki grogu i nałożył dwie fajki, poczem ojciec z synem zasiedli jeden naprzeciw drugiego przy ogniu. Sam w fotelu z wysokiem oparciem, stary Weller w podobnym i równie wygodnym po drugiej stronie kominka. Teraz poczęli z odpowiednia powagą nasycać się podwójną przyjemnością, wynikającą z grogu i spotkania się.
„Czy był tu kto?“ zapytał lakonicznie Weller starszy po długiem milczeniu.
Sam odpowiedział znaczącem pochyleniem głowy.
„Długi chłop, czerwononosy?“
Sam powtórzył ten sam znak.
„Miły to człowiek, Sammy“, zauważył pan Weller, gwałtownie pociągając dym z fajki.
„Tak się zdaje“.
„I bardzo mocny w rachunkach“, dodał pan Weller.
„Doprawdy?“
„W poniedziałek pożycza osiemnaście pensów, we wtorek prosi o szylinga, dla dopełnienia pół korony; w piątek dopożycza drugie pół korony, żeby było okrągłe pięć szylingów i tak idzie dalej, podwajając się, aż dochodzi do banknotu na pięć funtów szterlingów; jakby znał jakąś piekielną buchalterję, Sammy“.
Sam kiwnął głową na znak, że rozumie, co ojciec chce powiedzieć.
„Więc nie daliśmy nic na flanelowe kaftaniki?“ zapytał po pauzie, w czasie której obydwaj popili w milczeniu.
„Naturalnie, że nic. Poco murzynom flanelowe kaftaniki? Ale, wiesz co, Sammy“, dodał pan Weller, zniżając głos i pochylając się nad kominkiem, „chętniebym dał piękną sumkę, gdyby chodziło o zrobienie u nas dla pewnych osób takich kaftaników, w jakie ubierają warjatów“.
Wypowiedziawszy to zdanie, pan Weller bardzo znacząco mrugnął okiem do swego pierworodnego i powrócił do pierwotnej pozycji.
„W każdym razie, szczególny to pomysł posyłać chustki do nosa ludziom, nie znającym ich użytku“, zauważył Sam.
„Oni zawsze robią jakieś głupstwa. Pewnej niedzieli spacerowałem sobie po ulicy, gdy wtem, kogóż to widzę pod drzwiami kaplicy z niebieskim talerzem w ręku? Nie był to nikt inny, tylko twoja macocha. Myślę, że było tam z parę gwinej, same drobniaki, a gdy ludzie wyszli z kościoła, tak poczęli sypać drobnemi, że zdawało się, iż żaden śmiertelny talerz, który kiedykolwiek opuścił warsztat garncarski, wytrzymaćby tego nie potrafił. I, jak myślisz, Sammy, co to było?“
„Składka na herbatę?“ zapytał Sam.
„Nie zgadłeś; była to składka na opłacenie wody dla pasterza“.
„Wody dla pasterza?“
„Ni mniej, ni więcej. Od trzech kwartałów pasterz nie płacił za wodę ani grosza. Zresztą niebardzo on jej potrzebuje; nadzwyczaj mało używa tego płynu... Zna on tylko wodę, która warta jest przynajmniej sześć razy więcej. Ale opłata za wodę nie była uiszczona i poborca zapieczętował mu kran. Idzie tedy mój pasterz do kaplicy, robi ze siebie świętego męczennika, powiada, że pragnie, by poborcy przebaczyło niebo, ale obawia się, iż mu już na tamtym świecie przygotowano niezbyt wygodne miejsce. Wskutek tego kobiety odbywają naradę, śpiewają hymny, mianują twoją macochę prezydentką, zapowiadają składkę na następną niedzielę i wszystko to wręczają pasterzowi. Teraz, jeśli nie będzie miał czem opłacać wody aż do samej śmierci“, kończył pan Weller, „to ja jestem osłem, a ty drugim“.
Potem przez kilka minut palił faję w milczeniu; wreszcie dodał:
„Co najgorsze, to, mój chłopcze, to, że ci pasterze zawracają głowy młodym dziewczętom. Niech Bóg ma w opiece ich serduszka! Biedaczki wyobrażają sobie, iż wszystko jest miodem i koniec. A wszystkie są tylko narzędziem, Sammy, wszystkie“.
„I ja tak myślę“.
„Tak jest niezawodnie“, mówił dalej Weller, poważnie kiwając głową. „A najbardziej mię gniewa to, że widzę, iż tracą czas i młodość na robieniu ubrań dla ludzi o miedzianej cerze, bynajmniej tych ubiorów nie potrzebujących, nigdy zaś nie zajmują się chrześcijanami koloru naturalnego, umiejącymi chodzić w spodniach. Gdybym był wszechwładnym panem, Samie, zaprzągłbym kilku takich próżniaków pasterskich do dobrze naładowanych taczek i kazałbym im przez dwadzieścia cztery godzin wtaczać i staczać je po desce szerokości osiemnastu cali. Toby im wypędziło te fimfy ze łba“.
Wygłosiwszy taką receptę z wielkiem namaszczeniem, kiwając przytem głową i mrugając okiem, pan Weller jednym haustem wypił swą szklankę i z wrodzoną godnością wysypał popiół z fajki.
Jeszcze nie skończył tej ostatniej czynności, gdy w korytarzu dał się słyszeć ostry głos.
„Otóż i twoja kochana macocha, Sammy“, rzekł do syna, i w tej samej chwili wpadła do pokoju pani Weller.
„A! Jesteś już?!“ zawołała.
„Jestem, moja droga“, odrzekł pan Weller, nalewając sobie szklankę.
„A pana Stigginsa nie było tu?“ zapytała pani Weller.
„Nie, moja kochana, nie było“, odrzekł pan Weller, węglem zapalając sobie fajkę; „a co więcej, postaram się nie umrzeć ze zmartwienia, gdy tu więcej nie postanie“.
„Och! Ty niepoprawny grzeszniku!“ zawołała pani Weller.
„Dziękuję ci, moja droga“, odparł Weller senjor.
„No, no, ojcze“, zauważył Sam; „bez tych czułości przed obcymi. Oto właśnie powraca wielebny gentleman“.
Usłyszawszy to, pani Weller szybko otarła łzy, które zamierzała wylać, a pan Weller ze zmartwioną miną odsunął swój fotel od kominka.
Pan Stiggins nie kazał się długo prosić na szklankę grogu; potem przyjął drugą, potem trzecią, potem przystał na przyjęcie udziału w kolacji, by następnie znów powrócić do grogu. Siedział po tej samej stronie co Weller starszy, który w chwilach, gdy sądził, że żona nie widzi go, aby ulżyć wewnętrznym swym uczuciom potrząsał pięścią nad głową wielebnego zastępcy. Żart ten tem czystszą sprawiał przyjemność jego synowi, że pan Stiggins nie przestawał pociągać grogu, w szczęśliwej nieświadomości tej ożywionej pantominy.
Rozmowę podtrzymywała w większej części sama pani Weller i wielebny gentleman a wszystko obracało się głównie dokoła cnót pasterza, wielkich zalet jego owieczek, tudzież dokoła okropnych występków i szkaradnych grzechów reszty ludzi. Czasami tylko pan Weller starszy pozwalał sobie na ironiczne komentarze i niewłaściwe drwiny.
Nakoniec pan Stiggins, który, o ile można było wnosić z zewnętrznych oznak, umieścił w sobie tyle grogu, ile tylko mógł wytrzymać, wziął kapelusz i pożegnał się. Sama odprowadził ojciec do sypialnego pokoju. Szanowny ten gentleman, serdecznie ściskając rękę syna, miał, jak się zdawało, zamiar wypowiedzieć kilka filozoficznych uwag, usłyszawszy jednak kroki pani Weller, zmienił zamiar i tylko krótko powiedział dobranoc.
Nazajutrz Sam wstał wcześnie. Zjadłszy naprędce śniadanie, gotował się do odjazdu do Londynu i miał właśnie wychodzić z domu, gdy stanął przed nim ojciec.
„Jedziesz, Sammy?“ zapytał.
„Zamierzam właśnie“, odparł Sam.
„Chciałbym, byś w jakiś sposób zdołał okiełznać tego Stigginsa i zabrać go ze sobą“.
„Czy tak?“ zapytał Sam tonem wyrzutu; „rumienię się, że jesteś moim autorem, stary kapłonie. Dlaczegóż pozwalasz mu wtykać swój karmazynowy nos do „Markiza Granby?“
„Ponieważ jestem żonaty, Sammy, ponieważ jestem żonaty. Jak się ożenisz, Sammy, wtedy zrozumiesz wiele rzeczy, teraz dla ciebie niepojętych. Ale czyż warto tracić tyle czasu na uczenie się takich głupstw, jak powiedział pewien sztubak, poznawszy abecadło — to pytanie! Zresztą to zależy od gustu. Co do mnie, gotów jestem powiedzieć, że niewarto“.
„W każdym razie“, rzekł Sam, „bądź zdrów, ojcze“.
„Bądź zdrów, Sammy, bądź zdrów“.
„Jeszcze słowo“, rzekł Sam, zatrzymując się. „Gdybym był właścicielem „Markiza Granby“ i gdyby to bydlę, Stiggins, przyłaziło tak mię objadać, tobym...“
„To cobyś zrobił?“ zapytał Weller z wielką ciekawością, „co?“
„Zatrułbym mu grog“.
„Ba!“ zawołał Weller, gorąco ściskając rękę syna, „ale czy napewno zrobiłbyś to, Sammy? Zrobiłbyś?“
„Słowo. Z początku nie chciałbym być dla niego okrutny. Zacząłbym od wpakowania go do studni, ale nakryłbym studnię pokrywą, żeby nie dostał kataru; gdybym się jednak przekonał, że łagodne środki nie skutkują, użyłbym innej metody: perswazji“.
Weller starszy spojrzał na swego syna wzrokiem niewymownego uwielbienia, a potem, uścisnąwszy mu powtórnie rękę, odszedł powoli, snując rozmaite myśli, które nasunęły mu się wskutek oświadczenia Sama.
Sam patrzał czas jakiś za odchodzącym aż ten zniknął za zakrętem drogi, potem zwrócił się ku Londynowi. Idąc, zastanawiał się nad radą, jaką dał ojcu — i czy ojciec usłucha czy nie? Ale szybko pocieszył się myślą, że tylko czas może na to pytanie odpowiedzieć. Tą samą pociechą chcielibyśmy obdarzyć naszych czytelników.

Rozdział dwudziesty ósmy.
Wesoły rozdział o Bożem Narodzeniu, zawierający także opis wesela i innych zabaw: każda z nich jest dobra w swoim rodzaju, ale nie wszystkie cieszą się szacunkiem w naszych zdegenerowanych czasach.

Z pilnością pszczół i lekkością motyli, czterej pickwickiści zebrali się zrana dnia 22-go grudnia owego pamiętnego roku, w którym zostały podjęte i spełnione te (wiernie spisane tutaj) przygody. Boże Narodzenie było za pasem z całym urokiem zabaw i serdecznej gościnności. Stary rok, jak grecki filozof, gromadził dokoła siebie przyjaciół, aby pośród wesołości i biesiadowania odejść z tego świata. Pogodne i wesołe były to dni, w każdym razie pogodne i wesołe były cztery serca, które wraz z wielu innemi, z upragnieniem oczekiwały gwiazdki.
Niezliczone, zaiste, są serca, dla których Boże Narodzenie jest czasem wesela i radości. Ileż to rodzin, których członkowie rozproszyli się po całym świecie w twardej walce o byt, zbiera się wtedy, przeżywając chwile radości i pogody, będące źródłem czystej i niezmąconej rozkoszy, tak dalekiej od trosk tego świata, że zarówno najbardziej cywilizowane, jak i najdziksze narody zaliczają Boże Narodzenie do chwil najszczęśliwszych, niosących błogosławieństwo i ukojenie! Ileż wspomnień, ile uśpionych sympatyj budzi Dzień Bożego Narodzenia!
Piszemy te słowa — a wiele mil dzieli nas od miejsca, w którym z roku na rok spędzaliśmy ten dzień w gronie najbliższych. Wiele serc, które się wtedy tak radowały, przestało już bić. Wiele oczu, które wtedy patrzały tak radośnie — zamknęło się. Ręce, któreśmy ściskali — są zimne i martwe. A jednak wspomnienie starego domu, pokoju, głosów, twarzy, uśmiechów, zabaw, najbardziej trywialnych i najmniej znamiennych chwil budzi się w naszych duszach co rok, gdy zbliża się ów dzień, z taką wyrazistością. Jakby to, co dawno minęło — działo się wczoraj! Szczęśliwy, szczęśliwy Dniu, który potrafisz nas przenosić w czasy dzieciństwa! Który potrafisz przypomnieć staremu radość młodości! Który sprawiasz, że żeglarz i podróżnik, choć dzielą ich całe mile, w dniu tym wracają do swego rodzinnego domu!
Ale tak zajęliśmy się zaletami Gwiazdki, że pozwoliliśmy panu Pickwickowi i jego przyjaciołom marznąć przed dyliżansem w Muggleton (chociaż przezornie okryli się płaszczami i szalami). Torby podróżne i walizy już ułożono, a Sam Weller i stajenny silą się wepchnąć ogromnego szczupaka w miejsce, które ten potwór kilkakrotnie przewyższa swemi rozmiarami. Szczupak jest pięknie upakowany w skrzynkę, przykrytą garstką słomy; zostawiono go na koniec, aby spoczywał spokojnie na półtuzinie baryłek z ostrygami (wszystko to stanowi własność pana Pickwicka), które umieszczono rzędem na dnie kielni. Twarz filozofa wyraża żywe zajęcie, tymczasem Sam i stajenny wpychają szczupaka, najpierw głową, potem ogonem, potem grzbietem, potem brzuchem, potem wzdłuż, potem wszerz, czemu nieugięty zwierz opiera się jak może. Wreszcie stajennemu udaje się przypadkiem ułożyć szczupaka w sam środek skrzynki, poczem szczupak znika, a razem z nim głowa i ramiona stajennego, który nie spodziewając się po szczupaku takiej ustępliwości, stracił nagle równowagę ku wielkiemu zadowoleniu służących hotelowych i gapiów. Na ten widok pan Pickwick wybucha niepohamowanym śmiechem, wyjmuje z kieszeni szylinga i prosi stajennego, by zechciał wypić za jego zdrowie szklaneczkę gorącej wody z wódką. Na to stajenny uśmiecha się, a panowie Tupman, Winkle i Snodgrass uśmiechają się również. Stajenny i pan Weller znikają na pięć minut, prawdopodobnie poto, aby spełnić życzenie pana Pickwicka, gdyż po powrocie mocno pachną wódką. Stangret siada na kozioł, Weller obok niego, pickwickiści okrywają sobie nogi płaszczami, nosy wsuwają w szale, stajenni zdejmują okrycia z koni, stangret krzyczy wesoło „Wio!“ — i pojechali!
Dyliżans dudni po ulicach, skacze po kamieniach — aż wreszcie wjeżdża na otwarty gościniec. Koła toczą się po twardym i zmarzniętym gruncie. Konie, zachęcone lekkiem dotknięciem bata, zaczynają biec kłusa z taką łatwością, jakgdyby wszystko, co im kazano ciągnąć — powóz, pasażerowie, szczupak, baryłki z ostrygami i t p. — było nie cięższe od piórka. Zjechali po łagodnej pochyłości, potem wspięli się na wzgórze tak twarde i gładkie, jak blok marmuru. Tak ujechali ze dwie mile. Nowe dotknięcie batem — i konie puszczają się galopem, wyrzucają głowami, brzęczą uprzężą, jakby rozweselone szybkością jazdy; stangret, trzymając bat i lejce w jednem ręku, drugą zdejmuje kapelusz, kładzie go na kolanach i chustką ociera pot z czoła; trochę dlatego, że tak wypada, a trochę by pokazać pasażerom, że wcale nie przejmuje się jazdą, i że to nic trudnego powozić czwórką, gdy się ma jego doświadczenie! Zrobiwszy to niedbale (inaczej przepadłby cały efekt!), chowa chustkę do kieszeni, nakłada kapelusz, naciąga rękawiczki, rozstawia łokcie, strzela z bata i konie pędzą jeszcze prędzej niż przedtem.
Kilka małych domków, rozrzuconych po obu stronach gościńca, mówi, że wjeżdżają do miasta lub wsi. W jasnem powietrzu wesoło dzwonią klucze stróża przy rogatce, budząc starego gentlemana siedzącego w powozie. Gentleman spuszcza do połowy okno, wygląda nieco na świat i informuje towarzyszy, że zaraz będzie zmiana koni. Tamci budzą się i postanawiają odłożyć drzemkę, aż znowu ruszą w drogę. Dzwonią łańcuchy rogatki, żona i dzieci rogatkowego wyglądają z chałupy, patrząc na powóz, aż zniknie za zakrętem, poczem dorzucają polan do ognia — niech się rozpali, nim ojciec wróci. Zaś ojciec, wymieniwszy przyjazny ukłon ze stangretem, patrzy długo za powozem, który toczy się szybko w dal.
Wesoło gra trąbka w czystem powietrzu, gdy powóz mknie po źle brukowanych uliczkach małego miasteczka. Stangret rozluźnia lejce, by móc je rzucić w chwili, gdy staną konie. Pan Pickwick wychyla głowę z kołnierza płaszcza i przypatruje się woźnicy z wielkiem zaciekawieniem. Zauważywszy to, stangret objaśnia pana Pickwicka, jak się miasteczko nazywa. I że wczoraj był tu dzień targowy. Pan Pickwick natychmiast dzieli się temi wiadomościami ze swymi towarzyszami podróży, którzy również wysuwają nosy z kołnierzy płaszczów i rozglądają się po okolicy. Pan Winkle, który siedzi na samym końcu, z jedną nogą w powietrzu, prawie wypada na ulicę, gdy stangret ostro skręca koło sklepu z serami i wpada galopem na plac targowy. I, zanim pan Snodgras, który siedział przy nim, ochłonął z wrażenia, już wjechali na dziedziniec, gdzie czekają świeże konie, okryte derkami. Stangret rzuca lejce i zeskakują z kozła. Pasażerowie, mający miejsca zewnętrzne, wysiadają również — z wyjątkiem tych, którzy mają poważne wątpliwości czy wgramoliliby się z powrotem. Zostają więc, gdzie siedzieli, tupią nogami, żeby się rozgrzać, z zazdrością patrzą na ogień w barze i gałązki ostrokrzewu zawieszone w oknach.
Stajenny wręczył kupcowi zbożowemu mały pakiet, zawinięty w bronzową bibułę, który wyjął z torby, wiszącej mu przez ramię. Patrzy, czy dobrze zaprzężono konie. Rzuca na ziemię siodło, które przyjechało z Londynu na dachu dyliżansu. Bierze udział w rozmowie stangreta z oberżystą na temat siwej klaczy, która we czwartek odparzyła sobie nogę. Stajenny i Sam Weller zajęli już swoje miejsca z tyłu, stangret wlazł na kozioł, gentleman, siedzący wewnątrz, który przez cały czas wyglądał przez okno, podniósł z powrotem szybę; zdjęto derki z koni; wszyscy są gotowi do drogi, z wyjątkiem dwóch otyłych gentlemanów, których stangret przywołuje z pewną niecierpliwością. Stangret, stajenny, Sam Weller, pan Winkle i pan Snodgrass oraz kilku gapiów (których zebrało się więcej, niż wszystkich innych razem wziętych), wszystko to woła na spóźnionych gentlemanów jak może najgłośniej. Odpowiada im wołanie z głębi dziedzińca i pan Pickwick wraz z panem Tupmanem biegną aż im dech zapiera. Wstąpili na szklaneczkę piwa a panu Pickwickowi tak zgrabiały ręce, że dobre pięć minut zeszło, zanim zdołał wysupłać szylinga. Stangret mówi z wyrzutem: „No, panowie!“, stajenny powtarza za nim jak echo. Stary gentleman, siedzący wewnątrz, bardzo się dziwi, że ludzie wysiadają, wiedząc, że czasu jest niewiele, pan Pickwick gramoli się z jednej strony, pan Tupman z drugiej, pan Winkle krzyczy: „W porządku!“ — i powóz rusza. Każdy otula się szalem, stawia kołnierz od płaszcza, bruk urywa się nagle, domy znikają, i znowu pędzą po otwartym gościńcu, chłodny wiatr dmie im w twarze a w serca wstępuje spokój.
W taki to sposób dyliżans z Muggleton dowiózł pana Pickwicka i jego przyjaciół do Dingley-Dell. O wpół do czwartej wylądowali wszyscy zdrowi i bez szwanku przed „Błękitnym lwem“, wypiwszy po drodze należytą ilość piwa i wódki, by się zabezpieczyć od zimna i szronu, okrywającego swemi pięknemi, białemi koronami drzewa i płoty.
Pan Pickwick był właśnie mocno zajęty pilnowaniem, by wyładowano szczupaka, gdy wtem uczuł, iż go ktoś lekko pociągnął za połę. Odwrócił się i poznał ulubionego pazia pana Wardle, lepiej znanego czytelnikom naszym pod nazwą pyzatego chłopca.
„Aha!“ zawołał pan Pickwick.
„Aha, ha“, powtórzył pyzaty chłopak, z zachwytem przypatrując się szczupakowi i ostrygom. Utył jeszcze więcej.
„No, mój kochany“, rzekł filozof, „wyglądasz jak rydz“.
„Usnąłem trochę przed kominkiem“, odrzekł pyzaty chłopiec, którego twarzy dwugodzinny sen nadał barwę cegły. „Mój pan przysłał mię tu z wózkiem po rzeczy państwa. Chciał także przysłać kilka wierzchowych koni; ale ponieważ jest zimno, sądził więc, że panowie będą woleli iść piechotą“.
„Tak, tak, lepiej piechotą“, odrzekł szybko pan Pickwick, gdyż przypomniał sobie, jak już raz jeździł tą samą drogą. „Sam!“
„Jestem, panie“.
„Dopomóż służącemu pana Wardle ułożyć nasze rzeczy na wózku i siądź razem z nim; my pójdziemy naprzód.“
Wydawszy takie instrukcje, pan Pickwick, po załatwieniu rachunku ze stangretem, wraz z przyjaciółmi poszedł wesoło najkrótszą ścieżką.
Sam, który po raz pierwszy w życiu widział pyzatego chłopca, naprzód począł oglądać go ciekawie, nic nie mówiąc. Po należytem obejrzeniu go, wziął się do układania pakunków w wózku, na co Joe patrzał najspokojniej, gdyż, zdaje się, sprawiało mu to ogromną przyjemność, że Sam tak zwinnie spełnia tę czynność.
„Tak“, zawołał wreszcie Sam, rzucając ostatnią sztukę do wózka, „to już wszystko“.
„Wszystko“, zauważył Joe z zadowoleniem, „już wszystko...“
„Wiesz, mój kochany“, rzekł Sam, „że możnaby cię pokazywać za pieniądze“.
„Bardzo dziękuję za komplement“, odparł pyzaty chłopak.
„Nie masz zapewne nic, coby cię dręczyło, prawda?“ zapytał Sam.
„Nie, nic, o ile wiem“.
„Gdy cię zobaczyłem, wydało mi się przez chwilę, że dręczy cię nieszczęśliwa miłość do pewnej młodej damy, co?“ ciągnął Sam dalej.
Pyzaty chłopak potrząsnął głową.
„Nie? Bardzo mię to cieszy“, rzekł Sam. „A lubisz pić?“
„Wolę jeść“.
„Domyślałem się tego. Ale chciałem powiedzieć, czy nie zechcesz wypić kieliszek czegokolwiek, dla rozgrzania sobie żołądeczka? Chociaż pod tą słoniną może jeszcze nie zmarzłeś“.
„Ech nie“, rzekł chłopak. „Lubię czasami wypić kieliszek czego dobrego“.
„A! Czy tak? No, to chodź.
Dwaj nowi przyjaciele udali się do bufetu, gdzie pyzaty chłopiec, nie skrzywiwszy się nawet, wychylił z miejsca kielich wódki, co go znakomicie podniosło w opinji Sama. Ten wypił także, poczem obaj poszli do wózka.
„Czy umiecie powozić?“ zapytał paź pana Wardle.
„Trochę, mój synowcze“.
„Weźcie więc to“, odrzekł pyzaty chłopiec, oddając Samowi lejce i wskazując boczną drogę, „i jedźcie ciągle prosto; nie zmylicie drogi“.
To powiedziawszy, położył się koło szczupaka, pod głowę podsunął jedną baryłkę z ostrygami zamiast poduszki, i natychmiast zasnął.
„A to ci młodzieniec bez subjekcji!“ powiedział Sam, „Słuchaj, zbudź się, ty baryło!“
Ale baryła nie dała najmniejszego znaku życia. Sam usiadł więc na przodzie wózka, poruszył lejcami i stary koń powlókł się w kierunku Manor Farm.
Tymczasem pan Pickwick i jego przyjaciele, wprawiwszy krew w odpowiednią cyrkulację, wesoło kroczyli naprzód. Droga była ciężka; trawa śliska i zmarznięta, powietrze szczypiące i mroźne. A szybko zapadający szary zmrok („grafitowy“ wydaje mi się określeniem odpowiedniejszem, kiedy chodzi o mroźny dzień), sprawiał, że z przyjemnością myśleli o wygodach, jakie czekają ich w domu gościnnego gospodarza. Było to jedno z tych popołudni, kiedy starszym gentlemanom przychodzi na myśl, że dobrzeby byłoby zrzucić płaszcze i zabawić się w „skaczącą żabę“. Jesteśmy głęboko przekonani, że gdyby pan Tupman krzyknął był „Hops!“, pan Pickwick przyjąłby z ochotą tę propozycję.
Jednak pan Tupman nie krzyknął „Hops!“ i przyjaciele nasi szli dalej w pogodnym nastroju ducha. Na zakręcie dróżki doszły ich uszu pomieszane głosy. Lecz nim zdołali poczynić przypuszczenia, do kogo głosy te należą, już znaleźli się w samym środku towarzystwa, które oczekiwało ich przybycia: fakt ten obwieściło pickwickistom głośne hurra! które wyrwało się z ust starego pana Wardle, gdy ujrzał naszych przyjaciół.
Był tam pan Wardle, głośno wykrzykujący i, jeżeli to było możliwe, jeszcze weselszy, niż zwykle; była Bella i wierny jej Trundle; była wreszcie Emilja i osiem do dziesięciu innych panien, przybyłych dla asystowania przy jutrzejszej uroczystości matrymonialnej, wszystkie wesołe, chociaż przejęte ważnością aktu, który miał się dokonać.
Ceremonję prezentacji ukończono rychło, a raczej prezentacja odbyła się bez wszelkiej ceremonji. Pan Pickwick, w parę minut potem, najswobodniej żartował z pannami, jakby je wszystkie znał był od dziecka; śmiał się z tych, które nie chciały przełazić przez płot, gdy patrzał, albo z tych, które, obdarzone pięknemi nóżkami, stały po kilka minut na samym wierzchu płota, oświadczając, że boją się zrobić najmniejszy choćby ruch. Godne jest uwagi, że pan Snodgrass udzielał pannie Emilji nierównie więcej opieki, aniżeli tego wymagały okropności przełazu, chociaż przeszkoda ta wysoka była aż na cztery stopy i miała tylko kilka stopni. Nakoniec zauważono, że pewna młoda panna, mająca czarne oczy i prześliczne buciki, obszyte futrem, okropnie krzyczała, gdy pan Winkle podawał jej rękę, aby pomóc jej zejść.
Gdy przezwyciężono trudności przełazu i znaleziono się na gładkim gruncie, pan Wardle oznajmił panu Pickwickowi, iż wszyscy razem pójdą obejrzeć urządzenie domu, w którym nowożeńcy zamieszkają po świętach Bożego Narodzenia. Usłyszawszy to, Bella i Trundle poczerwienieli oboje, jak pyzaty chłopiec po wyspaniu się przed kominkiem. Tymczasem młoda panienka, czarnooka, w pięknych bucikach z futerkiem, szepnęła coś do panny Emilji, spoglądając filuternie na pana Snodgrassa. Emilja odpowiedziała: „Czyś oszalała?“, niemniej jednak poczerwieniała aż po same uszy, zaś pan Snodgrass, skromny, jak wszyscy wielcy geniusze, uczuł jak mu krew uderza do głowy i zapragnął w głębi swego serca, ażeby rzeczona panienka, wraz ze swemi czarnemi oczami, filuternością i bucikami z futerkiem, znajdowała się w tej chwili w tych dalekich krainach, gdzie rośnie pieprz.
Jeżeli pickwickiści byli witani tak po przyjacielsku poza domem, to wystawcie sobie z jaką serdecznością witano ich, gdy przybyli na miejsce! Nawet służący uradowali się, ujrzawszy pana Pickwicka, a pokojówka Emma rzuciła na pana Tupmana spojrzenie nawpół skromne, nawpół wyzywające, a tak ponętne, iż nawet statua Napoleona, umieszczona w przedpokoju, gotowa byłaby nabrać odwagi, zejść z piedestału i uściskać dziewczynę.
Stara dama siedziała w bawialnym pokoju ze zwykłą powagą, nieszczególny jednak miała humor i, co za tem idzie, była najzupełniej głucha. Nie wychodziła nigdy o takiej porze i, jak wiele innych dam tego samego rodzaju, poczytywała za zdradę stanu wobec domu to wszystko, co inni robili, gdy sama już tego robić nie mogła. Teraz siedziała wyprostowana w swym fotelu, z miną jak tylko można najsurowszą. Ale niech ją tam Bóg ma w swej opiece, zawsze to jeszcze była mina życzliwa.
„Matko“, rzekł pan Wardle, „oto pan Pickwick, matka pewno go sobie przypomina?“
„Daj pokój!“ rzekła stara dama z powagą. „Nie dokuczajcie panu Pickwickowi takim starym gratem, jak ja. Teraz już nikt się mną nie zajmuje, co zresztą jest bardzo naturalne“.
To mówiąc potrząsnęła głową i drżącą ręką poczęła przebierać fałdy sukni.
„O! Niech pani tak nie odpycha starego przyjaciela“, rzekł pan Pickwick. „Przybyłem tu umyślnie, by się nagadać z panią do woli i zagrać parę robrów wista. A przytem pokażemy tym smarkaczom, jak się tańczy menueta“.
Stara dama nagle zmiękła, ale nie lubiła okazywać, że odrazu ustępuje, poprzestała więc tylko na odpowiedzi:
„Ach! Nie słyszę!“
„E! Niech mama przestanie już“, zawołał pan Wardle, „niech mama da pokój złemu humorowi i niech mama pomyśli o Belli; biedna dziewczyna tak potrzebuje otuchy“.
Poczciwa staruszka słyszała to, gdyż usta jej drżały, gdy syn mówił. Ale wiek ma swoje wady umysłowe, więc jeszcze nie udobruchała się. Poczęła tylko miąć suknię i zwróciwszy się do pana Pickwicka, powiedziała:
„O! Panie Pickwick! Inna była młodzież za naszych czasów!“
„Niezawodnie! Dlatego też tak lubię wszystkich, na których pozostały jeszcze ślady tych czasów“.
To mówiąc zacny nasz przyjaciel pociągnął ku sobie lekko Izabellę i złożył na jej czole pocałunek, a potem usadowił na małym taborecie u nóg babki. Natenczas, czy to wyraz tej młodej twarzy, patrzącej na nią, przypomniał jej przeszłość, czy też rozczuliła ją życzliwa dobroduszność pana Pickwicka, słowem, czy z tego czy z owego powodu, dość, że stara dama zmiękła zupełnie; objęła Bellę za szyję i cały zły humor rozpłynął się w cichych łzach.
Był to bardzo przyjemny wieczór. Poważne i uroczyste były robry, które rozgrywali pan Pickwick i stara dama. Nieokiełznana wesołość panowała przy okrągłym stole. Panie oddaliły się dawno, a szklanice starego wina, smakowicie zaprawionego korzeniami, wciąż krążyły wkółko. Mocny był też sen i przyjemne marzenia po tem winie. Dziwne, że marzenia pana Snodgrassa ciągle wiązały się z panną Emilją Wardle, a główną osobą w wizjach pana Winkle była młoda dama z czarnemi oczami, z cudownym uśmiechem, w prześlicznych bucikach obszytych futrem...
Na drugi dzień przebudził pana Pickwicka gwar i odgłos kroków, któreby mogły wyrwać ze snu nawet samego pyzatego chłopca. Filozof usiadł na łóżku i słuchał. Służące i goście żeńskiego rodzaju uwijali się po całym domu. Tyle ze wszystkich stron żądano gorącej wody, tak błagano, to o igły, to o nici, tak wykrzykiwano: „O! Bądź tak dobra, zapnij mi suknię“, że pan Pickwick, w nieświadomości swej zaczął przypuszczać, iż musiało zajść coś okropnego. Ale zwolna rozjaśniło mu się w głowie i przypomniał sobie, że był to dzień weselny. Okoliczność ważna, ubrał się więc bardzo starannie i poszedł do pokoju, w którym miano jeść śniadanie.
Wszystkie służące, w muślinowych sukienkach biegały to tu, to tam, w trudnym do opisania stanie wzruszenia i zakłopotania. Stara dama była ubrana w aksamitną suknię, która od dwudziestu lat nie widziała światła, z wyjątkiem kilku słabych promieni, które zabłąkały się aż do szafy, gdzie wisiała. Pan Trundle promieniał zadowoleniem, można było jednak zauważyć, że mocno jest wzruszony. Co do zacnego gospodarza, temu absolutnie nie udawało się okazywanie, iż jest spokojny i wesoły. Wyjąwszy dwie czy trzy faworytki, które pozostały na górze i miały zaszczyt oglądania panny młodej i drużek, wszystkie inne panny były we łzach i muślinowych sukienkach.
Wszyscy pickwickiści także przywdziali ubiory odpowiednie do okoliczności. Nakoniec na dziedzińcu, przed bramą, słyszano okropne wrzaski, wydawane przez parobków i chłopców należących do folwarku, a z których każdy ozdobiony był na piersiach białą kokardą. Sam przewodniczył tym hałasom zachętą i przykładem, ponieważ doszedł był już do wielkiej popularności i tak mu było dobrze w Manor Farm, jakby był poczęty i urodzony na gruntach pana Wardle.
Małżeństwo, to uprzywilejowany przedmiot żartów, a jednak, prawdę powiedziawszy, niema w niem nic tak bardzo żartobliwego. Mówimy tu tylko o samej ceremonji, prosimy jednak, by nie robiono przypuszczeń, że tkwi w tem jakiś ukryty sarkazm, skierowany przeciw stanowi małżeńskiemu. Z radością, z nadzieją, jakie przynosi ze sobą małżeństwo, łączy się żal, że musi się opuścić dom, rodzinę, przyjaciół najpiękniejszego okresu życia, by stawić czoło dalszym kolejom tegoż życia z osobą, której w każdym razie nie znamy jeszcze dokładnie. Ale dość już o tem; nie chcemy czynić tego rozdziału smutnym, a tembardziej nie chcemy pozwalać sobie na drwiny z małżeństwa.
Powiemy więc krótko, że obrzędu ślubnego dopełnił stary proboszcz w parafjalnym kościele w Dingley Dell i że imię pana Pickwicka zapisane jest w księgach kościelnych, do dziś dnia przechowywanych w zakrystii; że panna młoda podpisała się niebardzo pewną ręką; że podpisy panny Emilji i innych panien są prawie zupełnie nieczytelne; że zresztą wszystko poszło bardzo porządnie i że młode panny osądziły, iż wogóle ceremonja ta wcale nie jest tak straszna, jak sobie wyobrażały; a jeśli właścicielka czarnych oczu i filuternego uśmiechu uznała za właściwe oświadczyć panu Winkle, że nigdyby się nie zgodziła na coś tak okropnego, to, z drugiej strony, mamy wszelkie powody, by przypuszczać, iż myliła się. Do tego wszystkiego dodać musimy, iż pan Pickwick pierwszy ucałował młodą mężatkę i w tej samej chwili zarzucił jej na szyję gruby, złoty łańcuch z zegarkiem z tegoż samego metalu, przedmioty, których do tej chwili nie widział nikt ze śmiertelników, wyjąwszy jubilera. Nakoniec dzwony kościoła zadzwoniły jak można najweselej i wszyscy wrócili do domu na śniadanie.
„Gdzie się stawia ciasta, ty młoda szlafmyco?“ zapytał Sam pyzatego chłopca, pomagając mu ustawiać na stole te dania, z któremi dnia poprzedniego nie zdołano się jeszcze uporać.
Joe wskazał odpowiednie miejsce.
„Bardzo dobrze“, rzekł Sam. „Drugi półmisek na przeciwległym końcu. Teraz wyglądamy poprawnie, jak mówił pewien papa, uciąwszy głowę synowi, który miał zeza“.
Czyniąc to znakomite porównanie, Sam cofnął się o parę kroków, by przypatrzeć się przygotowaniom do uczty. Jeszcze był pogrążony w tej miłej kontemplacji, gdy towarzystwo przybyło z kościoła i wszyscy zasiedli do stołu.
„Wardle“, rzekł pan Pickwick, gdy się tylko ulokowano, „szklankę wina, na pamiątkę tej szczęśliwej uroczystości“.
„Z największą przyjemnością, stary kolego“, odrzekł pan Wardle. „Joe... przeklęty chłopak, znowu śpi“.
„Nie, panie, nie śpię“, odrzekł pyzaty chłopiec, wyłażąc z kąta, w którym objadał się ciastkami.
„Napełń szklankę pana Pickwicka“.
„Słucham pana“.
Pyzaty chłopak napełnił szklankę i stanął za krzesłem swego pana, skąd, z pewnego rodzaju radością, połączoną z niepokojem, przypatrywał się ruchowi nożów i widelców, tudzież temu, jak wyborowe kawałki przechodziły z półmisków na talerze, a stamtąd do ust biesiadników.
„Niech cię Bóg błogosławi, mój stary przyjacielu“, rzekł pan Pickwick.
„I ciebie także, kolego“, odrzekł pan Wardle. I obaj wychylili szklanki.
„Pani Wardle“, rzekł następnie pan Pickwick, „my, starzy, powinniśmy także wypić ze sobą na cześć tej szczęśliwej uroczystości“.

Stara dama była w tej chwili w pełni majestatu, gdyż zasiadła uroczyście na pierwszem miejscu za stołem, w aksamitnej sukni, mając po jednej stronie pannę młodą, a po drugiej pana Pickwicka. Nasz filozof przemówił niezbyt głośno, niemniej jednak usłyszała go odrazu i wychyliła kieliszek wina za jego zdrowie i pomyślność. Potem poczciwa staruszka poczęła opowiadać bardzo szczegółowo o swem własnem zamążpójściu, z dodaniem rozprawy o wysokich obcasach i kilku okolicznościach, dotyczących życia i przygód śp. pani Tollimglower. W ciągu tego opowiadania śmiała się serdecznie, młode panny śmiały się z nią, pytając potem jedna drugą, co to takiego, że babcia stała się tak rozmowna. A gdy panny śmiały się, stara dama śmiała się jeszcze głośniej, oświadczając, że historję, którą opowiada, zawsze miano za wyborną, z czego znów wszyscy się śmiali, co podtrzymywało starą damę w najdoskonalszym humorze. Potem rozcięto piernik weselny, który obszedł cały stół, a panny odkładały po kawałku piernika na bok, by potem włożyć go
pod poduszkę, co pozwala zobaczyć we śnie swego przyszłego męża; wszystko to wywołało mnóstwo żartów i rumieńców.

„Panie Miller, szklaneczkę wina!“ rzekł pan Pickwick do swego dawnego znajomego, gentlemana z głową podobną do gruszki.
„Z największą przyjemnością“, odrzekł tenże uroczystym tonem.
„Czy pozwolą panowie i mnie przyłączyć się do kompanji?“ rzekł stary duchowny.
„I mnie także“, dodała jego żona.
„I mnie także! I mnie także!“ zawołało z końca stołu dwóch ubogich krewnych, którzy jedli i pili ile wlazło, śmiejąc się ze wszystkiego, co kto mówił.
Pan Pickwick, rozpromieniony uprzejmością, wyrażał szczerze swoje zadowolenie po każdem nowem przystąpieniu do toastu, poczem, wstając nagle, zawołał:
„Panowie i panie!“
„Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie!“ krzyknął Sam, uniesiony ogólną egzaltacją.
„Niech wejdą wszyscy domownicy“ rzekł stary Wardle, „i dajcie każdemu po szklance wina, by wypili z nami toast. Pickwick! Słuchamy“.
Wśród powszechnej ciszy, pan Pickwick zaczął:
„Panowie! I panie!... Nie... nie, nie powiem: panowie i panie; powiem raczej: moi przyjaciele! Moi kochani przyjaciele — jeżeli damy pozwolą na to...“
Tu panu Pickwickowi przerwały huczne oklaski dam, którym zawtórowali mężczyźni, a podczas których właścicielka czarnych oczu wyraźnie oświadczyła, że uściskałaby tego kochanego pana Pickwicka; pan Winkle z wielką galanterją zapytał, czy nie możnaby zrobić tego przez prokurę, ale młoda czarnooka dama odpowiedziała mu: „Jeszcze czego“, chociaż tej odpowiedzi towarzyszyło spojrzenie, wyraźnie mówiące: „Spróbuj“.
„Moi kochani przyjaciele!“ zaczął znów pan Pickwick, „wznoszę zdrowie nowożeńców, niech Bóg im błogosławi! (Łzy i oklaski). Mój młody przyjaciel, Trundle, jest, jak sądzę, zacnym i dzielnym młodzieńcem, a wiem, że jego żona jest bardzo miłą i zacną osobą, zdolną przenieść w inną sferę szczęście, które roztaczała dokoła siebie w ciągu lat dwudziestu w domu rodzicielskim (tu pyzaty chłopiec wybuchnął wielkim płaczem, na co Sam ujął go za kołnierz i wyprowadził z pokoju). „Chciałbym“, mówił dalej pan Pickwick, „chciałbym być dość młody, by zostać mężem jej siostry (oklaski). Ale ponieważ tak nie jest, cieszę się, iż jestem dość stary, by być ojcem obu, aby nie podejrzewano mnie o jakie ukryte zamiary, jeżeli powiem, że je uwielbiam obie, że je szanuję i kocham (oklaski i łkania). Ojciec nowozaślubionej, mój dobry przyjaciel tu obecny, jest to charakter szlachetny, i dumny jestem z tego, że go znam (wielki hałas). Człowiek to zacny, niezależny, serdeczny, gościnny, hojny (wielki krzyk ubogich krewnych przy każdym z tych przymiotników, a zwłaszcza przy dwóch ostatnich). Oby córka jego miała tyle szczęścia, ile on sam jej życzy, oby w spoglądaniu na to szczęście znajdował wszystką rozkosz, jakiej jest godzien. Takie są, jestem tego pewny, życzenia nas wszystkich. Pijmy więc za zdrowie nowożeńców, życząc im długiego życia i wszelkiej pomyślności!“
Pan Pickwick przestał mówić wśród prawdziwej burzy okrzyków. Szczególnie płuca domowników odznaczyły się przy tem swym czynnym i donośnym udziałem, pod dowództwem Sama. Potem pan Wardle wzniósł zdrowie pana Pickwicka, a pan Pickwick starej damy. Pan Snodgrass wzniósł zdrowie pana Wardle, a pan Wardle pana Snodgrassa. Jeden z ubogich krewnych wzniósł zdrowie pana Tupmana, drugi pana Winkle, wszyscy ucztowali i weselili się aż do chwili tajemniczego zniknięcia dwóch ubogich krewnych pod stołem, co oznajmiło towarzystwu, że czas rozejść się.
W myśl rady pana Wardle, męska część towarzystwa wybrała się na przechadzkę, by wyparować z siebie wino. Tylko dwaj ubodzy krewni pozostali przez cały dzień w łóżku, by osiągnąć ten sam rezultat, lecz wobec bezowocności tych usiłowań, musieli leżeć dalej. Sam utrzymywał bezustanną wesołość pomiędzy służbą, a pyzaty chłopak kolejno to jadł, to spał...
Obiad był tak serdeczny i hałaśliwy, jak śniadanie, potem nastąpił deser i nowe toasty, potem herbata, wreszcie bal.
Największa sala w Manor Farm ma miły wygląd, dobrą długość, ciemne parapety, wysoki gzyms u kominka a kominek sam takich rozmiarów, że nasze dorożki razem z końmi mogłyby tam wygodnie wjechać. U jej końca, pod altaną z zieleni, zasiadło dwoje skrzypków i jedyna w Muggletonie harfiarka. We wszystkich kątach, wszędzie, gdzie tylko mogły zmieścić się, błyszczały stare, srebrne, ciężkie świeczniki. Dywany zdjęto z podłogi, ogień buchał w ogromnym kominie, wesołe śmiechy i gwar rozlegały się wszędzie.
Jeżeli co mogło jeszcze podnieść interesujący charakter tej miłej sceny, to nieprawdopodobny fakt, że pan Pickwick ukazał się tym razem bez kamaszów, po raz pierwszy w życiu, jak jednogłośnie utrzymują najdawniejsi jego przyjaciele.
„Czy zamierzasz tańczyć?“ zapytał go pan Wardle.
„Naturalnie; przecież dlatego ubrałem się odpowiednio“, odrzekł filozof, uprzejmie ukazując swe jedwabne pończochy i zgrabne trzewiki.
„Pan w jedwabnych pończochach!“ zawołał wesoło pan Tupman.
„Dlaczegoby nie?“ odparł pan Pickwick z ogniem, zwracając się do swego przyjaciela, „pytam się pana, dlaczegoby nie?“
„O! W samej rzeczy“, odrzekł pan Tupman, „niema żadnego powodu, byś ich pan nie nosił“.
„Tak sądzę, panie, tak sądzę“, zawołał pan Pickwick żywo.
Pan Tupman chciał zaśmiać się, ale zauważył, iż dotknął przedmiotu zbyt poważnego. Przybrał więc sam ton poważny i oświadczył, że pończochy są bardzo piękne.
„Spodziewam się“, odrzekł na to filozof, ostro wpatrując się w pana Tupmana, „spodziewam się, że pan w tych pończochach nie widzi nic nadzwyczajnego?“
„O nie, bynajmniej!“ pospieszył odpowiedzieć pan Tupman. A gdy oddalił się, pan Pickwick przybrał zwykłą swą uprzejmą minę.
„Jesteśmy gotowi“, rzekł pan Pickwick, stanąwszy ze starą damą w pierwszej parze i ze trzy razy ruszywszy już z miejsca, w niecierpliwem oczekiwaniu rozpoczęcia tańca.
„No!“ zawołał pan Wardle, „teraz!“
Skrzypce i harfa odezwały się, pan Pickwick posuwiście wystąpił ze swą tancerką, ale przerwały mu powszechne oklaski i głosy: „Stójcie! stójcie!“
„Co to znaczy?“ zapytał filozof, wracając na swe miejsce, gdy arfa i skrzypce umilkły.
„Gdzie jest Arabella Allen?“ zawołało pół tuzina głosów.
„I Winkle?“ dodał pan Tupman.
„Jesteśmy“, odrzekł pan Winkle, wychodząc z miłą swą tancerką z wgłębienia u jednego z okien; gdy to mówił, trudno było stanowczo zdecydować, kto z dwojga był mocniej zarumieniony, on czy też młoda, czarnooka panna.
„Dziwi mię, dlaczego nie stanąłeś dotąd na swojem miejscu“, rzekł doń pan Pickwick z niezadowoleniem.
„Cóż w tem dziwnego?“ odrzekł pan Winkle.
„Zresztą masz słuszność“, powiedział na to pan Pickwick, spoglądając na Arabellę wymownym wzrokiem. „Masz słuszność; w każdym razie niema w tem nic nadzwyczajnego“.
Nie było więcej czasu, by zajmować się tym małym wypadkiem, gdyż w tej chwili ozwały się skrzypce i harfa. Pan Pickwick puścił się w tany najpierw od środka sali, unosząc się ku jej końcowi, aż do kominka, potem znów z powrotem — poussette tam, poussette tu — długie szurganie — następna para — change — powtórzenie całej figury — nowe zaproszenie, by rozpocząć turę.
Potem następna para i znów następna i jeszcze następna — nie, czegoś tak wspaniałego jeszcze nie widziano; a wkońcu, gdy przetańczył ze wszystkimi i wszystkich czternaście par z kolei zajmowało miejsce starej damy a pani pastorowa zastąpiła wkońcu babkę, pan Pickwick nie ustępował, chociaż już jego wysiłków nie było potrzeba; i jak długo grała muzyka, on tańczył bezustannie, uśmiechając się do swej tancerki z niesłychaną uprzejmością.
Na długo przed tem, zanim pan Pickwick skończył swój taniec, nowożeńcy wynieśli się cichaczem. Pomimo to jednak po niejakim czasie wszyscy pozostali zasiedli do sutej wieczerzy, po której długo jeszcze biesiadowano za stołem. To też gdy pan Pickwick na drugi dzień obudził się dość późno, niejasno tylko przypomniał sobie, iż z osobna i poufnie zaprosił około czterdziestu pięciu osób na obiad do oberży pod “Jerzym i Jastrzębiem“, co, jak sam słusznie uznawał, dowodziło w sposób prawie niezaprzeczony, iż ubiegłej nocy nietylko tańczył.
Następujący dzień przeszedł również wesoło, a gdy nadszedł wieczór, Sam zapytał Emmy:
„Więc, mówi panna, że cała rodzina zbierze się na zabawę w kuchni?“
„Tak, panie Weller“, odrzekła Emma. „Zawsze tak obchodzimy wigilję Bożego Narodzenia. Nasz pan nie zaniedbałby tego zwyczaju za nic“.
„Wasz pan ma wogóle bardzo zdrowy sąd o wszystkiem. Nigdy nie widziałem człowieka tak rozsądnego i takiego skończonego gentlemana“.
„Wielka prawda“, odrzekł pyzaty chłopiec, mięszając się do rozmowy. „Trzyma śliczne wieprzki“.
A gdy to mówił, pewien rodzaj zachwytu błyszczał mu w oczach.
„A! Przebudziłeś się!“ zawołał Sam.
Pyzaty chłopiec kiwnął głową.
„Otóż, powiem ci, mój ty młody boa dusicielu“, zaczął znowu Sam z naciskiem, „że jeżeli nie będziesz spał trochę mniej i jeżeli nie postarasz się mieć trochę więcej ruchu, to gdy staniesz się już mężczyzną, narazisz się na taką samą nieprzyjemność, na jaką naraził się stary gentleman z harcapem“.
„Cóż mu się stało?“ zapytał Joe niepewnym głosem.
„Zaraz ci powiem. Była to jedna z tak obszernych osobistości, jakich niewiele; poprostu byk tuczny, który od czterdziestu pięciu lat nie widział własnych swych butów“.
„Wielki Boże!“ zawołała Emma.
„Tak, droga panno, nie widział. I gdyby postawiono przed nim na stole model jego własnych nóg, toby ich nawet nie poznał. Chodził codziennie do swego biura, przystrojony w piękny, złoty łańcuch, zwieszający mu się prawie na półtorej stopy i przy złotym zegarku w kieszeni, który wart był... boję się, bym nie powiedział za wiele — słowem, który wart był tyle, ile może być wart wielki, gruby, okrągły zegarek, tak samo gruby i okrągły jak ów gentleman, tylko że miał stosunkowo większy cyferblatt. „Lepiejbyś zrobił, gdybyś nie nosił tego zegarka“, mówili mu przyjaciele, „zobaczysz, że ci go ukradną“. „A chciałbym“, powiada, „widzieć złodzieja, któryby był w stanie wyciągnąć go z kieszeni; bo ja sam, niech mię Bóg ma w swej opiece“, powiada, „żadną miarą nie mogę go stamtąd wydobyć; tak jest tam przyciśnięty, że gdy chcę wiedzieć, która godzina, to muszę zaglądać do okna zegarmistrza“. To mówiąc, tak się śmiał, że obawiano się, by nie pękł. Tak tedy z głową upudrowaną i harcapem, toczył się po ulicy ze swym złotym łańcuchem i zegarkiem, który omal że nie rozpłaszczył się w kieszeni. A nie było w całym Londynie złodzieja, któryby już nie ciągnął za ten łańcuch; ale łańcuch nigdy nie chciał się zerwać a zegarek wyleźć. Znudziło to wkońcu złodziejów, a tłusty gentleman, powracając do domu śmiał się tak, iż mu się kołysał harcap, jakby wahadło wielkiego zegara. Nakoniec, pewnego dnia, gdy się tak toczył najspokojniej, spostrzega pewnego rzezimieszka, znanego mu z widzenia, idącego z małym chłopcem o bardzo wielkiej głowie. „Znów chcą próbować“, pomyślał stary gentleman, „ale nie uda im się!“ Więc zaczyna drwić sobie, wtem mały chłopiec puszcza rękę złodzieja i uderza starego gentlemana w sam środek brzucha tak silnie, iż z bólu omal nie rozpadł się na dwoje. Gentleman poczyna krzyczeć: „Mordercy!“ a złodziej mówi mu do ucha: „Już go mam!“ Zegarek i łańcuch znikły. A co najgorsze, że od tej pory organa trawienia starego gentlemana zostały nadwerężone na cały dalszy ciąg jego życia. To też zapamiętaj to sobie, mój młody żarłoku, i staraj się, byś niebardzo utył“.
Gdy Sam ukończył to moralne opowiadanie, które żywo zajęło pyzatego chłopca, wszyscy troje poszli do kuchni.

Tu już wszyscy byli zgromadzeni, według dorocznego zwyczaju ściśle przestrzeganego od niepamiętnych czasów przez przodków pana Wardle. Gospodarz własnemi rękami zawiesił ogromną gałąź na samym środku sufitu, co było powodem mnóstwa scen, zamieszania i walk[11]. Wśród powszechnego gwaru i tłoku, pan Pickwick, z galanterią,
któraby przyniosła zaszczyt potomkowi samej pani Tollimglower, ujął starą damę za rękę, podprowadził pod mistyczne drzewo i ucałował z wielkiem ugrzecznieniem i uszanowaniem. Stara dama poddała się temu aktowi grzeczności z całą godnością, odpowiadającą tak uroczystemu obrzędowi. Ale młode panny nie było tak głęboko przejęte przesadnem uszanowaniem dla starego zwyczaju, może też wyobrażały sobie, iż smak pocałunku podnosi to, że nie łatwo go otrzymać; krzyczały więc, wyrywały się, kryły się po kątach, groziły i błagały, jednem słowem robiły wszystko, tylko nie uciekały z kuchni, aż do chwili, w której nawet najbardziej przedsiębiorczy gentlemani omal nie zaniechali przedsięwzięcia. Wtedy nagle damy spostrzegły, iż bezużyteczny był dalszy opór i dobrowolnie poddały się operacji. Pan Winkle ucałował młodą czarnooką pannę; pan Snodgrass pannę Emilję. Ubodzy krewni ucałowali wszystkich, nie wyłączając najbrzydszych panien które, w powszechnem zamięszaniu mimowolnie same właziły pod gałąź. Co do Sama, to ten, nie widząc konieczności podsuwania się aż pod mistyczne drzewo, całował Emmę i inne służące w każdym kącie, gdzie tylko mógł je złapać. Pan Wardle stał przy kominku, przypatrując się tej scenie z najżywszem zadowoleniem, pyzaty zaś chłopiec, korzystając ze zręczności, konsumował wszystkie po kolei ciasta, które jedna z bawiących się osób odłożyła sobie na bok.

Nakoniec krzyki ucichły, twarze okrył rumieniec, włosy porozpuszczały się; pan Pickwick uściskawszy starą damę, jak rzekliśmy wyżej, stanął pod gałęzią, z uśmiechem przypatrując się temu, co się dokoła działo. Wtem, młoda, czarnooka panna, poszeptawszy z kilku innemi pannami, rzuciła się ku filozofowi, pochwyciła go obiemi rękami za szyję i serdecznie ucałowała w lewy policzek. Na ten znak tłum młodych panienek otoczył uczonego filantropa i, nim ten miał czas zastanowić się i zmiarkować, o co idzie, od każdej otrzymał pocałunek.
Piękny był to widok: pan Pickwick w środku tej grupy, pociągany to w jedną, to w drugą stronę, całowany w podbródek, w nos w okulary, podczas głośnych i ochoczych śmiechów. Ale wkrótce widok stał się nierównie piękniejszy, gdy pan Pickwick z zawiązanemi chustką oczami, rzucać się począł na ściany, meble i wszelakie sprzęty, zgłębiając z wielkim wdziękiem wszystkie tajemnice ślepej babki, aż do chwili, kiedy złowił jednego z ubogich krewnych. Wtedy zajął się wyłącznie uciekaniem od ślepej babki, co wykonywał ze zwinnością, wywołującą oklaski całego towarzystwa.
Ubodzy krewni łapali mianowicie tych, którym, jak sądzili, tego właśnie się chciało i pozwalali łapać siebie tym, którzy za długo byli ślepą babką.
Gdy miano dosyć ślepej babki, zaczęto wyciągać rodzynki z płonącego ponczu, a gdy dość już popieczono sobie palców, wszyscy usiedli przy tęgim ogniu do sutej wieczerzy i potężnych mis, które były nieco mniejsze od zwykłych szaflików, ale w których gotowane jabłka tak nęcąco i wesoło syczały i tańczyły, że nie podobna było temu się oprzeć.
„Wszystko to“, rzekł pan Pickwick, „jest bardzo miłe“.
„To nasz niezmienny zwyczaj“, odrzekł pan Wardle. „Wszyscy słudzy i robotnicy zasiadają z nami razem do stołu w wigilję Bożego Narodzenia. Tak sobie biesiadujemy wspólnie aż do północy, by powitać przyjście Chrystusowe i spędzamy czas na zabawach i opowiadaniach. Trundle, mój chłopcze! dorzuć no drzewa“.
Miljony iskier buchnęły w kominie, gdy poruszono ognisko a czerwony płomień rozpostarł ciepło i światło po całej kuchni i każdą twarz oświecił wesołym blaskiem.
„No“, powiedział pan Wardle. „Teraz zdałaby się piosenka — chyba sam ją zaśpiewam w braku lepszego śpiewaka!“
„Brawo!“ zawołał pan Pickwick.
„Napełnijcie szklanki!“ powiedział pan Wardle. „Dobre dwie godziny upłyną zanim pozwolę wam zobaczyć dno naczynia przez warstwę tego pięknego płynu! Nalejcie! I — śpiewam!“
To powiedziawszy, wesoły staruszek, bez dalszych wstępów, zaśpiewał sympatycznym, niskim głosem:

Pieśń wigilijna.
„Co mi tam wiosna! Niech jej wiatry budzą
Pęki stokrótek, pierwiosnków, sasanek —
Niechaj je karmi swym zdradliwym deszczem
I niech je mrozi, nim zabłyśnie ranek.
Bo zmienny elf to, czego chce, sam nie wie:
Każdej godziny, każdej chwili inny
W twarz ci się śmieje, by śmiech zmienić w grymas
I swarzyć płatki swej dziatwy niewinnej!

Niech letnie słońce w domu swym się kryje
Nie pójdę za niem do złotej komory!
Niech się zasłania chmurą, ja się śmieję
I drwię — bo co mi złe jego humory!
Dzikie szaleństwo, to jest mu najdroższe,
Spalone żarem i gorączką, dziecię —
A miłość, nazbyt silna, nie trwa długo,
Wy to najlepiej, smutne serca, wiecie.


Noc żniw łagodna, nad którą się pan
Spokojny księżyc, gołębica świata,
Ma dla mnie więcej czaru i uroku
Niż blask południa i płomienie lata.
Ale mię smutkiem każdy liść przejmuje,
Co, zdarty wichrem, szeleści na drodze;
Więc niech mię jesień swem pięknem nie zwodzi;
Ja się z jej czarem nigdy nie pogodzę!

Ja śpiewam krzepkie Boże Narodzenie,
Którego mężne serce wiernie bije.
Napełniam szklankę po brzeg, by radośnie
Wznieść jego zdrowie trzykrotnem: niech żyje!
Więc by się śmiało stare jego serce,
Niech ta biesiada czci go i wesele.
Będziemy jeść i pić dopóki starczy,
I rozstaniemy się — jak przyjaciele.

Jeśli dokucza mrozem, zbyt jest szczere
I prawe, by to ukrywać przed nami.
Nie wstyd na twarzy, nawet najdumniejszej
Zobaczyć znak ten, bo ten znak nie plami.
A więc znów śpiewam, niech głos w pułap bije
A ściany echem powtórzą me pienie:
Zacny staruszek, tak długo czekany,
Król pór — niech żyje Boże Narodzenie!“

Pieśń oklaskiwano głośno — przyjaciele i podwładni to najlepsze audytorjum: ubodzy krewni wpadli w bezgraniczne uniesienie. Znów podrzucono do ognia i znowu krążyć zaczęły szklanki.
„A to ci sypie śnieg!“ powiedział jeden z mężczyzn przyciszonym głosem.
„Śnieg?“ spytał pan Winkle.
„Zimna, paskudna noc, panie!“ odpowiedział przedmówca. „Wiatr dmie po polach i idą takie straszne, białe chmury!“
„Co Jem mówi?“ zapytała stara dama. „Czy się co stało?“
„Nic, nic, matko!“ powiedział pan Wardle. „Powiedział, że jest zadymka i że strasznie zimno. Poznać to po tem, jak huczy w kominie“.
„A!“ powiedziała stara dama. „Pamiętam taką samą zadymkę — wiele lat temu — akurat na pięć lat przed śmiercią twego ojca. Też było Boże Narodzenie. Pamiętam, że ojciec twój opowiadał nam wtedy historję o złych duchach, które porwały starego Gabrjela Grub“.
„Historję o czem?“ zainteresował się pan Pickwick.
„Ach, taka sobie historja o starym grabarzu“, powiedział pan Wardle. „Tutejsi ludzie przypuszczają, że go porwały duchy!“
„Przypuszczają!“ zawołała stara dama. „Czyż podobna temu nie wierzyć?! Przypuszczają! Słyszałeś chyba od dziecka, że go porwały duchy i jeszcze nie wiesz, że tak było?“
„Dobrze, matko, niech będzie, jak chcesz!“ powiedział śmiejąc się pan Wardle. „Porwały go duchy i skończyło się“.
„A nie! Upewniam pana!“ powiedział pan Pickwick. „Muszę się dowiedzieć, jak go porwały, dlaczego i — wogóle wszystko!“
Wardle uśmiechnął się, gdyż wszystkie głowy pochyliły się z ciekawością, poczem, nalawszy szklanki pewną ręką i wzniósłszy zdrowie pana Pickwicka, zaczął:
Ale niech Bóg ma w swojej opiece naszego wydawcę! Jakiś długi rozdział napisaliśmy! Zapomnieliśmy o takiej drobnej restrykcji, jak „rozdziały“ — słowo daję! Musimy więc duchom poświęcić nowy! Dużo miejsca, ale żadnych względów dla duchów, panie i panowie, jeśli łaska!

Rozdział dwudziesty dziewiąty.
Historja o upiorach, które porwały grabarza.

W starej wsi klasztornej, niedaleko stąd, dawno, dawno, temu, tak dawno, że chyba historja ta musi być prawdziwa — bo przecież nasi dziadowie już w nią wierzyli — mieszkał zakrystjan i grabarz w jednej osobie, Gabrjel Grub. Nie jest wcale rzeczą konieczną, by ktoś, dlatego tylko, że jest grabarzem i żyje w otoczeniu pomników śmierci, musiał być melancholikiem i człowiekiem ponurym. Spotyka się między nimi najweselszych ludzi w świecie. Sam miałem kiedyś honor przyjaźnić się z karawaniarzem, który w prywatnem życiu, gdy nie spełniał swoich obowiązków, był wesoły jak szczygieł, śpiewał najżartobliwsze piosenki i jednym haustem potrafił wychylić sporą szklankę czegoś dobrego. Ale Gabrjel Grub, jakby dla zaprzeczenia tym możliwościom, był człowiekiem ponurym i samotnym; zadawalniał się towarzystwem własnem i starej, oplatanej flaszki, którą przechowywał w wielkiej kieszeni swej kapoty. Na każdą zaś wesołą twarz patrzał z trudnym do opisania wyrazem głębokiej pogardy i złośliwości.
„Pewnego dnia wigilijnego, nieco przed zmierzchem, Gabrjel wziął do rąk rydel, zapalił latarkę i udał się na cmentarz. Jutro miał wykończyć grób — a że czuł się tego wieczora jakoś samotnie, przyszło mu na myśl, że może praca go rozerwie. Idąc dobrze znaną sobie drogą, widział przez okna domów zapalone światła w pokojach, ogień trzaskający wesoło i twarze zebrane koło kominka. Widział przygotowania na następny dzień, wdychał apetyczne zapachy, jakie buchały z kuchni. Widok ten gniewem i goryczą napełniał serce Gabrjela Gruba. A kiedy na ulicy pokazała się gromadka dzieci, do których natychmiast przyłączyło się z pół tuzina kędzierzawych główek i cała ta rozbawiona hałastra pobiegła na górę bawić się w zwykłe gry świąteczne, Grub uśmiechnął się ponuro, mocniej ścisnął rydel i przyszła mu na myśl szkarlatyna, odra, grypa, koklusz i wiele jeszcze innych prawdziwych pociech dla serca grabarza.
„W tem miłem usposobieniu szedł dalej. Zgryźliwie odpowiadał na pozdrowienia przechodniów, którzy go od czasu do czasu mijali, wreszcie skręcił w ciemną uliczkę, prowadzącą na cmentarz. Gabrjel oddawna już cieszył się, że będzie szedł tamtędy, była to bowiem ponura, smutna, a więc miła uliczka; mieszkańcy wioski omijali ją, chyba że słońce jasno świeciło. Ogarnęło go zatem wielkie oburzenie, kiedy zobaczył przed sobą ulicznika, wesoło śpiewającego piosenkę! W takiem miejscu! W miejscu, które nazwano ulicą Trumienną już w owych zamierzchłych czasach, kiedy włóczyli się po niej ostrzyżeni do skóry, małpiogłowi mnisi! Gabrjel przyspieszył kroku i natknął się na malca, który biegł szybko, żeby połączyć się ze swymi towarzyszami na głównej ulicy, śpiewał zaś trochę dlatego, by dodać sobie odwagi, a trochę dla wprawy! A śpiewał, ile miał tchu w piersiach! Gabrjel zapędził chłopaczka w róg zaułka i uderzył go pięć czy sześć razy latarnią po głowie — niech się nauczy modulować głos! Malec uciekł, trzymając się za głowę — teraz śpiewał zupełnie z innego tonu! Gabrjel roześmiał się z zadowolenia i wszedł na cmentarz, zamknąwszy za sobą furtkę.
Zdjął kapotę, postawił na ziemi latarnię i wszedł w niedokończony grób, gdzie pracował kilka godzin z całem poświęceniem. Ale mróz ścisnął ziemię i nie łatwo było kopać ją i odrzucać. I, chociaż świecił księżyc, był jednak jakoś dziwnie mały i słabo tylko oświecał grób, na który kościołek rzucał cień. W innych wypadkach przeszkody te zepsułyby humor Gabrjelowi Grub; ale dziś tak był zadowolony z tego, że przeszkodził malcowi śpiewać, że nie martwił się małemi postępami swojej pracy. Skończywszy na tę noc kopanie, spojrzał w grób i mruknął, zbierając swoje narzędzia:


„Wygodne mieszkanie, wygodne mieszkanie:
Sześć stóp zimnej ziemi, gdy życia nie stanie!
Jeden kamień w nogach, drugi kamień w głowach.

Ot, pańska uczta robactwu gotowa!
Trochę trawy w górze, trochę gliny w dole:
Wygodne mieszkanie daje boże pole!“

„Ho! Ho!“ zaśmiał się Gabrjel Grub, siadając na płaskiej płycie grobowej, gdzie najlepiej lubił odpoczywać. Wyciągnął oplataną flaszkę. „Grób w dzień gwiazdki! Grób na gwiazdkę! Gwiazdkowy podarunek! Ho! Ho!“
„Ho! Ho!“ odpowiedział jakiś głos tuż koło niego.
„Gabrjel, trochę zaniepokojony, znieruchomiał — właśnie w chwili, gdy podnosił flaszkę do ust. Obejrzał się. Coś się działo koło najstarszego pomnika. Nie było już cicho i spokojnie, jak zwykle na cmentarzu. W zagłębieniach rzeźby i między kamieniami kościółka błyszczały sople lodowe. Ziemia pokryta była białym całunem — powiedziałbyś, że leżą pod nim zwłoki nieboszczyków. Najmniejszy szmer nie przerywał uroczystej ciszy tego krajobrazu. Zdawało się, że nawet dźwięki zamarzły. Wszędzie panował chłód i cisza.
„To musiało być echo!“ powiedział Gabrjel, podnosząc flaszkę do ust.
„To nie było echo!“ odpowiedział głęboki głos.
„Gabrjel zerwał się i stanął jak przyrośnięty do tego miejsca — ogarnął go lęk i zdumienie. Oczy jego bowiem zatrzymały się na postaci, na której widok krew ścięła mu się w żyłach.
„Na wysokim pomniku grobowym, tuż przy nim, siedziała dziwna, nieziemska postać — Gabrjel poznał natychmiast, że to niemożliwe, by należała do tego świata. Długie, fantastyczne nogi, które z łatwością dosięgnęłyby ziemi, były podkurczone i skrzyżowane w dziwaczny, fantastyczny sposób; żylaste ramiona były obnażone. Ręce spoczywały na kolanach. Przysadzisty tułów okrywała postrzępiona zasłona. Krótka kurtka zwisała na grzbiecie. Kołnierz pocięty był w kawałki, które upiór związał nakształt krawata. Obuwie jakby jeszcze wydłużało jego nogi. Na głowie miał wysoki, jak głowa cukru, kapelusz, ozdobiony jednem jedynem piórem. Kapelusz pokrywała sadź. Duch miał taką minę, jakgdyby było mu na tym kamieniu bardzo wygodnie i siedział na nim z paręset lat. Wysunął koniec języka i śmiał się do Gabrjela Grub tak, jak tylko duch śmiać się potrafi.
„To nie było echo!“ powtórzył duch.
„Gabrjel Grub był jak sparaliżowany, nie mógł nic odpowiedzieć.
„Przyszedłem kopać grób, proszę pana“, bąknął.
„Kto włóczy się po cmentarzu w taką noc?!“ zapytał upiór.
„Gabrjel Grub! Gabrjel Grub!“ zawołał dziki chór głosów, które, zdawało się, wypełniały cmentarz. Gabrjel obejrzał się przerażony i nic nic zobaczył.
„Co masz we flaszce?“ pytał upiór.
„Holenderską wódkę, panie!“ powiedział grabarz, drżąc jeszcze bardziej. Kupił ją bowiem od szmuglerów i przestraszył się, że może ten duch należy do departamentu ceł.
„Kto pija wódkę holenderską, sam jeden, na cmentarzu, w taką noc jak ta?“ zapytał duch.
„Gabrjel Grub! Gabrjel Grub!“ odpowiedziały znowu głosy.
„Duch spojrzał złośliwie na przerażonego grabarza i, podniósłszy głos, zapytał:
„W takim razie, kto jest naszą zdobyczą?“
„Na to pytanie niewidzialny chór odpowiedział tak zgodnie, jak chór śpiewający w kościele przy akompaniamencie organów — chór ten uderzył jak wiatr o uszy grabarza i zamarł w oddali. Ale odpowiedź brzmiała jak poprzednio: „Gabrjel Grub! Gabrjel Grub!“
„Duch uśmiechnął się jeszcze bardziej ponuro i zwrócił się do Gabrjela:
„I cóż ty na to powiesz, Gabrjelu?“
„Grabarz ustami chwytał powietrze.
„I cóż ty o tem myślisz, Gabrjelu?“ ciągnął duch, odrzuciwszy nogi na obie strony pomnika i patrząc na swoja wykrzywione kończyny z takiem zadowoleniem, z jakiem patrzałby na parę eleganckich trzewików na Bond Street.
„To — to bardzo ciekawe — sir...“ odpowiedział grabarz prawie nieżywy ze strachu. „Bardzo ciekawe i bardzo piękne... ale chyba pójdę dokończyć moją robotę, jeżeli pan pozwoli!“
„Robotę?“ zapytał duch. „Jaką znowu robotę?“
„Grób, panie! Kopię grób!“ wybełkotał grabarz.
„A, grób?!“ zawołał duch. „Kto kopie groby w dzień, kiedy wszyscy weselą się i radują?“
„I znów tajemnicze głosy odpowiedziały: „Gabrjel Grub! Gabrjel Grub!“
„Obawiam się, że moi przyjaciele upominają się o ciebie“, powiedział duch, wypychając językiem policzki — a był to niezwykły język! — „Obawiam się, że moi przyjaciele upominają się o ciebie, Gabrjelu!“
„Dopraszam się łaski pana“, jąkał się Gabrjel. „Nie mają chyba prawa do tego... nie znają mię... przecież ci gentlemani nigdy mię na oczy nie widzieli!“
„Owszem!“ odpowiedział duch. „Wszyscy znamy człowieka z ponurą twarzą i złośliwym uśmiechem, który szedł dzisiaj ulicami, rzucając złe spojrzenia na dzieci, i silnie ściskał rydel! Znamy człowieka, który uderzył po głowie malca, bo mu w sercu zazdrościł wesołości, na jaką jego nie stać! Znamy go! Znamy!“
„Tu duch wybuchnął głośnym, dźwięcznym śmiechem, który echo podchwyciło dwudziestokrotnie. Potem potrząsnął nogami, stanął na głowie, albo raczej na czubku swego wysokiego kapelusza, na samym szczycie pomnika; następnie dał szczupaka, upadł u stóp grabarza i usiadł na podkurczonych nogach jak krawiec.
„Ja.. ja.. muszę już odejść, proszę pana“, bełkotał grabarz.
„Odejść?! Gabrjel Grub chce odejść?! Ha, ha, ha!“
„Kiedy duch się zaśmiał, grabarz zauważył wspaniałą iluminację w kościołku — jakgdyby cały kościołek stanął w płomieniach. Po chwili światło zgasło, organy zagrały uroczyście i na cmentarzu zjawiły się gromady duchów, zupełnie podobne do pierwszego, które zaczęły natychmiast grać w „żabkę“ za pomnikami. Nie zatrzymywały się ani na chwilę, skakały przez najwyższe, z cudowną wprost zręcznością. Pierwszy duch okazał się znakomitym skoczkiem — nikt nie mógł się z nim równać! Pomimo, że drżał ze strachu, grabarz nie mógł nie zauważyć, że kiedy inni zadawalniali się zwykłemi grobowcami, pierwszy wybierał specjalnie wielkie grobowce familijne, otoczone żelazną balustradą, a skakał przez nie z taką łatwością, jakby to były zwykłe kamienie milowe.
„Gra doszła do największego natężenia. Organy grały coraz szybciej. Duchy skakały coraz częściej. Potrącały się, fikały kozły na ziemi, odbijały się od kamieni grobowych, jak piłki. Grabarz czuł, że w głowie mu się miesza od tych skoków, że nogi pod nim drżą, gdy patrzy na migające przed nim duchy. Nagle — król upiorów porwał go za kołnierz i zapadł się z nim pod ziemię.
„Kiedy Gabrjel Grub złapał wreszcie oddech (od szybkiej jazdy wdół aż go zatchnęło), znalazł się w obszernej pieczarze, którą wypełniały tłumy duchów, wstrętnych i ponurych. Na samym środku pieczary, na wzniesieniu, siedział jego przyjaciel z cmentarza: obok niego stał Gabrjel Grub, znieruchomiały ze strachu.
„Zimna noc“, powiedział król upiorów, „bardzo zimna! Szklaneczkę czegoś ciepłego! Żywo!“
„Na ten rozkaz pół tuzina mniejszych upiorów, z wiecznym uśmiechem na twarzach (Gabrjel Grub przypuszczał, że to dworacy), szybko zniknęło i wróciło za chwilę, niosąc kielich płynnego ognia. Podano go królowi.
„Aha!“ zawołał upiór, który miał przezroczyste policzki i gardło, poczem natychmiast przełknął płomienny napój.
„Ciepły, niema co mówić! Poczęstować tem samem pana Grub!“
„Nadaremnie biedny grabarz wymawiał się, że nigdy nie pije nic ciepłego w nocy — jeden upiór trzymał go, drugi lał mu płynny ogień w gardło. Całe towarzystwo pokładało się ze śmiechu, gdy grabarz krztusił się, kaszlał i ocierał łzy, które obficie spływały mu z oczu, gdy wychylił palący napój.
„A teraz“, powiedział król upiorów, z fantazją pakując grabarzowi koniec swego wysokiego kapelusza w oko, czem mu sprawił niewymowny ból, „teraz pokażcie temu panu parę ilustracyj do nieszczęść i smutków — z tych, co to mamy na składzie!“
„Zaledwie upiór powiedział to, wielka chmura, zasłaniająca głąb pieczary, usunęła się i ukazała w oddali małe, ale czyste i schludne mieszkanko. Gromadka dzieci bawiła się koło ognia, czepiała się sukni matki i skakała po krzesłach. Matka wstała i rozsunęła firanki, jakgdyby wypatrywała kogoś. Skromna wieczerza stała na stole. Koło kominka postawiono fotel. Zastukano do drzwi: matka otworzyła a dzieci, klaszcząc w ręce, otoczyły ojca. Był zmoczony i zziębnięty, strząsnął śnieg z płaszcza, zaczął się rozbierać. Kiedy zasiadł przy kominku, dzieci otoczyły go kołem, matka przysunęła sobie krzesło — mieli miny szczęśliwe i zadowolone.
„Ale nagle obraz zmienił się — prawie niepostrzeżenie. Oto mała sypialnia, w której umiera najładniejsze i najmłodsze dzieciątko. Rumieńce ustąpiły z jego policzków, a blask z oczów. A kiedy grabarz spojrzał na nie z życzliwością — rzecz nieznana mu dotychczas — dziecko umarło. Braciszkowie i siostrzyczki obstąpili łóżeczko i ujęli małe rączki — zimne i sztywne. Odskoczyli ze strachem! Ze zgrozą patrzyli w drobną twarzyczkę! Bo chociaż spokojna była i piękna, wiedzieli, że dziecko nie żyje i że patrzy na nie teraz z nieba, jak aniołek, i błogosławi je...
„Znów chmura zasłoniła obraz i znów nastąpiła zmiana. Ojciec i matka byli już starzy i bezsilni... a gromadka otaczająca ich zmniejszyła się prawie o połowę. Ale zadowolenie i radość widać było na każdej twarzy i we wszystkich oczach, gdy zebrani koło kominka wspominali dawne czasy i przeszłość. Powoli, stopniowo zapadł w grób ojciec a wkrótce ta, która dzieliła z nim wszystkie troski l zmartwienia, poszła za nim. Nieliczna gromadka, która ich przeżyła, klęczy przy grobie i zrasza łzami trawę. Potem wszyscy rozchodzą się — smutni i przygnębieni, ale bez rozpaczy, bez lamentów, gdyż wiedzą, że się kiedyś spotkają. I znów żyją jak inni... wesołość i pogoda wróciły. Chmura zakryła obraz przed wzrokiem grabarza.
„No, i cóż ty na to?!“ zapytał upiór, zwracając swoją szeroką twarz do Gabrjela.
„Gabrjel mruknął coś w tym rodzaju, że to bardzo ładne i zaraz się tego zawstydził, bo upiór utkwił w nim swoje złe oczy.
„Ty nikczemniku!“ zawołał upiór tonem najwyższej pogardy. „Ty nikczemniku!“ Widocznie miał ochotę dorzucić coś więcej, ale oburzenie odjęło mu mowę, więc podniósłszy nad głową jedną ze swoich giętkich nóg, wymierzył Gabrjelowi Grub potężnego kopniaka. Natychmiast wszystkie upiory, jak na zawołanie, zebrały się dokoła nieszczęśliwego grabarza i tu, na ziemi, zaczęły go bić bez litości, zgodnie z obyczajami dworaków, którzy biją, gdy Jego Królewska Mość bije i głaszczą, gdy Jego Królewska Mość głaszcze.
„Jeszcze mu pokazać!“ zawołał upiór.
„Na ten rozkaz chmura rozstąpiła się i ukazał się żyzny i wspaniały krajobraz — do dziś dnia można go oglądać, gdyż jest to miejsce odległe o pół mili od tej klasztornej wioski. Słońce świeciło na błękitnem niebie, woda błyszczała w jego promieniach, drzewa zdawały się zieleńsze, kwiaty weselsze w tym łagodnym blasku. Woda szumiała radośnie, liście drzew szeptały tajemniczo, ptaki śpiewały na gałęziach, a skowronek gdzieś wysoko obwieszczał, że świt się zbliża. Tak, świtało. Wesoły, jasny świt letni. Każdy najmniejszy listek, najdrobniejsze źdźbło trawy czuło, że wstępuje w nie życie. Mrówka wyruszyła w swoją codzienną wędrówkę. Motyle unosiły się i igrały w słońcu. Miljardy owadów rozpościerały swoje przezroczyste skrzydełka i rozkoszowały się krótkiem szczęściem. Ludzie ruszali się raźniej, podnieceni urokiem tej sceny. Wszystko tchnęło pięknem i radością.
„Ty nikczemniku!“ zawołał król upiorów z większą pogardą niż poprzednio. Tu znów kopnął go nogą. I znów dworacy upiora poszli za jego przykładem.
„Kilkakrotnie chmura podnosiła się i opadała i wiele nauczył się w ten sposób Gabrjel Grub; chociaż ramiona bolały go od kopnięć upiorów, patrzał z zainteresowaniem, którego nic nie było w stanie zmniejszyć. Widział, jak ludzie, którzy ciężko pracowali i zdobywali kawałek chleba w pocie czoła weseli byli i szczęśliwi. I że nawet najgłupszy człowiek uznać musi, iż słodkie oblicze natury jest nigdy niewysychającem źródłem radości i wesela. Widział ludzi, których w dzieciństwie wychowywano starannie, jak z radością znosili niedostatek, jak wyżsi byli ponad cierpienia, pod których brzemieniem inni byliby się ugięli, ponieważ mieli w swoich duszach źródła szczęścia, spokoju i zadowolenia. Widział niewiasty, najdelikatniejsze i najtkliwsze ze stworzeń boskich, jak przezwyciężały smutki, przeciwności i klęski, — ponieważ miały we własnych sercach źródła miłości i poświęcenia. I widział ludzi takich, jak on sam, których irytuje i gniewa wesołość i szczęście innych, ludzi, którzy są jak chwasty ziemi. I przeciwstawiając wszystko, co jest dobrego na ziemi, całemu złu, doszedł do przekonania, że pomimo wszystko dobrą i pożyteczną rzeczą jest ten nasz świat! W tej samej chwili, kiedy tylko sformułował to zdanie, chmura, która zasłoniła ostatni obraz, spadła mu nagle na mózg i Gabrjela Gruba ogarnęło zmęczenie. Jeden po drugim znikały mu duchy z przed oczu i wkońcu stary zasnął.
„Dzień wstał. Gabrjel Grub zbudził się. Leżał jak długi na płycie cmentarnej, obok pusta butelka, przy niej kapota, latarnia i rydel — wszystko tak, jak rzucił poprzedniego wieczora. Pomnik, na którym zobaczył pierwszego upiora, wznosił się nad nim, a grób, nad którym pracował wczoraj, nie był jeszcze skończony. Z początku zaczął wątpić w realność swoich widzeń, ale ostry ból w ramieniu, kiedy próbował wstać, mówił wyraźnie, że kopano go rzeczywiście. Rozejrzał się dokoła, szukając na śniegu śladów nóg upiorów, ale potem przyszło mu na myśl, że były to przecież duchy i nie mogły pozostawić po sobie śladów. Wstał więc o ile mu na to pozwalał ból w ramieniu, strzepnął sadź z kapoty i spojrzał na wioskę.
„Ale był już innym człowiekiem. Nie mógł myśleć spokojnie, że ma wrócić tam, gdzie go wyśmieją lub zwątpią w jego nawrócenie. Wahał się kilka chwil. A potem zawrócił i poszedł przed siebie, gdzieindziej pracować na kawałek chleba.
„Butelkę, rydel i latarnię znaleziono na cmentarzu. Dużo mówiono o tem, jaki los spotkał grabarza, ale wkrótce zgodzono się, że go porwały upiory. Niedługo też czekano; znalazł się wiarogodny świadek, kobieta, która wyraźnie widziała, jak pędził na karym koniu, ślepym na jedno oko, z lwią grzywą i niedźwiedzim ogonem. Wkońcu święcie w to uwierzono. A nowy grabarz pokazywał nawet ciekawym spory kawałek żelaznej chorągiewki, którą upiorny rumak odłupał uderzeniem kopyta, unosząc Gabrjela w powietrze, a którą to relikwię nowy grabarz znalazł w dwa lata później na cmentarzu.
„Na nieszczęście, historjom tym zaprzeczył poniekąd fakt, że coś w dziesięć lat później zjawił się Gabrjel Grub we własnej osobie. Był to stary, schorowany, zgarbiony człowiek. Opowiedział swoją historję proboszczowi i wójtowi. Z biegiem czasu uznano ją za dokument historyczny i w tej formie przetrwała do naszych czasów. Ci, którzy wierzyli w rumaka i chorągiewkę, raz zawiódłszy się, nie łatwo uwierzyli w drugą wersję; robili więc domyślne miny, wzruszali ramionami i szeptali, że Gabrjel wypił trochę zadużo holenderskiej wódki a potem upadł na płytę grobową, jego zaś opowiadanie o tem, co widział w pieczarze upiorów, tłumaczyli w ten sposób, że zwiedził kawał świata i zmądrzał. Zdanie to, które swego czasu miało wielu zwolenników, wkońcu poszło w zapomnienie. — Ale mniejsza o to! Ponieważ Gabrjel Grub do końca życia cierpiał na reumatyzm, z historji tej wyciągamy taki morał (jeżeli nie stać nas na coś jeszcze mądrzejszego): jeżeli człowiek jest odludkiem i w samotności upija się w dzień Bożego Narodzenia, niech upiory nie mają nad nim litości, albo niech dadzą mu taką nauczkę, jaką dały Gabrjelowi Grub w pieczarze!“


KONIEC TOMU DRUGIEGO.



Rozdział trzydziesty.
Jak pickwickiści zaznajomili się z dwoma młodymi ludźmi należącymi do profesji wyzwolonej, jak swawolili na lodzie i jak skończyła się ich pierwsza wizyta.

„No cóż, Samie, czy wciąż jest tak zimno?“ zapytał pan Pickwick swego ulubionego służącego, gdy ten w dzień Bożego Narodzenia przyniósł mu rano potrzebną do toalety gorącą wodę.
„Woda w kadzi przybrała prawdziwą maskę lodową“.
„Mroźno, Samie“, zauważył pan Pickwick.
„Piękny czas dla tych, co mają ciepłe ubranie, jak mówił biały niedźwiedź, ślizgając się na łyżwach“.
„Za kwadrans zejdę“, rzeki pan Pickwick, zdejmując szlafmycę.
„Bardzo dobrze, panie. Na dole znajdzie pan dwóch rzezignatów“.
„Dwóch — co?“ zawołał pan Pickwick, podnosząc się na łóżku.
„Dwóch rzezignatów“, rzekł Sam.
„Co to jest: rzezignatów?“ zapytał pan Pickwick, nie zupełnie pewny, czy to jakaś żywa istota, czy też coś do jedzenia.
„Co? Pan nie wie, co to są rzezignaty“ zapytał Weller. „Myślałem, że wszyscy wiedzą, iż każdy chirurg jest rzezignatem“.
„Ach, tak! A więc dwóch chirurgów?“ rzekł z uśmiechem pan Pickwick.
„Tak, panie“, odparł Sam. „ Ale ci na dole to jeszcze niezupełnie skończone rzezignaty, ale dopiero chirurgi w zarodku“.
„Chcesz, zapewne, powiedzieć: studenci medycyny?“
Sam potwierdzająco kiwnął głową.
„Bardzo mię to cieszy“, rzekł pan Pickwick. „Tacy młodzi ludzie mają już zdania wyrobione dzięki obserwacjom i rozważaniom, smak wyrobiony przez studja, bardzo będę rad gdy ich poznam“.
„Palą cygara przed kominkiem w kuchni“, rzekł Sam.
„A!“ zawołał pan Pickwick, zacierając ręce, „to właśnie lubię; nadmiar żywotności i towarzyskości“.
„Jeden z nich“, mówił dalej Sam, nie zwracając uwagi na wyrazy filozofa, „jeden położył nogi na stole i ostro popija wódkę; drugi, ten w okularach, jak się zdaje amator mięczaków, postawił sobie między nogami baryłkę ostryg, które otwiera z szybkością parowej maszyny, połyka równie prędko, a skorupami ciska na naszego hipopotama, śpiącego w kącie“.
„Ekscentryczność geniuszu! Samie... możesz odejść“.
Sam odszedł; po kwadransie pan Pickwick zeszedł na śniadanie.
„Otóż i on!“ zawołał stary Wardle. „Pickwick! Przedstawiam ci brata panny Allen, pana Benjamina Allen. My nazywamy go po prostu Ben, i ty możesz go tak nazywać, jeżeli chcesz. Ten gentleman, to przyjaciel jego, pan...“
„Pan Bob Sawyer“, rzekł Benjamin Allen, poczem panowie Bob Sawyer i Benjamin Allen wybuchnęli śmiechem.
Pan Pickwick ukłonił się panu Bobowi Sawyer, pan Bob Sawyer ukłoni się panu Pickwickowi, następnie Ben i jego przyjaciel zajęli się gorliwie jedzeniem, co dało filozofowi możność przypatrzenia się obydwu bliżej.
Pan Benjamin Allen był to młodzieniec silnie zbudowany, krępy, o gęstych czarnych i krótko ostrzyżonych włosach, twarzy białej i nieproporcjonalnie długiej. Prócz tego zdobiła go para okularów i biała chustka na szyi. Poniżej czarnego fraka, zapiętego na wszystkie guziki, posiadał zwykłą ilość nóg w spodniach popielatego koloru, zakończonych parą butów, niezbyt starannie wyczyszczonych. Chociaż rękawy fraka były bardzo krótkie, nie było jednak widać ani śladu mankietów, a chociaż szyję miał dość długą, nie pozwolił na skrócenie jej zapomocą kołnierzyka, wskutek czego niepodobna było dojrzeć najmniejszego śladu tej części garderoby. W całości ubiór jego był mocno zużyty i rozpościerał dokoła zapach tanich cygar.
Pan Bob Sawyer, okryty niebieskiem ubraniem, coś jakby surdutem i jakby paltotem, szerokiemi szkockiemi spodniami i kamizelą z wyłogami, miał minę mieszczańsko-pretensjonalną i ruchy fanfarońskie, właściwe młodym gentlemanom, we dnie palącym cygara na ulicy, a w nocy wyśpiewującym i hałasującym tamże, nazywającym po imieniu garsonów hotelowych i wykonywującym rozmaite inne tym podobne żartobliwe czynności. Miał grubą laskę z wielką gałką, wystrzegał się rękawiczek i wogóle podobny był do Robinsona Kruzoe.
Takie to dwie znakomitości przedstawiono panu Pickwickowi rano w dzień Bożego Narodzenia, przy śniadaniu.
„Śliczny poranek, panowie“, zawołał filozof.
Pan Bob Sawyer lekko kiwnął głową i zażądał od Allena musztardy.
„Panowie przybyli zdaleka?“ zapytał znów pan Pickwick.
„Z oberży pod „Błękitnym Lwem“, odrzekł krótko pan Allen. „Bylibyśmy tu jeszcze wczoraj wieczorem, ale wódka pod „Błękitnym Lwem“ jest zanadto dobra, by móc się z nią tak prędko rozstać; prawda Bob?“
„O tak“, odrzekł zapytany; „cygara i wieprzowe kotlety także“.
I dwaj przyjaciele energicznie zaatakowali śniadanie, jak gdyby przypomnienie wczorajszej wieczerzy dodało im nowego apetytu.
„Pałaszuj, Bob“, rzekł Allen w sposób zachęcający.
„Chętnie“, odparł Bob Sawyer i uczynił to natychmiast, by zaspokoić życzenie przyjaciela.
„Niema to jak sekcja; strasznie zaostrza apetyt!“ wykrzyknął Bob Sawyer, spoglądając po stole.
Pan Pickwick drgnął lekko.
„A propos, Bob?“ zapytał Ben Allen, biorąc na talerz pół kapłona, „czyś już skończył tę nogę?“
„Prawie skończyłem; ale była bardzo żylasta, jak na nogę dziecka“.
„Tak?“ rzekł obojętnie Allen.
„Tak“, odpowiedział Bob z pełną gębą.
„Ja zapisałem się na łopatkę“, zaczął znowu Allen; „rozdzieliliśmy całego trupa pomiędzy siebie; tylko na głowę niema amatora. Może ty ją weźmiesz?“
„Dziękuję“, odrzekł Bob; „zawiele kłopotu“.
„Ba!“
„Co nie, to nie; mózg, to jeszcze... Ale cała głowa!“
„Ts, panowie“, rzekł pan Pickwick, „słyszę, że damy nadchodzą“.
I rzeczywiście, w tej chwili damy powróciły z rannej przechadzki w towarzystwie panów Snodgrassa, Winkle i Tupmana.
„Ben? Jesteś tu?“ zawołała Arabella, tonem, w którym było więcej zdziwienia niż radości.
„Jutro zabieram cię do domu, Arabello“, rzekł brat.
Pan Winkle zbladł.
„Czy nie widzisz Boba Sawyera?“ mówił dalej student tonem wymówki do siostry.
Arabella uprzejmie podała rękę, a gdy pan Sawyer ściskał ją w sposób bardzo widoczny, pan Winkle uczuł w swem sercu spazm nienawiści.
„Kochany Ben“, zaczęła znowu Arabella, rumieniąc się, „czy... czy przedstawiono cię panu Winkle?“
„Nie, ale bardzo się będę cieszył, gdy się to stanie“, odpowiedział Ben z powagą, poczem ozięble ukłonił się panu Winkle.
Przybycie dwóch nowych osób oraz wynikłe stąd przykre położenie Arabelli i pana Winkle wywarłoby pewno niemiły wpływ na towarzystwo, gdyby uprzejmość pana Pickwicka i dobry humor gospodarza nie rozwinęły były jednocześnie wszystkich swych czarów. Pan Winkle powoli wkradł się w łaskę pana Benjamina Allena i nawet nawiązał przyjacielską rozmowę z panem Bobem Sawyer, który dzięki wódce, śniadaniu i pogawędce, znajdował się w nadzwyczaj żartobliwem usposobieniu. Z wielką werwą opowiadał, jak pewnemu staremu gentlemanowi wyciął narost na głowie, ilustrując tę miłą anegdotę zapomocą noża do ostryg i bochenka chleba, ku wielkiemu zbudowaniu całego towarzystwa. Potem wszyscy udali się do kościoła, gdzie pan Ben Allen natychmiast usnął, zaś pan Bob usiłował oderwać myśli od rzeczy ziemskich, wycinając na ławce swoje nazwisko wielkiemi na cztery cale literami.
„No“, powiedział pan Wardle po treściwem śniadaniu, w którem mocne piwo i wiśniówka odegrały najważniejszą rolę; „co powiedzielibyście o godzince ślizgawki? Mamy dość wolnego czasu!“
„Bajecznie!“ zawołał Benjamin Allen.
„Pysznie!“ dodał Bob Sawyer.
„Pan się ślizga, oczywiście, panie Winkle?“ zapytał pan Wardle.
„Tak, o tak!“ powiedział pan Winkle. „Ale wyszedłem z wprawy“.
„Och, proszę, niech się pan ślizga!“ prosiła panna Arabella. „Tak lubię patrzeć na łyżwiarzy!“
„To takie ładne!“ dodała druga panna.
Trzecia powiedziała, że to eleganckie, a czwarta, że jest w tem coś łabędziego...
„Ślizgałbym się z przyjemnością“, powiedział pan Winkle, „ale nie mam łyżew“.
Przeszkodę tę natychmiast usunięto: Trundle miał dwie pary łyżew, a pyzaty chłopiec oznajmił, że pełno ich jest na górze. Pan Winkle powiedział na to, że jest zachwycony, ale wyglądał bardzo nieswojo.
Pan Wardle zaprowadził gości nad potężną taflę lodu. Kiedy Sam i pyzaty chłopiec zmietli śnieg, który napadał w ciągu nocy, pan Bob Sawyer przypiął łyżwy ze zręcznością, która panu Winkle wydała się czemś cudownem, poczem lewą nogą zaczął kreślić koła, potem ósemki, nie odpoczywając ani chwili, wreszcie wypisywać na lodzie rozmaite esy floresy i pokazywać wiele innych równie zdumiewających sztuk — ku wielkiemu zadowoleniu pana Pickwicka, pana Tupmana i dam. Zadowolenie to doszło zenitu, kiedy stary pan Wardle, z tymże panem Bobem Sawyerem, a w asyście Benjamina Allena, wykonali jakąś mistyczną ewolucję, którą nazwali „tańcem szkockim“.
Tymczasem pan Winkle, z twarzą i rękoma czerwonemi od zimna, usiłował przymocować sobie łyżwy szpicem ku tyłowi i zapomocą bardzo skomplikowanych węzłów. Pomagał mu w tem pan Snodgrass, znający się na łyżwach tyle, co Hindus. Wreszcie przy pomocy Sama nieszczęsne łyżwy zostały jakoś przymocowane i przypięte, a pan Winkle postawiony na nogi.
„Teraz“, rzekł Sam, „niech im pan pokaże, co umiemy“.
„Czekajno, czekaj!“ wołał pan Winkle, drżąc gwałtownie i chwytając Sama za rękę z energją topielca. „Jak tu ślisko!“
„To tak prawie zawsze na lodzie. Niech się pan trzyma!“ odparł Sam.
Ostatnie to wezwanie Sama spowodowane było nagłym ruchem łyżwiarza, który jakby chciał obie nogi podnieść razem do góry i rozbić lód tyłem swej głowy.
„Jakieś... jakieś niebardzo pewne łyżwy, Samie“, rzekł pan Winkle, chwiejąc się.
„Sądziłbym, że to raczej gentleman przywiązany do nich, nie bardzo jest pewny siebie“.
„No, cóż, Winkle!“ wołał pan Pickwick, nie wiedząc, co się dzieje, „zaczynaj! Damy się niecierpliwią“.
„Zaraz, zaraz“, odrzekł młody człowiek, z uśmiechem, na który przykro było patrzeć.
„Już zaczyna!“ rzekł Sam, usiłując uwolnić się od pana Winkle.
„Zaczekajno, Samie“, szepnął pan Winkle, chwytając się swej podpory, jak bluszcz dębu. „Przypominam sobie, że mam w domu dwa ubrania, których nie używam; dam je tobie, Samie“.
„Dziękuję panu“.
„Nie uchylaj kapelusza“, rzekł żywo pan Winkle; „nie puszczaj mnie... Dziś rano chciałem ci dać pięć szyllingów na kolendę, dam ci je po obiedzie, Samie“.
„Bardzo pan łaskaw“.
„Tylko trzymaj mnie, Samie. Tak!... Nie tak prędko, Samie, nie tak prędko!“
Pan Winkle, pochylony naprzód, zgięty we dwoje i podtrzymywany przez Sama, sunął się po lodzie w sposób bardzo oryginalny, gdy wtem pan Pickwick, z drugiego końca stawu zawołał najniewinniej:
„Sam!“
„Jestem, panie!“
„Chodź tu, potrzebuję ciebie“.
„Puść mnie pan! Czy słyszy pan, że mnie mój gentleman woła! Puśćże mnie pan!“
To mówiąc, Sam wyrwał się z objęć pana Winkle, nadawszy mu przytem wielką szybkość. Nieszczęśliwy pan Winkle wpadł pomiędzy innych łyżwiarzy i to w chwili, gdy pan Bob Sawyer wykonywał figurę niezrównanej piękności, potrącił go i obaj upadli na lód. Nadbiegł pan Pickwick. Bob Sawyer stał już na nogach, ale pan Winkle zanadto był przezorny, by uczynić to samo. Siedział na lodzie, siląc się na uśmiech, podczas gdy każdy rys jego twarzy zdradzał najgłębsze przerażenie.
„Czy pan nie ranny?“ zapytał niespokojnie Ben Allen...
„Niebardzo“, odrzekł pan Winkle, rozcierając sobie grzbiet.
„Może panu krew puścić?“ zapytał wspaniałomyślny Ben.
„Nie, nie, dziękuję!“ odrzekł roztrzęsiony pickwickista.
„Co pan powie na to, panie Pickwick?“ zapytał Bob Sawyer.
Filozof był oburzony. Skinął na Sama i zawołał:
„Zdejm mu łyżwy“.
„Zdjąć łyżwy! Ależ dopiero zacząłem!“ odezwał się pan Winkle.
„Zdejm mu łyżwy!“ powtórzył pan Pickwick z mocą.
Sam w milczeniu wykonał rozkaz.
„Podnieś go“, rzekł pan Pickwick.
Podniesiono pana Winkle.
Pan Pickwick odszedł kilka kroków i skinieniem zawezwawszy do siebie młodego swego przyjaciela, ostro spojrzał mu w oczy, poczem powiedział cicho, ale dobitnie:
„Pan jesteś blagier!“
„Co?“ zapytał pan Winkle z drżeniem.
„Blagier, panie. Powiem nawet więcej, pan jesteś kłamca“.
To powiedziawszy, filozof odwrócił się z pogardą i poszedł ku reszcie towarzystwa.
Tymczasem, w innej stronie stawu, Sam wraz z pyzatym chłopcem urządzili sobie także ślizgawkę i wykonywali tam wprost mistrzowskie ewolucje. Sam upodobał sobie nadewszystko ten rodzaj ślizgawki, który nazywa się „pukanką“. Polega on na tem, że jedzie się po lodzie jedną nogą, a drugą od czasu do czasu odbija się dwukrotnie. Ślizgawka była dobra a ruch wydał się panu Pickwickowi, który przemarzł, czemś bardzo pożądanem.
„Sądząc z pozorów, doskonałe to ćwiczenie, by się rozgrzać“, rzekł do pana Wardle, który wskutek nieustannych wysiłków ekwilibrystyczno-ślizgawkowych nie mógł już oddychać.
„A tak“, rzekł pan Wardle. „Czyś się pan kiedy ślizgał?“
„Kiedyś w rynsztoku, kiedy byłem jeszcze dzieckiem“.
„Spróbuj teraz!“ rzekł Wardle.
„Już ze trzydzieści lat nie ślizgałem się!“
„Co to znaczy?! Furda!“ powiedział pan Wardle z energją, która charakteryzowała wszystkie jego poczynania. „Dotrzymam panu towarzystwa!“ i poczciwy staruszek pobiegł po lodzie z szybkością, dorównywującą szybkości Sama Wellera, a o wiele przewyższającą szybkość pyzatego chłopca.
Pan Pickwick spojrzał na niego uważnie, zamyślił się, zdjął rękawiczki i włożył je do kapelusza. Poślizgnął się trzy czy cztery razy, zatrzymał się, znów spróbował, wreszcie zaczął się ślizgać z powagą, okropnie rozstawiając nogi. Grzmot oklasków towarzyszył tej próbie.
„Gęsiego, proszę pana!“ zawołał Sam.
Całe towarzystwo wzięło udział w tej zabawie: najpierw pan Wardle, potem pan Pickwick, potem Sam, potem pan Winkle, potem pan Sawyer, potem pyzaty chłopiec, a wreszcie pan Snodgrass, biegli jeden za drugim, a wkładali w to tyle zapału, jak gdyby całe ich życie zależało od tej imprezy.
Było to widowisko nader interesujące, gdy patrzało się na pana Pickwicka, biorącego udział w całej tej cerenonji, śledziło tortury niepokoju, z jakim spoglądał na osobę ślizgającą się za nim, czy czasem nie wpadnie na niego, współczuło naszemu filozofowi w miarę, jak zanikały jego siły, a pan Pickwick coraz częściej spoglądał na punkt, z którego ekspedycja wyruszyła, gdy się chwytało swawolny uśmiech, który zakwitał na obliczu pana Pickwicka, kiedy obliczał przebytą przestrzeń, z zapałem doganiając biegnącego przed nim. Bronzowe jego kamasze migały wesoło po śniegu, a oczy z za okularów jaśniały weselem i pogodą. A gdy pan Pickwick wywrócił się (co się zdarzało w stosunku jednego do trzech), co za miły widok — pan Pickwick, zbierający z uroczym uśmiechem rękawiczki, kapelusz, chustkę. Potem znów zajmował w kolejce swe miejsce z zapałem, którego nic nie było w stanie ostudzić.
Zabawa doszła do szczytu, ślizgano się coraz szybciej, śmiano coraz głośniej, gdy wtem usłyszano okropny trzask. Wszyscy rzucają się do brzegu, damy krzyczą, pan Tupman wrzeszczy. Ogromny kawał lodu znika. Woda bulgocze nad nim, kapelusz, rękawiczki i chustka pana Pickwicka wypływają na powierzchnię. Tyle tylko zostało z wielkiego człowieka!!!
Przestrach i rozpacz wyryły się na wszystkich twarzach. Mężczyźni zbledli, kobietom źle się zrobiło. Pan Snodgrass i pan Winkle chwycili się konwulsyjnie za ręce, przerażonym wzrokiem spoglądając na miejsce, gdzie znikł ich mistrz; a tymczasem pan Tupman, powodowany chęcią udzielenia skutecznej pomocy swemu przyjacielowi, popędził polem jak szalony, krzycząc na cały głos: „Pali się!“
Pan Wardle i Snodgrass podeszli ostrożnie do otworu. Pan Bob Sawyer i Ben Allen naradzali się, czy nie należałoby puścić krew całemu towarzystwu, gdy barki i głowa wynurzyły się z pod wody i ukazały obecnym rysy i okulary pana Pickwicka.
„Tylko chwilkę trzymaj się pan nad wodą! Tylko chwilkę!“ krzyczał pan Snodgrass.
„Tak! Tak!“ dodał pan Winkle, głęboko wzruszony. „Zaklinam pana, trzymaj się nad wodą! Zrób to dla mnie!“
Zaklęcie to było zbytecznem, gdyż, według wszelkiego prawdopodobieństwa, pan Pickwick zrobiłby to i dla samego siebie.
„Czy czujesz pod sobą dno?“ zapytał pan Wardle.
„Czuję“, odrzekł filozof, głęboko oddychając; „upadłem na wznak i nie mogłem od razu stanąć na nogi“.
O prawdzie tego twierdzenia przekonywał gliniany kirys, okrywający widzialną część grzbietu pana Pickwicka. A gdy wkrótce pyzaty chłopiec przypomniał sobie, iż staw w żadnem miejscu nie ma więcej nad cztery stopy głębokości, dokonano cudów odwagi, by wydobyć zabłoconego filozofa. Wśród obryzgiwania się błotem i trzasku lodu dokonano wreszcie tego, że wydobyto pana Pickwicka z tej niewygodnej pozycji, aż wreszcie stanął znów na stałym lądzie.
„Ach Boże! On umrze z przeziębienia!“ zawołała panna Emilja.
„Obwiń się pan moim szalem, kochany panie!“ dodała panna Arabella.
„To będzie najlepiej!“ zauważył pan Wardle; „potem biegnij do domu co masz sił i natychmiast pakuj się do łóżka“.
Tuzin szalów podano bezzwłocznie panu Pickwickowi, który obwinąwszy się w trzy czy cztery najcieplejsze, popędził w towarzystwie Sama co tchu do domu, przedstawiając po drodze szczególny okaz człowieka w wieku dojrzałym, zabłoconego, z odkrytą głową, w szalu kobiecym na ramionach, robiącego bez żadnego widocznego powodu sześć mil na godzinę. Ale w wypadku tak ważnym pan Pickwick nie dbał o pozory. Wkrótce dopadł do bramy Manor-Farm, gdzie już pan Tupman, który przybył tu przed pięcioma minutami i starą damę przyprawił o bicie serca, gdyż poczciwa ta staruszka wskutek swej głuchoty zrozumiała, iż pali się w kominie — nieszczęście, które malowała sobie w najjaskrawszych barwach, ilekroć ktoś z otoczenia okazywał niepokój.
Nie tracąc ani chwili, pan Pickwick położył się w ciepłem łóżku. Sam rozniecił w kominie ogromny ogień i przyniósł obiad. Wkrótce potem wniesiono wazę ponczu dla uczczenia szczęśliwego wyratowania filozofa. Stary Wardle nie pozwolił mu wstać z łóżka, które uznano za krzesło, i pan Pickwick został jednogłośnie obrany prezydentem zgromadzenia... Potem przyniesiono drugą i trzecią wazę, tak, że nazajutrz rano prezydent, przebudziwszy się, nie czuł w sobie najmniejszego symptomu reumatyzmu, co dowodzi, jak trafnie zauważył pan Bob Sawyer, że w podobnych wypadkach niema nic lepszego nad gorący poncz, i że jeżeli nie sprawia on czasami pożądanego skutku, to tylko dlatego, że pacjent wpada w bardzo pospolity błąd i używa go za mało.
Na drugi dzień wesołe towarzystwo rozjechało się. W młodości nie bierze się tego zbyt poważnie, ale tem boleśniejsze są rozstania w późniejszem życiu. Śmierć, egoizm i zmienne koleje losu rozrzucają codzień po świecie niejedno szczęśliwe zebranie, a chłopcy i dziewczęta nie spotykają się już więcej. Nie chcemy przez to powiedzieć, że i w tym wypadku było tak samo, chcemy tylko uświadomić czytelnika, że poszczególni członkowie towarzystwa rozproszyli się po swych mieszkaniach; pan Pickwick i jego przyjaciele znów wsiedli do dyliżansu w Muggleton; panna Arabella w towarzystwie brata i jego serdecznego przyjaciela odjechała również. Dokąd? Nie wiemy, ale mamy wszelkie powody, by przypuszczać, iż pan Winkle wiedział o tem.
Przed samym odjazdem Bob Sawyer i pan Benjamin Allen z tajemniczemi minami wzięli pana Pickwicka na bok. Pan Bob Sawyer wetknął panu Pickwickowi palec wskazujący między żebra, a rozwijając przytem w sposób wysoce żartobliwy swą znajomość anatomji, zapytał:
„Staruszku, gdzie pan rozbił swe namioty?“
Pan Pickwick odpowiedział, że obecnie mieszka pod „Jerzym i Jastrzębiem“.
„Chciałbym, żeby pan mnie odwiedził“, rzekł Bob Sawyer.
„Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności“, odparł pan Pickwick.
„Mam mieszkanie“, rzekł Bob Sawyer, wyciągając bilet, „przy gościńcu w Borough, blisko Guys, dlatego bardzo dla mnie wygodne. Gdy minie pan kościół św. Jerzego, skręci pan trochę na prawo od gościńca“.
„Zorjentuję się“, rzekł pan Pickwick.
„Niech pan przyjdzie do mnie za dwa tygodnie od przyszłego czwartku i niech pan przyprowadzi ze sobą innych panów“, powiedział, „odbędzie się u mnie zebranie medyczne“.
Pan Pickwick oświadczył, że będzie to dla niego prawdziwą przyjemnością, gdy będzie mógł wziąć udział w zebraniu medycznem. Pan Bob Sawyer zapewnił go, że czas zejdzie bardzo wesoło a Ben będzie również obecny. Potem uściśnięto sobie ręce i pożegnano się.
W tem miejscu możnaby nas zapewne zapytać, czy przez ten czas pan Winkle szeptał z Arabellą Allen i czy pan Snodgrass rozmawiał na stronie z panną Emilją Wardle; a jeżeli tak było, to o czem szeptali. Odpowiadamy na to, że w każdym razie żaden z tych dwóch młodych ludzi o tem, co mówił, nie wspomniał ani słowem przed panem Pickwickiem, ani przed panem Tupmanem, i to przez całą drogę, że natomiast obaj ciężko wzdychali co trzy minuty i nie chcieli pić ani wódki, ani grogu i wogóle wyglądali na bardzo zamyślonych. Jeżeli domyślne czytelniczki nasze mogą wyprowadzić z tego jakie wnioski, to niech je wyprowadzają.

Rozdział trzydziesty pierwszy,
cały o Prawie i o ludziach profesji prawniczej.

Po wszystkich kątach i zaułkach Temple gnieżdżą się brudne i ciemne kancelarje adwokackie. W ciągu ferji co rano, a w inne dnie do późnego wieczora, z kancelarji i do kancelarii biegnie w pośpiechu, z pliką papierów pod pachą lub w kieszeni, tłum kancelistów adwokackich. Istnieje kilka ich kategoryj. Dependent, który wpłacił kaucję i w przyszłości będzie obrońcą, ma rachunek u krawca, bywa w towarzystwie, ma jednych znajomych na Gower Street, drugich na Tavistock Square, a podczas każdych wakacyj odwiedza ojca, posiadającego stajnię wyścigową. Krótko mówiąc — jest to arystokrata między kancelistami adwokackimi. Po nim idzie urzędnik na pensji, który większość swego dochodu — trzydzieści szylingów tygodniowo — traci na osobiste przyjemności, przynajmniej trzy razy na tydzień bywa w Teatrze Adelphi, resztę zaś pieniędzy wydaje majestatycznie na cydr i jest nędzną karykaturą mody z przed sześciu miesięcy. Jest również urzędnik w średnim wieku, kopista, obarczony liczną rodziną, zwykle ubogi i często pijany. Wreszcie, pomocnik, chłopaczek, który po raz pierwszy w życiu włożył surdut i patrzy pogardliwie na chłopców ze szkoły; w domu upomina się o „kieszonkowe“ i porter, i mówi, że niema nic nad „życie“. Niepodobna wyliczyć mi wszystkich odmian, tak są liczne, ale choć są tak bardzo rozmaite, możemy zobaczyć je wszystkie w sąsiedztwie miejsc, o których wspomniałem na początku tego rozdziału.
Owe zakazane dziury, są to publiczne biura prawniczej profesji, gdzie pisze się skargi, podpisuje wyroki, wypełnia deklaracje, i wprowadza w ruch wiele innych maszynerii, wymyślonych gwoli torturowania poddanych Jej Królewskiej Mości a ku radości i pożytkowi ludzi uprawiających zawód prawniczy. Po większej części są to niskie, sklepione lokale. Niezliczone ilości pergaminów, nieruszanych przynajmniej od wieku, rozsiewają przyjemną woń, do której w ciągu dnia przyłącza się zapach zgnilizny, w nocy zaś zapach wilgotnych płaszczów, schnących parasoli i skwierczących świec łojowych.
Około wpół do ósmej wieczorem, coś w dziesięć dni czy w dwa tygodnie po powrocie pana Pickwicka i jego przyjaciół do Londynu, do jednego z takich lokali wbiegł jegomość w bronzowym surducie. Długie, starannie uczesane włosy wymykały się z pod ronda kapelusza. Jasne spodnie tak ciasno opinały nogi nad butami à la Blücher, że, zdawało się, kolana lada moment wyswobodzą się z uwięzi. Wyjął on z kieszeni kilka pasków pergaminu, na których urzędnik przyłożył nieczytelną, czarną pieczęć. Następnie wyciągnął cztery paski papieru równego rozmiaru — kopje pergaminów, z wolnem miejscem na nazwiska. Wypełniwszy luki, schował wszystkie dokumenty do kieszeni i wybiegł z biura.
Człowiekiem w bronzowym surducie, z kabalistycznemi dokumentami, by nikt inny, tylko nasz stary znajomy od Dodsona i Fogga, Freeman Court, Cornhill — pan Jackson. Zamiast wrócić do biura, skierował swe kroki do Sun Court, i wszedłszy do hotelu pod „Jerzym i Jastrzębiem“, zapytał o pana Pickwicka.
„Zawołaj służącego pana Pickwicka, Tomie“, powiedziała panna, siedząca za bufetem.
„Proszę, niech się pani nie fatyguje“, powiedział pan Jackson. „Przychodzę w interesie. Jeżeli zechce mi pani wskazać pokój pana Pickwicka, sam tam pójdę“.
„Pańskie nazwisko?“ spytał posługacz.
„Jackson!“ odpowiedział dependent.
Posługacz poszedł na górę, by zaanonsować pana Jacksona. Ale pan Jackson, pragnąc oszczędzić mu trudu, pobiegł wślad za nim i wszedł do pokoju, nim tamten zdążył powiedzieć jedną sylabę.
Dnia tego pan Pickwick zaprosił na obiad swoich trzech przyjaciół. Właśnie wszyscy siedzieli przy kominku, popijając wino, kiedy ukazał się pan Jackson.
„Moje uszanowanie panu!“ powiedział pan Jackson, kłaniając się panu Pickwickowi.
Pan Pickwick odkłonił się z pewnem ździwieniem, gdyż fizjonomja pana Jacksona wyszła mu z pamięci.
„Przychodzę od panów Dodsona i Fogga“, powiedział pan Jackson tonem dobitnym.
Pan Pickwick ożywił się przy tych nazwiskach. „Niech się pan zgłosi do mego adwokata, pana Perkera, Gray Inn“, powiedział. „Garson! Zaprowadź gentlemana!“
„Za pozwoleniem, panie“, powiedział swobodnym tonem pan Jackson, kładąc kapelusz na podłogę i wyjmując z kieszeni pasek pergaminu. „Ale w tych wypadkach... osobiście dependent lub agent... w kwestjach prawniczych trzeba się trzymać formalności, prawda?“
Tu pan Jackson rzucił okiem na pergamin, potem oparł się rękami o stół, i, rozejrzawszy się dokoła, powiedział z uśmiechem uprzejmym i przekonywającym: „Nie będziemy się chyba sprzeczać o taką drobnostkę! Który z panów nazywa się Snodgrass?“
Na to pytanie pan Snodgrass zadrżał tak wyraźnie i wymownie, że to starczyło za odpowiedź!
„A! Domyślałem się!“ zawołał pan Jackson jeszcze uprzejmiej. „Mam wręczyć panu dokumencik“.
„Mnie?!“ zawołał pan Snodgrass.
„To tylko subpoenia w sprawie Bardell contra Pickwick“, powiedział pan Jackson, wyciągając jeden zwitek pergaminu i wyjmując z kieszeni kamizelki szylinga. „Termin na następną sesję. Spodziewamy się na 14 lutego. Podciągnęliśmy to pod kategorję spraw specjalnej wagi... Proszę, panie Snodgrass!“ To mówiąc, pan Jackson machnął papierem przed oczyma pana Snodgrassa i wsunął mu do ręki dokument i szylinga.
Pan Tupman przyglądał się tym czynnościom z milczącem zdumieniem, kiedy pan Jackson szybko zwrócił się ku niemu.
„Zdaje mi się, że nie jestem w błędzie, i że nazywa się pan Tupman?“
Pan Tupman spojrzał na pana Pickwicka. Ale nie znalazłszy w jego oczach, choć szeroko rozwartych, żadnej zachęty do zaprzeczenia swej osobistości, powiedział:
„Tak jest. Nazywam się Tupman“.
„A ten drugi gentleman, to pewnie pan Winkle?“
Pan Winkle wybełkotał odpowiedź twierdzącą. Wtedy obaj gentlemani zostali obdarzeni przez pana Jacksona kawałkiem papieru i szylingiem.
„Teraz“, powiedział dependent, „obawiam się, bym nie był natrętny, ale potrzeba mi jeszcze jednej osoby. Mam tu zapisane nazwisko, panie Pickwick: Samuel Weller!“
„Garson!“ zawołał pan Pickwick, „zawołaj tu mego służącego!“ Garson wyszedł bardzo zdziwiony, a pan Pickwick wezwał pana Jacksona, żeby usiadł.
Nastąpiła przykra pauza, którą wreszcie przerwał niewinnie oskarżony.
„Sądzę“, powiedział pan Pickwick, czując, że w miarę tego, jak mówi, rośnie jego oburzenie, „sądzę, że zamiarem pańskich patronów jest przeciwstawić mi jako świadków moich własnych przyjaciół?“
Pan Jackson uderzył się kilka razy wskazującym palcem po nosie, chcąc dać tem do zrozumienia, że nie myśli zdradzić tajemnicy. Zauważył tylko niewinnie:
„Nie wiem. Nie mogę powiedzieć!“
„W jakimże innym celu, jeżeli nie w tym, wręczono im owe subpoenia?“ nastawał pan Pickwick.
„Doskonale sformułowane pytanie“, powiedział Jackson, wolno kiwając głową. „Ale do niczego pana nie doprowadzi. Może pan próbować, ale nie dam z siebie nic wyciągnąć!“
Tu pan Jackson uśmiechnął się znów do całego towarzystwa, i, przyłożywszy wielki palec do nosa, prawą ręką bardzo zgrabnie wykonał ruch, przypominający mielenie kawy: była to pantomina bardzo wdzięczna (w owych czasach modna, dziś niestety zapomniana), którą popularnie nazywano „starciem na proch“.
„Nie, nie“, kończył pan Jackson. „Niech się u Perkera pogłowią, pocośmy wręczyli panom te subpoenia! Jeżeli nie zgadną — niech czekają procesu!“
Pan Pickwick z niesmakiem spojrzał na nieproszonego gościa i pewnieby rzucił jakąś straszną anatemę na głowy panów Dodsona i Fogga, gdyby nie przeszkodziło temu nagłe wejście Sama.
„Samuel Weller?“ spytał pan Jackson.
„Jest to jedna z największych prawd, jakie w ciągu ostatnich lat udało się panu powiedzieć!“ powiedział Sam obojętnie.
Subpoenia dla pana, panie Weller!“ powiedział Jackson.
„Jak się to tłumaczy na angielskie?“ spytał Sam.
„Oto oryginał!“ powiedział Jackson, unikając odpowiedzi wprost.
„Gdzie?“
„Tutaj!“ powiedział Jackson, wymachując pergaminem.
„A, to to jest oryginał?“ powiedział Sam. „Bardzo jestem rad, że udało mi się zobaczyć oryginał! To bardzo mila rzecz! I działa tak kojąco!“
„A oto szyling od panów Dodsona i Fogga“.
„Bardzo to grzecznie ze strony panów Dodsona i Fogga, którzy znając mię tak mało, przysyłają mi prezenty“, powiedział Sam. „Bardzo mi to pochlebia! To bardzo pięknie ze strony panów Dodsona i Fogga, że wynagradzają zasługi wszędzie, gdzie je widzą! Jestem do głębi wzruszony!“
To mówiąc, Sam końcem rękawa potarł sobie lewą powiekę, jak to zwykli czynić najlepsi aktorowie w miejscach patetycznych.
Pana Jacksona ździwiło nieco postępowanie Sama. Ale ponieważ doręczył już przedtem wezwania i nie miał nic więcej do powiedzenia, udał, że nakłada rękawiczkę (jedną jedyną), którą zawsze trzymał w ręku dla zachowania pozorów. Skłoniwszy się, udał się do swego biura.
Pan Pickwick spał mało tej nocy. Umysł jego otrzymał wielce nieprzyjemne otrzeźwienie w postaci przypomnienia o procesie z panią Bardell. Następnego dnia wcześnie zjadł śniadanie i, kazawszy Samowi towarzyszyć sobie, udał się do Gray Inn.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, obejrzawszy się, gdy doszli do Cheapside.
„Słucham pana?“
„Którędy?“
„Przez Newgate Street“.
Pan Pickwick nieodrazu skręcił. Przez chwilę patrzał w zamyśleniu na twarz Sama, potem westchnął.
„Co się stało?!“ spytał Sam.
„Spodziewają się procesu na czternastego, następnego miesiąca“.
„Dziwny zbieg okoliczności, proszę pana!“ zawołał Sam.
„Dlaczego dziwny?“
„Świętego Walentyna, panie“, odrzekł Sam. „W sam raz dzień na proces o niedotrzymanie przyrzeczenia małżeństwa!“
Uśmiech pana Wellera nie wywołał radości na obliczu jego pana. Pan Pickwick ostro zawrócił i szli dalej w milczeniu.
Upłynął jakiś czas; pan Pickwick dreptał pierwszy, pogrążony w głębokiej medytacji, Sam za nim z wyrazem twarzy, wyrażającym zupełną pogardę dla wszystkiego i dla wszystkich. Wkońcu, ulegając właściwej sobie chęci podzielenia się ze swoim chlebodawcą wszystkiemi wiadomościami, jakie posiadał, Sam przyśpieszył kroku i, zrównawszy się z panem Pickwickiem, powiedział, wskazując na dom, który mijali:
„Bardzo porządna wędliniarnia“.
„Na to wygląda“, powiedział pan Pickwick.
„Słynna kiełbasiarnia“.
„Rzeczywiście?“ zainteresował się pan Pickwick.
„Rzeczywiście?“ powtórzył Sam z odcieniem oburzenia. „Ja myślę! Z przeproszeniem pańskich niewinnych oczu. Przecież tutaj nastąpiło przed wielu laty zniknięcie pewnego znakomitego kupca!“
„Nie chcesz chyba powiedzieć, że go zamordowano?“ powiedział pan Pickwick, oglądając się niespokojnie.
„Nie, oczywiście, że nie!“ powiedział Sam. „Ale żałuję, że nie powiedziałem tego, i wiele więcej jeszcze! Był on właścicielem tej masarni i wynalazł patentowaną, nigdy nietępiącą się maszynę do krajania kiełbas! Mógłby pan wrzucić w nią kamień, a pokrajałaby go łatwo, jak młode, zupełnie jeszcze delikatne dzieciątko! Bardzo był dumny z tej maszyny — no myślę! Stał sobie w piwnicy i patrzał, jak się wesoło obraca — aż zdjęła go melancholia z tej wesołości. Byłby z niego szczęśliwy człowiek, proszę pana, z racji tej maszyny i dwojga milutkich dzieciaków, gdyby nie żona, skończona jędza! Ciągłe suszyła mu łeb i terkotała nad głową, aż nie mógł dłużej tego wytrzymać! „Coś ci powiem, duszko“, mówi do niej pewnego dnia. „Jak nie zaniechasz tej zabawy“, mówi, „to niech mię kaczka kopnie, jeżeli nie machnę do Hameryki!“ „Jesteś nygus i łajdak“, mówi ona. „W Hameryce takich nie potrzebują!“ I jazda dalej. Terkotała mu nad głową ze dwie godziny, a potem pobiegła do pokoiku za sklepem, i dalejże wrzeszczeć, że ją do grobu wpędzi! Potem dostała ataku, który trwał ze trzy godziny... takiego ataku, co to się kopie nogami i wrzeszczy! Dobrze! Nazajutrz — mąż zginął jak kamfora. Niczego w domu nie brakowało — nawet surdut wisiał na swojem miejscu — więc oczywiście nie pojechał do Hameryki! Na drugi dzień — niema go! Tydzień — niema go! Pani dała ogłoszenia, że jeżeli mąż wróci — przebaczy mu wszystko (co było bardzo liberalne, jako że nie miała mu nic do wybaczenia!), przeszukano kanały, i przez dwa następne miesiące, jak tylko wyłowiono gdzie topielca — niesiono go jak w dym do masarni. Ale żaden z nich się nie nadawał. Więc orzekli, że uciekł od żony, a ona objęła interes. Pewnej soboty, wieczorem, do masarni wchodzi szczupły staruszek i mówi (a jest okropnie zły): „Pani jest właścicielką tej masarni?“ „Tak, ja“, mówi ona. „Moja pani“, mówi on. „Przyszedłem oznajmić pani, że ja i moja rodzina nie damy się udusić — tak z łaski na uciechę! I jeszcze coś pani powiem, moja pani“, mówi, „pozwoli pani, że zwrócę jej uwagę: ponieważ, jak mi wiadomo, używacie do wyrobu wędlin najtańszych części mięsa, więc sądzę, że mięso nie wypada wam drożej od guzików...“ „Od guzików!“ mówi ona. „A od guzików“, powiada jej na to mały gentleman. Rozwija papier i pokazuje ze trzydzieści połówek guzików. „Doskonała przyprawa do kiełbas!“ mówi. „Guziki od męskich spodni!“ „To guziki od spodni mego męża!“ woła ona i dalejże mdleć! „Co?“ woła staruszek blednąc. „Teraz wszystko rozumiem!“ woła wdowa. „W przystępie chwilowego szału zamienił siebie na kiełbasy!“ I nie myliła się, proszę pana“, ciągnął Samuel, patrząc poważnie w przerażone oblicze pana Pickwicka. „Albo raczej porwały go tryby maszyny. Tak czy inaczej, ów staruszek, który całe życie przepadał za kiełbasami, wybiegł jak niepyszny z masarni i żona jego więcej tam nie postała!“
Ta opowieść o tajnikach życia prywatnego zaprowadziła pana i sługę do biura pana Perkera. Lowten, uchyliwszy drzwi, rozmawiał z ubogo ubranym jegomościem w butach bez przyszew i rękawiczkach bez palców. Na jego zbiedzonem obliczu czytałeś ślady nędzy i cierpień — niemal rozpaczy. Zdawał sobie sprawę ze swojej nędzy, gdyż cofnął się na widok pana Pickwicka.
„To prawdziwe nieszczęście!“ zawołał gentleman z westchnieniem.
„Prawdziwe!“ powtórzył pan Lowten, pisząc swoje nazwisko na drzwiach ołówkiem i natychmiast ścierając je. „Chce pan zostawić mu polecenie?“
„A kiedy przypuszcza pan, że wróci?“ dopytywał się nieznajomy.
„Nie mam pojęcia“, powiedział pan Lowten i mrugnął na pana Pickwicka, korzystając, że nieznajomy utkwił wzrok w ziemię.
„A możebym poczekał na niego?“ zapytał nieznajomy, zerkając do biura.
„Ach nie! To nadaremne!“ powiedział Lowten, zasłaniając sobą drzwi. „Nie wróci w tym tygodniu, a kto wie czy wróci w przyszłym?! Bo jak Perker raz wyrwie się z miasta, to mu się nie spieszy z powrotem!“
„Perkera niema w mieście!“ zawołał pan Pickwick. „A to nieszczęście!“
„Niech pan nie odchodzi, panie Pickwick, mam dla pana list!“ powiedział Lowten. Ponieważ nieznajomy jakby jeszcze się wahał, Lowten mrugnął na pana Pickwicka, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że to doskonała zabawa, ale jaka — tego nie zgadłby pan Pickwick za cenę swego życia!
„Proszę, niech pan wejdzie, panie Pickwick! A pan, panie Watty, zostawi pan słówko, czy sam się pan pofatyguje?“
„Może zechce pan go spytać, czy zrobił co w mojej sprawie“, powiedział nieznajomy. „Na miłość Boga, nie zapomnij pan tego, panie Lowten!“
„Nie, nie zapomnę! Proszę, panie Pickwick! Proszę! Dowidzenia panie Watty, śliczna pogoda, co?“ a widząc, że pan Watty jeszcze się ociąga, kazał panu Wellerowi wejść za swoim panem i zamknął drzwi.
„Niema chyba na świecie drugiego tak dokuczliwego bankruta, jak ten tutaj!“ zawołał Lowten, odrzucając pióro ruchem człowieka obrażonego. „Papiery jego tkwią w sądzie niespełna cztery lata, a niema tygodnia, żeby przynajmniej dwa razy nie wpadł do nas! Tędy, panie Pickwick! Perker jest i zaraz pana przyjmie. Djabelnie zimno!“ dodał „Stać we drzwiach i tracić czas na ujadanie się z tym nudziarzem!“ Roznieciwszy bardzo wielki ogień przy pomocy bardzo małego pogrzebacza, dependent poprowadził pana i Pickwicka do prywatnych apartamentów szefa i zaanonsował go.
„Ach! Kochany pan Pickwick!“ zawołał mały adwokat, widząc wchodzącego filozofa. „No, kochany panie, co słychać z procesem? Co porabiają nasi przyjaciele Dodson i Fogg? Nie zasypiają sprawy! Wiem, wiem! O! To ludzie obrotni! Bardzo obrotni!“
Kończąc te pochwały, pan Perker zażył szczyptę tabaki, w uznaniu obrotności panów Dodsona i Fogga.
„To wielkie łotry!“ rzekł pan Pickwick.
„Tak, tak“, odpowiedział mały człowieczek. „Zależnie od osobistego zapatrywania. Rzecz jasna, że pan nie zapatruje się na to ze stanowiska profesjonalnego. Zresztą, zrobiliśmy, co należy. Zamówiłem pana Snubbina“.
„Czy to dobry adwokat?“ zapytał pan Pickwick.
„Czy dobry? Wielki Boże! Ależ pan Snubbin, to czoło adwokatów we wszystkich procesach tego rodzaju. Nie potrzebuje pan tego powtarzać, ale, między nami mówiąc, pan Snubbin wodzi za nos cały trybunał“
Mały człowieczek zażył drugą szczyptę, której towarzyszył tajemniczy ruch, rzucony w kierunku pana Pickwicka.
„Przysłali wezwanie moim trzem przyjaciołom“, rzekł filozof.
„A! Naturalnie; to ważni świadkowie; widzieli pana w delikatnem położeniu“.
„Ale czyż to moja wina, że się jej źle zrobiło i padła mi na ręce?“
„Tak, tak, to bardzo prawdopodobne, kochany panie, bardzo prawdopodobne. Ale kto tego dowiedzie?“
Pan Pickwick przeszedł do innego przedmiotu, bo pytanie pana Perkera zbiło go nieco z tropu.
„Wezwali także mego służącego“, powiedział.
„Sama?“ zapytał Perker.
Pan Pickwick kiwnął głową.
„Naturalnie, kochany panie. Zgóry o tem wiedziałem; mogłem powiedzieć to panu przed miesiącem. Ale jeżeli pan chce sam zajmować się swemi sprawami, powierzywszy je adwokatowi, to trzeba przygotować się na skutki tego“.
Tu pan Perker podniósł się z wielką godnością i strzepnął nieco tabaki z koszuli.
„Cóż teraz poczniemy?“ zapytał pan Pickwick, po pauzie trwającej ze trzy minuty.
„Jedyna pozostaje nam droga, kochany panie; zażądamy powtórnego przesłuchania świadków, położymy całą ufność w wymowie pana Snubbina, zamydlimy oczy sędziom i spuścimy się na przysięgłych“.
„A jeżeli wyrok zapadnie przeciw nam?“
Pan Perker uśmiechnął się, zażył wielką szczyptę tabaki, poprawił ogień w kominie, wzruszył ramionami i zachował milczenie.
„Zapewne jest pan zdania, iż w takim razie zapłacę wynagrodzenie i koszta procesu?“ zawołał pan Pickwick, który gniewnie przypatrywał się tej wymownej odpowiedzi.
Perker po raz drugi poprawił ogień i odrzekł:
„Tego się obawiam“.
„A ja,“ odrzekł pan Pickwick z energją, „oświadczam tu panu, iż mam niezłomne postanowienie nie płacić ani grosza, panie Perker. Ani funt, ani pens z mych pieniędzy nie znajdzie się w kieszeni Dodsona i Fogga. Takie jest moje postanowienie, przemyślane i niewzruszone!“
To mówiąc, pan Pickwick z wielką mocą uderzył pięścią w stół, jakby dla potwierdzenia niezłomności swego postanowienia.
„Bardzo dobrze, panie, bardzo dobrze; pan sam najlepiej wie, jak ma postąpić“, rzekł pan Perker.
„Rozumie się!“ powiedział żywo nasz bohater. „Gdzie mieszka pan Snubbin?“
„W Lincoln Inn, Old Square“.
„Muszę się z nim zobaczyć!“
„Zobaczyć się z panem Snubbinem, kochany panie!“ zawołał pan Perker, nadzwyczaj zdziwiony. „Ph, ph, kochany panie, niemożliwe! Zobaczyć się z panem Snubbinem! Czy kto kiedy słyszał coś podobnego? Tego nigdy jeszcze nie było! Chyba uiści pan zgóry honorarjum, zapłaci pan za konsultację, to się postaramy o posłuchanie! Niemożliwe, kochany panie, niemożliwe! To się nie da zrobić!“
Pan Pickwick uparł się jednak, że to da się zrobić i że musi się dać zrobić. Rezultat był taki, że w niespełna pięć minut po tem, gdy go zapewniono, że to niemożliwe, adwokat już go prowadził do biura wielkiego Snubbina w jego własnej osobie.
Był to pokój dość obszerny, bez dywana, z wielkiem biurkiem, przysuniętem do kominka; sukno pokrywające biurko oddawna straciło wszelkie pretensje do swej naturalnej zielonej barwy, kurz i lata nadały mu stopniowo barwę popielatą, z wyjątkiem miejsc zalanych atramentem. Na stole leżało mnóstwo małych pakietów, zalakowanych czerwonym lakiem. Za biurkiem siedział starszy już urzędnik, którego oblicze, zarówno jak gruby łańcuch przy zegarku, zdradzały, jak lukratywną rzeczą jest praktyka u pana Snubbina.
„Mecenas u siebie, panie Mallard?“ spytał pan Perker jak można najuprzejmiej, podając mu tabakierkę.
„Tak“, odpowiedział pan Mallard. „Ale bardzo zajęty. Spojrzyj pan na te pliki! Nie wydał jeszcze o żadnej z tych spraw swojej opinji, a honorarja wpłacono oddawna!“ Tu dependent uśmiechnął się, wziął szczyptę tabaki z namaszczeniem, w którem było zamiłowanie do tabaki i szacunek dla honorarjów.
„To się nazywa praktyka!“ powiedział pan Perker.
„Tak!“ potakiwał dependent, wyjmując własną tabakierkę i częstując nią serdecznie. „A najlepsze w tem wszystkiem jest to, że nikt nie potrafi czytać pisma mecenasa, więc choć nawet wyda opinję, klijent musi czekać, aż będę miał czas ją skopjować! Ha, ha, ha!“
„Co dobrze robi — wiemy komu, co? Nietylko mecenasowi! A klijenta kosztuje coś niecoś? Hm?“ powiedział Perker. „Ha, ha, ha!“ Na to sekretarz mecenasa roześmiał się także — ale nie głośno, tylko jakoś milcząco, ukradkiem, co się wcale nie podobało panu Pickwickowi. Kiedy człowiek krwawi wewnątrz — rzecz to niebezpieczna dla nieco samego. Kiedy śmieje się wewnątrz — rzecz niebezpieczna dla bliźnich!
„Przygotował pan już spis tego, co jestem wam winien?” spytał pan Perker.
„Jeszcze nie!”
„Szkoda!“ powiedział Perker. „Przygotuj pan rachunek, to przyszlę panu czek! Ale mam wrażenie, iż tak jest pan zajęty chowaniem gotowizny, że zapominasz o dłużnikach, co? Ha, ha, ha!“ Ta osobista wycieczka musiała bardzo zabawić dependenta, gdyż znów zaśmiał się w sobie.
„Ale drogi przyjacielu, panie Mallard“, powiedział pan Perker, odzyskując nagle powagę i ciągnąc wielkiego męża w kąt pokoju. „Musi pan koniecznie wpłynąć na mecenasa, aby zaraz nas przyjął, mnie i mego klijenta!“
„No, no!“ powiedział pan Mallard. „Wcale nieźle się zaczyna! Widzieć pana mecenasa! Ależ to nonsens!“ Pomimo jednak, że uważał propozycję za nonsens, dependent pozwolił odciągnąć się w kąt pokoju tak, żeby nie słyszał go pan Pickwick. Po krótkiej rozmowie, prowadzonej szeptem, dygnitarz poszedł wgłąb małego ciemnego korytarza i zniknął w sanktuarium luminarza. Powrócił stamtąd po chwili i, krygując się, oznajmił panu Perkerowi i panu Pickwickowi, że, wbrew swoim zwyczajom i przyzwyczajeniom, mecenas godzi się przyjąć ich zaraz.
Pan Snubbin należał do tych ludzi bladych, wychudłych, zasuszonych, których twarz podobna jest nieco do narożnej latarni. Mógł mieć lat około czterdziestu pięciu — albo, jak to mówią w powieściach — pod pięćdziesiątkę. Oczy miał okrągłe, wypukłe, przyćmione. Takie oczy widuje się przeważnie w głowach ludzi, oddających się długie lata mozolnym studiom. Z oczu tych można było wnioskować, że właściciel ich miał wzrok krótki, choćby się nawet nie zauważyło lornetki wiszącej mu na szyi na szerokiej, czarnej wstążce. Włosy miał rzadkie i brzydkie, co pochodziło poczęści stąd, że nigdy nie poświęcał wiele czasu na ich uporządkowanie, a poczęści, że nosił prawniczą perukę, która i teraz spoczywała obok na krześle. Ślady pudru na kołnierzu i batystowej brudnej chustce koło szyi świadczyły, iż od chwili opuszczenia sądu nie miał czasu zrobić żadnej zmiany w swojej tualecie; zaś stan reszty jego garderoby dowodził wyraźnie, że zmiany nie byłyby wielkie, gdyby nawet miał czas je dokonać. Księgi prawnicze, stosy papierów, rozpieczętowane listy rozrzucone były po stole bez żadnego ładu. Meble w pokoju były stare i zniszczone. Drzwiczki szafy na książki kiwały się na zawiasach. Za najmniejszym ruchem wznosiły się tumany kurzu. Szyby były żółte z brudu i starości. Wszystko w tym pokoju wskazywało nieomylnie, że pan Snubbin zbyt był zaabsorbowany obowiązkami, by dbać o osobisty komfort.
Mecenas zajęty był pisaniem, gdy weszli jego klijenci. Przywitał z roztargnieniem pana Pickwicka, kiedy mu go adwokat przedstawił, gestem wskazał krzesła, pióro umieścił w kałamarzu, objął swoją lewą nogę i czekał, aż do niego przemówią.
„Panie mecenasie“, zaczął pan Perker. „Pan Pickwick jest stroną oskarżoną w sprawie Bardell contra Pickwick“.
„Czy jestem wezwany do tej sprawy?“
„Tak jest, panie!“
Mecenas skinął głową i znowu czekał.
„Pan Pickwick bardzo pragnął widzieć się z panem pierwej, nim sprawa jego będzie podjęta, by oświadczyć, iż niema żadnych podstaw przeciw niemu w całym tym procesie. Pan Pickwick nigdy nie stanąłby przed sądem, gdyby nie miał przekonania, że sumienie jego jest spokojne a ręce jego są czyste. Czy dobrze wyłożyłem pańskie zapatrywanie, kochany panie?“ mówił pan Perker, zwracając się do filozofa.
„Doskonale!“

Mecenas wziął lornetkę, podniósł ją do oczu i przez chwilę przyglądał się ciekawie naszemu bohaterowi. Następnie zwrócił się do pana Perkera i spytał z lekkim uśmiechem:
„Sprawa pana Pickwicka stoi mocno?“

Adwokat wzruszył ramionami.
„Ma pan zamiar wzywać świadków?“
„Nie“.
Uśmiech na obliczu pana Snubbina stał się wyraźniejszy. Adwokat zaczął szybciej kiwać nogą, potem, odchyliwszy się w tył na fotelu, chrząknął bardzo wątpliwie.
Te aluzje do przeczuć, jakie pan mecenas żywił co do wyniku sprawy, aczkolwiek słabe, nie uszły uwagi pana Pickwicka. Mocniej nasadził na nos okulary, przez które przypatrywał się demonstrowaniu uczuć adwokata, poczem przemówił z wielką energją, nie zwracając uwagi na znaki i mrugania pana Perkera:
„Życzenie moje, by mię panu przedstawiono w tym celu, wydać się może nadzwyczajne osobie, przez której ręce przechodzi tyle spraw podobnego rodzaju“.
Adwokat próbował wpatrywać się w ogień, ale pomimo wszelkich wysiłków, nie zdołał powstrzymać się od śmiechu. Pan Pickwick mówił dalej:
„Gentlemani pańskiej profesji widzą zawsze rzeczy z najgorszej strony natury ludzkiej. Wszystkie spory, wszystka złość i wszystkie krzywdy roztaczają się przed panami. Panowie wiecie z doświadczenia, jak można sobie ująć przysięgłych efektem i, naturalnie, przypisujecie innym chęć użycia we własnym interesie środków, których wartość znacie, ponieważ używacie ich sami w chwalebnym i szlachetnym zamiarze, by zrobić wszystko na korzyść waszych klijentów. Sądzę, iż temu należy przypisać ogólnie rozpowszechnione mniemanie, że jesteście zimni, podejrzliwi, samolubni. Pojmuję dobrze całą niewłaściwość tego, że robię panu podobne oświadczenia w okolicznościach, w jakich się znajduję. A jednak, pomimo to, jak powiedział panu mój przyjaciel Perker, przyszedłem tu, by stanowczo oświadczyć panu, iż jestem najzupełniej niewinny w sprawie, którą mi wytoczono, i chociaż znam doskonale wysoką wartość pańskiej nauki, pozwól pan, iż dodam, że gotów jestem zrzec się pomocy pańskiego talentu, jeżeli nie jest pan najzupełniej przekonany o mojej szczerości“.
Na długo przed zakończeniem tej przemowy, adwokat wpadł w zwykłe swe roztargnienie. Po kilku wszakże minutach milczenia wziął znów pióro do ręki i, zdawało się, przypomniał sobie, że klijent jego jest obecny, gdyż podnosząc oczy od papieru, powiedział tonem dość ostrym;
„Kto będzie moim pomocnikiem w tej sprawie?“
„Pan Phunky“, odpowiedział pan Perker.
„Phunky? Phunky? Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Musi to być młody człowiek“
„Tak, bardzo młody. Przed kilkoma dopiero tygodniami dopuszczono go. Niech pan poczeka, przypomnę sobie — a, o ile mię pamięć nie myli: nie więcej, jak osiem lat temu, został adwokatem“.
„Tak i ja przypuszczałem“, odrzekł pan Snubbin, tym akcentem ubolewania, z jakim mówi się o biednem dziecku bez opieki. „Panie Mallard! Poślij pan do tego pana... pana...“
„Phunky — Holborn Court, Grays Inn“, rzekł Perker.
„Tak, Phunky! Powiedz mu, iż proszę, by się tu pofatygował“.
Pan Mallard poszedł, by spełnić zlecenie, a pan Snubbin wpadł znowu w zamyślenie, aż dopóki nie zjawił się pan Phunky.
Był to człowiek w wieku dojrzałym, chociaż adwokat dopiero w pączku. Maniery miał niepewne, trwożliwe, a gdy mówił, wahał się. Wady te wszakże nie były, jak się zdaje, wrodzone, lecz wynikały z pewnego rodzaju niemądrej trwożliwości, przyczyną zaś tego była świadomość, że wskutek braku czy to pieniędzy, czy opiekunów, czy stosunków, czy też bezczelności, zawsze był „spychany“. Na adwokata patrzał z czcią a panu Perkerowi złożył głęboki ukłon.
„Nie miałem przyjemności widzieć dotąd pana“, rzekł pan Snubbin z wyniosłą uprzejmością.
Pan Phunky skłonił się. Przez osiem przeszło lat miał on przyjemność codzień widzieć pana Snubbina.
„Jak słyszę, jesteś pan mi przeznaczony do pomocy w tej sprawie“, mówił dalej pan Snubbin.
Gdyby pan Phunky był bogaty, posłałby natychmiast po swego dependenta, by się przekonać, czy tak jest rzeczywiście; gdyby był zręczny, przyłożyłby sobie palec do czoła i starałby się przypomnieć, czy w mnóstwie powierzonych mu spraw nie znajdzie się także i tu, ale ponieważ nie był ani bogaty ani zręczny (w tym przynajmniej sensie), więc poczerwieniał i ukłonił się.
„Czyś pan czytał akta panie Phunky?“ pytał dalej wielki adwokat.
Tu także pan Phunky powinien był oświadczyć, iż nie pamięta; ale ponieważ przejrzał wszystkie papiery i ponieważ od dwóch miesięcy, odkąd wyznaczono go na pomocnika panu Snubbinowi, dzień i noc myślał o tej sprawie, więc poczerwieniał jeszcze więcej i ukłonił się jeszcze niżej.
„To jest pan Pickwick“, rzekł adwokat, piórem wskazując w stronę, gdzie stał filozof.
Pan Phunky skłonił się panu Pickwickowi z całym szacunkiem, potem znów zwrócił głowę ku panu Snubbinowi.
„Może pan pójdzie z panem Pickwickiem“, rzekł adwokat, „i... przyjmie do wiadomości to, co panu powie. Potem, naturalnie, odbędziemy wspólną nad tem naradę“.
Dając w ten sposób do zrozumienia, iż dość mu już zabrano czasu, pan Snubbin stał się znowu bardzo roztargniony, popatrzył przez chwilę przez lornetkę, potem skinął lekko głową i zajął się robotą leżącą przed nim. Była to szczególnego rodzaju sprawa; nieskończony proces, wytoczony przez osobę, zmarłą w zeszłym jeszcze wieku, o zamknięcie pewnej ścieżki, wiodącej do miejsca, skąd nigdy nikt nie wracał i dokąd nikt nigdy nie chodził.
Pan Phunky nie chciał nawet słyszeć o tem, że mógłby przejść przez jakiekolwiek drzwi przed panem Pickwickiem i jego adwokatem, upłynęło więc sporo czasu, zanim doszli do skweru. Doszedłszy tam, przechadzali się dość długo, roztrząsając sprawę. W rezultacie doszli do przekonania, że trudno przewidzieć, jak wypadnie wyrok; że nikt nie może nic powiedzieć, jak się sprawa skończy, nim się sprawa zacznie; że to wielkie szczęście, iż ubiegli przeciwną stronę i pozyskali dla siebie mecenasa Snubbina. Pozatem mówili wiele innych rzeczy pełnych zwątpień i pociech, jak zwykle w takich chwilach.
Pan Pickwick rozbudził Sama, który spał od godziny. Pożegnawszy Lowtena, skierowali się do City.

Rozdział trzydziesty drugi,
opisujący o wiele dokładniej, niż to kiedykolwiek czynił sprawozdawca dworski, przyjęcie kawalerskie, jakie urządził pan Bob Sawyer w swojem mieszkaniu w Borough.

Spokój i cisza, cechujące okolice Lant-Street na przedmieściu Borough, napełniają duszę pewnym rodzajem słodkiej melancholii. Widać tu zawsze pełno napisów „do wynajęcia“; przy tem chodzi tu o boczną ulicę, zawsze otuloną w miły mrok. Domy przy Lant-Street nie można wprawdzie nazwać rezydencjami w ścisłem tego słowa znaczeniu. Ale jeżeli kto życzy sobie usunąć się od świata i wszystkich jego ponęt, zabezpieczyć się przeciw wszystkiemu, coby mogło zachęcać do patrzenia przez okno, to najusilniej polecilibyśmy mu wynająć mieszkanie przy Lant-Street.
Szczęśliwe to ustronie zamieszkałe jest przez praczki, kilku introligatorów, dwóch czy trzech agentów urzędu licytacyjnego, wielu pomniejszych urzędników z doków, kilka szwaczek i tyluż krawczyków. Większość tubylców wykazuje dużą skłonność do wynajmowania pokojów umeblowanych i poświęca się zdrowemu i wzmacniającemu zawodowi klepania biedy. W martwej przyrodzie tej okolicy na uwagę zasługują zielone okiennice, napisy: „Do wynajęcia“, miedziane blachy nad drzwiami i rączki do dzwonków z tegoż samego kruszcu. Główne okazy królestwa zwierzęcego stanowią chłopcy z szynkowni, handlarze sprzedający ciasta i przekupnie pieczonych ziemniaków. Ludność jest koczownicza, znika zwykle przed terminem opłacenia czynszu i najczęściej w nocy. Dochody Jej Królewskiej Mości rzadko są pobierane w tej szczęśliwej dolinie. Czynsze są najczęściej tylko przypuszczalne, a zaopatrzenie w wodę doznaje częstych przerw z powodu nieopłacenia należytości.
Tego wieczora, na który pan Pickwick był zaproszony przez pana Boba Sawyer, młody ten praktyk i przyjaciel jego, pan Ben Allen, siedzieli przed kominkiem na pierwszem piętrze pewnego domu przy opisanej ulicy. Przygotowania do przyjęcia były już jakby ukończone. Parasole z korytarza przeniesiono w ciasny kąt przed drzwiami do pokoju; czepek i szal służącej usunięto z klatki schodowej, tylko para kaloszy stała na macie słomianej u bramy a na gzymsie, przy schodach, dzielnie świeciła lampa kuchenna, odznaczająca się bardzo długim knotem. Pan Bob Sawyer sam zakupił trunki w winiarni na High-Street i towarzyszył przeniesieniu ich do domu. Poncz był już przyrządzony w miedzianym rondlu. Mały stolik, nakryty zielonem suknem, sprowadzono od jednego z lokatorów tego samego domu i przeznaczono go do gry; szklanki zakładu, oraz te, które wypożyczono z pewnej oberży, stały na stole, umieszczonym w klatce schodowej, przed drzwiami mieszkania. Na ziemi stały na tacy szklanki miejscowe i wypożyczone od sąsiadów.
A jednak, pomimo zupełnie zadawalającego pozoru tych przygotowań, jakaś chmura zaciemniała oblicze pana Boba Sawyera. Obok niego pan Ben Allen, patrzał na palący się w kominie węgiel z wyrazem współczucia, które melancholijnie ujawniło się, gdy po długiem milczeniu powiedział:
„Przeklęta historja, że to dziś właśnie ma taki kwaśny humor! Mogłaby zaczekać do jutra“.
„To na złość! Na złość!“ odrzekł Bob Sawyer. „Mówi, że jeżeli mam pieniądze, by dawać przyjęcia, to powinienem mieć i na zapłacenie jej rachunku“.
„I za ile jej się należy?“ zapytał Ben Allen.
Rachunek, nawiasem mówiąc, jest najznakomitszem perpetuum mobile, jakie kiedykolwiek wymyślił umysł ludzki. Potrafi to biec, jeśli tylko jest biedny, przez cały, najdłuższy żywot ludzki i nigdy nie stanie z własnej ochoty.
„Za trzy, czy cztery, miesiące wszystkiego“, odparł Bob Sawyer.
Ben Allen odchrząknął rozpaczliwie, potem skierował badawczy wzrok na to miejsce, w którem obie sztaby w kominku stykają się ze sobą i rzekł:
„Djabelnie będzie nieprzyjemnie, jeżeli jej przyjdzie do głowy robić tu gwałt, gdy przyjdą goście“.
„Okropnie!“ zawołał Bob Sawyer, „okropnie!“
W tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi. Pan Bob Sawyer wymownie spojrzał na swego przyjaciela i gdy mówił: „Proszę wejść“, we drzwiach ukazała się nieuczesana głowa służącej, ubranej w czarne pończochy bawełniane, a mogącej uchodzić za opuszczoną córkę niezdolnego do pracy zamiatacza ulic, żyjącego w rozpaczliwych warunkach.
„Przepraszam pana Sawyera“, rzekła dziewczyna, „ale pani Raddle chce z panem mówić“.
Jeszcze pan Bob Sawyer nie obmyślił odpowiedzi, gdy dziewczyna znikła nagle, jakby ją kto szarpnął ztyłu i do drzwi zapukano powtórnie krótko, stanowczo, jakby chciano powiedzieć: „To jestem ja i teraz ja wejdę“. Pan Bob Sawyer spojrzał na swego przyjaciela ze śmiertelnem przerażeniem i znów zawołał: „Proszę wejść!“
Pozwolenie to było zbyteczne, gdyż zaproszenia nie wymówiono, a już wpadła do pokoju mała kobiecina, blada i drżąca z gniewu.
„Panie Sawyer!“ zawołała, usiłując zachować spokój, „niech pan będzie łaskaw zapłacić rachunek. Bardzo będę panu za to zobowiązana, gdyż dziś wieczorem mam płacić czynsz i właściciel czeka właśnie na dole“.
To powiedziawszy, mała kobieta złożyła ręce i utkwiła oczy w ścianie, ponad głową pana Boba Sawyera.
„Przykro mi bardzo, pani Raddle, że narażam panią na nieprzyjemności“, zaczął Bob z wielką słodyczą, „ale...“
„O! Nie byłabym panu natrętną“, przerwała mała kobieta słodko-kwaśnym głosem, „ale właściciel domu czeka. A przytem, przyrzekł mi pan dziś zapłacić rachunek... Wszyscy gentlemani, którzy tu mieszkali, dotrzymywali zawsze słowa, jak to przystoi prawdziwym gentlemanom“.
Powiedziawszy to, pani Raddle przygryzła usta i jeszcze uporczywiej wpatrzyła się w ścianę. Widocznem było, iż niewiasta przepojona była „parą“, jak to określił później sam Bob Sawyer w stylu wschodnich alegoryj.
„Przykro mi bardzo, pani Raddle“, zaczął Bob znowu, z jeszcze większem ugrzecznieniem, „ale takiego doznałem zawodu dziś w City...“
Dziwne to miejsce — to City. Znamy całe masy ludzi, którzy napróżno czekają tam na pieniądze.
„A cóż mi do tego, panie Sawyer?“ odrzekła pani Raddle, stojąc mocno na purpurowo wydzierżganym kwiecie kidderminsterskiego dywanu.
„Nie, nie, nie wątpię“, mówił dalej Bob Sawyer, puszczając te słowa mimo uszu, „że przed upływem tygodnia będziemy mogli wszystko uregulować, a potem pójdzie już lepiej“.
Na to właśnie czekała pani Raddle. Przyszła tu, by zrobić scenę i niezawodnie zmartwiłaby się, gdyby otrzymała należytość. Świetnie też była usposobiona do tego rodzaju rozrywki, gdyż niedawno zamieniła w kuchni z panem Raddle kilka przygotowawczych uprzejmości.
„Czy pan sądzi“, zawołała, podnosząc głos dla zbudowania sąsiadów, „czy pan sądzi, iż wiecznie będę trzymać w domu człowieka, który nigdy płacić nie myśli, który nie daje ani grosza na masło, ani na cukier, ani na mleko do śniadania? Czy pan sądzi, że kobieta uczciwa i pracowita, która dwadzieścia lat mieszka przy tej ulicy (dziesięć po tamtej stronie a dziewięć lat i trzy kwartały już w tym domu), nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko rujnować się, by dawać mieszkanie i wikt próżniakom, ciągle tylko palącym tytoń i wałęsającym się, zamiast pracować, by płacić swoje rachunki? Czy pan sądzi...“
„Moja droga pani“, rzekł Ben Allen łagodnym głosem.
„Zachowaj pan dla siebie swoje uwagi“, rzekła pani Raddle, z uroczystą miną zwracając się do Bena i przerywając nagle gwałtowny strumień swej wymowy. „Zdaje mi się, że niema pan żadnego prawa wtrącać się do rozmowy. Nie panu wynajęłam ten pokój“.
„Nie, wiem o tem“, odrzekł Ben.
„A więc dobrze“, odparła pani Raddle z wyniosła grzecznością, „bardzo dobrze! Niech pan sobie tam, w szpitalu, łamie nogi i ręce biednym ludziom, ale tu się nie wtrąca. W przeciwnym razie znajdzie się ktoś, kto gotów panu przypomnieć jeszcze coś w tym rodzaju, mój panie!“
„Ależ pani jest nieprzyzwoita“, zawołał Ben.
„Za pozwoleniem, mój młody panie!“ krzyknęła pani Raddle, którą zimny pot oblał z gniewu. „Powtórzno pan ten wyraz!“
„Ależ... nie chciałem pani obrazić“, rzekł Ben Allen, który teraz bać się począł o swoją głowę.
„Za pozwoleniem, mój młody panie!“ mówiła dalej pani Raddle jeszcze bardziej rozkazującym i donośnym głosem; „kogo to nazwał pan nieprzyzwoitą osobą? Czy pan miał mnie na myśli?“
„Ale niechże się pani uspokoi“, rzekł pan Benjamin Allen.
„Czy pan miał mnie na myśli, pytam raz jeszcze?“ krzyknęła rozwścieczona pani Raddle, z pasją otwierając drzwi.
„Tak mi się zdaje!“ odpowiedział student.
„Tak się panu zdaje!“ wykrzyknęła pani Raddle, cofając się zwolna ku drzwiom i podnosząc głos do najwyższego tonu, dla specjalnego użytku pana Raddle, znajdującego się w kuchni. „Ale, to prawda, wszyscy wiedzą, iż można mię krzywdzić we własnym moim domu, podczas gdy mąż mój barłoży się tam na dole. Powinienby rumienić się (tu pani Raddle poczęła szlochać); powinienby spłonąć ze wstydu, widząc jak pomiatają jego żoną, jak najostatniejszą z ostatnich, ci rzeźnicy ciała ludzkiego (nowe szlochy). Tchórz! Bez serca! Naraża żonę na wszystkie krzywdy! Widzicie go! Stary kapłon, boi się nawet wejść tu, by nauczyć moresu tych bandytów. Boi się! Boi!“
Tu pani Raddle zatrzymała się, by posłuchać, czy powtórzenie tego wyzwania rozrusza jej lepszą połowę. Widząc jednak, że to się na nic nie zda, poczęła schodzić wdół, szlochając; wtem dwukrotnie zastukano do drzwi od ulicy; wybuchnęła więc histerycznym płaczem i jękami, które udało jej się przeciągnąć tak długo, aż zastukano do drzwi po raz szósty. Natenczas, poddając się nieokiełzanej rozpaczy, zaczęła rzucać parasolkami i zniknęła w głębi mieszkania, zamknąwszy za sobą drzwi z niebywałym hukiem.
„Czy tu mieszka pan Bob Sawyer?“ zapytał pan Pickwick, otwierającą mu służącą.
„Na pierwszem piętrze, drzwi naprzeciw schodów“, odrzekła dziewczyna, która wyrosła wśród pratubylców z Southwark, i po tej wskazówce znikła w kuchni razem ze świecą, głęboko z siebie zadowolona, gdyż sądziła, iż dokonała tego, czego wymagała od niej sytuacja.
Pan Snodgrass, który wszedł ostatni, po wielu bezowocnych usiłowaniach zamknął wreszcie drzwi na łańcuch, następnie zaś pickwickiści poszli po omacku po schodach i dopiero we drzwiach przyjął ich Bob, który nie wychodził dalej z obawy, by nie spotkać panią Raddle.
„Witam panów“, rzekł zmieszany jeszcze student. „Witam panów — ostrożnie ze szklankami!“
Ta ostatnia uwaga zwrócona była do pana Pickwicka, który właśnie kładł swój kapelusz na tacy.
„Przepraszam“, zawołał filozof, „bardzo przepraszam“.
„To nic!“ odrzekł gospodarz, „mieszkam trochę ciasno, ale trzeba być względnym, gdy się przychodzi do kawalera. Proszę wejść. Tego pana zna pan?“
Pan Pickwick uścisnął rękę panu Allenowi, a jego przyjaciele poszli za tym przykładem.
Zaledwie przybyli goście zasiedli, gdy znowu zapukano do drzwi.
„To zapewne Jack Hopkins“, rzekł Bob; „tak, to on! Chodź Jack!“
Ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i Jack Hopkins ukazał się pod aksamitną kurtką, ozdobioną metalowemi guzikami. Pozatem ubrany był w niebieską koszulę i fałszywy kołnierzyk.
„Spóźniłeś się“, rzekł Ben.
„Zatrzymano mię w szpitalu“.
„Czy zaszło co ważnego?“
„Nic nadzwyczajnego. W każdym razie niezły wypadek“.
„Cóż takiego? zapytał pan Pickwick.
„Człowiek spadł z czwartego piętra, nic więcej. Ale to pyszny casus, poprostu doskonały“.
„Zapewne chce pan powiedzieć, że pacjent przyjdzie do zdrowia?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie“, odrzekł obojętnie zapytany; „raczej sądzę, że umrze, ale jutro będziemy mieli piękną operację. Co to będzie za rozkosz, jeżeli będzie ją robić Slasher“.
„Więc pan Slasher jest tak znakomitym operatorem?“
„Najznakomitszym, jakiego zna świat“, odparł Hopkins. „Przeszłego tygodnia odjął nogę dziecku, które podczas operacji zjadło pięć jabłek i jeden piernik. Ale nie na tem koniec; w parę minut potem mały bęben oświadczył, iż jeżeli mu nie rozpoczną zaraz drugiej operacji, to się mamie poskarży“.
„Zdumiewa mię pan!“ zawołał pan Pickwick.
O, to jeszcze nic!“ powiedział Hopkins. „Prawda, Bobie?“
„Tak, tak!“ odrzekł Bob.
„Wiesz, Bob“, ciągnął pan Hopkins, przelotnie spojrzawszy na zaciekawioną twarz pana Pickwicka. „Mieliśmy tamtej nocy dziwne zdarzenie. Przyprowadzono dziecko, które połknęło naszyjnik“.
„Co połknęło?“ przerwał pan Pickwick.
„Naszyjnik!“ odpowiedział Jack Hopkins. „Nie odrazu — nie cały — tego byłoby zawiele — pan nie potrafiłby połknąć naszyjnika — ale dziecko! Ha, ha, ha!“ Pan Hopkins, zdawało się, był niezwykle zachwycony swoim żartem i ciągnął: „Nie, nie cały odrazu. Rodzice tego dziecka byli ubodzy. Siostra dziecka kupiła sobie naszyjnik. Zwykły naszyjnik, z wielkich, czarnych, drewnianych paciorków. Dziecko, które bardzo lubiło zabawki, złapało naszyjnik, zaczęło go ciągnąć, rozerwało i połknęło jeden paciorek. Bardzo mu się to podobało! A więc na drugi dzień znów ma gust na paciorek!“
„Ależ to straszne!“ zawołał pan Pickwick. „Bardzo pana przepraszam! Niech pan mówi dalej!“
„Ale następnego dnia łyka już dwa. Potem trzy i tak dalej, aż wkońcu tygodnia połknęło cały naszyjnik — dwadzieścia pięć kulek! Siostra, dziewczyna pracująca, która rzadko kiedy pozwalała sobie na kupno świecidełek, mało oczu nie wypłakała. Gdzież go nie szukała! Nie potrzebuję chyba mówić państwu, że nadaremnie! W parę dni później rodzina siada do obiadu. Pieczona baranina i kartofle. Dziecko nie było głodne, więc się bawi w kąciku. Nagle — piekielny hałas! Nic, tylko jakby miniaturowy grzmot. „Nie rób tak moje dziecko!“ mówi ojciec. „Ja nic nie robię!“ mówi dziecko. „Nie rób tego więcej!“ mówi ojciec. Milczenie, a potem — znów hałas, jeszcze gorszy! „Jeżeli nie słyszysz, co ci mówię, mój chłopcze“, mówi ojciec, „to się znajdziesz w łóżeczku zanim świnia zdąży chrząknąć!“ I kopnął dziecko, by wreszcie posłuchało, a tu ci taki grom, jak nigdy jeszcze przedtem! „Ależ to nie jego wina!“ woła ojciec. „Poprostu dostał krupu nie tam, gdzie należy!“ „Nie, nie“, woła malec. „To tylko naszyjnik! Połknąłem naszyjnik!“ Ojciec łapie malca i pędzi do szpitala. Paciorki w brzuchu dzieciaka przez cały czas dzwonią! A ludzie patrzą w niebo i pod nogi, skąd ten dziwny dźwięk? Leży u nas w szpitalu“, kończył Jack Hopkins „a paciorki tak mu głośno dzwonią w brzuszku, że musimy go otulać grubą kołdrą, bo pobudziłby nam pacjentów!“
„Najdziwniejsza historja, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć!“ zawołał pan Pickwick, z emfazą uderzając w stół.
„O, to drobnostka!“ powiedział Hopkins. „Prawda, Bobie?“
„Naturalnie!“
„Wierz mi pan, że w naszej profesji zdarzają się nieraz wypadki bardzo dziwne!“
„Zupełnie panu wierzę“, odparł pan Pickwick.
Nowe pukanie do drzwi oznajmiło przybycie otyłego młodego człowieka, z ogromną głową i w czarnej peruce. Przyprowadził on ze sobą młodzika w bardzo ciasnym surducie i szkorbutycznej fizjonomji. Potem przybył gentleman mający koszulę upstrzoną w małe, czerwone kotwice, z nim ukazał się blady młodzieniec, ozdobiony ciężkim łańcuchem z pozłacanej miedzi. Pojawienie się gentlemana wielce wyelegantowanego, w bardzo czystej bieliźnie i kortowych butach, uzupełniło towarzystwo. Wysunięto stół nakryty zielonem suknem; pierwsze danie ponczu wniesiono w rądlu blaszanym, pierwsze trzy godziny poświęcono grze w „dwadzieścia jeden“, po pół pensa za punkt. Raz tylko przyjemna ta gra była przerwana małem nieporozumieniem pomiędzy szkorbutycznym młodzieńcem i gentlemanem o czerwonych kotwicach, przyczem pierwszy ujawnił nieprzeparte pragnienie rozbić drugiemu nos; ale gentleman, noszący na koszuli emblemata nadziei, oświadczył, iż nie pozwoli siebie obrażać ani gwałtownemu młodemu człowiekowi o szkorbutycznej cerze, ani żadnemu innemu indywiduum, noszącemu ludzką głowę.
Gdy ukończono grę i obliczono wszystkie punkty, ku obopólnemu zadowoleniu, pan Bob Sawyer zadzwonił na kolację, a goście cofnęli się w kąt, gdy ją zastawiano.
Nie była to operacja tak łatwa, jakby się to wydawać mogło. Naprzód trzeba było obudzić służącą, głęboko uśpioną pod stołem w kuchni. To zajęło trochę czasu, chociaż bowiem po drugim dzwonku obudzono ją, długo jeszcze nie zdołano jej jednak przyprowadzić do przytomności. Z drugiej zaś strony, przekupniowi, u którego zamówiono ostrygi, nie kazano ich pootwierać, a wiadomo jak trudno otwierać ostrygi zwyczajnym nożem, lub widelcem; to też sprawa szła ciężko i powoli. Wołowina również nie na wiele się przydała, gdyż była niedopieczona, a i o szynce można było powiedzieć, chociaż wzięto ją z sąsiedniej niemieckiej wędliniarni, że nie zasługiwała na pochwałę. Zato posiadano sporą ilość porteru i niemniej sera ku zadowoleniu wszystkich biesiadników, tembardziej, że ser był nadzwyczaj ostry. Wogóle, kolacja była o tyle dobra, o ile mogła nią być w takich warunkach.
Po jedzeniu postawiono na stole drugą wazę ponczu wraz z paczką cygar i dwiema butelkami wódki. Ale tu nastąpiła niesamowita pauza, spowodowana okolicznością bardzo zwyczajną w podobnych razach, niemniej jednak kłopotliwą.
Służąca zajętą była myciem szklanek. Zakład szczycił się posiadaniem czterech naczyń tego rodzaju, z czego jednak nie robimy zarzutu, krzywdzącego panią Raddle, gdyż wiadomo, że w podobnych zakładach zawsze daje się uczuwać brak szklanek. Szklanki pani domu były wąskie i wysmukłe, pożyczone zaś w sąsiedniej restauracji wielkie i pękate. To samo mogło już wyjaśnić prawdziwy stan rzeczy; ale służąca przecięła wszelką możliwość choćby dwuznaczności, gdyż od każdego z gości, niemal przemocą, zabrała szklankę, zanim jeszcze wypili, i mimo wszelakich giestów i przeszkód ze strony Bob Sawyera, głośno oświadczyła, że kazano szklanki przynieść i obmyć.
Zły to wiatr, który też nic dobrego nie mógł przynieść. Napróżno wyelegantowany gentleman w kortowych butach wysilał się, by powiedzieć coś dowcipnego. W chwili, gdy szklanki znikły, rozpoczął on dłuższą historię o szczególnie szczęśliwej odpowiedzi pewnej wielkiej politycznej znakomitości, której nazwiska zapomniał, danej innej osobistości, także znakomitej, której nazwiska nigdy nie mógł dokładnie się dowiedzieć. Rozwodził się bardzo szczegółowo nad rozmaitemi podrzędnemi okolicznościami, ściśle zresztą związanemi z rzeczoną anegdotą, ale żadną miarą nie mógł dojść do końca i przypomnieć sobie odpowiedzi, chociaż anegdotę te opowiadał od dziesięciu lat z wielkiem powodzeniem.
„Naprawdę!“ rzekł wkońcu elegant w kortowych bucikach, „to bardzo dziwna historja“.
„Wielka szkoda, że ją pan zapomniał“, odpowiedział Bob, z niepokojem spoglądając na drzwi, gdyż zdało mu się, iż słyszy szczęk szklanek. „Bardzo żałuję!“
„Ja także bardzo żałuję“, dodał opowiadający, „gdyż jestem pewny, żeby to panów rozweseliło. Ale nie martwcie się; sądzę, że najdalej za pół godziny przypomnę sobie“.
W tej chwili szklanki powróciły i Bob Sawyer, dotąd bardzo zakłopotany, odpowiedział z uprzejmym uśmiechem, iż wielce byłby rad usłyszeć koniec opowiadania, które w każdym razie jest nadzwyczaj zajmujące.
Widok szklanek przywrócił Bobowi dobry humor, którego brakowało mu od czasu konferencji z gospodynią. Twarz jego rozjaśniła się i znów się rozruszał.
„Teraz, Betsy“, rzekł z wielką swobodą umysłu, rozstawiając szklanki, które służąca postawiła na środku pokoju, „teraz, Betsy, pospiesz się i daj nam gorącej wody“.
„Niema gorącej wody“, odpowiedziała Betsy.
„Jakto? Niema gorącej wody?“
„Niema! Pani powiedziała, iż pan jej nie dostanie“.
Zdumienie, jakie wystąpiło na twarze gości, dodało odwagi gospodarzowi.
„Natychmiast przynieś gorącej wody! Natychmiast!“ zawołał ze spokojem rozpaczy.
„Ale nie można! Pani Raddle, idąc spać, zgasiła ogień i zabrała z sobą kociołek“, odparła służąca.
„Mniejsza o to! Mniejsza! To drobnostka“, rzekł pan Pickwick, zauważywszy, że twarz Boba zaczyna się mienić, „zimna woda jest równie dobra“.
„Tak, tak!“ dodał Ben Allen.
„Gospodyni moja podlega chwilowym napadom szału“, rzekł Bob z lodowatym uśmiechem. „Obawiam się, iż będę zmuszony wymówić jej mieszkanie“.
„Ale nie, nie!“ rzekł Benjamin.
„Boję się, iż do tego dojdzie“, mówił Bob z heroiczną stanowczością. „Zapłacę, com winien, i wyniosę się jutro rano“.
Biedny chłopiec! Jakże gorąco pragnął tego!
Usiłowania Boba, by podnieść się po tym ostatnim ciosie, udzieliły się i towarzystwu. Większa część gości, dla ożywienia umysłów, tem pilniej zajęła się zimnym grogiem, czego pierwsze skutki ujawniły się wznowieniem nieprzyjaznych kroków między szkorbutycznym młodzieńcem a właścicielem koszuli pełnej nadziei. Strony wojujące przez niejaki czas okazywały sobie wzajemną pogardę marszczeniem brwi i sapaniem; wkońcu szkorbutyczny młodzieniec uznał za właściwe zająć jaśniejsze stanowisko, co doprowadziło do następującej, już niedwuznacznej wymiany zdań:
„Sawyer!“ zawołał szkorbutyczny młodzian donośnym głosem.
„Co chcesz, Noddy?“ zapytał gospodarz.
„Przykroby mi było stać się przyczyną choćby najmniejszego niepokoju przy stole przyjaciela, a zwłaszcza przy twoim, ale sądzę, iż powinienem korzystać ze sposobności i oświadczyć panu Gunter, iż nie jest gentlemanem“.
„A ja, mój kochany Sawyer“, odrzekł na to pan Gunter, „bardzobym się zmartwił, gdybym spowodował najmniejszy hałas na ulicy, przy której mieszkasz, ale obawiam się, że będę zmuszony zaniepokoić twoich sąsiadów i wyrzucić za okno osobę, która tylko co się odezwała“.
„Co pan przez to rozumie?“ zapytał Noddy.
„To co mówię“, odparł pan Gunter.
„Chciałbym więc widzieć, jak pan to zrobi?“ rzekł pan Noddy.
„Za chwilkę poczuje pan nawet“.
„Prosiłbym pana o jego bilet“.
„Nic z tego nie będzie“.
„Dlaczego, panie?“
„Boby pan mój bilet umieścił za lustrem, by myślano, że odwiedzają go gentlemani“.
„Panie, jeden z moich przyjaciół rozmówi się z nim jutro“, rzekł Noddy.
„Dziękuje, żeś mnie pan o tem zawiadomił i zawczasu powiem służącej, by pochowała łyżki“, odparł Gunter.
W tem miejscu djalogu wmieszali się obecni, przedstawiając obu stronom niewłaściwość ich postępowania. Wskutek tego pan Noddy oświadczył, iż ojciec jego był równie szanowany, jak ojciec pana Guntera, na co pan Gunter odpowiedział, że jego ojciec był tak samo szanowany, jak ojciec pana Noddy. A ponieważ podobną deklarację można było uważać za zapowiedź nowych kroków zaczepnych, więc znów nastąpiła interwencja ze strony towarzystwa; wynikiem jej było wiele hałasu, podczas którego pan Noddy zdołał zapanować nad swem uniesieniem i wyznał, iż zawsze miał dla pana Guntera nieograniczony szacunek. Na to pan Gunter oświadczył, iż, prawdę powiedziawszy, woli może pana Noddy, niż swego rodzonego brata. Usłyszawszy to, pan Noddy podniósł się wspaniałomyślnie i podał rękę panu Gunterowi, który ją z zapałem uścisnął i wszyscy uznali, że sprawa została załatwiona z wielkim honorem dla obu stron.
„Teraz, Bobie“, rzekł pan Jack Hopkins, „aby nas rozruszać na nowo, proponuję, byśmy zaśpiewali“.
Na to wśród głośnych oklasków pan Hopkins zaintonował, jak mógł najgłośniej, hymn: „Boże zbaw królową“, śpiewając go według nowej i niezupełnie odpowiedniej melodji. Lecz chór dzierżył prym, gdyż każdy śpiewał na melodję najlepiej sobie znaną, co nie mogło nie mieć wstrząsającego skutku.
Gdy chór prześpiewał pierwszą zwrotkę, pan Pickwick podniósł rękę, prosząc o głos, a gdy uciszono się, powiedział:
„Przepraszam panów, ale zdaje mi się, iż ktoś krzyczał na dole“.
Nastąpiła głęboka cisza. Zauważono, że Bob zbladł.
„Zdaje mi się, iż znowu słyszę ten głos“, mówił dalej pan Pickwick. „Proszę otworzyć drzwi“.
Zaledwie otworzono drzwi, znikła wszelka wątpliwość.
„Panie Sawyer! Panie Sawyer!“ wołano z drugiego piętra.
„To moja gospodyni“, rzekł Bob, spoglądając z niepokojem po gościach. „Co pani sobie życzy, pani Raddle?“
„Co to znaczy, panie Sawyer?“ ozwał się cierpki głos. „Niedość na tem, iż muszę z własnej kieszeni płacić za niego i znosić obelgi pańskich przyjaciół, którzy mają być ludźmi z wykształceniem, ale zdaje mi się, że chce mi pan dom rozwalić i wyprawia mi pan o drugiej godzinie rano takie wrzaski, że mógłby pan zaalarmować straż pożarną. Wypędź mi pan zaraz tę hałastrę“.
„Wstydziłby się pan“, dodał głos samego pana Raddle, wychodzący jakby z pod całego stosu kołder.
„Naturalnie“, zawołała czuła jego połowica, „bo ty, zmokła kuro, czemu nie pójdziesz sam i nie pozrzucasz ich ze schodów! Tak powinienbyś zrobić, gdybyś był mężczyzną!“
„Zrobiłbym to, moja droga, gdybym był tuzinem mężczyzn“, odrzekł małżonek. „Ale w tej chwili mają liczebną przewagę...“
„Tchórz!“ odrzekła pani Raddle z najwyższą pogardą. „Panie Sawyer, czy rozpędzi pan tę hałastrę?“
„Już idą, idą“, odpowiedział nieszczęśliwy Bob. „Sądzę, że najlepiej zrobicie, gdy się rozejdziecie“, rzekł następnie do swych przyjaciół, „bo doprawdy, zdaje mi się, iż zawiele robimy hałasu“.
„Wielka szkoda“, rzekł wyelegantowany gentleman, „bo zaczęło nam właśnie być tak wesoło“.
„Eh! Nie zwracajmy na to uwagi, a zacznijmy lepiej drugą strofę“, powiedział Hopkins.
„Nie, dajcie pokój, nie śpiewajcie!“ pośpieszył uprzedzić gospodarz. „Piękny to śpiew, ale dość już. Mieszkańcy tego domu są gwałtowni, bardzo gwałtowni“.
„Może chcesz, bym poszedł na górę i oporządził gospodarza?“ zapytał Hopkins; „albo począł dzwonić jak na gwałt, albo zaszczekał na schodach? Rozporządzaj mną, Bobie“.
„Dziękuję ci za te dowody przyjaźni “, odrzekł nieszczęśliwy Bob, „ale sądzę, iż dla uniknięcia zwady, najlepiej będzie się rozejść“.
„No i cóż, panie Sawyer?“ ozwał się znowu cierpki głos pani Raddle, „czy już się wynoszą ci bandyci?“
„Już, już, pani Raddle; szukają kapeluszy. Zaraz odejdą“.
„Odejdą!“ zawołała pani Raddle, wysuwając przez drzwi swą głowę, ozdobioną nocnym czepkiem, w chwili właśnie, gdy panowie Pickwick i Tupman wychodzili z pokoju. „Odejdą! A poco wogóle tu przychodzili?“
„Moja droga pani“, rzekł pan Pickwick, podnosząc głowę.
„Wynoś się pan, stary nicponiu“, odpowiedziała na to pani Raddle, szybko zdejmując czepek. „Taki dziad! Mógłby być ich ojcem! Stary rozpustnik! Pan jesteś najgorszy ze wszystkich!“
Pan Pickwick uznał za zbyteczne przekonywać o swej niewinności. Zeszedł szybko ze schodów na ulicę, gdzie połączył się z panami Tupmanem, Winkle i Snodgrassem. Pan Ben Allen, mocno dotknięty grogiem i zaszłą sceną, towarzyszył im aż do mostu londyńskiego, zwierzywszy się w drodze panu Winkle, jako osobie, szczególnie zasługującej na zaufanie, iż gotów jest poderżnąć gardło każdemu gentlemanowi, z wyjątkiem Boba Sawyera, któryby ośmielił się zalecać do jego siostry, Arabelli. Gdy swoje niezłomne postanowienie spełnienia tego przykrego braterskiego obowiązku jeszcze w odpowiedni sposób potwierdził, zalał się łzami, nasunął sobie na oczy kapelusz i zawrócił. Po drodze zatrzymywał się przed każdą bramą na placu Borough i tam z pewnemi przerwami aż do świtu pukał energicznie, w przekonaniu, iż stoi przed własnym domem i zapomniał klucza od drzwi.
Gdy goście rozeszli się, zgodnie z nieco natrętnem życzeniem pani Raddle, nieszczęśliwy Bob Sawyer został sam, aby zastanowić się nad przypuszczalnemi wypadkami następnego dnia i przyjemnościami następnego wieczora.

Rozdział trzydziesty trzeci.
Weller starszy wygłasza kilka krytycznych uwag, dotyczących utworów literackich, potem przy pomocy swego syna Samuela wywiązuje się z części długu względem czerwononosego gentlemana.

Dzień 13-y lutego, co czytelnicy tej autentycznej historji wiedzą równie dobrze, jak my sami, był wigilją dnia, w którym miała być sądzoną sprawa Bardell contra Pickwick. Nużący to był dzień dla Samuela Wellera, który od dziesiątej rano do drugiej po południu ciągle podróżował z hotelu pana Pickwicka do gabinetu pana Perkera i z powrotem, nie dlatego, by było coś do zrobienia, bo odbyto już naradę i postanowiono, jakiej drogi należy się trzymać, ale pan Pickwick znajdował się w stanie nadzwyczajnego rozdrażnienia i nieustannie posyłał swemu pełnomocnikowi małe bileciki, zawierające jedynie takie pytanie: „Kochany Perker! Jak tam idzie?“, na co pan Perker odpowiadał niezmiennie: „Kochany Pickwick! Jak może najlepiej“. Faktem zaś jest, że nie mogło iść ani źle ani dobrze, aż do dnia następnego. Ale ludziom, stającym przed sądem, lub wzywanym tam po raz pierwszy, przebaczyć trzeba chwilową irytację i niepokój, jakiego doznają. Sam wiedział o tem i ulegał słabości natury ludzkiej, wykonywując wszystkie rozkazy swego pana z niczem niezamąconym humorem, stanowiącym jeden z najwybitniejszych i najmilszych rysów jego charakteru.
Właśnie pokrzepił się był smacznym obiadem i czekał w bufetowej sali na pewną gorącą mieszaninę, której zażycie zalecił mu pan Pickwick celem usunięcia śladów porannego znużenia, gdy najpierw w sieni, potem na schodach, potem w korytarzu, wreszcie w sali oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“ ukazał się chłopak w futrzanej czapce i flanelowej kurtce, którego wszystkie ruchy zdradzały chwalebną ambicję dojścia z czasem do godności masztalerza. Chłopak spojrzał dokoła, jakby szukał kogoś, do kogo ma polecenie, wobec czego służąca, która nie uważała za nieprawdopodobne, by polecenie to miało jakiś związek z łyżeczkami do herbaty i do czego innego, krzyknęła na chłopaka.
„Hej, ty tam! Co tu robisz?“
„Jest tu ktoś, kto się nazywa Sam?“ zapytał chłopak cienkim dyszkantem.
„A nazwisko?“ zapytał Sam, zwracając się do chłopca.
„A czy ja wiem!“ odrzekł żywo zapytany.
„Zanadtoś dowcipny, mój malcze; uważajno tylko, by się dowcip nie obrócił, bo mógłbyś wtenczas dostać jego ostrym końcem. Cóż to znaczy? Przychodzisz do hotelu i pytasz o Sama, z uprzejmością dzikiego Indjanina?“
„Bo tak mi kazał stary“.
„Jaki stary?“ zapytał Sam z głęboką pogardą.
„Ten co jeździ do Ipswich i przystaje w naszej oberży“, odparł chłopak, „powiedział mi wczoraj rano, bym poszedł pod „Jerzego i Jastrzębia“ i zapytał o Sama“.
„To mój autor“, rzekł Sam do panny siedzącej za bufetem. „Obawiam się, że on naprawdę nie zna mego nazwiska. No, młody karczochu, co masz mi jeszcze do powiedzenia?“
„Stary powiedział, byście przyszli do nas o szóstej, bo chce widzieć się z wami pod „Błękitnym Niedźwiedziem“ na Leadenhall. Czy mam powiedzieć mu, że tam przyjdziecie?“
„Możesz zaryzykować“, odrzekł Sam.
Otrzymawszy to pełnomocnictwo, chłopak oddalił się, budząc sąsiednie echa szczęśliwem naśladowaniem piosenek dorożkarskich, co czynił rzeczywiście głosem szerokim i pełnym.
Sam z łatwością otrzymał urlop od Pickwicka, gdyż w stanie rozdrażnienia, w jakim znajdował się filozof, nie miał on nic przeciw temu, by być samotnym. To też Sam puścił się w drogę na długo przed umówioną godziną, a mając czas, przespacerował się do pałacu mera Londynu. Tu zatrzymał się i z filozoficznym spokojem zajął się oglądaniem niezliczonych kabrjoletów i pojazdów wszelkiego rodzaju. Spędziwszy tak z pół godziny, przez mnóstwo uliczek i dziedzińców skierował się ku rynkowi Leadenhall. Ponieważ pracował nad zabiciem czasu i zatrzymywał się przed każdym prawie przedmiotem, który mu wpadł w oko, nie wyda się więc dziwnem, iż stanął także przed sklepem, gdzie sprzedaje się papier; ale coby bez bliższych wyjaśnień mogło wydawać się dziwnem, to że zaledwie oczy jego zatrzymały się na pewnych malowidłach, wystawionych w oknie, Sam zadrżał, mocno uderzył się prawą ręką po udzie i wykrzyknął:
„Doprawdy, że zapomniałbym jej posłać. Nie przyszło mi do głowy, że jutro właśnie dzień św. Walentyna“.
Kolorowany rysunek, na który zwrócone były oczy Sama, gdy to mówił, przedstawiał dwa serca ludzkie jaskrawo wymalowane, osadzone na strzale i piekące się na sutym ogniu, gdy tymczasem dwaj ludożercy, męskiego i żeńskiego rodzaju, we współczesnych ubiorach (gentleman w granatowym fraku i białych spodniach, dama w czerwonym płaszczu z takimż parasolem) zbliżali się do tego pieczystego z miną wygłodzoną, po ścieżce wysypanej delikatnym piaskiem. Mały chłopiec, bardzo nieskromny (gdyż za całe ubranie miał tylko parę skrzydeł) doglądał tej kuchni. W głębi widać było dzwonnicę kościoła na Langham Place. Jednem słowem malowidło to przedstawiało miłosny list z rodzaju tych, które nazywa się „Walentynami“. Jak oznajmiano na niewielkiej tablicy, handlarz papieru podejmował się dostarczenia podobnych wyrobów współobywatelom swoim w każdej żądanej ilości po jednym szyllingu i sześć pensów za sztukę.
„Byłbym zupełnie zapomniał posłać jej taki list“, powtórzył Sam i wszedł prosto do sklepu. Tam zażądał arkusza najpiękniejszego listowego papieru ze złotemi brzegami i twardego pióra, z zaręczeniem, iż nie będzie pryskać. Otrzymawszy te przedmioty, poszedł dalej, ale już nierównie prędzej niż przedtem. Stanąwszy koło rynku Leadenhall, powiódł dokoła wzrokiem i ujrzał szyld, na którym artysta wymalował coś, co miało dalekie podobieństwo do słonia, koloru niebieskiego i z orlim nosem zamiast trąby. Słusznie przypuszczając, że był to „Błękitny Niedźwiedź“ we własnej osobie, Sam wszedł do wnętrza i zapytał o autora swej osoby.
„Przyjdzie tu chyba za jakie trzy kwadranse“, odpowiedziała młoda dama, zarządzająca miejscowem gospodarstwem.
„Bardzo dobrze“, odrzekł Sam. „Proszę mi dać za dziewięć pensów wódki z gorącą wodą i atramentu“.
Gdy przyniesiono wódkę i atrament do osobnego pokoju, i gdy młoda dama pieczołowicie przytłumia ogień, by nie palił się zbyt jasno, natychmiast odeszła, zabierając ze sobą pogrzebacz, aby uniemożliwić wszelkie rozniecenie nędznego płomyka bez uprzedniej zgody i wiadomości oberży pod „Niebieskim Niedźwiedziem“. Sam zasiadł na krześle koło pieca, wydobył z kieszeni papier ze złoconemi brzegami i twarde pióro, starannie obejrzał jego koniec, by się przekonać, że niema na niem włosa, wytarł stół, z obawy, by pod papierem nie znalazły się okruszyny chleba, założył rękawy, wsparł się na łokciach i przygotował się do pisania.
Napisać list, nie jest rzeczą łatwą, zwłaszcza dla dam i gentlemanów, niebardzo poświęcającym się nauce kaligrafii. W podobnych wypadkach piszący zawsze poczytuje za niezbędne pochylić swą głowę ku lewemu ramieniu i, spoglądając z ukosa na stawiane litery, jednocześnie odtworzyć językiem odpowiadające im idealne kształty. Chociaż jednak tego rodzaju ruchy niezaprzeczenie wielce przyczyniają się do oryginalnej kompozycji, za to z drugiej strony znacznie opóźniają samo pisanie. Już przeszło półtorej godziny Sam wypisywał na papierze drobne litery, małym palcem wycierając te, które się udały i kładąc inne na ich miejscu, gdy zajęcie to przerwało mu wejście szanownego Wellera starszego.
„No, Sammy!“ rzekł ojciec.
„No, stary“, odrzekł syn, odkładając pióro. „Cóż tam mówi ostatni biuletyn o zdrowiu macochy?“
„Pani Weller spędziła noc spokojnie; ale zrana była w szkaradnym humorze. Podpisano pod przysięgą: Tomy Weller esq. Oto ostatni biuletyn. Samie“, odrzekł Weller starszy, zdejmując szal.
„Więc niema polepszenia?“
„Przeciwnie, symptomata coraz gorsze“, odpowiedział ojciec, wzruszając ramionami „Ale co ty tu robisz, Sammy? Chcesz zostać uczonym, co?“
„Już skończyłem“, odrzekł Sam, nieco zakłopotany; „pisałem“.
„Widzę; ale spodziewam się, że nie do kobiety?“
„Eh! Co tu ukrywać. To Walentyn“.
„Co?“ zawołał ojciec, którego słowa te, zdawało się, napełniały przerażeniem.
„Walentyn“.
„Samiwelu! Samiwelu!“ zaczął znowu ojciec tonem wyrzutu, „nigdy nie spodziewałem się tego po tobie. Wobec przykładu, jaki dały ci złe skłonności twego ojca, wobec wszystkiego, com ci o tym przedmiocie powiedział, wobec osobistego poznania twej macochy, co starczy za moralną naukę, której człowiek nie powinien zapomnieć do końca życia, nie przypuszczałem, byś mógł to zrobić, Samiwelu! nie, nigdy nie przypuszczałem“.
Były to zbyt przykre uwagi dla nieszczęśliwego ojca, po ich wygłoszeniu przyłożył więc do ust szklankę Sama i duszkiem wypił wszystko, co w niej było.
„No, a teraz jak ci jest, stary?“ zapytał syn.
„O, Sammy, będzie to ciężkim ciosem w moim wieku! Na szczęście jestem łykowaty i to mię pociesza, jak mówił stary indyk gospodarzowi, który mu oznajmił, iż musi go zabić i zanieść na targ“.
„Co będzie ciężkim ciosem?“
„Widzieć, że się żenisz, Sammy; widzieć, że jesteś ofiarą, która sobie wyobraża, że wszystko są róże. To przerażający cios, dla serca ojcowskiego, Sammy!“
„Głupstwo! Nie myślę się żenić; nie martw się nadaremnie. Każ sobie lepiej podać fajkę; przeczytam ci list“.
Nie możemy stanowczo powiedzieć, czy boleść Wellera uległa złagodzeniu dzięki perspektywie fajki, czy też dzięki przekonaniu, iż w rodzinie jego istnieje jakaś fatalna skłonność do małżeństwa, której napróżno byłoby stawiać opór. Gotowibyśmy niemal przypuszczać, iż szczęśliwy ten rezultat wypłynął jednocześnie z obu tych skombinowanych źródeł pociechy. Weller rzucił okrycie, zapalił fajkę, usiadł plecami do ognia, by czuć jego ciepło a równocześnie opierać się o gzyms kominka; potem zwrócił ku Samowi twarz znacznie łagodniejszą i wezwał go do bliższych wyjaśnień.
Sam umoczył pióro w kałamarzu, by być gotowym do robienia poprawek, i zaczął z teatralnym patosem:
„Luba...“
„Czekaj!“ zawołał Weller starszy, ciągnąc za dzwonek. „Dwie szklanki nieomylnej, moje dziecko!“
„Zaraz, panie“, odrzekła dziewczyna, która z wielką szybkością zjawiła się i znikła, znów się zjawiła i znów znikła.
„Tu, zdaje się, znają twoje gusta“, zauważył Sam.
„Znają“, odrzekł ojciec. „Przedtem bywałem tu często. No, teraz zaczynaj“.
„Luba istoto!...“
„Czy to będą może wiersze?“
„Nie, nie!“
„Tem lepiej. Wiersze to rzecz nienaturalna. Niema ani jednego człowieka, któryby mówił wierszami, z wyjątkiem zakrystjana w dzień Nowego Roku i tych ludzi, którzy wykrzykują ogłoszenia o cygarach, makasarowem mydle i tym podobnych rzeczach. Nie puszczaj się nigdy na mówienie wierszami, mój chłopcze, to dobre dla hołoty. Zacznijno jeszcze raz“.
„Luba istoto! Czuję, że serce moje siarczyście...“
„Siarczyście — to nieprzyzwoicie“, przerwał Weller, odejmując fajkę od ust.
„Nie, nie, to nie „siarczyście“, rzekł Sam, zwracając list ku oknu; to „ogniście“, tylko, że tu zrobił się kleks. „Czuję, że serce moje ogniście zapaliło się...“
„Bardzo dobrze! Dalej!“
„Ogniście zapaliło się i roz...“ Zapomniałem, jaki tu ma być wyraz“, rzekł Sam, drapiąc się piórem za uchem.
„Więc czemuż nie popatrzysz?“
„Właśnie patrzę, ale tu także jest kleks. Widzę r, o, z...“
„Może „rozpędziło“, poddał Weller.
„Nie, to „roznamiętniło“, tak!“
„To już nie tak wymowne słowo, jak „rozpędziło“, rzekł Weller z powagą.
„Tak sądzisz?“
„Niezawodnie“.
„A mnie się zdaje, iż „roznamiętniło“ więcej wyraża“.
„Eh, zresztą“, rzekł Weller po krótkiem milczeniu, „może to bardziej czule. Wal dalej, Sammy“.
„Moje serce ogniście się rozogniło i roznamiętniło na wspomnienie o tobie, gdyż jesteś extra fein dziewczyna, i chciałbym, by mi kto powiedział, że tak nie jest...“
„To piękna myśl“, rzekł Weller, odejmując fajkę od ust, by zrobić tę uwagę.
„Sądzę, że niezła“, odpowiedział syn, któremu to bardzo podchlebiło.
„Co mi się podoba w twoim stylu, to że niema tu żadnych obcych wyrażeń, żadnych Wenusów ani nic podobnego. Bo poco to mówić młodej kobiecie, że jest Wenus albo anioł, Sammy?“

„Rozumie się; poco?“
„Dlaczegożby nie nazwać jej odrazu gryfem albo jednorożcem? Przecież to także, jak wiadomo, są zwierzęta bajeczne!“

„Jedno warte tyle, co i drugie“.
„Wal dalej, Sammy!“
Posłuszny Sam czytał dalej, podczas gdy ojciec jego dalej palił fajkę i przysłuchiwał się z wyrazem mądrości, pomieszanej z zadowoleniem.
„Nim ciebie ujrzałem, sądziłem, iż wszystkie kobiety są jednakie...“
„Są jednakie“, zauważył Weller nawiasowo.
„Ale ujrzawszy ciebie, przekonałem się, iż byłem głupi jak korniszon, ponieważ niema na świecie osoby, któraby tak mi się spodobała...“
„Myślę, że należało to wyrazić jakoś dobitniej“, rzekł Sam, podnosząc głowę.
Weller skinął w milczeniu; syn czytał dalej:
„A zatem korzystam z przywileju, moja kochana Mary, jak mówił pewien gentleman w kłopotach, tylko w nocy wychodzący z domu, by ci powiedzieć, że chociaż widziałem cię wszystkiego jeden raz, obraz twój jest wyryty w mojem sercu wyraźniej i lepszemi kolorami, aniżeli gdyby zrobiono go maszyną, fabrykującą portrety z ramkami i haczykiem do wieszania w dwie minuty“.
„Boję się, czy to nie trąci już poezją“, zauważył Weller z powątpiewaniem.
„Nie, nie“, odrzekł Sam, zaczynając znów czytać, by uniknąć wszelkiej dyskusji.
„Przyjmij mię, droga Mary, za twego Walentyna i pomyśl o tem, co ci piszę. Moja droga Mary, teraz kończę“. Ot i wszystko“.
„Zdaje mi się, iż zakończenie jest za nagłe, Sammy“.
„O, nie! Możeby chciała, by było dłuższe, ale na tem właśnie polega cały sekret pisania listów“.
„No, jest w tem coś. Chciałbym, by twoja macocha miała te same zasady. A czy nie podpiszesz?“
„W tem sęk. Nie wiem, jak podpisać“.
„Podpisz Weller“, rzekł właściciel tego nazwiska.
„Nie można. Walentyn nigdy nie podpisuje się własnem nazwiskiem“.
„No, to podpisz Pickwick; to piękne nazwisko i łatwe do wymówienia“.
„Doskonale! A gdybym zakończył wierszami, co?“
„Nie lubię wierszy, mój chłopcze; w całem mojem życiu nie znałem żadnego porządnego stangreta, któryby robił poezje, z wyjątkiem jednego, który napisał bardzo rozczulające wiersze w dniu, w którym go powieszono za rozbój na drodze, ale to był stangret z Camberwell, więc to się nie liczy“.
Ale Sam nie mógł sobie wyperswadować poezji i podpisał:

„Miłość przenika
Twego Pickwicka“.

Złożywszy następnie list w sposób bardzo skomplikowany, napisał na nim ukośnie adres:
„Panna Mary, służąca u pana Nupkins, burmistrza w Ipswich, Suffolk“, potem opatrzył list pieczęcią i włożył go do kieszeni, by odnieść w swoim czasie na pocztę.
Po załatwieniu tej ważnej sprawy, pan Weller senjor zaczął przedstawiać drugą, dla której zawezwał swego spadkobiercę.
„Pierwsza historja dotyczy twego gubernatora“, powiedział. „Jutro ma być sądzony“.
„Niezawodnie“.
„Otóż pewno będzie potrzebował świadków, którzyby zaprzysięgli jego obyczaje, albo dowiedli alibi. Już ja to wszystko obmyśliłem i gubernator może być spokojny. Podebrałem kilku przyjaciół, którzy załatwią mu jedno lub drugie. A co do mnie, to takie jest moje zdanie: dajcie pokój obyczajom i weźcie się do alibi. Niema nic lepszego, jak alibi; nic, Sammy!“
Pan Weller patrzał bardzo uczenie dokoła, gdy wyrażał tę opinję prawniczą, potem zaś wetknął nos w szklankę i z poza jej brzegu wyglądał ku zdumionemu synowi.
„Ej, co ci jest, stary? Czy myślisz, że gubernator pójdzie do kryminału i że go sądzić będą w Old Bailey?“
„To wszystko jedno, mój chłopcze. Mniejsza o to gdzie go sądzić będą; alibi, w tem rzecz. Zapomocą alibi uratowaliśmy Toma Wildspark, chociaż oskarżony był o zabójstwo, wszystkie peruki utrzymywały, iż nic mu nie pomoże. Powiem ci, Sammy, że jeżeli twój gubernator nie dowiedzie alibi, to niechybnie zadrze nogi“.
Ponieważ starszy pan Weller żywił głębokie i niewzruszone przekonanie, że Old Bailey jest najwyższym sądem państwowym i do jego praw i norm muszą się stosować wszystkie inne, przeto nawet słuchać nie chciał dowodzeń Sama, iż alibi w tym wypadku na nic się nie przyda. Z wielką gwałtownością twierdził, iż wobec tego pan Pickwick będzie ofiarą sądową. Widząc, że niema co dalej dyskutować o tem, Sam zmienił przedmiot rozmowy i zapytał, w jakiej to drugiej sprawie szanowny rodzic pragnie zasięgnąć jego zdania.
„Jest to punkt dotyczący polityki domowej, Sammy“, odpowiedział Weller. „Znasz Stigginsa?“
„Czerwononosego?“
„Tego samego. Czerwononosy odwiedza twoją macochę z dobrocią i łaskawością, jakich nigdy nie widziałem. Tak kocha naszą rodzinę, iż gdy odchodzi, nie może przemóc się, by nie zabrać jakiej pamiątki“.
„Gdybym był na twojem miejscu“, powiedział Sam, „dałbym mu coś, coby dziesięć lat popamiętał“.
„Zaraz, zaraz; otóż, jak mówiłem, teraz przynosi zawsze z sobą płaską butelkę, obejmującą około półtorej kwarty, a gdy odchodzi, napełnia ją starannie naszym grogiem ananasowym“.
„I zapewne odnosi próżną?“
„Zostaje tylko korek i zapach. Co do tego, to możesz być zupełnie spokojny. Otóż, mój chłopcze! Dziś te próżniaki będą tu odbywać miesięczne posiedzenie sekcji „Brick-Lane“, oddziału „Ebenezer“, wielkiego towarzystwa wstrzemięźliwości. Miała tam pójść i twoja macocha, ale dostała reumatyzmu i nie może, a ja podchwyciłem dwa bilety, które jej przysłano“.
Udzieliwszy synowi tej tajemnicy z nadzwyczajnem zadowoleniem, Weller senjor tak szybko zamrugał okiem, iż Sam począł przypuszczać, że dostał nerwowej drżączki w prawej powiece.
„No i cóż z tego?“ zapytał.
„Ano“, mówił dalej ojciec, oglądając się na wszystkie strony, „my przyjdziemy we właściwym czasie. A pomocnik pasterza nie! Pomocnik nie!“
Tu Weller dostał takiego napadu śmiechu, że omal nie udusił się. Przestraszony Sam począł mu rozcierać grzbiet, jakby chciał z niego wykrzesać ogień, poczem odezwał się:
„Doprawdy, że nigdy w życiu nie widziałem podobnego komika. Czegóż tak chichoczesz, korpulencjo?“
„Cicho, Sammy“, odrzekł Weller, oglądając się dokoła z wielką ostrożnością i mówiąc stłumionym głosem. „Dwaj moi przyjaciele, jeżdżący oksfordzkim traktem i świetni do wszystkich awantur, wzięli pomocnika na holownik, i gdy przyjdzie na posiedzenie „Ebenezera“ (co stanie się niezawodnie, gdyż doprowadzą go do samych drzwi i wepchną tam w razie potrzeby), to zgromadzeni przekonają się, iż jest zalany grogiem, jak nigdy nie był pod „Markizem Granby“, a to już niemało“.
Tu Weller począł znów śmiać się niesłychanie, narażając się niemal na uduszenie.
Nic nie mogło Samowi tak przypaść do gustu, jak zdemaskowanie czerwononosego obłudnika, a ponieważ nadchodziła już godzina, o której posiedzenie miało się rozpocząć, więc ojciec z synem bezzwłocznie poszli ku Brick-Lane. Po drodze Sam oddał list na pocztę.
Miesięczne posiedzenie filji „Brick-Lane“, oddziału wstrzemięźliwości „Ebenezer“, odbywały się w miłej i obszernej sali, do której można się było dostać zapomocą pewnej i wygodnej drabiny. Prezydentem był właśnie pan Antoni Humm, nawrócony pompier, obecnie nauczyciel, a przygodnie wędrowny kaznodzieja. Sekretarzem był niejaki pan Jonas Mudge, pomocnik blacharski, naczynie entuzjazmu i bezinteresowności, sprzedający pozatem herbatę członkom stowarzyszenia. Przed rozpoczęciem posiedzenia, damy, siedząc na taboretach, popijały herbatę jak mogły najdłużej; wielka drewniana skarbonka stała na zielonem suknie na biurku, przy którem siedział sekretarz, wdzięcznie uśmiechający się przy każdym nowym przyroście do ukrytej wewnątrz skarbonki zbioru miedziaków.
Tego wieczora damy zaczęły od wypicia niemal przerażającej ilości herbaty, ku wielkiemu oburzeniu pana Wellera, który, nie zwracając uwagi na znaki Sama, wodził dokoła oczami pełnemi zdziwienia i pogardy.
„Sammy“, szepnął do syna, „jeżeli niektórym z tych bab nie trzeba będzie jutro robić operacji, jako dotkniętym puchliną wodną, to ja nie jestem twoim ojcem i basta! Widzisz tę starą babę naprzeciw mnie? Ona utopi się w herbacie“.
„Czy nic możesz być cicho?“ szepnął Sam.
„Sammy“, rzekł znów Weller po chwili, z wyrazem głębokiego wzruszenia, „uważaj, co ci powiem, mój chłopcze; jeżeli ten sekretarz jeszcze przez pięć minut będzie tak żarł grzanki i zapijał je gorącą wodą, to niezawodnie pęknie“.
„Cóż ci to szkodzi, jeżeli mu się tak podoba? To do nas nie należy“, rzekł Sam.
„Jeżeli tak potrwa dłużej“, zaczął znów Weller cichym głosem, „czuję, iż mój obowiązek, jako człowieka i chrześcijanina, każe mi powstać i powiedzieć parę słów prezydentowi. Tam, na trzecim taborecie, siedzi młoda kobieta, która wypiła już piętnaście filiżanek; w oczach rozdyma się“.
Niema żadnej wątpliwości, że Weller obróciłby w czyn swe życzliwe zamiary, gdyby wielki szmer stukających filiżanek nie oznajmił, że herbata skończona. Po wyniesieniu przyborów i ustawieniu stołu z zielonem suknem na środku sali, posiedzenie zagaił bardzo żywy, mały, łysy człowiek w aksamitnych spodniach, który szybko wszedł po stopniach estrady z narażeniem swych cienkich nóżek i przemówił w ten sposób:
„Panie i panowie! Proponuję na przewodniczącego naszego zacnego brata, pana Antoniego Humma“.
Na tę propozycję, damy zamachały całą kolekcją pięknych chustek, a niespokojny mały człowieczek dosłownie podniósł do fotelu pana Humma, ująwszy go za barki i wrzuciwszy w głąb mahoniowego fotelu, który przynajmniej kiedyś reprezentował taki rodzaj mebli. Powiewanie chustkami powtórzyło się i pan Humm, który miał twarz bladą i wiecznie spotniałą, powitawszy uprzejmie towarzystwo, z powagą zajął swe miejsce. Następnie mały człowieczek wezwał wszystkich do milczenia; pan Humm zaś powiedział, że za przyzwoleniem braci i sióstr sekcji „Brick-Lane“, w tej chwili obecnych, sekretarz tejże sekcji „Brick-Lane“ odczyta sprawozdanie. Propozycję tę przyjęto jednogłośnie znów operacją z chustkami.
Gdy sekretarz kichnął w sposób wielce dający do myślenia, a towarzystwo odchrząknęło, jak to zawsze bywa, gdy ma nastąpić coś ważnego, rozpoczęto czytanie następującego dokumentu:

Sprawozdanie
komitetu sekcji „Brick-Lane, oddziału
„Ebenezer“, wielkiego towarzystwa
wstrzemięźliwości.

„Komitet prowadził dalej swe prace w ciągu ubiegłego miesiąca i ku wielkiej swej radości podaje wam następujące nowe wypadki nawrócenia się:
„H. Walker, krawiec, żonaty, mający dwoje dzieci. Gdy był zamożniejszy, przyznaje, iż pijał porter i piwo. Powiada, iż nie może zaręczyć, by przez dwadzieścia lat nie używał przynajmniej dwa razy na tydzień „psiego nosa“. Komitet nasz, zarządziwszy odpowiednie poszukiwania, wykrył, iż napój powyższy składa się z gorącego porteru, gwoździków, jałowcówki i muszkatołowej gałki. (W tem miejscu jedna z dam wzdycha i mówi: „Tak! Tak!“) Obecnie jest bez roboty i bez pieniędzy; sądzi, że winą tego jest porter (oklaski), albo też okoliczność, iż nie może ruszać prawą ręką. Nie wie tego z pewnością, ale przypuszcza, iż gdyby przez całe życie pił tylko wodę, kolega jego nie ukłułby go zardzewiałą igłą, co spowodowało ubezwładnienie ręki (ogromne oklaski). Teraz nie ma nic do picia, oprócz wody, i nigdy nie czuje się podchmielony (wielkie oklaski).
„Betsy Martin, wdowa, ma tylko jedno dziecko i jedno oko; pracuje na dniówkę jako praczka, drugiego oka nigdy nie miała, ale wie, że matka jej pijała mocne piwo podwójne i nie dziwi ją, że z tego powodu jest jednooką (ogromne oklaski). Sądzi, iż prawdopodobnie miałaby dwoje oczu, gdyby sama wstrzymywała się od napojów spirytusowych (gwałtowne oklaski). Zwykle zarabiała dziennie szyllinga i sześć pensów, kwartę porteru i szklankę wódki; ale od czasu, jak należy do sekcji „Brick-Lane“, żąda zawsze dziennie trzy szyllingi i sześć pensów. (Interesujący ten fakt przyjęto z największem uznaniem).
„Henryk Beller, przez wiele lat urządzał obiady dawane przez korporacje. W owym czasie pijał wiele win zagranicznych. Być może, iż nawet zanosił czasem do domu jedną lub dwie butelki. Nie może tego powiedzieć z pewnością, ale sądzi, że jeżeli zaniósł, to niezawodnie i wypił to, co się w butelkach znajdowało. Obecnie czuje się podupadłym na duchu i melancholijnym, noce miewa niespokojne i odczuwa ciągłe pragnienie. Przyczyną tego jest wino, które miał zwyczaj pijać (oklaski). Teraz jest bez pracy i nigdy nie tknie nawet zagranicznych win (ogromne oklaski)“.
„Tomasz Burton dostawia kocie mięso Lordowi Majorowi, szeryfom, oraz wielu członkom Rady (nazwisko to przyjęto z zapierającem oddech zainteresowaniem). Ma drewnianą nogę. Doszedł do przekonania, że nogi drewniane są kosztowne, ponieważ zbijają się na kamieniach. Kupował nogi drewniane gorszego gatunku, a wieczorami wypijał szklankę gorącej wody z ginem. Czasami dwie (głębokie westchnienia). Szybko przekonał się, że nogi drewniane gorszego gatunku są przeważnie spróchniałe i stoczone przez robaki. Wierzył głęboko, że wpływa na to gin (długie oklaski). Kupuje od pewnego czasu nogi pierwszego gatunku i pija tylko wodę i lekką herbatę. Nowe nogi służą mu dwa razy dłużej niż stare. Przypisuje to zmianie swoich zwyczajów (triumfalne okrzyki!)“.
Po odczytaniu tego sprawozdania, Antoni Humm zaproponował odśpiewanie pieśni. Mając szczególnie na uwadze duchowo-obyczajowy pożytek, brat Mordlin przystosował piękne słowa:

„Któż nie zna go, wioślarza wesołego“

do starej, powszechnie znanej melodji siódmego psalmu, mówca prosi więc, by pieśń tę odśpiewano razem z nim (powszechne oklaski). Zarazem korzysta ze sposobności, by wypowiedzieć niezachwiane swe przekonanie, iż pieśń tę napisał ś. p. pan Diddin, gdy poznał błędy swego dawnego życia i uczynił to w tym celu, by przedstawić korzyści płynące ze wstrzemięźliwości. „Jest to śpiew wstrzemięźliwości“ (huragan oklasków). „Piękny ubiór interesującego młodzieńca, zręczność jego ruchów, zazdrości godny stan ducha, dzięki czemu, mówiąc pięknemi słowami poety:

„Przepływa próżen wszelkiej troski“.

„Wszystko to dowodzi, że musiał on pić tylko i jedynie wodę (oklaski). O, cóż to za stan cnotliwej radości! (entuzjazm). I jaka nagroda spotkała młodzieńca? Niech wszyscy obecni tu młodzi ludzie zapamiętają to sobie:

„Wszystkie dziewczęta w łódź jego się tłoczą“.

(Powszechne oklaski, do których przyłączają się także damy). Co za wymowny przykład! Dziewczęta otaczają młodego wioślarza i towarzyszą mu na drodze obowiązku i wstrzemięźliwości. Ale czy były to tylko dziewczęta niższego stanu, które go cieszyły, pocieszały i umacniały? O nie!

„Najpiękniejsze kobiety, jakie w mieście były,
Łódź jego wieńczyły“

„jak pięknie powiada poeta“ (oszałamiające oklaski). — „Płeć łagodna“ — tu przeprosił pewną damę — „zgromadziła się dokoła młodego wioślarza i z pogardą odwróciła się od pijących napoje spirytusowe (oklaski). Bracia z sekcji Brick-Lane, tu są tacy wioślarze (oklaski i śmiech). Ta sala, to ich łódź; ci słuchacze, to dziewczęta, a on (pan Antoni Humm), choć niegodny tego — pierwszym wioślarzem!“ (bezgraniczny entuzjazm).
„Sammy, co on rozumiał przez „płeć łagodną?“ cicho zapytał pan Weller.
„Kobiety“, odrzekł Sam tym samym tonem.
„Co do tego, to ma słuszność; musi być bardzo łagodna, kiedy pozwala wodzić się za nos takiemu cymbałowi“.
Sarkastyczne spostrzeżenia starego Wellera przerwało rozpoczęcie pieśni, którą pan Humm przepowiadał po dwa wiersze, by ułatwić śpiewanie tym, którzy nie znali słów. Tymczasem mały łysy człowieczek znikł, ale gdy tylko śpiew ukończono, powrócił i począł coś szeptać panu Hummowi z bardzo poważną miną.
„Moi przyjaciele“, rzekł następnie pan Humm, podnosząc w górę rękę i znakiem tym wzywając do milczenia te damy, które spóźniły się o parę wierszy i jeszcze je kończyły, „moi przyjaciele, delegat sekcji Dorking, brat Stiggins, czeka na dole“.
Chustki powionęły w powietrzu z wielkim zapałem, gdyż pan Stiggins był bardzo popularny między damami sekcji Brick-Lane“.
„Sądzę, że może wejść“, rzekł pan Humm, spoglądając dokoła. „Bracie Tadger! Pan Stiggins może wejść i spełnić swe posłannictwo“.
Mały człowieczek zbiegł bardzo skwapliwie po schodach, a w chwilę potem usłyszano, jak powracał z wielebnym Stigginsem.
„Idzie, Sammy“, szepnął pan Weller, którego twarz nabrała purpurowej barwy, tak mu się chciało śmiać.
„Bądźmy cicho!“ odrzekł Sam. „Ja sam ledwo mogę się powstrzymać; słyszę, jak się zatacza“.
Podczas gdy Sam to mówił, drzwi się otworzyły i ukazał się brat Tadger, a zaraz za nim wielebny Stiggins. Wejście tego drugiego przyjęto oklaskami i silnem powiewaniem chusteczek. Ale na te wszystkie oznaki uznania, Stiggins nie odpowiedział ani słowem, poprzestając na wpatrywaniu się z ogłupiałym uśmiechem w świecę gorejącą na stole i równocześnie kołysząc się całem ciałem w sposób dziwnie nieregularny i niepewny.
„Czy ci niedobrze, bracie Stiggins?“ zapytał go pocichu pan Humm.
„Bardzo mi dobrze, mój panie!“ odrzekł pan Stiggins głosem tak dzikim, na jaki tylko mógł zdobyć się jego z trudnością obracający się język. „Doskonale mi jest, mój panie!“
„Tem lepiej, tem lepiej“, odpowiedział pan Humm, cofając się o kilka kroków.
„Spodziewam się, iż nikt z obecnych nie pozwoli sobie powiedzieć, by mi było źle“.
„O, nie! Naturalnie“, rzekł pan Humm.
„I nie radzę tego mówić, mój panie, nikomu nie radzę!“
Podczas tej rozmowy zgromadzenie zachowywało najzupełniejsze milczenie, z pewnym niepokojem czekając na rozpoczęcie przerwanego posiedzenia.
„Bracie“, rzekł pan Humm z uprzejmym uśmiecham, „czy chcesz przemówić do zgromadzenia?“
„Nie chcę!“ odparł pan Stiggins.
Zgromadzenie podniosło oczy ku niebu i szmer zdziwienia przeleciał po sali.
„Mój panie“, zaczął pan Stiggins, rozpinając surdut i mówiąc bardzo głośno; „jestem zdania, iż zgromadzenie to spiło się haniebnie. Bracie Tadger!“ mówił dalej ze wzrastającą gwałtownością, nagle zwracając się do łysego człowieka, „jesteś pijany jak bela!“
To mówiąc, pan Stiggins, w chwalebnym zamiarze zachęcenia zgromadzenia do wstrzemięźliwości i wyłączenia z niego wszelkiej niegodnej osoby, uderzył pięścią w sam nos brata Tadgera tak trafnie, iż mały sekretarz znikł w mgnieniu oka, zlatując głową naprzód ze schodów, wiodących na estradę.
Oratorska ta scena wywołała rozdzierający krzyk kobiet, które tłumnie rzuciły się ku swemu faworytowi i otoczyły go, by zasłonić go przed niebezpieczeństwem. Ten dowód czułego przywiązania omal nie stał się fatalnym dla pana Humma, który był bardzo popularny, tyle bowiem pobożnych piękności rzuciło mu się na szyję i tak się go trzymało, że omal go nie uduszono. Większa część świec zgasła i słychać było tylko straszny hałas.
„Teraz, Sammy“, rzekł Weller, uważnie zdejmując surdut, „idź i sprowadź nocnego stróża“.
„A co ty będziesz robił tymczasem?“.
„O mnie nie troszcz się, Sammy; zajmę się wyrównaniem małego rachunku z tym Stigginsem...“
To powiedziawszy, i nim Sam miał czas powstrzymać go, bohaterski starzec dotarł do miejsca, gdzie stał Stiggins i zaatakował go z wielka zręcznością.
„Chodźmy, stary“, rzekł Sam.
„Występuj, ty drabie!“ wolał Weller, nie zważając na słowa syna i bez dalszej przedmowy zaaplikował wielebnemu Stigginsowi potężne uderzenie w głowę, potem zaczął uwijać się koło niego z lekkością godną podziwu u gentlemana w tym wieku.
Widząc, że perswazje jego są bezskuteczne, Sam mocno nasunął sobie kapelusz, na ramię zarzucił surdut ojca i, schwyciwszy stangreta potężnie za pas, siłą ściągnął go po schodach na ulicę. Ale i tu nawet nie wypuścił ojca i nie dał mu spokoju, aż dopiero znaleźli się na rogu ulicy. Tu doszedł ich krzyk zgromadzonego tłumu, który był świadkiem, jak wielebnego pana Stigginsa prowadzono do dobrze strzeżonej kwatery nocnej. A potem mogli słyszeć krzyk, z jakim członkowie sekcji „Brick-Lane“, wielkiego połączonego towarzystwa wstrzemięźliwości „Ebenezer“, rozbiegli się we wszystkich kierunkach.

Rozdział trzydziesty czwarty,
w całości poświęcony dokładnemu a prawdziwemu sprawozdaniu z pamiętnej rozprawy sądowej Bardell contra Pickwick.

„Chciałbym bardzo wiedzieć, co przewodniczący sędziów przysięgłych jadł dzisiaj na śniadanie“, powiedział pan Snodgrass pamiętnego poranku 14-ego lutego, zaczynając rozmowę.
„Mam nadzieję, że dobrze sobie podjadł“, rzekł pan Perker.
„Dlaczego?“ zapytał pan Pickwick.
„To rzecz bardzo ważna, nadzwyczajnie ważna, kochany panie. Przysięgły zadowolony i w dobrym humorze, to rzecz bardzo dla nas dodatnia. Przysięgli niezadowoleni i głodni zawsze przechylają się na stronę skarżącą“.
„Ależ, na miłość boską“, zawołał pan Pickwick, wielce zdumiony, „dlaczego tak jest?“
„Doprawdy, że nie wiem“, odparł zimno mały plenipotent; może, by prędzej wyjść. Gdy przysięgli udadzą się na naradę do przyległego pokoju, a nadchodzi godzina obiadowa, przewodniczący ich wydobywa zegarek i mówi: „Wielki Boże! Panowie! Już piąta za dziesięć. A ja zwykle jadam obiad o piątej!“ „Ja także“, mówią inni, wyjąwszy dwóch, którzy jadają o trzeciej, i którym zatem wyjść jeszcze pilniej. Przełożony przysięgłych uśmiecha się i chowa zegarek. „No, panowie“, mówi, „jakże zawyrokujemy? Kto winien? Skarżący, czy oskarżony? Co do mnie, zdaje mi się... ale niech to nie wpływa na panów... ja sądzę, że strona skarżąca ma słuszność“. Wskutek tego dwaj lub trzej przysięgli mówią, iż i im tak się wydaje, potem wszystko już idzie jednomyślnie i jak z płatka“.
„Już po dziesiątej“, mówił dalej pan Perker; „pora iść do sądu, kochany panie. Gdy toczy się sprawa o naruszenie przyrzeczenia małżeństwa, sala jest zwykle przepełniona. Dobrzeby było wziąć powóz, gdyż inaczej spóźnimy się“.
Pan Pickwick zadzwonił. Sprowadzono powóz, do którego wsiedli czterej pickwickiści i pan Perker. W drugim powozie jechali Sam Weller, dependent pana Perkera, pan Lowten i torba z dokumentami...
„Lowten“, rzekł plenipotent do swego dependenta, gdy przybyli na miejsce, „umieść przyjaciół pana Pickwicka w ławkach; sam pan Pickwick będzie siedział koło mnie. Tędy, kochany panie!“
To mówiąc, pan Perker schwycił pana Pickwicka za rękaw i poprowadził go ku niskiej ławce, tuż pod pultem królewskiego prokuratora, którą zrobiono ku wygodzie plenipotentów, by swym adwokatom szeptać jeszcze do ucha potrzebne szczegóły jeszcze w czasie rozprawy. Dla szerokich mas widzów są oni tu niewidoczni, ponieważ ławka ta jest niższa niż ławki dla publiczności i obrońców. Do tej pierwszej zwracają się więc plecami, do sędziów zaś twarzą.
„To zapewne trybuna świadków?“ rzekł pan Pickwick, wskazując nalewo pewnego rodzaju katedrę otoczoną mosiężną balustradą.
„Tak jest, kochany panie“, odpowiedział pan Perker, wyjmując papiery z torby, którą mu przyniósł Lowten.
„A tam“, rzekł pan Pickwick, wskazując na prawo dwie ławki także ogrodzone balustradą, „tam siedzą zapewne przysięgli?“
„Tak, zgadł pan, kochany panie“, odparł Perker pukając w wieko tabakierki.
Poinformowany w ten sposób, pan Pickwick z wielkim niepokojem powiódł wzrokiem po sali.
Na galerji zebrał się już tłum widzów, a na ławach adwokatów cała kolekcja panów w perukach, osób, wyróżniających się wielką rozmaitością nosów i bokobrodów, z czego tak słynie angielski stan adwokacki. Pomiędzy tymi gentlemanami ci, którzy mieli teki, trzymali je jak można najwidoczniej, i od czasu do czasu pocierając sobie niemi podbródki, by tem większe wrażenie sprawić na widzach. Niemający tek, trzymali pod pachą wielkie tomy w ósemce, oprawne w półskórek a znane pod techniczną nazwą, „cielęca skórka prawnicza“. Inni, niemający ani tek, ani książek, trzymali ręce w kieszeniach i spoglądali dokoła tak mądrze, jak tylko na to stać ich było, gdy inni z ogromnym pośpiechem i niesłychanem poczuciem swej ważności, biegali tam i sam, zadowoleni, że budzą tem podziw i zdumienie niewtajemniczonych przybyszów. Wszyscy, ku wielkiemu zdziwieniu pana Pickwicka, podzieleni byli na małe grupy i rozmawiali o nowinach z największym spokojem, jakgdyby sądy nic ich nie obchodziły.
Ukłon pana Phunky, gdy ten zajmował swe, wyznaczone mu przez królewskiego prokuratora miejsce, wyrwał pana Pickwicka z zadumy. Zaledwie filozof mu się odkłonił, wszedł pan Snubbin ze swym sekretarzem, panem Mollard, który położył przed nim ogromną czerwoną torbę, uścisnął rękę pana Perkera i oddalił się. Następnie weszło jeszcze kilku adwokatów, a pomiędzy nimi jeden, z zaczerwienionym nosem, przyjaźnie kiwnął głową panu Snubbin i powiedział, że ranek jest ładny.
„Kto jest ten jegomość, który witał się z naszym adwokatem i powiedział mu, że ranek jest ładny?“ zapytał cicho pan Pickwick swego plenipotenta.
„Pan Buzfuz, adwokat naszej przeciwniczki. A ten gentleman, stojący za nim, to pan Skimpin, jego pomocnik“, odparł Perker.
Pan Pickwick, przejęty oburzeniem na widok takiej niegodziwości, już miał zapytać, jak pan Buzfuz, adwokat przeciwnej strony, ośmiela się mówić jego własnemu adwokatowi, że poranek jest ładny, gdy przerwało mu głośne wołanie „Uciszcie się“, poczem bezzwłocznie wszyscy adwokaci powstali. Pan Pickwick odwrócił się i ujrzał wchodzących sędziów.
Pan sędzia Stareleigh, człowiek szczególnie krótki i tak otyły, iż zdawało się, iż cały ześrodkował się w twarzy i kamizelce, powitawszy adwokatów, złożył małe swe nóżki pod stołem, a swój trójgraniasty kapelusz na stole. Gdy to zrobił, widać z niego było tylko dwoje oczu, szeroką szkarłatną twarz i blisko połowę bardzo komicznej peruki.
Skoro tylko sędzia zasiadł, woźny stojący przy stole krzyknął tonem komendy: „uciszcie się!“ drugi woźny, na galerji, powtórzył bezzwłocznie: „uciszcie się!“ tonem cholerycznym; a trzej czy czterej inni woźni krzyknęli:uciszcie się!“ z wielkiem oburzeniem. Następnie gentleman, cały ubrany czarno, zasiadł trochę niżej niż sędzia i począł czytać listę przysięgłych. Po długim hałasie przekonano się, iż było obecnych tylko dziesięciu przysięgłych specjalnych. Wskutek tego pan Buzfuz zażądał, by liczbę ich dokompletowano a gentleman w czarnem ubraniu owładnął bezzwłocznie jednym kupcem korzennym i jednym aptekarzem, jako członkami całego korpusu przysięgłych.
„Proszę odpowiedzieć, gdy wywołam nazwiska panów, abym mógł ich zaprzysiąc“, rzekł czarno ubrany jegomość. „Ryszard Upwitch!“
„Jestem“, zawołał kupiec korzenny.
„Tomasz Groffin“.
„Jestem“, odparł aptekarz.
„Weźcie panowie biblię do rąk, moi panowie. Przyrzekamy dokładnie i według sumienia — “
„Bardzo przepraszam wysoki sąd“, odezwał się aptekarz, mężczyzna słuszny, chudy i żółty, „ale mam nadzieję, iż wysoki sąd uwolni mię od zasiadania“.
„A dlaczegóż to?“ zapytał sędzia Stareleigh.
„Nie mam pomocnika, milordzie“, odparł aptekarz.
„To nic nie pomoże. Pan powinieneś mieć pomocnika“.
„Moje środki nie pozwalają na to“.
„Pan powinieneś mieć środki“, zawołał sędzia, czerwieniejąc, gdyż temperament jego nie znosił sprzeciwiania się.
„Wiem, że powinienem mieć i miałbym, gdyby mi dobrze szło milordzie; ale tak nie jest“.
„Niech ten gentleman złoży przysięgę“, rzekł sędzia stanowczo.
„Bardzo dobrze, milordzie“, odpowiedział aptekarz, „ale nie moją będzie winą, gdy nastąpi jakie nieszczęście“.
I przysiągł. Następnie zaś, siadając, najspokojniej powiedział:
„Chciałbym nadmienić, że w sklepie mam tylko chłopca, nawet bardzo dobrego chłopca, ale który zupełnie nie zna się na lekarstwach: nie umie nawet rozróżnić soli glauberskiej, kwasu pruskiego i syropu z ipekakuany od laudanum“. Po tej przemowie aptekarz usiadł w wygodnej pozycji i przybrał zadowoloną minę, jakby był na wszystko przygotowany.
Pan Pickwick spoglądał na aptekarza z największem przerażeniem, gdy na sali zrobiło się pewne poruszenie. Pani Bardell, podtrzymywana przez panią Cluppins, została wprowadzona i usadowiona w stanie bliskim omdlenia, na drugim końcu ławki, zajmowanej przez pana Pickwicka. Pan Dodson podał jej parasol niepospolitej wielkości a pan Fogg parę rękawiczek, poczem obaj ci panowie ułożyli sobie twarze w sposób niesłychanie współczujący i melancholijny. Za niemi weszła pani Sanders, prowadząc młodego Bardella. Na widok swego syna, czuła matka zadrżała, potem ucałowała go namiętnie, potem, wpadłszy w stan osłupienia, zapytała swych przyjaciół, gdzie się znajduje. W odpowiedzi na to, panie Cluppins i Sanders odwróciły się i poczęły płakać, podczas gdy panowie Dodson i Fogg błagali je, by się uspokoiły. Pan Buzfuz potarł sobie czoło chustką i rzucił na przysięgłych wzrok, jakby odwoływał się do ich ludzkości. Sędzia był widocznie wzruszony, a wielu widzów poczęło kasłać z rozczulenia.
„Bardzo dobry pomysł“, szepnął pan Perker do pana Pickwicka; „O! Dodson i Fogg, to zręczni ludzie. To scena niezwykle efektowna, kochany panie, bardzo efektowna“.
Podczas gdy pan Perker mówił, pani Bardell przychodziła powoli do siebie, a pani Cluppins, starannie opatrzywszy guziki i pętelki młodego Bardella, postawiła go przed matką, lokując go tak ostentacyjnie, by obudzić litość i współczucie zarówno sędziego jak i przysięgłych. Nie stało się to bez pewnej opozycji ze strony młodego gentlemana, połączonej z mnóstwem łez, gdyż latorośl rodziny Bardellów przeczuwała nieśmiało, iż to wystawienie go przed sędziami jest tylko formalnym prologiem do niedalekiej jego egzekucji a przynajmniej do zesłania karnego za morze na całe doczesne życie.
„Bardell i Pickwick!“ zawołał czarno ubrany gentleman, wywołując sprawę, która była pierwsza na liście.
„Milordzie“, rzekł pan Buzfuz, „ja występuję w imieniu skarżącej“.
„Kto jest pańskim pomocnikiem?“ zapytał sędzia.
Pan Skimpin skłonił się na znak, że on jest nim.
„Ja, milordzie, występuję w imieniu oskarżonego“, rzekł pan Snubbin.
„Czy ma pan kogo do pomocy?“ zapytał sędzia.
„Pana Phunky, milordzie“.
„Panowie Buzfuz i Skimpin w imieniu skarżącej“, rzekł sędzia zapisując nazwiska. „W imieniu oskarżonego panowie Snubbin i Moukey[12]“.
„Przepraszam, milordzie; Phunky“.
„Bardzo dobrze“, odparł sędzia. „Pierwszy raz słyszę to nazwisko“.
Tu pan Phunky ukłonił się i uśmiechnął, sędzia także ukłonił się i uśmiechnął, następnie pan Phunky poczerwieniał, usiłując przybrać minę, jakby nie wiedział, iż oczy wszystkich są zwrócone na niego: rzecz, która dotąd nikomu się nie udała i zapewne nigdy się nie uda.
„Zaczynajmy!“ rzekł sędzia.
Woźni znowu krzyknęli: „uciszcie się!“ i pan Skimpin streścił sprawę — co zresztą niewiele objaśniło słuchaczów, gdyż ważniejsze szczegóły adwokat zachował dla siebie — i po trzech minutach usiadł, pozostawiając sędziów przysięgłych na tym samym wysokim stopniu mądrości, na którym znajdowali się przedtem.
Wtenczas pan Buzfuz wstał z całą godnością, jakiej wymagała natura procesu, poszeptał z panami Dodsonem et Foggiem, przywdział togę, poprawił perukę i zwrócił się do przysięgłych.
Zaczął od oświadczenia, iż nigdy, w całym przebiegu swego zawodu, od pierwszych chwil, gdy się oddał studjom prawniczym, nie przystępował do żadnej sprawy z tak głębokiem wzruszeniem i poczuciem tak wielkiej odpowiedzialności, odpowiedzialności, którejby nigdy na siebie nie był przyjął, gdyby nie miał przekonania, równającego się pewności, iż słuszna sprawa jego klijentki, zwiedzionej i obrażonej w najczystszych jej uczuciach, przeważy w myśli dwunastu gentlemanów, inteligentnych, szlachetnych i wspaniałomyślnych, których widzi przed sobą.
Adwokaci zwykle tak zaczynają, gdyż zadowalnia to przysięgłych, dając im do zrozumienia, iż są ludźmi, których trudno oszukać. Ten wstęp adwokata miał oczywisty skutek, gdyż wielu przysięgłych poczęło natychmiast robić obszerne notaty.
„Panowie dowiedzieliście się już od mego uczonego przyjaciela“, mówił dalej pan Buzfuz, chociaż dobrze wiedział, iż panowie niczego się od jego uczonego przyjaciela nie dowiedzieli, „dowiedzieliście się od mego uczonego przyjaciela, iż jest to sprawa o naruszenie obietnicy małżeństwa, w której żądamy odszkodowania za stracone korzyści w wysokości 1500 funtów szterlingów; ale nie dowiedzieliście się od mego uczonego przyjaciela, ponieważ nie leżało to w atrybucjach mego uczonego przyjaciela, o faktach i okolicznościach towarzyszących tej sprawie. Te fakty i okoliczności usłyszycie ode mnie, fakty stwierdzone przez dwie damy godne zaufania, które przedstawię wam na tej trybunie“.
Tu pan Buzfuz, z wymownym naciskiem na słowie „trybunie“, uderzył majestatycznie pięścią o stół, spoglądając przytem na Dodsona i Fogga, którzy wyraziście okazali swe uwielbienie dla adwokata i oburzenie dla obrońcy strony przeciwnej.
„Oskarżycielka“, mówił dalej pan Buzfuz głosem łagodnym i melancholijnym, „oskarżycielka jest wdową. Tak jest, panowie, wdową. Ś. p. pan Bardell, zaszczycany przez długie lata szacunkiem i zaufaniem swego monarchy, jako jeden z dozorujących jego królewskie dochody, odszedł cicho i prawie niepostrzeżenie z tego świata, szukając w innym spokoju i wypoczynku, których urząd celny nigdy nie daje“.
Przy tym poetycznym opisie zejścia pana Bardell (któremu kuflem rozwalono głowę podczas bójki w szynku), głos uczonego adwokata zadrżał i ucichł na chwilę. Potem obrońca zaczął znów z wielkiem wzruszeniem:
„Na jakiś czas przed śmiercią, upamiętnił on podobiznę swoją w małym chłopczyku. Z tem dziecięciem, jedynym zakładem miłości zmarłego urzędnika celnego, pani Bardell ukryła się przed światem, szukając spokoju przy ulicy Goswell. Tu umieściła w oknie swego pokoju kartkę z napisem, zawierającą następujące wyrazy: „Kawalerskie mieszkanie z meblami do wynajęcia; wiadomość na miejscu“.
Tu pan Buzfuz zatrzymał się, a tymczasem wielu przysięgłych zanotowało tekst tego dokumentu.
„Czy nie było daty na tem ogłoszeniu?“ zapytał jeden z przysięgłych.
„Nie, panie, daty nie było“, odrzekł adwokat, „ale jestem upoważniony do oświadczenia, iż napis ten umieszczony był w oknie oskarżycielki równo przed trzema laty. Zwracam uwagę panów przysięgłych na treść tego dokumentu: Kawalerskie mieszkanie z meblami do wynajęcia. Panowie, opinja, jaką sobie pani Bardell wyrobiła o innej płci, była wytworem nieocenionych zalet małżonka, którego utraciła. Oskarżycielka nie miała obawy, nie miała nieufności, nie miała podejrzeń. Cała przepełniona była ufnością. „Pan Bardell“, mówiła sobie wdowa, „pan Bardell był także kiedyś kawalerem; więc u kawalera będę szukać pociechy, podpory, opieki. W kawalerze zawsze widzieć będę mogła coś, co mi przypominać będzie pana Bardell w chwilach, gdy pozyskał moje młode i dziewicze uczucia; odnajmę więc pokój kawalerowi“. Ożywiona temi pięknemi i czystemi względami (jednemi z najpiękniejszych, na jakie stać naszą ułomną naturę, panowie) samotna i znękana wdowa osuszyła łzy, umeblowała pierwsze piętro, przycisnęła do swego macierzyńskiego łona niewinne dziecię i wywiesiła w oknie znany już wam napis. Czy długo tam wisiał? Nie. Wąż już czuwał, lont był już zapalony, mina gotowa. Napis zaledwie trzy dni był w oknie... tylko trzy dni, panowie, a już istota, chodząca na dwóch nogach i z powierzchowności podobna do człowieka, a nie do potwora, zapukała do drzwi pani Bardell. Zgłosiła się, wynajęła mieszkanie i przeniosła się do niej nazajutrz. Istotą tą był Pickwick; oskarżony Pickwick“.
Pan Buzfuz mówił z takim zapałem, że twarz jego stała się karmazynowa. W tem miejscu zatrzymał się, by odetchnąć. Cisza obudziła sędziego Starleigh, który bezzwłocznie zaczął coś pisać nieumoczonem piórem, przybrawszy minę nadzwyczaj poważną, aby dać przysięgłym do zrozumienia, iż nierównie głębiej myśli, gdy ma oczy zamknięte.
Pan Buzfuz mówił dalej:
„Niewiele mam do powiedzenia o tym człowieku. Osoba to aż nazbyt mało ponętna a ja tak samo, jak wy, panowie, nie uważam za przyjemne, gdy przychodzi mi patrzeć na egoizm i systematyczną przewrotność.
W tej chwili pan Pickwick, który od pewnego czasu spokojnie robił sobie notatki, zerwał się gwałtownie, jakgdyby w umyśle jego nagle powstało śmiałe postanowienie, zbić adwokata Buzfuza w obecności całego zgromadzenia prześwietnych sędziów. Ale ostrzegawczy gest pana Perkera powstrzymał go od tego, filozof słuchał więc dalej wywodów uczonego pana, z oburzeniem, które stanowiło najzupełniejszy kontrast w porównaniu z twarzami pań Cluppins i Sanders, promieniejącemi podziwem.
„Powiedziałem: systematyczną przewrotność, panowie“, mówił dalej adwokat, spoglądając na pana Pickwicka i zwracając się wprost ku niemu; „a kiedy mówię: systematyczną przewrotność, to pozwólcie mi, panowie, oświadczyć oskarżonemu, jeżeli, jak mi powiedziano, tutaj się znajduje, że postąpiłby sobie nierównie właściwiej, nierównie przyzwoiciej, nierównie rozsądniej i mądrzej, gdyby się był powstrzymał od zjawiania się w tem miejscu. Pozwólcie mi uprzedzić go, panowie, iż jeżeli pozwoli sobie na jakiekolwiek oznaki niezadowolenia w tem oto miejscu, które zresztą na nic mu się nie przydadzą, to zażądacie od niego ścisłego wytłumaczenia się; a przy tem pozwólcie mi, panowie, powiedzieć mu, jak to mu powtórzy sam sędzia, iż adwokat, spełniający obowiązek wobec swego klijenta, nigdy nie pozwoli siebie ani nastraszyć, ani stropić, ani zmusić do milczenia, i że wszelkie usiłowania w tym kierunku, spadną na głowę sprawcy, czy będzie nim oskarżyciel, czy skarżący, czy nazwisko jego będzie Pickwick, czy Noakes, czy Stoakes, czy Stiles, czy Brown, czy Thompson“.
Ta mała dygresja od głównego przedmiotu wywołała pożądany skutek, gdyż zwróciła oczy wszystkich na pana Pickwicka. Pan Buzfuz, zstąpiwszy nieco niżej z moralnych wyżyn, na które się był wygramolił, mówił dalej bardziej praktycznie:
„Dowiodę wam, panowie, że w ciągu dwóch lat Pickwick pozostawał stale i bez przerwy w domu pani Bardell; dowiodę, iż przez cały ten czas pani Bardell usługiwała mu, zajmowała się jego potrzebami, przyrządzała mu jedzenie, oddawała jego bieliznę praczce, odbierała ją, naprawiała, słowem posiadała całe zaufanie swego lokatora. Dowiodę, iż niejednokrotnie dawał on jej małemu synowi po pół pensa, a nawet w pewnych razach po sześć pensów w jednej monecie; dowiodę także świadectwami, których mój uczony przeciwnik nie zdoła unieważnić, dowiodę, powtarzam, iż nawet raz głaskał chłopca po głowie i zapytawszy, ile wygrał w cetno czy licho, zadał mu następnie pytanie wielkiej doniosłości: „Czy byłbyś zadowolony, gdybyś znów miał ojca?“ Prócz tego dowiodę wam, panowie, że przed rokiem blisko Pickwick począł nagle wydalać się z domu na dłuższy czas, jak gdyby zamierzał stopniowo zerwać z moją klijentką; ale wykażę wam także, iż w epoce tej postanowienie jego nie było jeszcze stanowcze, czy to dlatego, że dobre jego uczucia wzięły górę, jeżeli wogóle ma dobre uczucia, czy też dlatego, że wdzięki i przymioty mojej klientki zdołały przezwyciężyć w nim nieludzkie zamiary, gdyż dowiodę wam, że pewnego razu, powróciwszy z podróży, zrobił jej zupełnie wyraźną propozycję małżeństwa, postarawszy się wszakże przedtem, by nie było żadnego świadka tej uroczystej rozmowy. A jednak jestem w stanie dowieść wam zeznaniami trzech jego przyjaciół, którzy muszą zeznać, choćby nie chcieli, iż tego samego poranka zastali go, gdy trzymał oskarżycielkę w objęciach i usiłował złagodzić jej wzruszenie perswazją i pieszczotami“.
Ta część mowy uczonego adwokata wywarła na słuchaczach widoczne wrażenie. On zaś, wydobywszy ze swej torby dwa szpargały, mówił dalej:
„A teraz, panowie, jeszcze jedno słowo. Na szczęście wyszukaliśmy dwa listy, które, jak zeznaje sam oskarżony, od niego pochodzą, a które więcej mówią niż całe tomy. W listach tych odbija się cały charakter tego człowieka. Nie są one pisane językiem szczerym, wymownym, namiętnym, niema w nich wyrazów pełnych uczucia. Nie: są ostrożne, przebiegle, ułożone w słowach dwuznacznych, które jednak, na szczęście, są bardziej przykonywujące, niż gdyby zawierały wyrażenia najnamiętniejsze, obrazy najpoetyczniejsze. Listy te należy bardzo ostrożnie badać. Pickwick układał je bowiem w ten sposób, by w błąd wprowadzić każdą trzecią osobę, w którejby ręce wpadły. Odczytam wam, panowie, pierwszy z tych listów: „Garraway, południe, Kochana Pani B.! Kotlety z sosem pomidorowym. Z poważaniem Pickwick“. Kotlety! Sprawiedliwe nieba! I sos pomidorowy! Panowie, czyż godzi się szczęście i spokój czułej i niczego nie przeczuwającej kobiety niszczyć w tak podstępny sposób. Następujący list nie ma daty, co już samo przez się jest podejrzane, „Kochana pani B.! Powrócę do domu dopiero jutro rano; dyliżans spóźnił się“. A dalej następuje wyrażenie, godne wszelkiej uwagi: „Niech się pani nie martwi wygrzewaczką“. Wygrzewaczką! Ależ, panowie, któżby się martwił wygrzewaczką? Kiedyż to spokój, czy to mężczyzny, czy kobiety, zamącony został przez wygrzewaczkę, która sama przez się jest sprzętem domowym, niewinnym, pożytecznym, i, dodam nawet, wygodnym? Dlaczegóż to panią Bardell tak mocno zaklina, ażeby się nie martwiła wygrzewaczką? Chyba, że (i co do tego niema wątpliwości) wyraz ten zawiera aluzję do ognia ukrytego, jeżeli już wprost napomyka na jakieś pieszczotliwe wyrażenie, lub obietnicę, ubraną w formy zagadkowej korespondencji, przewrotnie obmyślanej przez Pickwicka, przygotowującego nikczemną zdradę, której, przyznać muszę, wytłumaczyć nie potrafię? Wreszcie co znaczą te wyrazy: „Dyliżans spóźnił się?“ Nie dziwiłoby mię, gdyby stosowały się do samego Pickwicka, który rzeczywiście bardzo się spóźnił w całej tej sprawie; jestem jednak przekonany że szybkość tego spóźnionego dyliżansu niespodziewanie się zwiększy, gdy wy, panowie, posmarujecie mu koła!“
W tem miejscu pan Buzfuz zatrzymał się, by zobaczyć, czy przysięgli śmieją się z tego żartu, ale ponieważ nikt dowcipu nie zrozumiał, wyjąwszy kupca korzennego, który właśnie dziś rano smarował koła swego wozu, więc uczony adwokat uznał za właściwe przejść na zakończenie, znów do sentymentalnego tonu.
„Dość tego, panowie; trudno śmiać się, gdy serce rozdarte i źle jest żartować, gdy przebudzą się nasze najgłębsze sympatje. Cała przyszłość i wszystkie nadzieje mojej klijentki zniszczone. Że dom jej jest pusty, to nie jest żadną figurą retoryczną. Napis „do wynajęcia“ nie wisi na bramie a jednak niema lokatora. Bezżenni mężczyźni, wśród których wybieraćby można, często mijają ulicę Goswell, a jednak niema zaproszenia, by się zgłosili do środka. Wszystko jest ponure i milczące w mieszkaniu pani Bardell; nie słychać nawet głosu jej synka, zarzucił bowiem swe gry niewinne, odkąd jego matka plącze i rozpacza. Nie słyszy on już zwykłego wołania swych kolegów; „tylko bez szachrajstwa!“, stracił całą zręczność, jaką rozwijał dawniej w grze w cetno czy licho. A Pickwick, panowie, Pickwick, niegodny burzyciel tej domowej oazy, która niegdyś zieleniała na pustyni ulicy Goswell, Pickwick, który dziś staje przed wami ze swym piekielnym sosem pomidorowym i nikczemną wygrzewaczką, Pickwick dotąd nosi dumnie swe miedziane czoło i drapieżnie spogląda na ruinę, której jest sprawcą. Odszkodowanie za stracone korzyści, wysokie odszkodowanie, panowie, to jedyna kara, na jaką możecie go skazać, jedyna pociecha, jaką możecie sprawić mojej klijentce; i w tej to nadziei odwołuje się ona obecnie do rozsądku, wielkoduszności, taktu, sumienia, bezstronności i współczucia sądu przysięgłych, złożonego z tak zacnych obywateli“.
W trakcie tego pięknego zwrotu pan Buzfuz usiadł, a pan sędzia Starleigh przebudził się. Po minucie adwokat Buzfuz podniósł się z nową mocą i zażądał, by zawezwano Elżbietę Cluppins.
Najbliższy woźny zawołał: „Elżbieta Tuppins!“ drugi, nieco dalej stojący: „Elżbieta Sopkins!“, trzeci wreszcie podszedł ku samym drzwiom i krzyknął: „Elżbieta Muffin!“
W międzyczasie panią Cluppins podprowadzili panowie Dodson i Fogg ku trybunie świadków. Gdy się tam umieściła na najwyższym stopniu, pani Bardell stanęła przy niej cokolwiek niżej, trzymając w jednej ręce chustkę do nosa i kalosze swej przyjaciółki, w drugiej szklaną flaszkę, mogącą zawierać około pół funta soli angielskich, na wszelki wypadek. Pani Sanders, z oczyma zwróconemi ku sędziemu, stanęła koło pani Bardell, trzymając w ręku parasol a wielki palec umieściwszy wprost na zamku swej torebki, by w razie czego natychmiast wydobyć środki orzeźwiające.
„Pani Cluppins“, rzekł pan Buzfuz, „proszę, niech się pani uspokoi“.
Rozumie się, że po tem wezwaniu pani Cluppins poczęła szlochać tak gwałtownie, że kamieńby się wzruszył, okazujac przytem niepokojące symptomaty zbliżającego się omdlenia, gdyż, jak później mówiła, nie mogła zapanować nad swem wzruszeniem, że zdawało się, iż każdej chwili gotowa zemdleć. Po kilku zapytaniach mniejszej wagi, pan Buzfuz powiedział:
„Czy przypomina pani sobie“, zapytał adwokat Buzfuz po kilku własnych pytaniach, „że znajdowała się pani w drugim pokoju na pierwszem piętrze u pani Bardell, pewnego poranku w czerwcu, gdy dama ta porządkowała apartament pana Pickwicka?“
„Tak jest, milordzie i wy, panowie przysięgli“, odrzekła pani Cluppins.
„Ale pokój pana Pickwicka był, o ile wiem, na pierwszem piętrze i od strony ulicy?“
„Tak, panie“, odparła pani Cluppins.
„Co pani robiła w drugim pokoju?“ zapytał sędzia.
„Panowie!“ zawołała pani Cluppins z przejmującem wzruszeniem, „nie chcę panów oszukiwać...“
„I dobrze pani robi“, rzekł sędzia.
„Znajdowałam się tam bez wiedzy pani Bardell. Wyszłam z domu z koszykiem, by kupić trzy funty kartofli, co nie kosztuje więcej niż półczwarta pensa, gdy wtem widzę, że drzwi domu pani Bardell są otwarte. Weszłam tedy, by powiedzieć jej dzień dobry i przeszedłszy najspokojniej schody, dostałam się do drugiego pokoju... i... i...“
„I zaczęła pani podsłuchiwać?“ wtrącił pan Buzfuz.
„Bardzo pana przepraszam“, odparła żywo pani Cluppins, „brzydzę się wszelkiem podsłuchiwaniem. Ale mówiono bardzo głośno i wyrazy przemocą wdzierały się do mych uszu“.
„Bardzo dobrze! Pani nie podsłuchiwała, ale słyszała. Jeden z tych głosów był głosem pana Pickwicka?“
„Tak jest, panie“.
Pani Cluppins, zeznawszy, iż słowa pana Pickwicka zwrócone były do pani Bardell, opowiedziała następnie bardzo szczegółowo treść rozmowy, którą czytelnicy już znają. Poczem pan Buzfuz uśmiechnął się i usiadł, a przysięgli przybrali miny myślące, które stały się jednak groźne, gdy pan Snubbin oświadczył, iż nie będzie przesłuchiwał świadka powtórnie, gdyż pan Pickwick twierdzi, że zeznania poprzednie w treści swej są prawdziwe.
Po przełamaniu pierwszych lodów, pani Cluppins uznała, że nadeszła pora, by wtajemniczyć sąd w jej własne sprawy domowe. Oznajmiła więc sądowi, że obecnie jest matką ośmiorga dzieci i że ma nadzieję za sześć miesięcy dać panu Cluppins dziewiąte. Na nieszczęście po tem oświadczeniu sędzia przerwał jej opowiadanie w sposób bardzo szorstki, a wskutek tej przerwy dostojna ta dama wraz z panią Sanders zostały wyprowadzone z sali w towarzystwie pana Jacksona.
„Nataniel Winkle!“ zawołał pan Skimpin.
„Jestem“, odpowiedział pan Winkle słabym głosem, poczem wszedł na trybunę i, złożywszy przysięgę, skłonił się sędziom z wielką czcią.
„Niech pan nie zwraca się do mnie“, rzekł na to sędzia cierpkim tonem. „Patrz pan na przysięgłych“.
Pan Winkle pospieszył spełnić ten rozkaz i zwrócił się ku miejscu, w którem, według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdowali się przysięgli, gdyż w takim stanie ducha poprostu trudno mu było widzieć coś dokładnie.
Wtenczas zaczął go badać pan Skimpin, młodzieniec lat czterdziestu dwóch lub trzech, wielce obiecujący, któremu, naturalnie, bardzo się chciało zbić z tropu świadka, przychylnie usposobionego dla strony przeciwnej.
„Zechce pan teraz podać swe nazwisko jego lordowskiej mości i przysięgłym“, powiedział, a potem nachylił głowę, by wysłuchać odpowiedź, rzucając jednocześnie na przysięgłych wzrok, który zdawał się mówić, iż wobec tego, że pan Winkle ma naturalną skłonność do krzywoprzysięstwa, być może, iż poda nazwisko obce, a nie swoje.
„Winkle“, odrzekł świadek.
„A imię chrzestne?“ zapytał sędzia gniewnie.
„Nataniel, milordzie“.
„Daniel? Innego imienia pan nie ma?“
„Powiedziałem Nataniel, milordzie“.
„Nataniel, czy Daniel Nataniel?“
„Nie, milordzie; tylko Nataniel, nie Daniel“.
„Dlaczego powiedział pan Daniel?“
„Nie powiedziałem tego, milordzie“.
„Powiedział pan“, odparł sędzia, surowo zmarszczywszy brwi. „Bo dlaczegóżbym napisał Daniel, gdybyś pan tak nie powiedział?“
Tego rodzaju argument nie znosił repliki.
„Pan Winkle ma krótką pamięć, milordzie“, wtrącił pan Skimpin, powtórnie spoglądając na przysięgłych, „ale spodziewam się, iż znajdziemy sposób, by mu ją odświeżyć“.
„Radzę panu być bardziej uważnym“, rzekł sędzia do świadka, spoglądając nań groźnie.
Pan Winkle skłonił się, usiłując udawać spokój, od którego bardzo był daleki, co właśnie przy wielkiem wzruszeniu, w jakiem znajdował się, dawało mu wygląd oszusta, złapanego na gorącym uczynku.
„Teraz, panie Winkle“, zaczął znowu pan Skimpin, „zechce pan słuchać mię uważnie, przyczem dla pańskiego dobra proszę, byś zechciał mieć w pamięci napomnienie milorda. Czy jest pan bliskim przyjacielem pana Pickwicka, oskarżonego?“
„O ile sobie mogę przypomnieć w tej chwili, znam pana Pickwicka, prawie od...“
„Niech pan nie daje wymijającej odpowiedzi. Jest pan przyjacielem pana Pickwicka, czy nie?“
„Właśnie chciałem powiedzieć...“
„Jeżeli nie będzie pan odpowiadał na pytania, to każę pana uwięzić“, rzekł sędzia, podnosząc wzrok od swych notat.
„No, mów pan, tak, czy nie?“ powtórzył pan Skimpin.
„Tak jest, jestem przyjacielem“, powiedział wreszcie pan Winkle.
„A! Jest pan! A dlaczegóż nie chciał pan powiedzieć tego odrazu? Może zna pan i oskarżycielkę?“
„Nie znam jej, ale ją widywałem“.
„A! Nie znasz pan, ale widywałeś. Niech pan będzie tak dobry wytłumaczyć panom przysięgłym, co pan przez to rozumie?“
„Rozumiem, iż nie znam jej bliżej, ale widywałem ją, bywając u pana Pickwicka przy ulicy Goswell“.
„Ile razy widział ją pan?“
„Ile razy?“
„Tak, panie, ile razy? Powtórzę panu to pytanie jeszcze, jeżeli go pan nie zrozumiał“.
I uczony gentleman, surowo zmarszczywszy brwi, podparł się pod boki i uśmiechnął do przysięgłych z miną podejrzliwą.
Przy tej kwestji powstała bardzo budująca kontrowersja, jak zwykle w podobnych wypadkach. Naprzód pan Winkle oświadczył, że jest to dla niego zupełnem niepodobieństwem powiedzieć ściśle, ile razy widział panią Bardell. Wtedy zapytano go, czy widział ją dwadzieścia razy; na co odpowiedział; „Pewno że więcej“ — Czy widział sto razy? — Czy może przysiąc że widział ją więcej niż pięćdziesiąt razy? — Czy nie jest pewny, iż widział ją najmniej siedmdziesiątpięć razy i tak dalej. Wkońcu doprowadzono badanie do tej konkluzji, iż oświadczono panu Winkle, że dobrze zrobi, gdy więcej będzie zwracał uwagi na to, co mówi. Doprowadziwszy w ten sposób świadka do pewnego stopnia nerwowego rozdrażnienia, badano go dalej jak następuje:
„Czy przypomina pan sobie, że odwiedził pan oskarżonego Pickwicka pewnego poranka, w lipcu?“
„Tak jest, przypominam sobie“.
„Czy towarzyszył panu wtedy niejaki pan Tupman oraz pan Snodgrass?“
„Tak jest, panie“.
„Czy panowie ci znajdują się tu?“
„Znajdują się tutaj“, odrzekł pan Winkle, z niepokojem spoglądając ku miejscu, gdzie siedzieli jego przyjaciele.
„Proszę pana, niech się pan zajmuje mną, a nie swymi przyjaciółmi“, rzekł pan Skimpin, rzucając wyraziste spojrzenie na przysięgłych. „Powinni oni złożyć swe zeznania bez poprzedniego porozumienia się z panem, jeżeli to się już nie stało (nowe spojrzenie na przysięgłych). Teraz proszę powiedzieć przysięgłym, coś pan zobaczył, wszedłszy do pokoju oskarżonego w dniu, o którym mowa? No, niech pan mówi, prędzej czy później musimy się o tem dowiedzieć“.
„Oskarżony, pan Pickwick, trzymał oskarżycielkę w objęciach, ująwszy ją rękami za talję“, odrzekł pan Winkle, z zupełnie naturalnem wahaniem; „oskarżycielka, zdawało się, była omdlałą“.
„Czy słyszał pan, by oskarżony co mówił?“
„Słyszałem, jak nazywał panią Bardell kochaną panią i wzywał, by się uspokoiła, przedstawiając, coby sobie ktoś pomyślał, gdyby ich zastano w takiej pozycji“.
„Teraz, panie Winkle, zadam panu jedno tylko pytanie, prosząc, byś pan pamiętał o napomnieniach milorda. Czy może pan stwierdzić przysięgą, iż pan Pickwick, oskarżony, nie powiedział przy tej sposobności; „Moja pani Bardell, pani jesteś kochana kobieta, uspokój się pani, jakoś to pójdzie“, lub coś podobnego?“
„Ja... ja to nie tak rozumiałem“, odrzekł pan Winkle, zdziwiony genialnem wyjaśnieniem niewielu słów, które powiedział. „Byłem na schodach i nie mogłem dokładnie słyszeć. Wrażenie, jakie mi pozostało, było...“
„Eh!“ przerwał pan Skimpin, „przysięgli nie potrzebują pańskich wrażeń, które, obawiam się, nie byłyby w stanie zadowolnić nikogo uczciwego i szczerego. Był pan na schodach i nie słyszał wszystkiego dokładnie; ale nie może pan przysiąc, by pan Pickwick nie użył wyrażeń, które przytoczyłem? Czy dobrze zrozumiałem pana?“
„Nie, nie mógłbym przysiąc“, odrzekł pan Winkle.
Pan Skimpin usiadł z miną triumfującą.
Do tej pory sprawa pana Pickwicka nie szła tak szczęśliwie, by mogła wytrzymać ciężar nowych zarzutów; ponieważ jednak chciano ją ukazać w możliwie najlepszem świetle, więc pan Phunky podniósł się, by przy powtórnem przesłuchaniu wydobyć choć cokolwiek ważnego z pana Winkle. Zobaczymy zaraz, czy rzeczywiście mu się to udało.
„Sądzę, panie Winkle“, powiedział, „iż pan Pickwick nie jest już młodym człowiekiem“.
„O, nie!“ odrzekł pan Winkle, „mógłby być moim ojcem“.
„Powiedział pan memu uczonemu przyjacielowi, że zna pana Pickwicka oddawna. Czy miał pan kiedy powody, by przypuszczać, iż ma on zamiar ożenić się?“
„O, nie! Nigdy!“ odpowiedział pan Winkle z takim zapałem, że pan Phunky powinienby był conajprędzej ściągnąć go z trybuny świadków.
Praktyczni juryści utrzymują, iż są dwa rodzaje świadków, szczególnie niebezpiecznych: jedni, którzy wszystkiego wypierają się, drudzy, którzy mają za wiele dobrej woli. Przeznaczeniem pana Winkle było, połączyć oba te rodzaje.
„Idźmy dalej“, ciągnął pan Phunky z miną zadowoloną i pełną ufności. „Czy dostrzegł pan kiedy w postępowaniu pana Pickwicka z inną płcią cośkolwiek takiego, coby mogło pana wprowadzić na domysł, iż pan Pickwick nie byłby bardzo od tego, by się zrzec życia kawalerskiego?“
„Nie, nigdy!“
„Czy w stosunkach z damami postępowanie jego nie było zawsze postępowaniem człowieka, który doszedł już do pewnego wieku, poprzestaje na właściwych sobie zajęciach i rozrywkach a kobiety traktuje zawsze jak ojciec córki?“
„To nie ulega żadnej wątpliwości“, odpowiedział pan Winkle, szczerze. „To jest... tak... niezawodnie...“
„Czy nie dostrzegł pan w postępowaniu jego z panią Bardell, lub z jaką inną kobietą, czegokolwiek, choćby najmniej podejrzanego?“ dodał pan Phunky, zamierzając usiąść, gdyż pan Snubbin mrugnął na niego.
„Ale n... n... nie“, odrzekł pan Winkle, „z wyjątkiem... pewnego tylko zdarzenia... które, jestem tego pewny... łatwo da się wytłumaczyć“.
To niefortunne wyznanie nigdy by nie wyrwało się świadkowi, gdyby nieszczęśliwy pan Phunky zaraz był usiadł, gdy pan Snubbin dał mu znak, lub gdyby pan Buzfuz powstrzymał był w samym początku badanie. Ale pan Buzfuz nie myślał uczynić tego, gdyż dostrzegł wzruszenie pana Winkle i zręcznie wywnioskował, że klijentka jego może na tem skorzystać. W chwili, gdy te wyrazy padły z ust świadka, pan Phunky usiadł, a pan Snubbin pospieszył, być może zbyt skwapliwie, wezwać pana Winkle, by opuścił trybunę. Pan Winkle gotował się do tego z wielkiem zadowoleniem, gdy powstrzymał go pan Buzfuz.
„Zaczekajno pan, panie Winkle“, zawołał. Potem zwracając się do sędziego, powiedział: „Niech wasza lordowska mość raczy zapytać świadka, w jakich okolicznościach ten gentleman, mogący być jego ojcem, postąpił sobie dwuznacznie z kobietą?“
„Panie“, rzekł sędzia do nieszczęśliwego i rozpaczonego pana Winkle, „czy słyszał pan zapytanie uczonego adwokata? Opisz pan wypadek, o którym nadmieniłeś!“
„Milordzie“, rzekł pan Winkle głosem drżącym, „chciałbym... chciałbym co do tego zachować milczenie“.
„Być może“, odparł sędzia, „ale mówić trzeba“.
Wśród powszechnego głębokiego milczenia, pan Winkle wybełkotał, że jedynym wątpliwym postępkiem pana Pickwicka było to, że znaleziono go o północy w sypialni pewnej damy, co się zakończyło, jak mniemał pan Winkle, zerwaniem małżeństwa, projektowanego przez rzeczoną damę i co stało się powodem, jak dobrze wiedział, przymusowego stawienia się pickwickistów przed Jerzym Nupkinsem, burmistrzem i sędzią pokoju w Ipswich.
„Może pan opuścić trybunę“, rzekł wtenczas pan Snubbin.
Pan Winkle opuścił też ją bezzwłocznie i pobiegł jak szalony do hotelu, gdzie po kilku godzinach odnalazł go garson, z głową pomiędzy poduszkami sofy i jęczącego w sposób rozdzierający serce.
Następnie Tracy Tupman i August Snodgrass kolejno byli wzywani na trybunę. Obaj potwierdzili zeznania swego nieszczęśliwego przyjaciela i każdego doprowadzono przebiegłemi pytaniami prawie do rozpaczy.
W dalszym ciągu powołano Zuzannę Sanders; była badana przez pana Buzfuza a następnie przez pana Snubbina. Ta zawsze wierzyła i powtarzała, że pan Pickwick poślubi panią Bardell. Wiedziała, że przed wypadkami lipcowemi przyszłe małżeństwo pana Pickwicka z panią Bardell było zwykłym przedmiotem rozmów sąsiadów. Słyszała o tem od pani Mudberry, przekupki, i pani Bunkin, praczki. Słyszała, jak Pickwick zapytywał małego chłopca, czy chciałby mieć drugiego ojca. Nie wie, czy pani Bardell znała się z piekarzem z sąsiedztwa, ale wie, że piekarz był podówczas kawalerem, a teraz ożenił się. Nie może przysiąc na to, że pani Bardell nie była bardzo zajęta piekarzem, ale sądzi, że piekarz niebardzo zajęty był panią Bardell, gdyż w takim razie nie ożeniłby się z inną osobą. Sądzi, że pani Bardell zemdlała pewnego poranka w lipcu, dlatego, iż pan Pickwick żądał, by wyznaczyła dzień ślubu; wie, że sama zupełnie straciła przytomność, gdy mąż jej, pan Sanders, żądał, by wyznaczyła dzień ślubu i mniema, iż każda osoba, godna nazwiska damy, robi to samo w podobnych okolicznościach.
Na dalsze pytania sędziego, pani Sanders odpowiedziała, że gdy pan Sanders zalecał się do niej, otrzymywała od niego listy miłosne, jak zazwyczaj damy; że w czasie konkurów pan Sanders często nazywał ją swoją kaczusią, ale nigdy nie nazywał kotletem, ani sosem pomidorowym. Pan Sanders namiętnie lubi kaczki; być może, że gdyby lubił kotlety i sos pomidorowy, użyłby tych wyrazów dla wyrażenia swych uczuć.
Po tem kapitalnem zeznaniu, pan Buzfuz podniósł się z większaą jeszcze niż przedtem powagą i rzekł donośnym głosem:
„Przywołajcie Samuela Wellera“.
Nie potrzeba było wcale przywoływać Samuela Wellera, gdyż Samuel Weller już wchodził lekko na trybunę, gdy tylko usłyszał swe nazwisko. Kapelusz swój postawił na podłodze, ręce oparł o balustradę i z miną wielce uprzejmą a jowialną, powiódł okiem po zgromadzeniu.
„Jakie jest nazwisko pana?“ zapytał sędzia.
„Sam Weller, milordzie“, odrzekł ów gentleman.
„Czy pisze się pan przez W, czy przez V tylko?“
„To zależy od gustu i fantazji piszącego, milordzie. Co do mnie, to przez całe moje życie dwa czy trzy razy tylko miałem sposobność po temu i wtedy pisałem przez V“.
Tu dał się słyszeć na galerji głos:
„Tak, tak, Samiwelu! Tak, tak! Niech milord pisze V“.
„Któż to sobie pozwala odzywać się do sądu?“ zawołał mały sędzia, podnosząc oczy. „Woźny!“
„Jestem, milordzie“.
„Przyprowadź tu natychmiast tego człowieka“.
„Słucham, milordzie“.
Ale ponieważ woźny nie mógł znaleźć nikogo, więc też nikogo nie przyprowadził. Po wielkiem poruszeniu wśród wszystkich obecnych, którzy powstali z miejsc, by zobaczyć winowajcę, wszyscy znów usiedli.
Gdy tylko oburzenie sędziego pozwoliło mu mówić, zwrócił się do świadka i zapytał:
„Wie pan, kto to się odezwał?“
„Podejrzywam, czy to czasem nie mój ojciec, milordzie“.
„Widzi go pan teraz?“
„Nie, nie widzę, milordzie“, odrzekł Sam, utkwiwszy oczy w żyrandol, którym sala była oświetlona.
„Gdybyś mi pan mógł go wskazać, poleciłbym, by go natychmiast uwięziono“, rzekł gniewny sędzia.
Sam ukłonił się z wielkiem uznaniem i zwrócił oczy na pana Buzfuza, z niczem niezamąconym dobrym humorem.
„Teraz, panie Weller...“ zaczął pan Buzfuz.
„Jestem, panie“, odrzekł Sam.
„Pan jest, jak sądzę, w służbie u pana Pickwicka, oskarżonego w niniejszej sprawie. Niech pan mówi, panie Weller“.
„Dobrze panie; będę mówił. Jestem w służbie u obecnego tu pana Pickwicka i mogę powiedzieć, że to bardzo dobra służba“.
„Niewiele do roboty, a wiele do zarobienia, jak myślę“, rzekł adwokat tonem żartobliwym.
„A tak! Niezły zarobek, jak mówił pewien żołnierz, skazany na sto pięćdziesiąt kijów“.
„Nic nas nie obchodzi, co mówił żołnierz, czy ktokolwiek inny“, przerwał sędzia.
„Bardzo dobrze, milordzie“.
„Pan przypomina sobie“, zaczął znowu pan Buzfuz, „przypomina pan sobie, że zaszło coś godnego uwagi w dniu, w którym został pan przyjęty do służby przez oskarżonego? No, panie Weller, niech pan mówi!“
„Przypominam sobie“.
„Więc zechce pan opowiedzieć to przysięgłym“
„Otrzymałem kompletne ubranie, zupełnie nowe, tego samego poranka; w owym czasie było to zdarzenie bardzo dla mnie ważne“.
Słowa te wywołały ogólny śmiech. Sędzia z gniewem zawołał, podnosząc się nieco:
„Panie! Wzywam pana, byś był ostrożny!“
„To samo powiedział mi wtedy pan Pickwick; to też jak mogłem najostrożniej obchodziłem się z ubraniem. Doprawdy, milordzie!“
Przez dwie długie minuty sędzia surowo wpatrywał się w twarz Sama, ale widząc, że rysy jego są najzupełniej spokojne i pogodne, nie powiedział nic, tylko dał znak adwokatowi, by badał dalej.
„Czy chce pan powiedzieć mi, panie Weller“, zaczął pan Buzfuz uroczyście, zakładając rękę na rękę i napół zwracając się ku przysięgłym, jakgdyby chciał ich zapewnić, że da sobie radę ze świadkiem; „czy chce pan powiedzieć mi, panie Weller, iż nie widział pan oskarżycielki, omdlałej na ręku oskarżonego, jak to słyszał pan, że zeznali inni świadkowie?“
„Nie, panie, nie widziałem; byłem na korytarzu, aż do chwili, gdy mnie przywołano; a wtedy stara dama już odeszła“.
„Teraz, uważaj pan, panie Weller“, mówił dalej pan Buzfuz, maczając ogromne pióro w kałamarzu, by zastraszyć Sama tem, iż będzie zapisywał jego wyrazy. „Był pan na korytarzu i nie widział pan nic z tego, co zaszło. Czy ma pan oczy, panie Weller?“
„Mam oczy, i właśnie dla tego nie widziałem. Gdyby to były jakie mikroskopy, zwiększające przedmioty sto tysięcy miljonów razy, to możebym co dojrzał przez drzwi i schody; ale ponieważ mam tylko zwykłe oczy, to rozumie pan chyba, że wzrok mój wszystkiego dojrzeć nie może“.
Na tę odpowiedź, daną w sposób najprostszy i bez najmniejszego śladu rozdrażnienia, widzowie poczęli chichotać, sędzia uśmiechnął się, a pan Buzfuz mocno się skonfundował. Po krótkiej naradzie z Dodsonem i Foggiem, uczony adwokat zwrócił się znów do Sama, i powiedział, usilnie starając się ukryć swe niezadowolenie.
„Teraz, panie Weller, zadam panu inne pytanie i w innej sprawie“.
„Jestem na pańskie usługi!“ odrzekł Sam ze szczególną uprzejmością.
„Przypomina pan sobie, żeś był pan u pani Bardell pewnego wieczora w listopadzie“.
„O! Bardzo dobrze“.
„Przypomina pan sobie!“ rzekł adwokat, odzyskując spokój. „Wiedziałem, że w każdym razie dojdziemy do czegoś“.
„I ja także“, odrzekł Sam. Widzowie znów zaśmiali się.
„Dobrze. Przypuszczam, że poszedł pan tam, by pomówić trochę o procesie; co, panie Weller?“ Adwokat chytrze uśmiechnął się do przysięgłych.
„Poszedłem tam, by zapłacić czynsz; aleśmy także mówili trochę i o procesie!“
„A! Mówiliście!“ powtórzył pan Buzfuz z twarzą rozpromienioną, licząc na jakieś ważne odkrycie. „Czy zechce pan powiedzieć nam, co się o tem mówiło?“
„Z największą przyjemnością. Po kilku uwagach dwóch szanownych dam, które tu dzisiaj składały swe zeznania, zaczęły one uwielbiać szlachetne postępowanie panów Dodsona i Fogga, tych samych gentlemanów, którzy obecnie siedzą tuż koło pana“.
To, rozumie się, zwróciło powszechną uwagę na panów Dodsona i Fogga, którzy przybrali jak można najcnotliwsze miny.
„A!“ rzekł pan Buzfuz, „więc damy te odzywały się z pochwałami o postępowaniu panów Dodsona i Fogga?“
„Tak, panie. Mówiły, że to bardzo wspaniałomyślnie z ich strony, iż podjęli się tego interesu przez spekulację i nic nie żądają za koszta, jeżeli pan Pickwick nie będzie skazany na nie“.
Na tę niespodziewaną replikę, widzowie wybuchnęli śmiechem, a panowie Dodson i Fogg, mocno poczerwieniawszy, pochylili się do pana Buzfuza, i zaczęli mu coś szeptać z wielkiem zajęciem.
„Panowie macie zupełną słuszność“, odrzekł im adwokat z udanym spokojem. „Niepodobna wydobyć żadnych wyjaśnień od świadka o tak tępym umyśle. Nie będę więc zabierał czasu sądowi, zadając inne jeszcze pytania. Może pan odejść, panie Weller“.
„Może jeszcze kto z gentlemanów chce mi zadać jakie pytanie?“ rzekł Sam, biorąc kapelusz i spoglądając dokoła.
„W każdym razie nie ja, panie Weller. Dziękuję panu“, rzekł pan Snubbin, uśmiechając się.
„Może pan odejść“, powtórzył pan Buzfuz, niecierpliwie machając ręką.
Wskutek tego Sam odszedł, narobiwszy panom Dodsonowi i Foggowi tyle złego, ile tylko mógł, a o sprawie pana Pickwicka powiedziawszy jak można najmniej, co sobie z góry postanowił.
„Milordzie“, rzekł pan Snubbin, „nie mam zamiaru robić jakichś nowych zarzutów, jeżeli może to zaoszczędzić przesłuchiwania innych świadków, gdy oświadczę, iż pan Pickwick usunął się od interesów i posiada majątek niezależny i znaczny“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł pan Buzfuz.
Natenczas pan Snubbin zwrócił się do przysięgłych i wypalił długą i patetyczną mowę, w której oddał największe pochwały obyczajom i postępowaniu pana Pickwicka. Ale ponieważ czytelnicy nasi, co do zalet tego gentlemana, niezawodnie wyrobili sobie zdanie nierównie dokładniejsze, aniżeli pan Snubbin, nie uznajemy przeto za potrzebne rozwodzić się nad spostrzeżeniami tego uczonego adwokata. Usiłował on udowodnić, że listy pana Pickwicka, przedstawione przez stronę przeciwną, dotyczyły poprostu obiadu i przygotowań w jego mieszkaniu, gdy powróci z wycieczki. Zresztą, pan Snubbin mówił jak mógł najlepiej na korzyść naszego bohatera i, jak to powiadają, zrobił wszystko co było w jego mocy.
Następnie sędzia Stareleigh streścił sprawę według zwyczajnej formuły. Odczytał przysięgłym mnóstwo notat, mimochodem komentując każde zeznanie. Jeżeli pani Bardell ma słuszność, w takim razie widoczne jest, że pan Pickwick niema słuszności. Jeżeli przysięgli są zdania, że zeznania pani Cluppins zasługują na wiarę, to obowiązkiem ich jest uwierzyć im, a jeżeli nie, to nie. Jeżeli uznają, iż naruszenie przyrzeczenia małżeństwa nastąpiło rzeczywiście, to powinni skazać pana Pickwicka na odszkodowanie za stracone korzyści w wysokości, jaką uznają za właściwą; ale jeżeli z drugiej strony zdaje się im, że naruszenie przyrzeczenia małżeństwa nie nastąpiło, to powinni uwolnić oskarżonego od wszelkich kosztów. Po tej przemowie przysięgli udali się do osobnego pokoju na naradę, a sędzia do swego gabinetu celem pokrzepienia się baraniemi kotletami i szklanką xeresu.
Upłynął kwadrans niespokojnego oczekiwania. Przysięgli powrócili; wezwano sędziego. Pan Pickwick, poprawiwszy okulary, patrzał na przełożonego przysięgłych z bijącem sercem i powstrzymywanem wzruszeniem.
„Gentlemani“, zapytał mężczyzna w czarnem ubraniu, „czy zgodziliście się na wyrok?“
„Zgodziliśmy się“, odrzekł przewodniczący przysięgłych.
„Czy wyrokujecie na korzyść oskarżycielki, czy też oskarżonego?“
„Na korzyść oskarżycielki“.
„Jaką ustanowiliście wysokość wynagrodzenia?“
„Siedemset pięćdziesiąt funtów sterlingów“.
Pan Pickwick zdjął okulary, starannie je przetarł, włożył do pudełka i wsunął do kieszeni. Następnie, złożywszy równie starannie rękawiczki, przyczem pilnie wpatrywał się w przełożonego przysięgłych, machinalnie poszedł za panem Perkerem.
W sąsiedniej sali pan Perker zatrzymał się, by opłacić taksę sądową. Tu z panem Pickwickiem połączyli się jego przyjaciele i tu także spotkał filozof panów Dodsona i Fogga, zacierających ręce, z oznakami żywego zadowolenia.
„No, panowie!“ rzekł pan Pickwick.
„No, panie“, rzekł pan Dodson za siebie i swego wspólnika.
„Panowie wyobrażacie sobie, iż zagarniecie koszta, czy tak?“
Pan Fogg odpowiedział, iż poczytuje to za bardzo prawdopodobne, a pan Dodson uśmiechnął się, dodawszy, iż zobaczymy.
„Mogę panów zapewnić“, zawołał z gwałtownością pan Pickwick, „iż nie wydobędziecie ze mnie ani jednego pensa, choćbym miał resztę życia przepędzić w więzieniu za długi“.
„Ohoho! Namyśli się pan jeszcze, nim termin nadejdzie!“ rzekł Dodson.
„Chi, chi, chi!“ dodał Fogg, „zobaczymy!“
Niemego z oburzenia pana Pickwicka odprowadzili przyjaciele do powozu zamówionego przez Sama.
Wierny sługa, zamknąwszy drzwiczki, już miał siadać na kozioł, gdy uczuł, że go ktoś trąca w ramię. Odwrócił się i ujrzał przed sobą swego ojca. Twarz starego stangreta była ponura. Z powagą potrząsnął głową i rzekł tonem wyrzutu:
„Wiedziałem, że tak się stanie, jeżeli w ten sposób poprowadzicie sprawę. O Sammy! Sammy! Dlaczego nie użyliście alibi?...“

Rozdział trzydziesty piąty,
w którym pan Pickwick sądzi, iż najlepiej uczyni, gdy wyjedzie do Bath, co też robi.

„Ależ, kochany panie“, rzekł mały Perker do pana Pickwicka, gdy przyszedł do niego na drugi dzień rano po wyroku; „odłożywszy na bok wszelką irytację, czy na serjo nie ma pan zamiaru płacić kosztów procesu?“
„Nie zapłacę ani pół pensa“, odrzekł pan Pickwick stanowczo, „ani pół pensa“.
„Niech żyją zasady!“ zawołał Sam, sprzątający właśnie stół po śniadaniu.
„Sam!“ rzekł pan Pickwick, „bądź tak dobry, idź sobie na dół“.
„Idę, panie“, odpowiedział Sam, posłuszny temu uprzejmemu wezwaniu.
„Nie, Perker“, zaczął znów pan Pickwick bardzo poważnie, „moi tu obecni przyjaciele napróżno usiłowali wyperswadować mi to postanowienie. Przeciwnicy moi mogą starać się o uwięzienie mnie, a są dość nikczemni, by uciec się do tego środka. W takim razie ulegnę prawu z najzupełniejszem poddaniem się. Kiedy te łajdaki mogą to zrobić?“
„Jeśli chodzi o odszkodowanie i koszta procesu“, odparł Perker, „to mogą zażądać egzekucji przy najbliższych sądach przysięgłych, to znaczy najdalej za dwa miesiące, kochany panie“.
„Bardzo dobrze. Od dziś aż do tego czasu, mój przyjacielu, nie mówmy nic o tej sprawie. A teraz“, ciągnął dalej pan Pickwick, spoglądając po zgromadzonych z zadowolonym uśmiechem i błyszczącemi oczyma tak, że okulary nie zdołały przytłumić blasku tego uśmiechu, „zajmijmy się rozstrzygnięciem pytania; dokąd zwrócimy naszą najbliższą wycieczkę?“
Panowie Snodgrass i Tupman zanadto byli przejęci heroizmem swego przyjaciela, by zdobyć się na odpowiedź. Co do pana Winkle, to ten nie zapomniał jeszcze wrażenia, jakiego doznał w czasie swoich zeznań w sądzie, by ośmielić się teraz podnieść głos. Więc pan Pickwick czekał napróżno.
„No“ powiedział po chwili. „Jeżeli mnie pozostawiacie wybór, to powiem Bath. Zdaje mi się, że nikt z nas nie był tam jeszcze“.
Rzeczywiście, nikt z nich tam jeszcze nie był. Propozycję gorąco poparł pan Perker, sądząc, że, bardzo być może, nieco rozrywki zbawiennie wpłynie na postanowienie pana Pickwicka i na jego pojęcia o więzieniu za długi. Przyjęto ją więc jednomyślnie, a Sama wyprawiono niezwłocznie pod „Białego Konia“, by zamówił pięć miejsc, nazajutrz o siódmej rano.
Znalazły się jeszcze dwa miejsca wewnątrz i trzy zewnątrz. A więc Sam zakupił je wszystkie, i wymieniwszy z kasjerem kilka uprzejmości na temat startej półkoronówki, którą tamten wydał mu w reszcie, wrócił pod „Jerzego i Jastrzębia“, gdzie do samego wieczora pilnie zajmował się pakowaniem ubrania i bielizny tak, żeby zajęły jak najmniej miejsca. Starał się również wynaleźć jakiś taki mechaniczny sposób, by pokrywki trzymały się na pudłach niemających ani zamków, ani zawiasów.
Następny ranek nie okazał się pomyślnym dla podróżników. Był mglisty, ponury, deszcz mrzył. Konie dyliżansu, który powrócił z City, otaczała taka para, że nie było poza nią widać pasażerów nazewnątrz pojazdu. Roznosiciele dzienników byli przemokli i pachniali stęchlizną. Deszcz spływał po kapeluszach sprzedawców pomarańcz, którzy wsuwając głowy do wnętrza dyliżansów skrapiali siedzących tam w sposób bardzo orzeźwiający. Żydzi zamykali z rozpaczą scyzoryki o pięćdziesięciu ostrzach. Sprzedający przedmioty kieszonkowe trzymali je rzeczywiście w kieszeniach. Pantofelki na zegarki i widelce do smażenia grzanek sprzedawano za bezcen, a pugilaresy i gąbki oddawano za byle co.
Pozostawiając Samowi obronę bagaży przed siedmioma czy ośmioma tragarzami, którzy się na nie dziko rzucili, gdy tylko kocz się zatrzymał, i przekonawszy się, że pozostaje im jeszcze dwadzieścia pięć minut do odjazdu, pan Pickwick i jego przyjaciele przeszli do poczekalni — ostatniej ucieczki nędzy ludzkiej.
Sala podróżnych w zajeździe pod „Białym Koniem“ nie była, jak łatwo się domyśleć, bardzo wykwintna. Nie byłaby to zresztą poczekalnia, nawet gdyby wyglądała inaczej. Przypominała bawialnię, do której wszedł nieproszony piec kuchenny, w towarzystwie zbuntowanych szczypców, łopaty i pogrzebacza. Sala podzielona była przegródkami ku wygodzie podróżnych. Resztę miejsca zajmował zegar, zwierciadło i żywy garson. Ten ostatni mieścił się zwykle w rodzaju budy urządzonej w kącie do mycia szklanek.
W dniu, o którym mowa, jedną z lóż zajmował mężczyzna o żywych oczach, lat około pięćdziesięciu, łysy, z wielkiemi pękami czarnych włosów po bokach i ztyłu głowy, z szerokiemi faworytami. Ciemny jego surdut zapięty był pod brodę, obok leżała czapka podróżna ze skóry morskiego cielęcia i zielony płaszcz. Gdy wszedł pan Pickwick, nieznajomy podniósł wzrok z nad talerza i spojrzał na niego z miną dumną i pełną godności. Stwierdziwszy, że wygląd filozofa i jego towarzyszy zupełnie go zadawalnia, zaczął pod nosem mruczeć, dając tem do zrozumienia, że może kto myśli, iż on nie jest pewny siebie, ale w takim razie bardzo się myli.
„Garson!“ zawołał po chwili.
„Jestem panie“, ozwał się głos z budy, o której dopiero wspomnieliśmy, następnie zaś ukazał się chłopiec z brudną ścierką i takąż twarzą.
„Jeszcze grzanek“.
„Natychmiast, panie“, odrzekł garson.
Gentleman z czarnemi faworytami znowu począł mruczeć; potem, w oczekiwaniu grzanek, zarzucił poły surduta na ręce, położył obie nogi na stojącem obok krześle i zajął się oglądaniem swych butów.
„Gdzie dyliżans zatrzymuje się w Bath?“ zapytał pan Pickwick słodkim głosem pana Winkle.
„Hm! Co?“ odezwał się nieznajomy.
„Pytałem mego przyjaciela“, powtórzył pan Pickwick, zawsze gotów do rozpoczęcia rozmowy, „pytałem, gdzie dyliżans zatrzymuje się w Bath. Może pan zechce poinformować mię w tym względzie“.
„Czy pan jedzie do Bath?“
„Tak jest, panie“.
„A ci panowie?“
„Także“.
„Ale nie wewnątrz dyliżansu; spodziewam się, że nie wewnątrz“.
„Nie wszyscy“.
„Rozumie się, że nie wszyscy“, powiedział z energją nieznajomy. „Zamówiłem tam dwa miejsca; ale jeżeli zechcą wpakować sześć osób w to przeklęte pudło, gdzie jest miejsce tylko dla czterech, to najmę pocztę na ich rachunek. Na to nie pozwolę. Powiedziałem już, płacąc za miejsce, że nie pozwolę na to. Wiem, że się tak robi, że się tak robi codziennie; ale mnie na to nie złapią. Co nie, to nie. Ci, którzy mię znają, wiedzą o tem dobrze“.
Tu gniewny gentleman pociągnął za dzwonek bardzo gwałtownie i oświadczył garsonowi, że jeżeli mu nie przyniesie grzanek w przeciągu pięciu sekund, to sam pójdzie do kuchni spytać o przyczynę tego.
„Mój kochany panie“, rzekł pan Pickwick, „pozwól pan zrobić sobie uwagę, iż unosi się pan niepotrzebnie. Ja tylko dwa miejsca zamówiłem wewnątrz dyliżansu.“
„To mię bardzo cieszy“, odrzekł gentleman. „Cofam moje wyrażenie; proszę mi wybaczyć. Oto mój bilet wizytowy; pozwoli pan, że się przedstawię“.
„Bardzo mi przyjemnie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Będziemy razem jechać i spodziewam się, iż będzie to dla obu stron niezmiernie miłe“.
Naturalnie, że po tej uprzejmej przemowie nastąpiły przyjacielskie powitania. Gniewny gentleman oznajmił potem, frazesami krótkiemi, urywanemi i dobitnemi, że nazywa się Dowler, że jedzie do Bath dla przyjemności, że przedtem służył w wojsku, że obecnie zajmuje się interesami, że utrzymuje się z dochodów, jakie mu jego zajęcia przynoszą, i że osobą, dla której zamówił drugie miejsce, jest pani Dowler, jego żona.
„To piękna kobieta“, mówił dalej. „Dumny z niej jestem, i słusznie“.
„Będzie nam bardzo miło przekonać się o tem“, rzekł pan Pickwick z uśmiechem.
„Sam pan osądzi. Zaznajomię ją z panem. Pani Dowler będzie pana szanowała. Zalecałem się do niej w sposób niezwykły. Pozyskałem ją sobie wskutek dziwnie zuchwałego postanowienia. Tak się rzecz miała. Ujrzałem ją; pokochałem; prosiłem o rękę; odmówiła. „Pani kocha innego?“. „Oszczędzaj pan moją wstydliwość“. „Ja go znam“. „Czy tak?“ „Znam, i jeżeli tu dłużej pozostanie, żywcem obedrę go ze skóry!“
„O! Do licha!“ zawołał mimowolnie pan Pickwick.
„I... i pan obdarł go ze skóry?“ zapytał pan Winkle, blednąc.
„Napisałem do niego parę słów. Powiedziałem, że to bardzo przykra sprawa. Bo tak było rzeczywiście“.
„Spodziewam się“, mruknął pan Winkle.
„Napisałem mu, iż dałem słowo, że obedrę go ze skóry żywcem, że mój honor był zaangażowany i że jako oficer Jej Królewskiej Mości, nie mam żadnego wyboru; że ubolewam z powodu tej smutnej konieczności, ale że tak stać się musi. To mu trafiło do przekonania; wiedział, że przepisy honoru są bezwzględne. Uciekł, a ja poślubiłem tę młodą osobę. Ale oto dyliżans. To właśnie jej głowa w drzwiczkach“.
Kończąc te słowa, pan Dowler wskazał na dyliżans, który zatrzymał się. Rzeczywiście, w oknach jego ukazała się dość ładna twarz kobiety, ubranej w błękitny kapelusz i widocznie szukającej kogoś wzrokiem w tłumie. Pan Dowler zapłacił należność i szybko wyszedł razem ze swym prochownikiem, z laską i płaszczem. Pan Pickwick i jego przyjaciel wyszli również, by zapewnić sobie miejsca.
Panowie Tupman i Snodgrass wgramolili się od tyłu, pan Winkle wsiadł już do powozu a pan Pickwick zamierzał właśnie uczynić to samo, gdy wtem Sam Weller podszedł do swego chlebodawcy i z miną niezmiernie tajemniczą szepnął, że ma mu coś do powiedzenia.
„No, Sam“, rzekł pan Pickwick, „co nowego?“
„Ładna historja, proszę pana“, odparł Sam.
„Cóż takiego?“ zapytał pan Pickwick.
„Obawiam się“, rzekł Sam, „że właściciel tego dyliżansu spłatał nam brzydkiego figla“.
„W jaki sposób? Czy naszych nazwisk nie umieścił na liście?“
„O nie“, rzekł Sam, „umieścił je nietylko na liście, ale jedno z nich wymalował nawet na drzwiczkach powozu“.
Mówiąc to, Sam wskazał na tę część drzwiczek, gdzie zwykle znajduje się nazwisko właściciela; rzeczywiście, wielkiemi, złotemi literami było tu wypisane nazwisko „Pickwick“.
„Dziwne to“, zawołał pan Pickwick, zdumiony tym zbiegiem okoliczności; „naprawdę, bardzo dziwne“.
„To jeszcze nie wszystko“, rzekł Sam, znów kierując uwagę swego pana na drzwiczki dyliżansu; „napisali nietylko, Pickwick“, ale przed tem umieścili jeszcze „Mojżesz“, co jest obelgą w połączeniu z obrazą, jak powiedziała papuga, gdy nietylko uwieziono ją z ojczyzny, ale jeszcze zmuszono później, by się uczyła angielskiego“.
„To rzeczywiście wprost zdumiewające“, rzekł pan Pickwick, „ale jeżeli będziemy tu stać dłużej i gawędzić, to gotowiśmy jeszcze stracić nasze miejsca“.
„A pan — pan nic na to nie zrobi?“ zawołał Sam, w najwyższym stopniu zdumiony spokojem, z jakim pan Pickwick zabierał się do wsiadania.
„A cóż mam zrobić?“ rzekł pan Pickwick; „co mam zrobić?“
„Jakto? I nikt za taką bezczelność nie dostanie po nosie?“ oburzył się pan Weller, który conajmniej oczekiwał polecenia, by z miejsca wyzwał konduktora i woźnicę na pięście.
„Nie, nie“, odparł pan Pickwick skwapliwie; „siadaj teraz na swem miejscu“.
„Obawiam się“, mruknął Sam, odwracając się, „obawiam się, że z moim panem coś jest nie w porządku, inaczej nie byłby taki spokojny. Przypuszczam, że proces nie odebrał mu wigoru; ale coś bardzo mi kiepsko wygląda, bardzo kiepsko“.
I frasobliwie potrząsnął głową. Jak bardzo wziął sobie tę sprawę do serca, dowód w tem, że nie odezwał się ani słowem, aż powóz stanął przy kensingtońskiej rogatce; może mu się w całem jego życiu nie przytrafiło jeszcze, by tak długo milczał.
Pozatem nie zaszło w czasie podróży nic zasługującego na szczególną wzmiankę. Pan Dowler opowiedział kilka anegdot, ilustrujących jego osobistą dzielność, a przy każdej wzywał na świadka panią Dowler. Wtedy ta miła dama przytaczała na dodatek pewne szczegóły, opuszczone przez pana Dowlera a może przez skromność przemilczane przez niego; szczegóły te miały zawsze ten cel, by wykazać, iż pan Dowler jest to człowiek jeszcze bardziej zdumiewający, niż to sam mówił. Pan Pickwick i pan Winkle słuchali wszystkiego z podziwem, w przerwach rozmawiając z panią Dowler, osobą, jak się przekonano, bardzo miłą a nawet czarującą. Tak towarzystwu siedzącemu w powozie bardzo przyjemnie mijał czas, rozłożony na opowiadanie pana Dowlera, powaby jego małżonki, dobry humor pana Pickwicka i świetny talent do słuchania pana Winkle.
Pasażerom na zewnętrznych miejscach wiodło się jak zwykle. Na początku każdego odcinka między stacjami byli bardzo weseli i rozmowni, w środku jego znudzeni i śpiący, a pod koniec bardzo ożywieni i rzeźcy. Jakiś młody jegomość, ubrany w płaszcz gumowy, palił przez cały dzień cygara a drugi jakiś młodzian, przyodziany w parodję płaszcza podróżnego, również zapalał całą masę śmierdziaków, nim jednak zaciągnął się drugi raz, już czuł się niedobrze i wyrzucał je, gdyż przypuszczał, że nikt tego nie widzi. Trzeci zbierał wszystkie swe wiadomości z dziedziny chowu bydła, a jakiś stary pan, który siedział ztyłu, chwalił się swą znajomością gospodarstwa rolnego. Na każdej stacji wsiadali i wysiadali pasażerowie, poczęści w bluzach chłopskich, którzy jechali na gapę i siadali obok konduktora, a mogli pysznić się tem, że znali każdego konia i każdego parobka, spotkanego na tym gościńcu. Ponadto robili uwagi o obiedzie i byli zdania, że może nie byłby nawet o pół korony za drogi, gdyby był tylko czas, by go zjeść. Wkońcu o godzinie siódmej wieczorem, pan Pickwick ze swymi towarzyszami i panem Dowlerem z żoną, wysiedli w hotelu pod „Białym jeleniem“, naprzeciw zakładu kąpielowego w Bath. Tu można było wziąć kelnerów, ze względu na ich ubiór, za gimnazjastów z Westminster, choć złudzenie to prędko rozwiało się, gdyż zachowywali się znacznie lepiej, niż ci ostatni.
Nazajutrz rano, zaledwie uprzątnięto śniadanie pickwickistów, garson przyniósł bilet wizytowy pana Dowlera, który prosił o pozwolenie przedstawienia jednego ze swych przyjaciół. Wkrótce potem nadszedł sam pan Dowler ze swym przyjacielem.
Był to bardzo miły młodzieniec, mogący mieć najwyżej pięćdziesiąt lat. Miał na sobie granatowy frak z połyskującemi guzikami, czarne spodnie i buty, tak prawie świetne, jak guziki. Na szyi miał zawieszoną na czarnej wstążce złotą lornetkę a złotą tabakierkę z wdziękiem obracał między palcami lewej ręki; mnóstwo złotych pierścieni błyszczało mu na palcach, zaś ogromny soliter, oprawny w złoto, jaśniał na żabocie. Miał oprócz tego złoty zegarek i złoty łańcuch ze złotemi pieczątkami. Hebanowa jego laska ozdobiona była złotą gałką; bielizna była niezmiernie cienka, biała i wykrochmalona; fałszywy kok na głowie był ze wszystkich możliwych fałszywych koków najlepiej wypomadowany i ułożony. Rysy zdobił nieprzerwany uśmiech, a zęby utrzymane były w tak doskonałym porządku, iż w niewielkiej odległości trudno było odróżnić fałszywe od prawdziwych.
„Panie Pickwick“, rzekł pan Dowler, „przedstawiam panu mego przyjaciela: pan Angelo-Cyrus, Bantam esq. dyrektor kąpielowy Bantam — pan Pickwick; niech się panowie zaznajomią“.
„Witam pana w Bath“, powiedział pan Bantam. „Jest to dla nas prawdziwie miła zdobycz. Już dawno, bardzo dawno nie pił pan wód, panie Pickwick. Wieki, panie!“
To mówiąc, pan Angelo-Cyrus Bantam, esq. d. k. ujął pana Pickwicka za rękę i ciągle potrząsał nią, kłaniając się, jak gdyby nie mógł jej puścić.
„Musiało to być bardzo dawno“, odrzekł pan Pickwick, „gdyż, o ile wiem, nigdy przedtem nie byłem w Bath“.
„Nigdy nie był pan w Bath!“ zawołał dyrektor i ze zdumieniem opuścił rękę filozofa. „Cha, cha, cha! Pan lubi żartować, panie Pickwick! Nieźle, nieźle! Chi, chi, chi!“
„Szczerze panu mówię, iż nigdy tu nie byłem“.
„Tak, tak!“ odrzekł mistrz ceremonji, „doskonale! Coraz lepiej! Pan jesteś właśnie gentlemanem, o którym nam mówiono. Znamy już pana, znamy!“
„Pewno czytali w tych przeklętych gazetach sprawozdanie z mego procesu“, pomyślał pan Pickwick.
„Tak, tak“, zaczął znowu pan Bantam, „pan jesteś tym gentlemanem, który mieszka w Clapham-Green, i stracił władzę w członkach, przeziębiwszy się po winie Porto, a który, wskutek ostrych cierpień nie mogąc się ruszyć z miejsca, kazał sobie sprowadzić wodę z Bath do Londynu, nagrzać ją do 103 stopni, a gdy wykąpał się, kichnął i wyzdrowiał tego samego dnia“.
Pan Pickwick pojął komplement, jaki zawarty był w tem opowiadaniu, ale miał tyle mocy charakteru, że nie przyznał się, by on był tym gentlemanem, tak cudownie uleczonym. Następnie, korzystając z chwili, w której pan Bantam umilkł, przedstawił mu swych przyjaciół, panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa; przedstawienie to napełniło dyrektora kąpielowego rozkoszą i czcią.
„Bantam“, rzekł pan Dowler, „pan Pickwick i jego przyjaciele są obcy w tem miejscu; trzeba, by podali swe nazwiska“.
„Spis znakomitych gości będzie dziś złożony o godzinie drugiej w sali Źródlanej. Zechce pan zaprowadzić naszych nowych znajomych do tego wspaniałego gmachu i poprosić, by nas zaszczycili swemi podpisami“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł pan Dowler. „Za godzinę wrócę tu. Chodź pan“.
„Dziś wieczorem mamy bal w Bath“, rzekł dyrektor kąpielowy, ściskając na odchodnem rękę pan Pickwicka. „Balowe noce w Bath są to chwile skradzione z raju, chwile zachwytu wywołanego muzyką, pięknością, wykwintnością, modą, etykietą itd., a przedewszystkiem nieobecnością handlarzy, którzy z pojęciem raju najzupełniej nie dadzą się połączyć, a którzy co czternaście dni urządzają sobie zebrania w Guildhall, w myśl zasady równi z równymi, co jest bardzo dziwne. Tymczasem adieu!“
To powiedziawszy i powtarzając bez końca, iż jest bardzo zadowolony, zachwycony i zaszczycony, Angelo-Cyrus Bantam esq. d. k. wsiadł do eleganckiego powozu, czekającego przed drzwiami, i odjechał.
O oznaczonej godzinie udał się pan Pickwick wraz ze swymi towarzyszami w towarzystwie pana Dowlera do sali Źródlanej, gdzie zapisali się do zwykłej księgi przyjezdnych — dowód pospolitowania, którym pan Angelo Bantam czuł się poruszony jeszcze bardziej niż poprzednio. Całe towarzystwo miało otrzymać bilety wstępu na bal, ponieważ jednak te nie były jeszcze gotowe, pan Pickwick oświadczył, mimo sprzeciwów pana Angelo Bantama, że o godzinie czwartej przyśle po nie Sama do mieszkania dyrektora przy Queen-Square. Dokonawszy potem krótkiej przechadzki po mieście i oświadczywszy jednogłośnie, że ulica Parkowa posiada bardzo wielkie podobieństwo do tych stromych ulic, które się widuje we śnie, a któremi za żadne skarby świata niepodobna iść do góry, wrócili pod „Białego Jelenia“, skąd wysłano Sama z wyżej wspomnianem poleceniem.
Sam Weller, osadziwszy sobie na głowie kapelusz lekko i z wielkim wdziękiem, wsunął obie ręce w kieszenie od kamizelki i poszedł ku Queen-Square, wygwizdując po drodze rozmaite popularne melodje tak, jak je w zupełnie nowej redakcji skomponowano dla tego szlachetnego instrumentu, jakim jest katarynka. Stanąwszy przed wskazanym sobie domem, przestał gwizdać i mocno zapukał do drzwi, które natychmiast otworzył lokaj, upudrowany i we wspaniałej liberji.
„Czy tu mieszka pan Bantam, kolego?“ zapytał Sam, bynajmniej nie olśniony blaskiem przepychu upudrowanego lokaja.
„Na co ci to, młodzieńcze?“ odpowiedział wyniośle lokaj.
„Bo jeżeli tak jest, to proszę zanieść mu ten bilet i powiedzieć, iż pan Weller czeka na odpowiedź. Czy chcesz mi zrobić tę przysługę, mój ty sześciostopowy?“ To powiedziawszy, Sam wszedł z zimną krwią do sieni i usiadł.
Upudrowany lokaj trzasnął gwałtownie drzwiami i zmarszczył brwi z wielką godnością; ale to nie wywarło żadnego wrażenia na Sama, który z miną znawcy, zajął się oglądaniem pięknej mahoniowej szafki.
Uprzejmość, z jaką pan Bantam przyjął bilet, widocznie dobrze usposobiła upudrowanego lokaja dla Sama, gdyż powróciwszy, uśmiechnął się do niego przyjaźnie, i powiedział, że zaraz otrzyma odpowiedź.
„Bardzo dobrze“, odrzekł Sam; „możesz powiedzieć staremu gentlemanowi, żeby się bardzo nie śpieszył. Niema nic nagłego, mój sześciostopowy. Jestem już po obiedzie“.
„Pan wcześnie jada obiad?“
„Żeby raźniej pracować przy wieczerzy“, odparł Sam.
„Czy dawno przebywa pan w Bath? Nie miałem przyjemności słyszeć o panu“.
„Nie sprawiłem tu jeszcze odpowiedniego wrażenia“, odrzekł Sam spokojnie. „Ja i inne osoby, którym towarzyszę, przybyliśmy dopiero wczoraj wieczorem“.
„Piękna miejscowość, panie“.
„Tak mi się zdaje“.
„Dobre towarzystwo, panie. Słudzy bardzo przyjemni“.
„Zdaje się. Uprzejmi chłopcy, nie zadzierają nosa, tylko nie trzeba się z nimi ceremonjować“.
„O tak, tak!“ odrzekł upudrowany lokaj, sądząc, że to, co Sam powiedział, zawiera przepyszny komplement. „Czy pan zażywa?“ zapytał następnie, podając tabakierkę.
„Ale zawsze kicham“.
„O, panie! Trudno jest nie kichnąć, gdy się zażywa, ale to z czasem przechodzi. Najlepiej uczyć się tego na kawie. Przez dłuższy czas zażywałem kawę. Wygląda całkiem, jak najlepsza rappee“.
Tu gwałtowne dzwonienie postawiło upudrowanego lokaja wobec nieprzyjemnej konieczności schowania tabakierki do kieszeni i zmusiło do udania się z potulną miną do bibljoteki pana Bantama. W tem miejscu zauważymy nawiasem, iż ludzie niepiszący i nieczytający, posiadają zawsze niewielki, zazwyczaj pusty pokoik, który nazywają bibljoteką.
„Oto odpowiedź“, rzekł do Sama upudrowany lokaj. „Obawiam się, by nie sprawiła panu subjekcji“.
„Niech się pan tem nie trapi“, odrzekł Sam, kładąc do kieszeni niewielki list. „Sądzę, że moja natura sprosta temu zadaniu, nie narażając się na wycieńczenie“.
„Spodziewam się, że zobaczymy się jeszcze“, rzekł upudrowany lokaj, zacierając ręce i odprowadzając Sama do drzwi.
„Bardzo pan łaskaw“, odrzekł Sam, „ale proszę, niech pan nie wysila nad miarę swej tak miłej osoby. Pamiętaj pan, coś winien społeczeństwu i nie obarczaj się zbytecznym trudem. Przez miłość dla podobnych sobie, zachowaj pan spokój o ile możności; pomyśl, jaka byłaby to strata dla ludzkości“.
Po tych słowach, Sam oddalił się.
„Bardzo oryginalny młodzieniec“, powiedział sam do siebie upudrowany lokaj, mocno zdumiony.
Tegoż samego wieczora, punktualnie dwadzieścia minut przed ósmą, Angelo-Cyrus Bantam, esq. d. k., wysiadł ze swego powozu przed drzwiami sali balowej z tym samym kokiem, temi samemi zębami, lornetką, łańcuchem, pieczątkami, pierścieniami, szpilką i laską, w które był przystrojony zrana. Jedyną zmianą w jego ubiorze było, iż miał na sobie frak nieco jaśniejszy, z białą jedwabną podszewką, obcisłe czarne spodnie, białą kamizelkę, i był, jeżeli to możliwe, jeszcze więcej wyperfumowany.
Tak przystrojony dyrektor kąpielowy umieścił się w pierwszym pokoju, by przyjmować gości i wykonywać inne ważne czynności swego zawodu.
Ponieważ w Bath było przepełnienie, ludzie i sześciopensówki sypały się jak z rogu obfitości. W sali balowej, w sali gry, w sali ośmiokątnej, na schodach, w przejściach, szmer głosów i szuranie nogami nie ustawało ani na chwilę. Suknie szeleściały, pióra kołysały się, światła błyszczały, klejnoty połyskiwały. Grała muzyka — nie orkiestra do tańca — ta jeszcze grać nie zaczęła — ale muzyka drobnych kroczków, śmiechu, delikatnego i stłumionego śmiechu kobiecego, który tak miło słyszeć, czy w Bath czy gdzieindziej. Błyszczące oczy, ożywione oczekiwaniem, jaśniały z każdego kąta. Gdziekolwiek spojrzałeś — przez tłum przeciskała się jakaś powiewna postać, a gdy ją straciłeś z oczu — natychmiast zastępowała ją inna, równie powabna, równie czarująca.
W sali, gdzie podawano herbatę, i dokoła stołów do gry zgromadził się tłum oryginalnych starych dam i zgrzybiałych gentlemanów, rozprawiających o małych skandalach dnia z ożywieniem, dostatecznie dowodzącem, jaką to sprawia przyjemność. Wśród tych grup uwijało się kilka szukających zięciów matek, pozornie zajętych rozmową, ale od czasu do czasu rzucających niespokojne spojrzenie w stronę córek. Te zaś, pomne na macierzyńskie zalecenia, by wykorzystać jak najlepiej urok młodości, roztaczały całą swoją zalotność, zdejmując rękawiczki, bawiąc się szarfami, odstawiając filiżanki i wykonywując mnóstwo drobnych ewolucyj, niż nie znaczących, ale które mogą być wielkiej doniosłości, gdy używają ich odpowiednio wytworne praktykantki.
Przy drzwiach i w odległych kątach młodzi mężczyźni roztaczali wszelkie odcienie elegancji i głupoty, zarozumiali wykwintnisie, bawiący ludzi rozsądniejszych swemi ogromnemi pretensjami, przekonani, na swoje szczęście, iż są przedmiotem powszechnego podziwu i uwielbienia. Mądre to i litośne zrządzenie Opatrzności, na które nie może narzekać żaden rozumny człowiek.
Na krzesłach, pod ścianami, zajęły miejsca niektóre damy niezamężne, w niebezpiecznym już wieku. Nie tańczyły, gdyż nie miały danserów, i nie grały w karty z obawy, by je nie poczytano za stare. Te były w tem szczęśliwem położeniu, że mogły wszystkich obgadywać, nie myśląc o sobie — powiadamy: wszystkich, gdyż tu rzeczywiście byli wszyscy.
Wszędzie pełno było wesołości, blasku i świetności, wszędzie elegancko ubrani panowie i panie, wspaniale lustra, błyszczące posadzki, jaśniejące kandelabry. A na każdym planie tego obrazu, przesuwając się z miejsca na miejsce z niezwykłą zręcznością, to kłaniając się uniżenie jednemu towarzystwu, to poufale kiwając głową drugiemu, a uprzejmie uśmiechając się do wszystkich, odznaczała się wystrojona osobistość Angelo-Cyrusa Bantama esq. dyrektora kąpielowego.
„Zejdź pan do sali, gdzie piją herbatę i każ jej i sobie dać za sześć pensów. Gorącą wodę nazywają tu herbatą“, rzekł głośno pan Dowler do pana Pickwicka, który szedł naprzód pod rękę z panią Dowler. Pan Pickwick zwrócił się więc ku wskazanej sali. W tej chwili pan Bantam, ujrzawszy go, prześliznął się przez tłum i powitał filozofa z wielkiem zapałem.
„Kochany panie! To prawdziwy zaszczyt... Całe Bath jest zachwycone... Pani Dowler! Jesteś pani ozdobą tej sali. Pióra masz pani przecudne. Ba-je-czne!“
„Czy jest tu kto z towarzystwa?“ zapytał pan Dowler pogardliwie.
„Towarzystwa? Wybór, e-li-ta!... Panie Pickwick, czy widzi pan tę damę w gazowym turbanie?“
„Tę starą, tłustą?” zapytał pan Pickwick niewinnie.
„Ts, kochany panie. Tu nikt nie jest ani stary, ani tłusty. To lady Snuphanuph“.
„A!“ odpowiedział pan Pickwick.
„Ni mniej, ni więcej. Zbliż się pan tu. Widzi pan tego młodego człowieka, bogato ubranego, który podchodzi ku nam?“
„Tego z długiemi włosami i dziwnie niskiem czołem?“ zapytał pan Pickwick.
„Tego, tego. To najbogatszy młody człowiek w całem mieście. To młody lord Mutanhead[13]“.
„Czy być może?“
„Tak, tak! Zaraz pan go usłyszy. Pewno zechce ze mną porozmawiać. Gentleman z czarnemi wąsami, idący obok niego, to szanowny pan Crushton, jego najlepszy przyjaciel. Jak się milord miewa?“
„Bardzo tu gorąco, mój Bantamie“, odrzekł lord.
„Rzeczywiście, bardzo tu gorąco, milordzie“.
„Djabelnie!“ dodał znakomity pan Crushton.
Po pewnej pauzie, podczas której lord Mutanhead chciał zmieszać pana Pickwicka, uparcie wpatrując się w niego; a towarzysz jego rozmyślał nad tem, o czem jego lordowska mość potrafiłaby mówić, pan Crushton zapytał:
„Bantam, czy widziałeś pocztową bryczkę jego lordowskiej mości?“
„Ach! Mój Boże! Nie widziałem“.
„Czy tak? Sądziłem, że wszyscy ją widzieli. Jest to najpiękniejsza i najgustowniejsza rzecz, jaką widziałem kiedykolwiek na kołach. Pomalowana na czerwono; a konie maści kawy ze śmietanką“.
„Z prawdziwą skrzynką na listy“, dodał pan Crushton.
„Z siedzeniem dla stangreta na przodzie“, mówił dalej lord. „Jeździłem nią wczoraj do Bristolu, w czerwonem ubraniu i z dwoma dżokiejami z tyłu. Niech mnie Bóg skarze, jeżeli chłopi nie wychodzili ze swych domów i nie pytali mię, czy nie jestem pocztyljonem! To doskonałe!“
Tu młody lord roześmiał się na całe gardło, a słuchacze, rozumie się, uczynili to samo. Potem lord wziął usłużnego pana Crushtona pod rękę i oddalił się.
„Zachwycający młody człowiek!“ rzekł dyrektor do pana Pickwicka.
„Hm!“ odrzekł sucho filozof.
Gdy poczyniono wszystkie wstępne kroki i zarządzenia do tańca, i gdy wreszcie tańce rozpoczęły się, pan Angelo Bantam poprowadził pana Pickwicka do sali gry.
W chwili, gdy tam wchodzili, lady Snuphanuph i dwie inne damy antycznej powierzchowności smutnie błąkały się koło jednego niezajętego stołu. Gdy tylko ujrzały pana Bantama, wprowadzającego pana Pickwicka, spojrzały po sobie wzrokiem, który wyrażał. Iż tego im właśnie potrzeba do złożenia partii.
„Mój kochany Bantam“, rzekła lady Snuphanuph ujmującym głosem, „znajdź nam kogoś czwartego do wista; tyś taki kochany“.
W tej chwili pan Pickwick patrzył w inną stronę, tak, że milady mogła wymownym znakiem wskazać na niego.
Mistrz ceremonji zrozumiał ten znak.
„Milady“, powiedział, „pan Pickwick będzie się uważał za szczęśliwego, jestem tego pewny... Panie Pickwick! Lady Snuphanuph, pani pułkownikowa Wugsby, panna Bolo“.
Pan Pickwick oddał ukłon i widząc, że nie ma sposobu wymknąć się, poddał się swemu losowi. Wybrano miejsce i filozofowi naszemu wypadło grać z panną Bolo.
Po druglem rozdaniu, dwie młode damy przybyły z sali tańca i umieściły się po obu stronach pułkownikowej Wugsby, czekając cierpliwie na ukończenie gry.
„Co tam?“ zapytała wreszcie pani Wugsby jednej ze swych córek, „co się stało?“
„Mamo“, szepnęła cichym głosem młodsza i piękniejsza, „przyszłam zapytać, czy mogę tańczyć z młodszym panem Crawley?“
„Cóż ty sobie myślisz, Joanno?“ odrzekła mama z oburzeniem. „Czyż nie powtarzałam ci ze sto razy, że ojciec jego ma wszystkiego osiemset funtów sterlingów dochodu! Doprawdy, że rumienię się za ciebie! Nie, nie, pod żadnym pozorem!“
„Mamo“, szepnęła druga panna, nierównie starsza od siostry, ale zato nieskończenie głupia i afektowana, „przedstawiono mi lorda Mutanhead. Powiedziałam mu, że zdaje mi się, iż nie jestem zaangażowana“.
„Dobre z ciebie dziecko; na ciebie można się spuścić“, odpowiedziała pani Wugsby, głaszcząc córkę pod brodę. „Lord jest niezmiernie bogaty, moja droga“.
To mówiąc, pani Wugsby ucałowała swą starszą córkę z wielkiem rozczuleniem i zmonitowała młodszą zmarszczeniem brwi, poczem stasowała karty.
Biedny pan Pickwick! Nigdy jeszcze dotąd nie grał z trzema staremi damami tak biegłemi w wiście. Biegłość ta przerażała go. Gdy zagrał źle, panna Bolo przeszywała go wzrokiem; gdy zatrzymał się dla namysłu, lady Snuphanuph przechylała się na krześle i uśmiechała się, rzucając na panią Wugsby spojrzenie pełne niecierpliwości i politowania, na co ta odpowiadała wzruszeniem ramionami i lekkim kaszlem, jakby zapytywała, czy przecież raz zdecyduje się zagrać. Przy każdem nowem rozdaniu kart panna Bolo zapytywała ze skrzywioną twarzą i pełnem wyrzutu westchnieniem, dlaczego pan Pickwick nie grał atout, nie bił pików, nie impasował trefli i t. d., a filozof nie był absolutnie w stanie wytłumaczyć się z tych ciężkich zarzutów, bo już zapomniał jakie miał karty. Ale to jeszcze nie wszystko: nieznajomi, nie należący od gry, zaglądali mu w karty; tuż obok stołu wszczęła się rozmowa bardzo ożywiona między panem Bantamem i dwiema pannami Matinters, osobami wcale już dojrzałemi, które wdzięczyły się do dyrektora, by im wynalazł tancerzy. Wszystkie te skombinowane okoliczności, w połączeniu z ciągłem szastaniem się mnóstwa osób, były przyczyną, iż pan Pickwick rzeczywiście grał dość źle; oprócz tego nie szła mu karta, tak, że ukończywszy grę o dziesięć minut po jedenastej, panna Bolo wstała bardzo wzburzona i ze łzami w oczach kazała się odnieść w lektyce do domu.
Pan Pickwick połączył się natychmiast ze swymi przyjaciółmi, którzy jednogłośnie oświadczyli, iż rzadko zdarzało im się przepędzić wieczór tak przyjemnie. Potem powrócili razem pod „Białego Jelenia“ a filozof, pocieszywszy się wypiciem czegoś rozgrzewającego, prawie zaraz poszedł spać.

Rozdział trzydziesty szósty,
o którym przekonamy się, że w znacznej swej części jest autentyczna wersja Legendy o Księciu Bladud, oraz opisem niezwykłego nieszczęścia, jakie przytrafiło się panu Winkle.

Ponieważ pan Pickwick zamierzał zabawić w Bath przynajmniej dwa miesiące, uznał więc za konieczne wynająć dla siebie i swych towarzyszy mieszkanie prywatne. Poszczęściło mu się w tem, i bez wielkiego trudu wynajął za niewielką cenę górne piętro pewnego domu przy Royal-Crescent. Znajdowało się tam więcej pokojów, aniżeli potrzebowali pickwickiści; wobec tego państwo Dowler wyrazili chęć odnajęcia jednej sypialni i jednego salonu. Propozycję tę przyjęto bardzo chętnie i już na trzeci dzień obydwa towarzystwa ulokowały się w nowym domu.
Wówczas pan Pickwick począł pić wody z wielką pilnością. Pił je systematycznie: szklanka przed śniadaniem, potem przechadzka; szklanka po powrocie z przechadzki; następnie po szklance co kwadrans; po każdem wypiciu filozof oświadczał najuroczyściej, iż czuje się znacznie lepiej. Cieszyło to mocno jego przyjaciół, chociaż ci nigdy do tego czasu nie słyszeli jeszcze, by pan Pickwick uskarżał się na cokolwiek.
Sala Źródlana, jest to obszerny pokój, ozdobiony korynckiemi kolumnami, galerją dla orkiestry, zegarem, posągiem i złoconym napisem, przy którym każdy pijący wodę powinien się zatrzymać, gdyż napis ten poleca względom kuracjuszów nędzę zasługującą na wsparcie. Szeroka barjera oddziela basen marmurowy, z którego posługacz czerpie wodę, podawaną potem w żółtych kubkach. Bardzo to budujący i pouczający widok, gdy się patrzy, z jakiem przejęciem kuracjusze łykają ją! Zaraz pod ręką są łazienki, w których część towarzystwa może się kąpać. Przygrywająca orkiestra jakby ich chwaliła za to, że to czynią. Jest jeszcze druga sala, do której wwożą chorych panów i panie w tak rozmaitych wózkach i krzesłach, że żądny przygód osobnik, który tam wejdzie, naraża się na utratę kilku palców u nóg. Jest i trzecia sala, dokąd chodzą ludzie, szukający spokoju, jest w niej bowiem o wiele ciszej niż w tamtych. Spacerowiczów wszędzie mnóstwo — o kijach lub bez, z laskami lub bez, wszędzie rozbrzmiewa śmiech, wesołość.
Co rano osoby, sumiennie pijące wody, pomiędzy któremi naturalnie znajdował się i nasz filozof, zgromadzały się w sali Źródlanej, połykały przepisaną ilość ćwierćlitrowych szklanek i przechadzały się według przepisu. Na promenadzie spotykali się lord Mutanhead, szanowny pan Crushton, owdowiała lady Snuphanuph, pani pułkownikowa Wugsby i całe wyborowe towarzystwo, oraz wszyscy, którzy rano piją wodę. Potem udawano się na spacer za miasto, piechotą, w powozach, lub lektykach, aż wkońcu znów zbierano się w sali Źródlanej. Wtedy mężczyźni przechodzili na chwilę do czytelni; a potem wszyscy rozchodzili się do domów. Wieczorem, gdy był teatr, udawano się na widowisko, gdy był bal, spotykano się w sali balowej; gdy nie było ani jednego ani drugiego, spotykano się dnia następnego. Był to bardzo miły tryb życia, któremu możnaby tylko zarzucić trochę jednostajności.
Po jednym dniu spędzonym w ten sposób, pan Pickwick, którego przyjaciele udali się już na spoczynek, siedział jeszcze nad swemi notatami, gdy wtem usłyszał lekkie pukanie do drzwi.
„Bardzo przepraszam pana“, rzekła właścicielka domu, pani Craddock, wsuwając głowę przez drzwi, „czy pan czego nie potrzebuje?“
„Nie, pani“, odrzekł pan Pickwick.
„Moja córka poszła spać, a pan Dowler jest tak łaskaw, iż przyrzekł czekać na panią Dowler, która dziś wróci późno. Gdyby pan nie miał jakiego zlecenia, to i ja poszłabym spać“.
„Bardzo dobrze pani zrobi“, odparł pan Pickwick.
„Życzę panu dobrej nocy“.
„Dobranoc pani“.
Pani Craddock zamknęła drzwi, a pan Pickwick wziął się znów do pisania. W niespełna pół godziny skończył. Osuszywszy ostatni arkusz bibułą, pan Pickwick zamknął książkę, otarł pióro o podszewkę swego surduta, i otworzył szufladę biurka. Leżało w niej kilka arkusików listowego papieru, szczelnie zapisanych i złożonych w ten sposób, że tytuł, wykaligrafowany starannem rondem, rzucał się w oczy. Widząc z tego, że nie jest to dokument prywatny, że dotyczy Bath i jest bardzo krótki, pan Pickwick rozłożył rękopis, zapalił świecę, poprawił knot, by mu nie zgasła nim skończy czytać, i, przysunąwszy fotel do kominka, czytał co następuje:

Prawdziwa legenda o Księciu Bladud.

„Nieco mniej niż przed dwustu laty na jednej z łazienek publicznych tego miasta widniał napis na cześć jej potężnego fundatora, sławnego księcia Bladud. Napis ten dziś jest już zatarty.
„Wiele, wiele set lat przedtem powtarzano sobie starą legendę o znakomitym księciu, który, zaraziwszy się trądem po powrocie z Aten, gdzie zebrał bogate żniwo nauki, opuścił dwór swego królewskiego ojca i żył skromnie pośród rolników i świń. Między temi świńmi, mówi legenda, była jedna, poważna i szanowna z wyglądu, dla której książę czuł niemal przyjaźń — był to bowiem mędrzec — za jej myślący i pełen godności sposób zachowania. Wyróżniała się wśród swoich towarzyszy, których chrząkanie było groźne a ukąszenie bolesne. Młody książę wzdychał głęboko, patrząc na tę majestatyczną świnię. Przychodził mu wtedy na myśl jego królewski ojciec, i oczy napełniały mu się łzami.
„Niezwykła ta świnia lubiła się kąpać w głębokiem, wilgotnem błocie. I to nie w lecie, jak to czynią dziś wszystkie świnie dla ochłody, i jak to czyniły za owych zamierzchłych czasów (dowód to, że słońce cywilizacji już wzeszło wtedy, aczkolwiek świeciło jeszcze słabo) — ale w chłodne dnie zimowe. Skórę miała zawsze tak gładką a ciało tak czyste, że książę postanowił wypróbować oczyszczającą własność wody, w której myła się jego przyjaciółka. Spróbował. Pod czarnem błotem bulgotały źródła Bath. Obmył się i wyzdrowiał. Pośpieszywszy na dwór ojca, złożył mu należną cześć, a powróciwszy do miejsca swego uzdrowienia, ufundował Bath i owe sławne do dziś kąpiele.
„Obdarzał świnię dawną przyjaźnią, ale, niestety, wody bathańskie stały się przyczyną jej śmierci! Raz nieostrożnie wzięła zbyt gorącą kąpiel i — umarł ten filozof natury! Poszła za przykładem Pliniusza, którego również zgubiło pragnienie wiedzy!
„Tak głosi legenda. Posłuchajcie, jak się rzecz miała naprawdę.
„Przed wielu, wielu setkami lat, sławny był na całym świecie znakomity i dzielny król Brytyjczyków, Lud Hudibras. Był to potężny monarcha. Ziemia drżała, gdy przechodził: taki był ciężki! Poddani grzali się w słońcu jego oblicza: takie było czerwone i wielkie. Był to rzeczywiście w każdym calu król. A miał w sobie sporo cali! Chociaż bowiem nie był bardzo wysoki, miał zdumiewająco wielki obwód, i cali, których mu brakowało na wysokość, dopełniał cyrkumferencją. Jeżeli możnaby z nim porównać którego ze zdegenerowanych królów naszych czasów, to chyba o jednym tylko królu Cole możnaby powiedzieć, że był równie znakomitym potentatem.
„Ten poczciwy król miał żonę, a ta żona przed osiemnastu laty powiła syna, którego nazwali księciem Bladud. Posłano go do seminarium przygotowawczego w dominjach ojca, gdzie przebywał do lat dziesięciu, następnie pojechał kończyć nauki do Aten. A ponieważ w szkołach ateńskich nie dopłacano za wakacje i nie żądano zabierania uczniów, książę pozostał tam przez lat ośm, a po ośmiu latach ojciec posłał po niego lorda kanclerza, by zapłacił rachunek i przywiózł go do domu. Co gdy lord kanclerz uczynił, natychmiast go spensjonowano.
„Gdy król Lud zobaczył swego syna, jaki to z niego wyrósł przystojny młodzieniec, zaraz zmiarkował, że ważna to rzecz, by się młody niezwłocznie ożenił, iżby dzieci jego utrzymały ród znakomitego króla Luda po wsze czasy. Wyprawił więc specjalne poselstwo, złożone z najznakomitszych ludzi, którzy nie mieli nic do roboty i poszukiwali lukratywnych posad, do swego sąsiada-króla, prosząc go o rękę córki dla Bladuda. Kazał mu przytem powiedzieć, że uczyni wszystko, żeby zachować przyjaźń dla swego brata i przyjaciela, królewskiego sąsiada, ale jeżeli nie uda im się ułożyć małżeństwa ich dzieci, będzie musiał uciec się do niemiłej konieczności splądrowania jego włości, łącznie z wyłupieniem mu oczu. Wtedy tamten król — był z nich dwu słabszy — powiedział, że wielce jest wdzięczny swemu bratu i przyjacielowi za dobroć i wspaniałomyślność, i że jego córka gotowa jest poślubić księcia Bladud na każde jego skinienie.

„Gdy tylko wiadomość ta doszła do Brytanii, radość zapanowała w całym kraju. Nie słyszałeś innych dźwięków jak głosy radości i wesela, głównie zaś brzęk pieniędzy wypłacanych ludowi przez skarbnika Jego Królewskiej Mości z racji tej szczęśliwej ceremonji. Przy tej to okazji właśnie król Lud, siedzący na wysokim tronie, podniósł się nagle i zażądał od Lorda Kanclerza, żeby podano najlepsze wina i przywołano najznakomitszych minstrelów;: ten akt łaski ignorancja historyków przez długie wieki przypisywała królowi Cole, jak to nawet opiewają znane strofki:

„Zażądał swojej fajeczki, potem kielicha,
„A wreszcie trzech swoich skrzypków!“

co jest krzyczącą niesprawiedliwością wobec pamięci króla Luda a niesmacznem powiększaniem zasług króla Cole.
„Ale wśród tych uroczystości i festynów jedna tylko osoba nie podzielała ogólnej radości: mówię o księciu Bladud, we własnej osobie, na którego cześć ludność całego kraju płukała sobie gardła i napychała trzosy. Bo książę Bladud, zapominając o bezsprzecznem prawie Ministra Spraw Zewnętrznych do zakochiwania się w jego imieniu, naprzekór wszelkiej dyplomacji i wbrew wszelkim obyczajom, zakochał się na swój rachunek, całkiem prywatnie, w pięknej córce pewnego bogatego ateńczyka.
„To, co wam teraz powiem, służyć może za przykład bezgranicznych korzyści, jakie wypływają z cywilizacji i kultury. Gdyby książę był żył w naszych czasach, natychmiast poślubiłby przedmiot wyboru swego rodzica, a potem zabrałby się do poważnej roboty, aby zapomnieć choć trochę o brzemieniu, jakie nań spadło. Złamałby serce swojej żony wypróbowaną metodą zaniedbywania i obelg, a gdyby to nie pomogło i dumna królewna znosiłaby w milczeniu jego złe traktowanie, pozbyłby się jej, wykreślając ją z listy żyjących. Ale żaden z tych sposobów nie odpowiadał księciu Bladud. Poprosił więc ojca o prywatną audjencję i wyznał mu prawdę.
„Stary to przywilej królewski — panować nad wszystkiem, z wyjątkiem swych namiętności. Król Lud wpadł w straszny gniew, rzucił koronę o podłogę i zaraz ją podniósł (w tych czasach królowie nosili korony na głowach, a nie trzymali ich w Towerze!) tupał nogami, tarł czoło, nie mógł się dość nadziwić, że jego własny syn buntuje się przeciw niemu, a wreszcie, zawoławszy straże, kazał księcia zamknąć w wysokiej wieży. Środek, do którego uciekali się królowie starej daty, gdy ich inklinacje matrymonialne przypadkiem nie pokrywały się z inklinacjami synów.
„Kiedy książę Bladud siedział już kilka miesięcy w wieży, mając przed oczyma swego ciała tylko wysoką ścianę, zaś przed oczyma duszy lata dalszego więzienia, oczywiście zaczął opracowywać plan ucieczki, co, po paru miesiącach przygotowań, udało mu się doprowadzić do skutku. Przedtem jednak utopił nóż do krajania mięsa w sercu strażnika, aby oszczędzić nieszczęśliwemu odpowiedzialności za ucieczkę księcia, (miał dzieci!) i srogiej kary z rąk rozwścieczonego króla.
„Monarcha szalał, dowiedziawszy się, że syn uciekł. Łamał sobie głowę, na kimby odbić zmartwienie i gniew? Szczęśliwie przypomniał sobie Lorda Kanclerza, który przywiózł księcia z Aten i za jednym zamachem obciął mu pensję i głowę.
„Tymczasem młody książę wędrował piechotą przez rozległe dominja swego rodzica. Pociechą i podporą w tych trudach była mu słodka myśl o młodej atence, niewinnej przyczynie wszystkich jego nieszczęść. Pewnego dnia zatrzymał się w małej wiosce. Słysząc wesołe śmiechy i patrząc na tańce, zbliżył się i spytał jednego z uczestników, co to znaczy?
„Nie wiesz nic, cudzoziemcze, o ostatniej proklamacji naszego monarchy?“
„Proklamacji?! Nie! O jakiej proklamacji mówisz?!“ spytał książę, oddawna bowiem szedł tylko bocznemi ścieżkami i nie wiedział, co się dzieje na gościńcach.
„Jakto?!“ spytał wieśniak. „Przecież panna, z którą chciał się żenić nasz książę, wyszła zamąż za znakomitego magnata, swego rodaka. Nasz król z racji tego zdarzenia ogłosił szereg festynów. Teraz naturalnie książę Bladud wróci i ożeni się z księżniczką, którą mu ojciec wybrał! Mówią że jest piękna jak jutrzenka! Pańskie zdrowie! Niech żyje król!“
„Książę nie chciał już słuchać więcej. Uciekł i zaszył się w gęsty las. Szedł coraz dalej — dzień i noc: w promieniach gorącego słońca i w blasku zimnego księżyca, w żarze dziennym i chłodzie nocy, o różowym świcie i błękitnym zmroku... Tak nie myślał o tem, co robi, że chcąc dojść do Aten, trafił do Bath.
„Wtedy nie było jeszcze miasta w miejscu, gdzie obecnie stoi Bath. Nigdzie śladu osiedla ludzkiego, które godne byłoby tej nazwy. Ale kraj był tak samo piękny, te same przecinały go łąki, te same wspaniałe kanały migotały w oddali. Te same góry, jak zgryzoty życia, widniały na widnokręgu, tracąc w mgle porannej swoją zwykłą surowość. Wzruszony pięknem tej okolicy, książę rzucił się na ziemię i obmył swoje popuchnięte nogi we własnych łzach.
„Och!“ zawołał nieszczęsny Bladud, załamując ręce i wznosząc oczy do nieba. „Gdybyż tu był kres moich wędrówek! Gdybyż te łzy, któremi opłakuję niespełnione nadzieje i wzgardzoną miłość, płynąć mogły zawsze!“
„Życzenie to zostało wysłuchane. Były to czasy bogów pogańskich, które lubiły chwytać ludzi za słowa z szybkością zdumiewającą. Ziemia rozstąpiła się pod nogami księcia. Wsiąkł w błoto. Skorupa ziemska zamknęła się nad nim na zawsze, z wyjątkiem tego miejsca, gdzie spadły jego gorące łzy które od tej chwili wciąż jeszcze ciekną.
„Zauważono, że od tego czasu wiele starszych dam i gentlemanów, którym nie udało się pozyskać odpowiednich partyj, a również wiele młodzieży, poszukującej partji, przyjeżdża rok rocznie do Bath pić wody, z których czerpią wiele siły i pociechy. Jest to najlepszy dowód skuteczności łez księcia Bladuda i przemawia za prawdziwością tej wersji legendy“.

Pan Pickwick ziewnął kilkakrotnie, gdy skończył czytać ten mały rękopis; złożył go starannie i schował do szuflady, poczem z twarzą wyrażającą niewątpliwe zmęczenie zapalił święcę i udał się do siebie na górę.
Według zwyczaju zatrzymał się przed drzwiami pana Dowlera i, zapukawszy lekko, powiedział mu dobranoc.
„A!“ zawołał pan Dowler, „idzie pan spać? Bardzobym pragnął uczynić to samo. Co za szkaradny czas! Czy słyszy pan, jak wyje wicher?“
„Okropnie!“ odrzekł pan Pickwick; „dobranoc“.
„Dobranoc!“
Pan Pickwick poszedł do swej sypialni, a pan Dowler znowu zasiadł przed kominkiem, by spełnić nierozsądne przyrzeczenie, że będzie czekać na powrót swej żony.
Mało jest rzeczy tak nieprzyjemnych, jak czuwanie i czekanie na kogokolwiek, zwłaszcza gdy osoba, na którą czekamy, bawi się tymczasem w najlepsze. Trudno się opędzić myśli, iż czas, który nam wlecze się tak powolnie, osobie tej upływa bardzo szybko; a im więcej o tem myślimy, tem mniej mamy nadziei, by wnet przybyła. Nawet stuk zegara jest wówczas jakby powolniejszy. To zdaje się nam, iż czujemy świerzb w prawem kolanie, to znów w lewem; gdy tylko zmienimy położenie, doznajemy takiego samego uczucia w ramieniu; kurczymy się i wykręcamy na tysiąc sposobów; wtem zaświerzbiało w nosie, który zaczynamy drapać, jakbyśmy go chcieli wyrwać, co też uczynilibyśmy niezawodnie, gdyby tylko było można. Wszystkie te przypadłości nerwowe i wiele innych tym podobnych czynią bardzo wątpliwą przyjemność czuwania, kiedy już wszyscy w domu pokładli się spać.
Takiego też zdania był pan Dowler, który, siedząc przy kominku, odczuwał cnotliwe oburzenie na nieludzkich tancerzy, zmuszających go do niespania. Humor jego wcale przytem się nie polepszał na myśl, iż to on sam udał ból głowy, by pozostać w domu. Wkońcu, zdrzemnąwszy się wpierw kilkakrotnie, przyczem parę razy pochylił się ku kominkowi i omal że nie poparzył sobie twarzy, pan Dowler postanowił położyć się na chwilę, rozumie się nie dlatego, by spać, ale by myśleć.
„Mam sen bardzo twardy“, powiedział do siebie, wyciągając się na łóżku; „ale zdaje mi się, że usłyszę, gdy zapukają do drzwi. Tak, tak, będę słyszał.... przecież słyszę kroki nocnego stróża... Ah, ah!...“
Doszedłszy do tej kombinacji, pan Dowler odwrócił się i usnął głęboko.
W chwili, gdy zegar wybijał trzecią godzinę, lektyka, z panią Dowler, zatrzymała się przed domem. Jeden z tragarzy był krótki, gruby brzdąc, drugi zaś niebotyczny jegomość; w czasie drogi wiele zadawali sobie trudu, by swe ciała, a także i lektykę, utrzymać w położeniu pionowem. Ale na wyższych miejscach i w pobliżu placu wiatr dął i targał tak ohydnie, jak gdyby chciał powyrywać kamienie z bruku; tragarze byli więc ucieszeni, gdy lektykę postawili na miejscu przeznaczenia i zaczęli mocno pukać do drzwi.
Czekano jakiś czas, ale nikt nie wychodził.
„Hołota spoczywa pewnie w ramionach Porpusa[14]“, rzekł krótki tragarz, grzejąc sobie ręce przy pochodni, trzymanej przez chłopaka niosącego ją.
„Mógłby ich szturchnąć, by się obudzili“, zauważył drugi.
„Zastukajcie jeszcze raz!“ zawołała pani Dowler. „Dwa albo trzy razy“.
Niższy, który jak najprędzej chciał się pozbyć swych obowiązków, stanął pod drzwiami i zaczął pukać co miał sił, w partjach po cztery, pięć, ośm i dziesięć uderzeń, podczas gdy długi stanął na ulicy i patrzał, czy nie zauważy w oknie światła.
Lecz nikt nie wyszedł. Było cicho i ciemno jak przedtem.
„Ach, mój Boże!“ zawołała pani Dowler. „Stukajcie jeszcze...“
„Czy niema tu dzwonka?“ zapytał jeden z tragarzy.
„Jest“, odpowiedział drugi. „Targam nim już oddawna“.
„To tylko rączka“, rzekła pani Dowler; „drut przerwał się. Ale zmiłujcie się, stukajcie jeszcze“.
Znów zaczęło się gwałtowne stukanie, ale z tym samym wynikiem, co poprzednio. Cierpliwość długiego wyczerpała się, bił więc nieustannie potężnemi uderzeniami w drzwi, niby jakiś obłąkany listonosz.
Wkońcu pan Winkle począł śnić, iż znajduje się w klubie, którego członkowie robią wielki hałas a prezydent musi ciągle uderzać w stół, by utrzymać porządek. Potem zdawało mu się, iż jest na licytacji, gdzie nie było nabywców i komisarz sam wszystko kupował. Wreszcie przyszło mu na myśl, iż bardzo możliwe, że ktoś stuka we drzwi od ulicy. By się o tem należycie upewnić, podniósł się z łóżka i słuchał około dziesięć minut. Naliczywszy trzydzieści dwa uderzenia, przekonał się, iż przypuszczenie jego było słuszne i bardzo był zadowolony, że jest tak czujny.
„Tap, tap — tap, tap — tap, tap“ rozlegała się kołatka.
Pan Winkle, niezmiernie zdziwiony, wyskoczył z łóżka i pytał siebie, coby to być mogło, potem szybko wdział pantofle i szlafrok, zapalił małą świecę i szybko zeszedł po schodach.
„Nakoniec przebudził się ktoś“, rzekł tragarz.
„Popędziłbym go biczem“, mruknął długi.
„Kto tam?“ zawołał pan Winkle, odsuwając rygiel.
„Nie pytaj, ty barania głowo“, gniewnie odparł długi, który nie przypuszczał, by był to kto inny, jak służący. „Otwieraj!“
„Prędzej tam, ty leniuchu“, dodał niski zachęcająco.
Pan Winkle, napół tylko przebudzony, machinalnie posłuszny temu wezwaniu, otworzył drzwi i popatrzył na ulicę. Pierwszem, co dostrzegł, było czerwone światło pochodni przed lektyką. Przerażony tym niespodzianym widokiem, sądząc, że się pali, otworzył szeroko drzwi, podniósł swą świecę nad głową, wyszedł i w osłupieniu patrzał przed siebie, nie mogąc zmiarkować, czy widzi lektykę, czy sikawkę. W tej chwili wiatr zgasił świecę a pan Winkle wyleciał na ulicę, poczem drzwi z trzaskiem zamknęły się znowu.
„A to się popisał!“ zawołał tragarz.
Ale pan Winkle, dostrzegłszy kobiecą twarz w lektyce, cofnął się nagle i zaczął gwałtownie stukać do drzwi, jednocześnie wrzeszcząc na tragarzy jak szalony, by odeszli z lektyką cokolwiek na stronę.
„Odnieście ją! Odnieście! Mój Boże! Ktoś wychodzi z sąsiedniego domu! Ukryjcie mnie! Ukryjcie choć w lektyce!“ wył pan Winkle.
Wymawiając te słowa bez związku, pan Winkle drżał od zimna, gdyż wiatr rozdymał mu szlafrok w sposób bardzo niemiły.
„Jakieś towarzystwo nadchodzi... damy!... Okryjcie mię czemkolwiek!... Stańcie przede mną!...“ wołał zrozpaczony.
Ale tragarze tak pokładali się ze śmiechu, że nie mogli mu udzielić najmniejszej choćby pomocy, tymczasem damy zbliżały się.
Pan Winkle raz jeszcze beznadziejnie zastukał do drzwi; damy znajdowały się o parę tylko domów. Rzucił zgaszoną świecę, którą przez cały czas trzymał nad głową i rzucił się do lektyki, gdzie była pani Dowler.
Tymczasem pani Craddock usłyszała wołanie i stukanie, włożyła więc na głowę coś bardziej właściwego niż nocny czepek i pobiegła do pokoju od strony ulicy, by przekonać się, czy to pani Dowler; w tej właśnie chwili, gdy wyglądała przez okno, pan Winkle wskakiwał do lektyki. Na ten widok gospodyni krzyknęła przeraźliwie i poczęła wołać na pana Dowlera, by przybył natychmiast i nie dopuścił do ucieczki żony z jakimś gentlemanem.
Na ten krzyk i na tę okropną wiadomość, pan Dowler wyskoczył z łóżka jak piłka gumowa i pobiegł do okna pokoju na przodzie, podczas gdy pan Pickwick podchodził także do swojego okna. Pierwszym przedmiotem, jaki zobaczyły ich zdumione oczy, był pan Winkle, usiłujący wedrzeć się do lektyki.
„Stróżu nocny!“ zawołał pan Dowler ze wściekłością, „łapaj go! Trzymaj! Wiąż! Ja zaraz zejdę! Poderżnę mu gardło! Dajcie mi nóż! Od ucha, do ucha, pani Craddock!“ Odgrażając się tak okropnie, oburzony małżonek wyrwał się z objęć gospodyni i pana Pickwicka, pochwycił mały nóż deserowy i wybiegł na ulicę.
Ale pan Winkle nie czekał na niego. Zaledwie usłyszał straszne pogróżki mężnego Dowlera, wyskoczył z lektyki jak mógł najszybciej i pozostawiając swe pantofle na ulicy, pomknął po placu, ścigany przez nocnego stróża i pana Dowlera. Zakreślając w pogoni tej koło, znalazł się znów przy otwartych drzwiach domu pani Craddock; wpadł tam, zatrzasnął drzwi za sobą, potem wbiegł do swej sypialni i zatrzasnąwszy również drzwi, zabarykadował je kufrem, stołem i umywalnią; co dokonawszy, począł pakować najpotrzebniejsze rzeczy, by z brzaskiem dnia uciec.
Tymczasem Dowler piorunował z drugiej strony drzwi nieszczęśliwego pana Winkle, oświadczając przez dziurkę od klucza swe nieodwołalne postanowienie poderżnięcia mu gardła nazajutrz rano. Wkońcu, po wielkim hałasie, wśród którego słyszano głos pana Pickwicka, usiłującego przywrócić spokój, mieszkańcy domu rozeszli się do swych sypialni i wszystko ucichło.
Być może, że czytelnicy nasi zapytają, co przez ten czas porabiał Sam Weller? Odpowiemy na to w następnym rozdziale.

Rozdział trzydziesty siódmy,
uczciwie opisuje powody nieobecności pana Samuela Wellera, przyjęcie, na które był zaproszony i na które poszedł, oraz opowiada, jak otrzymał od pana Pickwicka polecenie natury delikatnej i osobistej.

„Panie Weller“, powiedziała pani Croddock zrana w ów obfity w wypadki dzień. „Jest list do pana!“
„Bardzo mi przykro“, powiedział Sam. „Przypuszczam, że się coś stało, nie przypominam bowiem sobie, by któryś ze znajomych mi gentlemanów posiadał sztukę pisania!“
„Może stało się coś nadzwyczajnego!“ poddała pani Craddock.

„Rzeczywiście, musiało zajść coś bardzo nadzwyczajnego, jeżeli któryś z moich przyjaciół zdecydował się napisać!“ powiedział Sam, z powątpiewaniem kiwając głową. „Zwykłe konwulsje, jak powiedział młodzieniec, gdy dostał ataku. To nie może być od starego“, dodał, patrząc w tym kierunku. „Pisze drukowanemi, bo nauczył się pisać z wielkich szyldów po karczmach... To bardzo dziwne! Kto mógł napisać ten list?!“
To mówiąc, Sam uczynił to, co czyni większość ludzi, gdy nie wie, od kogo pochodzi list: spojrzał na pieczęć, potem na adres, potem na odwrotną stronę koperty, potem na dopisek, jako na ostatnią deskę ratunku, chociaż mógłby równie dobrze zajrzeć do wnętrza i dowiedzieć się czegoś pewnego.
„Pisany na papierze ze złoconemi brzegami!“ powiedział Samuel, rozkładając list. „I zalakowany bronzowym lakiem i kluczem. No, jazda!“ Robiąc bardzo uroczystą minę, pan Weller przeczytał co następuje:

„Dobrane kółko służących w Bath przesyła pozdrowienia panu Samuelowi Weller i upomina się o przyjemność spędzenia w jego towarzystwie miłego wieczoru przy koleżeńskiej pogawędce, to jest przy gotowanej baraninie z odpowiedniemi dodatkami. Towarzystwo zasiądzie do stołu punktualnie o godzinie wpół do dziesiątej“.

Do tego była dodana druga epistoła, opiewająca co następuje:

„Pan John Smauker, gentleman, który miał zaszczyt spotkać pana Wellera przed paru dniami u ich wspólnego znajomego, pana Bantama, ma przyjemność przesłać panu Wellerowi niniejsze zaproszenie. Jeżeli pan Weller zechce przybyć do pana Johna Smaukera o godzinie dziewiątej, to pan John Smauker będzie miał przyjemność przedstawić go towarzystwu.
(podpisano) John Smauker“.

Na kopercie był adres: pan Weller esq. u pana Pickwicka. A w nawiasie w lewym kącie, jako instrukcja dla oddawcy „Bardzo pilne!“
„Hm!“ powiedział Sam. „To brzmi nobliwie! Nigdym nie słyszał, żeby gotowaną baraninę nazywano pogawędką! Ciekawym, jak mówią o pieczeni baraniej!“
Nie zastanawiając się jednak dłużej nad tą kwestją, Sam niezwłocznie stanął przed obliczem pana Pickwicka i prosił o urlop na wieczór: udzielono mu go. Otrzymawszy pozwolenie i klucz od bramy, Sam Weller wyszedł na chwilę przed oznaczoną porą i wolno poszedł w kierunku Queen-Square. Zaledwie tam doszedł, ujrzał upudrowaną głowę pana Johna Smaukera, który, oparty o latarnię, palił cygaro w bursztynowej cygarniczce.
„Jak się pan ma, panie Weller?“ spytał pan John Smauker, uprzejmie zdejmując kapelusz jedną ręką a drugą łaskawie kiwając Samowi: „Jak się pan miewa?“
„Rozsądnie i zadawalniająco!“ odpowiedział Sam. „Ale jak pan się czuje, drogi panie?“
„Tak sobie!“ odpowiedział John.
„Bo pan za ciężko pracuje!“ zauważył Sam. „Bałem się o pana! Tak nie można! Tak nie można! Nie powinien pan dawać ucha tym szkodliwym podszeptom pracowitości!“
„Właściwie to nie to“, odpowiedział pan John Smauker, „a złe wino. Boję się, że przeholowałem!“
„O, czyżby?“ zainteresował się Sam. „To bardzo zły znak!“
„Widzi pan, panie Weller, pokusy!“ tłomaczył się John.
„Och, naturalnie!“
„Jestem zmuszony obracać się w najwyższem towarzystwie!“ westchnął Smauker.
„To straszne!“ ubolewał nad nim Sam.
„Inaczej nie można!“ mówił pan Smauker. „Jeżeli los skazał cię na życie publiczne i wysunął na publiczne stanowisko, wystawiony jesteś na pokusy, od których wolni są inni ludzie! Tak, tak, panie Weller!“
„Słowo w słowo to samo mawiał mój wujek, kiedy wystąpił na arenę publiczną!“ zawołał Sam. „A miał stary gentleman rację! Bo się zapił na śmierć coś w parę kwartałów!“
Pan Smauker spojrzał głęboko obrażony, że ośmielono się porównać go z tym śp. gentlemanem. Ale ponieważ oblicze Sama wyrażało kamienny spokój, darował mu nietakt i spojrzał łaskawiej.
„Może już pójdziemy?“ spytał pan Smauker, spojrzawszy na mosiężny czasomierz, spoczywający w głębi kieszeni, który wyciągnął na powierzchnię przy pomocy czarnego sznurka, na którego drugim końcu wisiał mosiężny klucz.
„Możemy“, powiedział Sam. „Bo jeszcze przepieką baraninę i będzie po zabawie!“
„Pija pan wody?“ spytał Smauker, gdy skręcił na High Street.
„Raz spróbowałem“.
„I co pan sądzi?“
„Że paskudna!“
„Nie lubi pan szczawy?“
„Nawet nie zauważyłem, że to szczawa. Dla mnie poprostu jechała starem żelastwem!“
„To się właśnie nazywa szczawa“, powiedział John Smauker ze zgorszeniem.
„Jeżeli tak, to się pięknie nazywa“, powiedział Sam. „Ale ja nie robię w chemji, więc nie wiem!“ I tu, ku wielkiemu zgorszeniu Johna Smauker, zaczął gwizdać.
„Przepraszam pana, panie Weller“, powiedział Smauker, znękany tą nieco zbyt jaskrawą wesołością: „Zechce pan przyjąć moje ramię?“
„Dziękuję! Nie chcę pozbawiać pana pańskiego ramienia!“ odrzekł Sam. „Wolę wpakować łapy do kieszeni. Przecież dla pana to bez różnicy, co?“, mówiąc to, Sam wprowadził swoje słowa w czyn i zagwizdał głośniej niż przedtem.
„Tędy!“ powiedział jego nowy przyjaciel, z widoczną ulgą skręcając w boczną uliczkę. „Zaraz dojdziemy“.
„Tak?“ spytał Sam, bynajmniej niewzruszony bliskiem spotkaniem z dobrem kółkiem służących.
„Tak“, powiedział Smauker. „Niech się pan nic nie boi, panie Weller!“
„Nie, nie boję się!“
„Zobaczy pan kilka ślicznych liberji, panie Weller“, ciągnął Smauker. „Może niektórzy z gentlemanów wydadzą się panu z początku trochę nadęci, ale im to przejdzie!“
„To bardzo poczciwie z ich strony!“
„Widzi pan“, powiedział Smauker tonem wspaniałomyślnie protekcyjnym. „Ponieważ będzie pan w tem towarzystwie obcy, więc z początku będą się pewnie zachowywali trochę z wysoka“.
„Ale nie będą dla mnie okrutni, co?!“
„Nie, nie“ odpowiedział pan Smauker, wyjmując tabakierkę z lisią głową i biorąc niuch tabaki ruchem gentlemana. „Są między nami ludzie weseli, którzy potrafią się bawić! Ale nie powinien pan mieć im tego za złe! Nie powinien pan!“
„Postaram się znieść taki zaczepny talent!“
„Słusznie!“ powiedział Smauker, chowając głowę lisa i podnosząc własną. „Będę przy panu!“
Tak gawędząc, doszli do małego sklepiku. Pan Smauker wszedł pierwszy, Sam za nim. Znalazłszy się wreszcie za swoim przewodnikiem, Sam rozpoczął natychmiast serję najweselszych grymasów oraz innych demonstracyj, zdradzających wesoły stan jego ducha.
Przeszedłszy przez sklepik i powiesiwszy kapelusze na haku, weszli przez ciemny pasaż do małej bawialni. I tu oczom pana Wellera przedstawił się wspaniały widok w całej swojej okazałości.
Pośrodku pokoju stało kilka zestawionych stołów, przykrytych czterema czy pięcioma obrusami, pochodzącemi z rozmaitych epok i rozmaitych prań, ale udającemi jednolitość, o ile wyżej wymienione okoliczności na to pozwalały. Na obrusach leżały noże i widelce dla sześciu lub ośmiu osób. Niektóre z trzonków od noży były zielone, inne czerwone, inne jeszcze żółte. A ponieważ trzonki wszystkich widelców były czarne, barwy te tworzyły razem bardzo interesującą kombinację. Przed kratą kominka ustawiono talerze dla tyluż osób. Goście grzali się przed kominkiem; rej między nimi wodził otyły, wielki jegomość w czerwonym fraku z długiemi połami, w jaskrawo ponsowych pantalonach i stosowanym kapeluszu. Widocznie wszedł przed chwilą, gdyż trzymał jeszcze w ręku nietylko kapelusz, ale i laskę, taką, jaką gentlemani jego profesji piastują zwykle nad dachami karet.
„Smauker, moje dziecię, paluszek!“ powiedział posiadacz wspaniałego kapelusza.
Smauker podał koniec małego palca prawej ręki jegomościowi we wspaniałym kapeluszu i powiedział, że jest oczarowany, widząc go w tak dobrem zdrowiu.
„Mówią mi, że wyglądam kwitnąco!“ powiedział posiadacz wspaniałego kapelusza. „Nic dziwnego! Jeździłem w ostatnich dniach po dwie godziny dziennie z naszą starą. A jeśli ustawiczna kontemplacja namaszczenia, z jakiem obnosi swoją odwieczną lawendową szatę, nie wystarcza, żeby człowiek zwątpił o życiu, to niech mi wejdą na moją kwartalną pensję!“
Na to całe towarzystwo zaśmiało się bardzo serdecznie, a jeden z gentlemanów, w zielonej kurtce z lampasem, jaki noszą stangreci, szepnął sąsiadowi w zielonych pantalonach, że Tuckle jest dziś „przy humorze!“
„Słuchajno, Smauker“ powiedział Tuckle i coś szepnął mu do ucha.
„Och, zupełnie zapomniałem!“ powiedział John Smauker. „Panowie! Mój przyjaciel, pan Weller!“
„Przykro mi, że panu zasłaniam ogień, panie Weller!“ zawołał Tuckle, skinąwszy Samowi życzliwie. „Mam nadzieję, że panu nie zimno!“
„Ani trochę, panie Płomienisty!“ odpowiedział Sam. „Tylko skończony zmarźlak czułby zimno w pańskiej obecności! Słowo daję! Gdyby postawiono pana przed kominkiem w karczmie, gospodarz mógłby sporo oszczędzić na węglach!“
Ponieważ odpowiedź ta wyraźnie była osobistą aluzją do ponsowego stroju pana Tuckle, gentleman ów przez chwilę miał minę majestatyczną, ale potem odszedł od ognia i przyznał, że „to wcale niezłe!“
„Bardzom wdzięczny za pochlebne zdanie o mnie!“ zawołał Sam. „Na wszystko przyjdzie swoja kolej! Będzie jeszcze lepiej!“
Tu rozmowę przerwało wejście gentlemana w pomarańczowej aksamitnej liberii, oraz drugiego w stroju purpurowym z olbrzymią przewagą pończoch. Kiedy nowoprzybyli zostali powitani przez poprzednich gości, pan Tuckle zaprojektował, by podawano kolację, czemu reszta towarzystwa przytaknęła jednogłośnie.
Sklepikarz i jego żona ustawili na stole gotowany udziec barani, na gorąco, z kartoflami, sosem kaparowym i brukwią. Pan Tuckle zajął miejsce u szczytu, naprzeciw niego zasiadł gentleman w pomarańczowych aksamitach, sklepikarz naciągnął białe skórkowe rękawiczki do prania i stanął za krzesłem pana Tuckle.
„Harris!“ zawołał pan Tuckle rozkazującym głosem.
„Słucham pana!“ odpowiedział sklepikarz.
„Włożyłeś rękawiczki?“
„Tak jest, proszę pana!“
„Podaj nóż!“
„Słucham pana!“
Sklepikarz spełnił polecenie z oznakami największego szacunku. Podając nóż panu Tuckle, ziewnął od ucha do ucha.
„Co chcesz przez to powiedzieć?“ bardzo surowo zwrócił się do niego pan Tuckle.
„Przepraszam pana“, powiedział przerażony i zgnębiony sklepikarz. „Nie chciałem... wypsnęło mi się... Późno się wczoraj położyłem!“
„Powiem ci, co o tobie myślę“, powiedział pan Tuckle z naciskiem. „Jesteś ordynarne bydlę!“
„Mam nadzieję, panowie“; powiedział Harris, „że nie będziecie dla mnie bardzo surowi! Jestem panom bardzo wdzięczny za patronowanie mi i proszę o rekomendowanie innym, gdzie potrzebują dobrej usługi... Mam nadzieję, panowie, że potrafię panów zadowolnić!“
„Niebardzo, mój panie!“ powiedział Tuckle. „Jeszcze ci do tego daleko!“
„Jesteś nieuważny nygus!“ powiedział gentleman w pomarańczowych aksamitach.
„Zwykły rzezimieszek!“ dodał gentleman w zielonych pantalonach.
„Niewiarogodny blagier!“ dodał gentleman w purpurze.
Nieszczęśliwy sklepikarz kłaniał się bardzo nisko, gdy obrzucano go temi epitetami z tyranją właściwą ludziom małym. Kiedy już każdy dodał coś od siebie, żeby pokazać swoją wyższość, pan Tuckle zabrał się do krajania baraniny i obdzielania gości.
Zaledwie przystąpiono do najważniejszego punktu programu na ten wieczór, gdy drzwi otworzyły się i wszedł jegomość w błękitnem ubraniu i skórzanych trzewikach.
„Wbrew prawom! Wbrew prawom!“ powiedział pan Tuckle. „Zapóźno! Zapóźno!“
„Nie nie! Pozytywnie nie mogłem wcześnie!“ powiedział gentleman w błękitnym stroju. „Odwołuję się do kompanji! Sprawa honorowa! Obowiązki galanterji! Teatr!“
„Właśnie!“ powiedział gentleman w pomarańczowym aksamicie.
„Naprawdę jak Boga mego kocham!“ powiedział człowiek w błękitnym stroju. „Obiecałem najmłodszej córce, że przyjadę po nią do teatru o dziesiątej! A to taka przemiła dziewczyna, że nie miałem serca nie dotrzymać słowa! Żadna obraza dla kompanji, bo szło o spódnicę! A kiedy w grę wchodzi spódnica — wszystko na bok!“
„Oddawna mam wrażenie, że coś się święci w tej materji!“ powiedział Tuckle, gdy nowoprzybyły zajął miejsce obok Sama. „Zauważyłem parę razy, że coś zabardzo opiera się o twoje ramię, kiedy wsiada do karety albo wysiada z niej!“
„Nie powinieneś, Tuckle, nie powinieneś!“ zawołał gentleman w błękitach. „To nieładnie! Możem i powiedział do tego czy owego z przyjaciół, że to boskie stworzenie i że odrzuciła kilka znakomitych partyj! Ale żeby tak zaraz... przed obcymi! A nie! Tuckle, to nieładnie! To nieładnie! Delikatności, przyjacielu, więcej delikatności!“ i gentleman w błękitach, zdjąwszy chustkę z szyi i odrzuciwszy poły kurtki, zaczął chrząkać i marszczyć się, jakby miał niejedno jeszcze do powiedzenia, ale nie mówi przez poczucie delikatności.
Gentleman w błękitach był to jasnowłosy, prosty jak struna, wyrobiony lokaj, z twarzą żywą i zuchwałą; odrazu też zwrócił na siebie uwagę pana Wellera, ale kiedy zaczął z tej beczki — Sam postanowił koniecznie podtrzymać z nim znajomość. Natychmiast więc wmieszał się do rozmowy z tak charakterystyczną dla siebie nonszalancją.
„Pańskie zdrowie! Ogromnie mi się podoba, co pan mówił! Kapitalne!“
Na to błękitny uśmiechnął się, jakby komplement taki nie był dla niego pierwszyzną. Spojrzał jednak z uznaniem na Sama i powiedział, że muszą się koniecznie bliżej poznać, bo — bez pochlebstw! — Sam ogromnie mu się podoba i bardzo przypadł mu do serca.
„Zazdroszczę panu!“ powiedział Sam. „Szczęściarz z pana!“
„Jak to pan rozumie?“ spytał błękitny.
„Z tą młodą damą, panie!“ odpowiedział Sam. „Wie, co dobre! Ma gust!“ Tu pan Weller przymknął jedno oko i zaczął kiwać głową na obie strony w sposób bardzo pochlebny dla gentlemana w błękitach.
„Boję się, że straszny z pana spryciarz, panie Weller!“ powiedziało to indywiduum.
„Nie, nie!“ odrzekł Sam. „Spryt zostawiam panu! To raczej po pańskiej stronie, niż po mojej, jak powiedział gentleman, stojący za murem, do gentlemana, stojącego przed murem, na którego pędził rozwścieczony buhaj!“
„Zdaje mi się, panie Weller“, mówił błękitny, „że nie mogła nie zauważyć moich manier i prezencji!“
„Spodziewam się, że potrafiłaby o tem niejedno powiedzieć!“
„Czy ma pan coś podobnego?“ spytał szczęśliwy gentleman w błękitach, wyjmując z kieszonki w kamizelce wykałaczkę.
„Właściwie, to nie“, odrzekł Sam. „Nie mamy córek, bobym z pewnością zdobył coś takiego! Tak jak u nas rzeczy stoją, to przypuszczam, że mógłbym myśleć conajwyżej o markizie... Ale gdyby oświadczyła mi się młoda panna, bez tytułu, ale z wielkim majątkiem — powiadam, gdyby wyznała mi swoją gorącą miłość — kto wie? ale tylko wtedy!“
„Naturalnie, panie Weller!“ powiedział gentleman w błękitach. „Niepodobna dać sobie każdej zawrócić w głowie! Coś o tem wiemy, panie Weller! My, ludzie światowi! — Wkońcu, dobry uniform zrobi swoje, kiedy chodzi o kobietki! Nawiasem mówiąc, to jedno tylko ułatwia takim ludziom, jak pan albo ja, nasz zawód!“
„W sednoś pan trafił! Naturalnie!“ zawołał Sam.
Kiedy rozmowa przyjaciół doszła do tego punktu, wniesiono szklanki i każdy z gentlemanów zamówił, co chce pić — zanim zamkną karczmy. Gentleman w błękitach i gentleman w pomarańczowych aksamitach, najznakomitsze osobistości w tej kompanji, zamówili sobie „zimny srub i wodę“, ale co do innych, to widocznie ulubionym napojem była gorąca woda z ginem. Sam nazwał sklepikarza „rozpaczliwym niedojdą“ i zażądał wielkiej wazy ponczu: dwie te okoliczności podniosły go znacznie w oczach wszystkich.
„Gentlemani!“ zaczął gentleman w błękitach z miną skończonego dandysa. „Mówmy o damach. Dalej!“
„Słuchajcie! słuchajcie!“ zawołał Sam. „O młodych dziewcząteczkach!“
Tu głośno zawołano: „Do porządku!“ i pan John Smauker, jako ten, który wprowadził pana Sama do kompanji, poprosił o pozwolenie poinformowania go, że użyty przez niego wyraz jest nieparlamentarny.
„Jaki wyraz?“ spytał Sam.
„Dziewcząteczka“, powiedział Smauker, marszcząc się groźnie. „My tutaj nie uznajemy takiego różniczkowania!“
„Doskonale!“ powiedział Sam. „Zmazuję tamto określenie i powiem poprostu „lube istoty“, jeżeli oczywiście Płomienisty pozwoli!“
Na twarzy jegomościa w zielonych pantalonach odbiło się wahanie, czy można dopuścić, żeby prezesa oficjalnie nazywano Płomienistym, ale ponieważ kompanja zachowywała się w ten sposób, jakby jej chodziło o jej prawa a nie o jego, nie podnosił więc tej kwestji. Człowiek we wspaniałym kapeluszu posapał chwilę, spojrzał przeciągle na Sama, ale widocznie skombinował, że lepiej go nie zaczepiać, jeżeli nie chce więcej jeszcze oberwać.
Po krótkiej pauzie jegomość w haftowanym surducie sięgającym mu aż do pięt i w takiejże kamizelce, okrywającej mu do połowy łydki, zmieszał bardzo energicznie swój gin z wodą, i nagłym wysiłkiem podniósłszy się na równe nogi, oznajmił, że pragnie oznajmić coś kompanji, na co odrzekł gentleman w stosowanym kapeluszu, że kompanja chętnie posłucha, co gentleman w haftowanym surducie ma zamiar jej oznajmić.
„Czuję, sprawa to delikatna, że to właśnie ja występuję“, zaczął gentleman w długim surducie. „Mam nieszczęście być tylko stangretem i jestem w tem miłem gronie tylko członkiem honorowym, ale czuję się zmuszony, gentlemani — poprostu przyciśnięty do muru! — jeżeli wolno mi użyć tego wyrażenia — donieść o smutnem zdarzeniu, o którem doszła wieść do moich uszu. Gentlemani, nasz przyjaciel, pan Whiffers (wszyscy spojrzeli na gentlemana w pomarańczowych aksamitach), nasz przyjaciel, pan Whiffers, zgłosił rezygnację!“
Ogólne zdumienie padło na słuchaczy. Każdy z gentlemanów spojrzał na sąsiada, a potem przeniósł wzrok na stangreta.
„Wolno się panom dziwić“, ciągnął stangret. „Nie ośmielę się podać powodów tej niedającej się niczem okupić straty, ale proszę pana Whiffersa, by sam je wyjawił ku zbudowaniu i nauce swoich przyjaciół!“
Ponieważ głośno aprobowano projekt stangreta, pan Whiffers zaczął się tłumaczyć. Powiedział, że powinien był, być może, trzymać się posady, z której właśnie zrezygnował. Uniform był wprost wspaniały, kobiety w tej rodzinie przyjemne, a obowiązki związane z sytuacją, że się tak wyrazi, niezbyt uciążliwe: głównem jego zadaniem było stać w hallu i wyglądać oknem wraz z innym gentlemanem, który również zgłosił rezygnację. Chętnie oszczędziłby kompanji przykrych i niesmacznych szczegółów, jakie skłoniły go do jej zgłoszenia, ale ponieważ zażądano tego od niego, nie ma innej alternatywy. — Podawano mu zimne mięso!
Niepodobna opisać obrzydzenia, jakie to wyznanie wywołało u słuchaczy. Głośne okrzyki „Hańba!“ mieszały się z szemraniem i pomrukami, przynajmniej przez kwandrans.
Pan Whiffers dodał jeszcze, iż obawia się, że z jego własnej winy spotkały go te obelgi: przypomina sobie, że raz zgodził się, by mu podano solone masło do chleba, a drugi raz znowu, biorąc pod uwagę chorobę w domu, zapomniał się tak dalece, że zaniósł węgle aż na drugie piętro! Sądzi jednak, że to szczere wyznanie nie poniży go w oczach przyjaciół, że zrehabilitował się chyba energją, z jaką odpowiedział na ostatnią niesłychaną obelgę.
Wyznanie pana Whiffera przyjęto z niekłamanym zachwytem, a zdrowie biednego męczennika wypito z bezgranicznym entuzjazmem. Męczennik podziękował i zaproponował zdrowie gościa, pana Wellera. Nie zna bliżej tego gentlemana, ale jest on przyjacielem pana Smaukera, co powinno być dostateczną rekomendacją dla każdego gentlemana — wszędzie i zawsze! Z tych to względów wypiłby zdrowie pana Wellera ze wszystkiemi należnemi honorami, gdyby przyjaciele jego pili wino. Ponieważ jednak piją dla odmiany gorące napoje, i ponieważ nie byłoby rzeczą wskazaną wypijać do dna szklankę za każdem zdrowiem, proponuje, by honory „rozumiano figuralnie!“
Gdy skończył, każdy pociągnął za zdrowie Sama, Sam wypił swoje zdrowie dwiema szklankami ponczu i podziękował zebranym pięknem przemówieniem:
„Strasznie wdzięczny wam jestem, moi chłopcy“, powiedział Sam, czerpiąc poncz w sposób bardzo bezceremonialny, „za te tutaj życzenia, co, gdy pochodzi od takich ludzi, jest bardzo pochlebne. Dużom słyszał o was, alem nie myślał, że osobiście potraficie być tacy mili. Mam nadzieję, że weźmiecie się w kupę i nie skompromitujecie swej godności, wychodząc stąd, choć to bardzo miły widok, i zawszem na niego patrzał z przyjemnością, kiedym był jeszcze nie wyższy od laski naszego przyjaciela, pana Płomienistego! A co się tyczy ofiary opresji w żółtej szacie, dufam, że będzie miał gładkie życie, na co zasłużył: wówczas nie spotkają go już żadne przykrości!“
Tu Sam usiadł z miłym uśmiechem, kompanja zaś, głośno pochwaliwszy jego przemówienie, zaczęła się rozchodzić.
„Nie myśli pan chyba zwiać?“ spytał Sam swego przyjaciela Johna Smauker.
„Muszę“, odrzekł Smauker. „Obiecałem Bantamowi!“
„To co innego!“ powiedział Sam. „Może i onby zrezygnował, gdyby mu pan skrewił! Ale przecież pan nie odchodzi, panie Płomienisty?“
„Owszem odchodzę!“ odrzekł gentleman w stosowanym kapeluszu.
„Nie zostawisz pan chyba za sobą trzech czwartych wazy ponczu! Nie gadaj pan głupstw!“ zawołał Sam. „Siadaj pan!“
Pan Tuckle nie dał się prosić. Odłożył na bok kapelusz i laskę, które przed chwilą był ujął, i oznajmił, że wypije szklaneczkę z przyjaźni!
Ponieważ gentleman w błękitach szedł tą samą drogą, co pan Tuckle. więc również został. Kiedy wypito połowę ponczu, Sam kazał przynieść ze sklepiku ostryg. Efekt był tak rozweselający, że pan Tuckle, w stosowanym kapeluszu na głowie i z laską w ręku, odtańczył „taniec żab“ na stole miedzy talerzami i szklankami, zaś błękitny jegomość akompaniował mu na instrumencie skonstruowanym z kawałka papieru i włosa. Wreszcie, kiedy poncz miał się już ku końcowi — a noc również — postanowili rozejść się do domów. Pan Tuckle oznajmił, że nie wyjdzie na świeże powietrze, jeżeli nie pozwolą mu położyć się na progu. Sam uznał za bezlitosne sprzeciwiać się panu Tuckle, więc pozwolono mu robić, jak chce. Ponieważ stosowany kapelusz mógłby się przy tem pognieść, Sam wsunął go na łeb jegomościowi w błękitach, wsadził mu do ręki laskę pana Tuckle, i podprowadziwszy pod dom, zadzwonił. Poczem spokojnie udał się do siebie.
Na drugi dzień rano, pan Pickwick, zupełnie ubrany, wcześniej niż zwykle zadzwonił na swego wiernego sługę.
Gdy Sara wszedł, filozof kazał zamknąć drzwi i przemówił:
„Samie, tej nocy wydarzył się tu smutny wypadek, wskutek którego pan Winkle ma powód obawiać się gwałtowności pana Dowlera“.
„Tak jest panie, słyszałem o tem od gospodyni“.
„Przykro mi dodawać“, mówił dalej filozof, widocznie zaniepokojony i oburzony, „iż, obawiając się tej gwałtowności, pan Winkle wyjechał“.
„Odjechał?“
„Opuścił ten dom dziś rano, nie powiedziawszy ani słowa, i pojechał niewiadomo dokąd“.
„Powinien był pozostać“, rzekł Sam tonem stanowczym; „nie wiele potrzeba, by uśmierzyć tego Dowlera“.
„Być może, Samie, ja także mam pewne wątpliwości co do jego męstwa; ale, jakkolwiek jest, pan Winkle odjechał. Trzeba go wynaleźć, Samie, wynaleźć i sprowadzić do mnie“.
„A jeżeli nie zechce?“
„Trzeba tak zrobić, by zechciał, Samie“.
„A któż podejmie się tego?“ zapytał Sam z uśmiechem.
„Ty“.
„Bardzo dobrze.
Po tych słowach Sam wyszedł z pokoju i wkrótce potem pan Pickwick usłyszał, jak zamykał drzwi od ulicy. Po upływie dwóch godzin, powrócił, spokojny, jakby spełnił najzwyczajniejsze zlecenie i uwiadomił, że jakaś osoba, bardzo podobna do pana Winkle, odjechała rano dyliżansem do Bristolu.
„Samie“, rzekł pan Pickwick, „nieoceniony z ciebie chłopak. Udasz się w pogoń za nim, Samie“.
„Dobrze, panie“.
„Jak tylko go znajdziesz, napisz zaraz do mnie. Gdyby usiłował uciec, przytrzymaj go, powal na ziemię, zwiąż. Przekazuję ci całą moją władzę“.
„Słucham pana“.
„Powiedz mu, że jestem bardzo oburzony i rozgniewany jego niezwykłym postępkiem“.
„Słucham pana“.
„Powiedz mu, że jeżeli nie wróci tu, do tego domu, wraz z tobą, to powróci ze mną, bo sam pojadę po niego“.
„Powiem mu o tem, panie“.
„Czy sądzisz, że uda ci się go znaleźć?“ mówił dalej pan Pickwick, spoglądając z niepokojem na Sama.
„Znajdę, choćby był nie wiedzieć gdzie“, odrzekł Sam z przekonaniem.
„Bardzo dobrze. Więc im prędzej pojedziesz, tem lepiej““.
Otrzymawszy oprócz tych instrukcyj pewną kwotę pieniężną, Sam włożył trochę niezbędnych rzeczy do torby podróżnej i wyniósł się. Ale jeszcze raz zatrzymał się na korytarzu i powoli powracając, otworzył drzwi pokoju pana Pickwicka a wsunąwszy tylko głowę przez nie, szepnął:
„Panie!“
„Cóż tam, Samie?“
„Czy dobrze zrozumiałem moją instrukcję?“
„Przynajmniej spodziewam się“.
„Więc co się tyczy powalenia, to mam to rozumieć dosłownie?“
„Najzupełniej. Zrób jak uznasz za stosowne“.
Sam kiwnął głową i cofnąwszy się za drzwi, z lekkiem sercem puścił się w podróż.

Rozdział trzydziesty ósmy,
w którym pan Winkle, chcąc uniknąć deszczu, wpada pod rynnę.

Nieszczęśliwy gentleman, niewinny powód hałasów, które zaniepokoiły mieszkańców Royal-Crescent, spędził noc w wielkiem wzburzeniu i opuścił dom, w którym przyjaciele jego spali jeszcze, nie wiedząc dobrze, gdzie ma zwrócić swe kroki. Niepodobna nie uznać i nie pochwalić szlachetnych i filantropijnych uczuć, które nakazały panu Winkle tak postąpić.
„Jeżeli ten Dowler“, tak sobie rozumował, „będzie chciał (o czem nie wątpię) spełnić swe pogróżki, będę zmuszony wyzwać go. Ma żonę; żona jest do niego przywiązana i nie może żyć bez niego. O Boże! Gdybym go poświęcił mojemu ślepemu uniesieniu, jakie miałbym potem wyrzuty sumienia?“
Przykre te myśli tak oddziaływały na zacnego młodzieńca, iż twarz mu zbladła i kolana trząść mu się zaczęły. Pod wpływem tych motywów pochwycił torbę podróżną, lekkim krokiem zeszedł ze schodów, zamknął z najmniejszym jak można hałasem przeklęte drzwi od ulicy i szybko oddalił się. W hotelu „Royal“ znalazł dyliżans, odjeżdżający do Bristolu.
„Wszystko jedno, czy do Bristolu, czy gdzieindziej“, powiedział sobie.
Siadł więc na koźle i przebył odległość między dwoma miastami z szybkością, jakiej tylko można było wymagać od koni, przebiegających tę przestrzeń dwa lub więcej razy na dzień.
Kwaterę w Bristolu obrał sobie w hotelu pod „Krzakiem“ i postanowił wstrzymać się od wszelkiej komunikacji listowej z panem Pickwickiem, aż dopóki wściekłości pan Dowlera nie ułagodzi czas, a że nie miał obecnie nic lepszego do roboty, postanowił poświęcić czas zwiedzaniu miasta. Wyszedł więc, a pierwszą uwagą, jaka mu się nasunęła było to, iż nigdy dotąd nie widział miejsca tak brudnego. Obejrzawszy potem port i katedrę, zapytał o drogę do Clifton i poszedł we wskazanym mu kierunku. Ale jak bruk w Bristolu nie jest ani najgładszy, ani najczystszy ze wszystkich bruków, tak i ulice jego nie są najprostsze. Pan Winkle wkrótce zgubił się więc najzupełniej w tym labiryncie i zaczął szukać przyzwoitego sklepu, gdzie mógłby zasięgnąć dalszych informacyj.
Wzrok jego padł na nowo-pomalowany dom, który reprezentował coś pośredniego między sklepem a prywatnem mieszkaniem. Czerwona latarnia nad drzwiami wskazywała, te jest to przybytek syna Eskulapa; oprócz tego nad oknem znajdował się napis: „Chirurg“, wymalowany złotemi literami. Sądząc, że tu może zapytać o drogę, pan Winkle wszedł do małego sklepu, ozdobionego szufladami i flaszkami ze złotemi napisami. Nie znalazłszy tu żywego ducha, zastukał w stół półkoronówką, ażeby zwrócić uwagę osób, które mogły znajdować się w tylnym pokoju. Ten tylny pokój musiał stanowić coś w rodzaju sanktuarium zakładu, ponieważ słowo „Chirurg“ było tu znów wypisane, tym razem białemi literami.
Po pierwszem stuknięciu, dość głośny szmer, podobny do tego, jaki wydają ścierające się ze sobą rapiery, ustał nagle. Po drugiem stuknięciu, młody gentleman, uczonej powierzchowności, z wielkiemi zielonemi okularami na nosie i ogromną książką w ręku, szybkim krokiem wszedł do sklepu i stanąwszy za stołem, zapytał, czego pan Winkle żąda.
„Przykro mi, iż przeszkadzam panu“, odrzekł pan Winkle; „ale chciałbym prosić, byś mi pan zechciał wskazać...“
„Cha, cha, cha!“ zawołał uczony gentleman, podrzucając w górę ogromną swą księgę i łapiąc ją bardzo zręcznie, w chwili gdy groziła potłuczeniem wszystkich flaszek, stojących na stole. „A to doskonałe!“
Jeżeli nieznajomy stosował te wyrazy do zręcznej ewolucji książką, to miał słuszność; ale pan Winkle tak był zdziwiony szczególnem postępowaniem młodego eskulapa, iż szybko począł cofać się ku drzwiom, niesłychanie przerażony tem oryginalnem przyjęciem.
„Jakto? Czy mię pan nie poznaje?“ zawołał chirurg...
Pan Winkle wybełkotał, iż nie ma przyjemności...
„A! Jeżeli tak, to mogę jeszcze mieć nadzieję! Jeszcze połowa starych kobiet Bristolu może być mojemi pacjentkami. A teraz, do djabła ze staremi szpargałami!“
To wezwanie stosowało się do grubej księgi, którą uczony gentleman cisnął w kąt sklepu; potem, zdjąwszy zielone okulary, ukazał zdumionym oczom pana Winkle prawdziwe rysy Boba Sawyera esq., niegdyś studenta w Borough i właściciela prywatnej rezydencji w Land-Street.
„A więc nie poznał mię pan?“ zawołał Bob Sawyer, przyjaźnie ściskając rękę pana Winkle.
„Nie! Słowo daję, że nie!“, odrzekł ten, ściskając rękę pana Sawyer.
„Jakto? Nie widział pan mego nazwiska?“ zapytał Bob, zwracając uwagę swego przyjaciela na drzwi zewnętrzne, nad któremi znajdował się napis: „Sawyer dawniej Nockemorf“.
„Nie zwróciłem na napis uwagi“, odrzekł pan Winkle.
„Gdybym był wiedział, że to pan“, zaczął znowu Bob, „wyskoczyłbym i uściskał go. Ale na honor, myślałem, że to przychodzi poborca podatkowy“.
„Naprawdę?“
„Tak, tak! Już miałem powiedzieć, że niema mię w domu i że jeżeli jest jakie pismo, to nie omieszkam doręczyć go sobie, gdyż poborca podatkowy nie zna mnie tak samo, jak i poborcy należytości za gaz i naprawę bruku. Wiem, że poborca kościelny podejrzewa mnie, jak również pobierający taksę za wodę, gdyż w pierwszym dniu mego tu przybycia wyrwałem mu ząb. Ale wejdź pan, wejdź!“
To mówiąc, Bob popchnął pan Winkle do tylnego pokoju, gdzie siedział, ni mniej ni więcej, tylko pan Ben Allen we własnej osobie. Bawił się on wytwarzaniem małych okrągłych wklęsłości w ramach komina, co czynił za pomocą rozpalonej pogrzebaczki.
„Doprawdy“, zawołał pan Winkle, „jest to przyjemność, jakiej się nie spodziewałem. Jakie śliczne macie mieszkanie!“
„Niezłe, niezłe“, odrzekł Bob. „Otrzymałem dyplom wkrótce po owym sławnym wieczorze, a moi przyjaciele wypróżnili swoje sakwy, by mi kupić ten zakład. A więc naciągnąłem na siebie czarny frak, włożyłem okulary i przybyłem tu, z miną jak można najuroczystszą“.
„I zapewne ma pan piękną klientelę?“ zapytał pan Winkle.
„O! Tak drobną, że przy końcu roku cały zysk możnaby umieścić w małym kieliszku i nakryć listkiem porzeczkowym“.
„Żartuje pan. Sam towar...“
„Finta, mój kochany panie. Jedna połowa szuflad pusta, a druga zupełnie się nie odmyka“.
„Żartuje pan!“
„To fakt“, odrzekł Bob, idąc do sklepu i udowadniając prawdę swego twierdzenia gwałtownem szarpaniem za złocone gałki przy szufladach.
„Niech mię licho porwie, jeżeli jest choć jedna rzecz prawdziwa w całym sklepie, z wyjątkiem pijawek; a i te były już raz używane...“
„Nigdybym nie przypuszczał“, zawołał pan Winkle pełen zdumienia.
„Ja myślę“, odparł Bob! „w przeciwnym razie do czegóżby służyły pozory? Ale czego się pan napije? Tego, co i my? Dobrze. Ben, wsadźno rękę do bufetu i sprowadź nam tu patentowaną miksturę na niestrawność“.
Benjamin Allen uśmiechnął się i wyciągnął z bufetu czarną butelkę, do połowy napełniona wódką.
„Pan chyba nie dodaje wody?“ rzekł Bob do pana Winkle.
„Jeszcze jest dość wcześnie“, odpowiedział pickwickista, „i wolałbym domieszać trochę wody, jeżeli pan nie ma nic przeciw temu“.
„Bynajmniej, jeżeli sumienie pańskie pozwala na to“, odrzekł Bob przełykając ze smakiem trochę dobroczynnego płynu.
Pan Benjamin Allen wydobył następnie z tej samej skrytki małe miedziane naczynie; Bob mówił, iż jest dumny z niego, gdyż ma ono apteczny wygląd. Gdy w naczyniu tem zagotowano wodę przy pomocy węgla kamiennego, wydobywanego ze skrzyni, noszącej napis „woda sodowa“, pan Bob ochrzcił wódkę i rozmowa ożywiła się. Wtem przerwało ją przybycie młodego chłopca, ubranego w szarą liberję, kapelusz ze złotym galonem i trzymającego w reku przykryty koszyk.
Bob bezzwłocznie zwrócił się do niego...
„Tomie, włóczęgo! Chodź tu! (chłopak zbliżył się). Zatrzymywałeś się pewnie przy wszystkich latarniach w Bristolu, ty szkaradny próżniaku!“
„Nie, panie“, odpowiedział chłopak.
„Pilnujże mi się“, zaczął znów Bob groźnym tonem. „Czy myślisz, że kto przyjdzie do chirurga, gdy zobaczy, że jego sługa bawi się w rynsztokach w piłkę, albo puszcza na ulicy latawca? Pamiętaj, byś zawsze miał w poszanowaniu twoją profesje. Czyś poroznosił lekarstwa, próżniaku?“
„Poroznosiłem, panie“.
„Proszek dla dzieci do wielkiego domu, gdzie mieszka niedawno przybyła rodzina? A pigułki przeczyszczające do starego, gderliwego i podagrycznego gentlemana?“
„Zaniosłem, panie“.
„Więc zaniknij drzwi i pilnuj sklepu“.
„No, no!“ zawołał pan Winkle, gdy chłopak oddalił się, „interesy nie idą tak źle, jak chcieliście we mnie wmówić. Zawsze przecież dostarczacie jakieś lekarstwa“.
Bob Sawyer zajrzał do sklepu, by się przekonać, iż niema w nim niepowołanych uszu, potem, pochylając się do pana Winkle, rzekł cichym głosem:
„Chłopak zanosi je zawsze pod fałszywym adresem“.
Twarz pana Winkle świadczyła, iż nie rozumiał tych słów, ale Bob i jego przyjaciel śmiali się jak opętani.
„Pan mnie nie rozumie?“ rzekł wreszcie Bob. „Chłopak idzie do pierwszego lepszego domu, dzwoni, rzuca służącemu paczkę bez adresu i odchodzi. Służący niesie paczkę do jadalnego pokoju; pan domu otwiera ją i czyta: „Wypić wieczorem“. „Pigułki według recepty; mikstura idem“. Według przepisów Sawyera, dawniej Nockemorfa i t. d. i t. d. Gentleman pokazuje pakiet swojej żonie, ta czyta napisy i odsyła wszystko służącym; służący także czytają napisy. Na drugi dzień chłopak wraca; „Bardzo przepraszam. Omyliłem się. Tyle roboty, tyle lekarstw do roznoszenia. Pan Sawyer, dawniej Nockemorf, składa swoje uszanowanie“. Nazwisko pozostaje w pamięci; w tem cała sztuka! To lepsze, niż wszelkie ogłoszenia. Mamy jedną flaszkę, która obiegała w ten sposób połowę domów Bristolu i jeszcze nie skończyła swej wędrówki“.
„No, proszę! Teraz rozumiem!“ zawołał pan Winkle. Pyszny pomysł!“
„Ho, ho! My z Benem wynaleźliśmy tuzin podobnych“, mówił dalej wielki farmaceuta z wielkiem zadowoleniem. „Stróż zapalający latarnie otrzymuje osiemnaście pensów na tydzień za to, że targa mój dzwonek przez dziesięć minut za każdym razem, gdy przechodzi koło mego mieszkania; w niedzielę chłopak mój wpada do kościoła podczas psalmów, właśnie w chwili, gdy nikt niema nic do czynienia, tylko ogląda się dokoła; chłopak woła mię z wielkiem zakłopotaniem. „Oho!“ mówią pobożni, „ktoś musiał nagle zachorować; szukają Sawyera, dawniej Nockemorfa; jak ten młody człowiek ma wiele zajęcia!“
Odkrywszy w ten sposób tajemnice sztuki lekarskiej, pan Bob Sawyer i jego przyjaciel Ben Allen wychylili się na krzesłach i wybuchnęli hałaśliwym śmiechem. Ulżywszy w ten sposób swemu sercu, znów rozpoczęli rozmowę i dotknęli w niej przedmiotu, bezpośrednio obchodzącego pana Winkle.
Zdaje się, iż powiedzieliśmy już w innem miejscu, że pan Benjamin Allen zwykle stawał się bardzo sentymentalny, gdy nieco wypił. Nie jest to jedyny wypadek tego rodzaju, jak możemy stwierdzić sami; gdyż mieliśmy nieraz do czynienia z pacjentami, dotkniętemi tą samą przypadłością. W tym okresie swego żywota pan Allen miał większą niż zwykle skłonność do sentymentalności. Przypadłości te pochodziły stąd, iż już przeszło trzy tygodnie mieszkał u pana Sawyera, który wcale nie odznaczał się wstrzemięźliwością, i nigdy nie doradzał mu, by się chełpił z tego, iż ma mocną głowę. Przez cały ten czas Benjamin wahał się nieustannie między pijaństwem częściowem, a pijaństwem zupełnem.
„Mój przyjacielu“, rzekł on do pana Winkle, korzystając z chwilowej nieobecności Boba, który poszedł do sklepu, aby przystawić pijawki jakiemuś choremu, „mój przyjacielu, jestem bardzo nieszczęśliwy!“
Pan Winkle wyraził pełne swoje ubolewanie, gdy dowiedział się o tem, i zapytał, czy nie może zrobić coś, by ulżyć nieszczęśliwemu studentowi.
„Nie, mój kochany, nie. Czy pamięta pan Arabellę? Moją siostrę Arabellę? Czarnooką panienkę? Nie wiem, czy zwrócił na nią uwagę u pana Wardle. Nieszpetna dziewczyna, panie Winkle. Może moje rysy przypomną panu jej twarz“.
Pan Winkle nie miał, na szczęście, potrzeby uciekać się do tego sztucznego sposobu, by przypomnieć sobie piękną Arabellę, gdyż niezawodnie rysy brata z trudnością przypomniałyby ją jego sercu. Odpowiedział zatem ze spokojem, na jaki mógł się zdobyć, iż doskonale pamięta tę młodą osobę, o której mowa, i że ma nadzieję, iż ma się ona dobrze.
Za całą odpowiedź pan Ben Allen rzekł tylko:
„Nasz przyjaciel, Bob, to dzielny chłopak“.
„Tak jest“, odpowiedział lakonicznie pan Winkle, który nie bardzo lubił zestawienia tych dwóch imion.
„Ja zawsze przeznaczałem ich dla siebie; są dla siebie jakby stworzeni; przyszli na świat jedno dla drugiego“, rzekł pan Allen, uroczyście stawiając szklankę. „Ale widocznie ręka przeznaczenia wmieszała się tu, kochany panie; między nimi jest tylko pięć lat różnicy i oboje urodzili się w sierpniu“.
Panu Winkle bardzo o to chodziło, by się dowiedzieć reszty, wyraził więc swe zdumienie tym niezwykłym i wprost cudownym faktem. Wobec tego Ben, uroniwszy parę łez, mówił dalej, że pomimo całego swego szacunku, poważania i czci, jakie odczuwa dla swego przyjaciela, siostra jego Arabella niewdzięcznie i bez żadnej racji okazywała zawsze najżywszy wstręt osobie Boba.
„Sądzę“, powiedział wkońcu, „że kryje się w tem jakaś dawniejsza skłonność“.
„Czy nie domyśla się pan osoby?“ zapytał drżąc pan Winkle.
Pan Ben Allen pochwycił pogrzebaczkę do kominka, bardzo wojowniczo okręcił nią nad głową, zadał śmiertelny cios jakiejś wyimaginowanej głowie i zakończył to w sposób nader wymowny:
„Chciałbym ją znać. Dałbym jej należycie do zrozumienia, co myślę!“
Przez cały ten czas pogrzebaczka wirowała z większą jeszcze gwałtownością, niż przedtem.
Wszystko to, jak można domyśleć się, było bardzo pocieszające dla pana Winkle, który przez kilka minut zachowywał milczenie; wkońcu jednak zebrał całą swą odwagę i zapytał, czy panna Allen jest obecnie w Kent?
„O! Nie, nie!“ odrzekł Ben, stawiając pogrzebaczkę i przybierając minę bardzo przebiegłą. „Byłem zdania, iż dom pana Wardle nie bardzo jest odpowiedni dla takiej upartej dziewczyny. A ponieważ jestem jej naturalnym opiekunem, gdyż nasi krewni wymarli, sprowadziłem ją tu, by przepędziła kilka miesięcy u starej naszej ciotki, w domku pięknym, choć leżącym na uboczu. Spodziewam się, że ją to wyleczy. Jeżeli to się nie uda, wywiozę ją na jakiś czas zagranicę — a potem zobaczymy“.
„A... a to... ciotka... mieszka w Bristolu?“ wybełkotał pan Winkle.
„Nie, nie w Bristolu“, odrzekł Ben, wskazując palcem poza prawe swe ramię. „Tam mieszka; ale sza! Oto Bob. Ani słowa, mój przyjacielu, ani słowa!“
Rozmowa ta, chociaż tak krótka, żywo zaniepokoiła pana Winkle. Dawniejsza skłonność, której obawiał się Ben, wzburzyła mu serce. Miałżeby on być jej przedmiotem? Czy to dla niego urocza Arabella wzgardziła dowcipnym Bobem Sawyer? Czy też miał innego szczęśliwego rywala? Postanowił ją za wszelką cenę odszukać. Ale tu występowała nieprzezwyciężona wprost przeszkoda, czy bowiem objaśnienie dane przez Bena w wyrazach „tam mieszka“, oznaczało trzy tysiące miejsc, czy trzydzieści tysięcy, czy trzykroćstotysięcy, tego pan Winkle w żaden sposób nie mógł ustalić. Zresztą, w tej chwili, nie miał czasu myśleć o swej miłości, gdyż przybycie Boba było bezpośrednią zapowiedzią ciepłego jeszcze pasztetu, na który zaproszono pana Winkle. Służąca nakryła stół obrusem. Matka chłopaka w szarej liberji przyniosła trzeci nóż i trzeci widelec (gdyż gospodarskie ruchomości pana Sawyera były w ilości ograniczonej) i trzej przyjaciele zasiedli do obiadu. Podano piwo, jak zauważył pan Sawyer, w ojczystych kuflach cynowych.
Po obiedzie Bob kazał przynieść największy moździerz ze sklepu i przyrządził w nim poncz z arakiem, mieszając ingredjencje tłuczkiem i wyzyskując w najwłaściwszy sposób swe farmaceutyczne uzdolnienia. Jak wielu kawalerów, posiadał on jedną tylko szklankę, którą dla honoru wręczono panu Winkle. Ben Allen otrzymał szklany słoik; co do Boba, to ten poprzestał na kryształowem naczyniu z mnóstwem kabalistycznych napisów, w jakiem zwykle aptekarze mieszają płynne lekarstwa. Po tych przedwstępnych czynnościach, skosztowano poncz i stwierdzono, że jest doskonały. Ułożono się, iż Bob Sawyer i Ben Allen mają prawo napełnić dwukrotnie swe naczynia, gdy pan Winkle napełni raz swą szklankę, i przeprowadziwszy w ten sposób równouprawnienie pijących, rozpoczęto libację w bardzo dobrym humorze i z wielką serdecznością.
Nie śpiewano wcale, gdyż Bob oświadczył, iż nie licowałoby to z powagą jego zawodu, ale zato rozprawiano i śmiano się tak głośno, iż przechodnie po drugiej stronie ulicy, słyszeli niezawodnie hałas w oficynie następcy Nockemorfa. W każdym razie rozmowa trzech przyjaciół widocznie zachwyciła młodego chłopca w sklepie i zaostrzyła jego umysł, gdyż zamiast poświęcić wieczór, jak to zwykle był czynić, wypisywaniu swego nazwiska na stole sklepowym, a następnie ścieraniu tegoż, przytulił się do oszklonych drzwi, by w ten sposób słyszeć i widzieć wszystko, co się działo u pryncypała.
Wesołość Boba Sawyera powoli poczęła przechodzić w szał. Ben Allen ciągle wpadał w sentymentalność, a poncz ulotnił się prawie zupełnie, gdy wszedł chłopak ze sklepu, oznajmiając, te jakaś kobieta pyta się o pana Sawyera, następcę Nockemorfa. To zakończyło ucztę. Gdy chłopak po raz dwudziesty powtórzył, poco przyszedł, pan Bob Sawyer zrozumiał go nareszcie, zlał sobie głowę wodą, by się choć trochę otrzeźwić, włożył zielone okulary i wyszedł, pan Winkle zaś, widząc, iż niema sposobu, by nawiązać rozmowę z Ben Allenem o przedmiocie, który go najwięcej obchodził, nie chciał czekać powrotu pana Sawyera i wyniósł się do swego zajazdu.
Niepokój, wywołany rozmaitemi myślami, które mu się nasunęły, gdy wspomniano Arabellę, był przyczyną, iż płyn przyrządzony w moździerzu nie wywarł nań takiego skutku, jakiego możnaby się było spodziewać w innych okolicznościach. To też pan Winkle, wypiwszy w hotelowym bufecie wódkę z wodą sodową, nie poszedł do swego pokoju, ale do miejscowej kawiarni.
W kawiarni siedział przed kominkiem tylko jakiś słuszny gentleman, w długim surducie, odwrócony plecami do pana Winkle. Ponieważ wieczór był dość zimny, gentleman, słysząc, że wszedł nowy gość, przez grzeczność odsunął się nieco od kominka, by mu zrobić miejsce. Ale jakiego uczucia doznał pan Winkle, gdy ruch ten odkrył mu oblicze mściwego, żądnego krwi pana Dowlera!
Pierwszą jego myślą było, pociągnąć jak najmocniej za sznurek najbliższego dzwonka, ale, na nieszczęście, sznurek znajdował się za krzesłem jego wroga. Mężny młodzieniec zrobił więc machinalnie krok naprzód, by pochwycić za rączkę od sznurka, gdy pan Dowler, cofnął się z wielką szybkością, zawołał:
„Panie Winkle! Uspokój się pan. Nie bij mię pan! Nigdy tego nie zniosę! Policzek? Nigdy!“
Mówiąc to, pan Dowler miał minę nierównie łagodniejszą, aniżeli pan Winkle mógł się spodziewać po osobie tak porywczej.
„Policzek, panie?“ wybełkotał pan Winkle.
„Pohamuj pan swój pierwszy gniew“, odrzekł pan Dowler, „usiądź i wysłuchaj mnie“.
„Panie!“ zawołał pan Winkle, drżąc na całem ciele, „nim zgodzę się na to, by usiąść koło pana lub naprzeciw pana bez trzeciej osoby, wprzód muszę w inny sposób upewnić się o swem bezpieczeństwie. Zeszłej nocy odgrażał się pan na mnie, odgrażał się pan okropnie!“
Tu pan Winkle zatrzymał się i pobladł jeszcze bardziej.
„To prawda“, odrzekł pan Dowler, prawie tak blady jak jego antagonista. „Okoliczności były podejrzane. Zostały wyjaśnione. Szanuję pańską odwagę. Masz pan słuszność. To dowód pańskiej niewinności. Oto moja ręka, uściśnij ją pan“.
„Doprawdy, panie Dowler“, powiedział pan Winkle, wahając się, czy ma podać rękę, z obawy, by w tem nie ukrył się jaki podstęp, „doprawdy panie, ja...“
„Wiem, co pan chce powiedzieć“, przerwał Dowler. „Pan czuje się obrażony. To rzecz naturalna; ja, na pańskiem miejscu, czułbym się także obrażony. Nie miałem słuszności, więc przepraszam pana. Bądźmy przyjaciółmi, niech mi pan wybaczy“.
Równocześnie pan Dowler opanował rękę pana Winkle i, potrząsając nią silnie, oświadczył, iż poczytuje go za człowieka niezaprzeczonego męstwa a obecnie ma o nim lepszą jeszcze opinię, niż przedtem.
„Teraz“, mówił dalej, „siadaj pan i opowiedz mi wszystko: w jaki sposób zdołał mnie pan odnaleźć? Kiedy puścił się pan w pogoń za mną? Bądź pan szczery i opowiedz wszystko“.
„Stało się to zupełnie przypadkowo“, odrzekł pan Winkle, nadzwyczaj zaintrygowany szczególnym i niespodziewanym obrotem, jaki wzięła sprawa; „zupełnie przypadkowo“.
„To mię bardzo cieszy. Dziś rano, gdy wstałem, zapomniałem zupełnie o moich pogróżkach. Przygoda pańska pobudziła mię raczej do śmiechu. Nie miałem już żadnych wrogich zamiarów i oświadczyłem to“.
„Komu?“
„Pani Dowler. „Zrobiłeś sobie postanowienie“, powiedziała mi żona. „To prawda“, odrzekłem. „Bez zastanowienia!“ „I to prawda“, powiedziałem znowu. „Pójdę i przeproszę go. Gdzie on?“
„Kto?“ zapytał pan Winkle.
„Pan. Poszedłem, ale pana nie znalazłem. Pan Pickwick miał minę ponurą. Potrząsnął głową i powiedział, iż spodziewa się, że żaden gwałt nie będzie popełniony. Zrozumiałem wszystko. Pan czuł się obrażony. Poszedł pan szukać świadka, może pistoletów. „Szlachetna to odwaga“, powiedziałem sobie, „uwielbiam ją“.
Pan Winkle odkaszlnął, i począł domyślać się, jak rzeczy stoją; przybrał więc minę poważną.
„Zostawiłem kartkę do pana“, mówił dalej pan Dowler. „Wyraziłem w niej moje ubolewanie. To było prawdą. Nagle interesy tutaj przygnały mię. Pan nie chciał poprzestać na liście i pojechał pan za mną. Żąda pan osobistego wytłumaczenia się. Ma pan słuszność. Teraz wszystko skończone. Interesy także ukończyłem. Jutro powracam, jedź pan ze mną“.
W miarę jak rozwijało się opowiadanie Dowlera, postawa pana Winkle nabierała coraz więcej godności. Tajemniczy początek ich rozmowy został wyjaśniony; pan Dowler był tak daleki od pojedynku, jak i on sam. Jednem słowem, samochwał ten był tchórzem, jakich mało. Przez okulary swego własnego strachu patrzał na nieobecność pana Winkle i, chwytając się takiego samego sposobu, postanowił również wynieść się gdzieś w zacisze, dopóki pierwsza burza nie przeminie.
Gdy rzeczywisty stan rzeczy jasno przedstawił się umysłowi pana Winkle, rysy tego gentlemana przybrały wyraz bardzo groźny. Oświadczył, iż jest zupełnie zadowolony, ale z taką miną, która przekonała Dowlera, iż gdyby zadowolony nie był, miałoby to straszliwe skutki. Pan Dowler był mu należycie wdzięczny za tę wspaniałomyślność i dwie wojujące strony rozstały się przed nocą, oświadczając sobie wieczną przyjaźń.
Była północ i pan Winkle już od pół godziny był pogrążony we śnie, gdy przebudziło go gwałtowne stukanie do drzwi. Zadrżał, zerwał się i ze strachu zapytał: „Kto tam?“
„Proszę pana“, rzekła służąca hotelowa, „jakiś młody człowiek chce się z panem koniecznie widzieć“.
„Młody człowiek!“ zawołał pan Winkle.
„Tak jest, panie“, odezwał się inny głos za drzwiami; „i jeżeli ten interesujący młody człowiek nie będzie bezzwłocznie wpuszczony, to niech się pan nie dziwi, gdy nogi jego ukażą się w pokoju pierwej, aniżeli głowa“.
Kończąc te wyrazy, nieznajomy wstrząsnął drzwiami, jakby dla nadania większej dobitności swemu zdaniu.
„To ty, Samie?“ zapytał pan Winkle, wyskakując z łóżka.
„Nie można poznać człowieka, nie widząc jego twarzy“, odpowiedział dogmatycznie głos za drzwiami.
Pan Winkle, nie mając już żadnej wątpliwości, odsunął zasuwki i otworzył drzwi. Sam wszedł bardzo szybko, zamknął drzwi na dwa spusty, klucz z powagą schował do kieszeni i, obejrzawszy pana Winkle od stóp do głowy, powiedział:
„A to pięknie się pan prowadzi!“
„Co to znaczy?“ zapytał pan Winkle z oburzeniem; „wyjdź stąd natychmiast! Co to znaczy?“
„Co to znaczy? A to doskonałe, jak powiedziała pewna dama do pasztetnika, który zamiast pasztetu sprzedał jej sam tłuszcz; co to znaczy? A to wyborne!“
„Otwórz drzwi i zaraz mi się stąd wynoś!“
„Wyniosę się stąd, panie, akurat w tej samej chwili, co i pan“, odrzekł Sam tonem stanowczym i siadł z powagą.
„Jeżeli jednak będę zmuszony wziąć pana na plecy, to wyjdę o małą chwilę prędzej. Ale pozwól mi pan mieć nadzieję, iż nie dojdziemy do tej ostateczności, jak mówił pewien gentleman do upartego ślimaka, który nie chciał wyłazić ze skorupy, mimo że go kłuł szpilką, i który wskutek tego był zmuszony rozgnieść go między drzwiami“.
W końcu tej przydługiej mowy, Sam oparł sobie ręce na kolanach i począł wpatrywać się w pana Winkle z wyrazem twarzy, z którego można było odgadnąć, iż nie ma bynajmniej ochoty żartować.
„Doprawdy“, mówił dalej z wyrzutem, „bardzo miły z pana młodzieniec; wikłasz pan ciągle gubernatora w najrozmaitsze głupstwa, gdy gubernator postanowił sobie robić wszystko według zasad. Pan jesteś gorszy, niż Fogg. Oni są aniołami w porównaniu z panem“.
Ostatniej tej sentencji towarzyszyło uderzenie po kolanie, poczem Sam założył ręce z miną pogardliwą i pochylił się na krześle, jakby czekając na obronę przestępcy.
„Mój poczciwy Samie“, rzekł pan Winkle, podając mu rękę, „szanuję twe przywiązanie do mego zacnego przyjaciela; szczerze mówię, że jestem bardzo zmartwiony tem, iż nabawiłem go niepokoju. No, Samie, no!“
Gdy to mówił, zęby szczękały mu z zimna, gdyż przez cały ciąg lekcji Wellera, stał w nocnem ubraniu.
„To dobrze“, odrzekł Sam gniewnym tonem, ściskając wszakże z szacunkiem podaną sobie rękę; „bardzo dobrze, jeżeli kto wkońcu przyznaje się, że zawinił. Ale ja, gdybym mógł, tobym nikomu nie robił przykrości; takie jest moje zdanie“.
„Rozumie się, Samie, rozumie się. A teraz idź spać; pomówimy o tem jutro“.
„Przykro mi, panie, ale nie mogę iść spać“.
„Nie możesz?“
„Nie, nie mogę“, odrzekł Sam potrząsając głową; „nie mogę...“
„Przecież nie chcesz jechać tej nocy?“ zawołał pan Winkle mocno zdziwiony.
„Nie odjadę, chybaby pan żądał tego koniecznie... ale pokoju tego także nie mogę opuścić. Rozkazy gubernatora są stanowcze“.
„No, no, Samie; muszę pozostać tu parę dni, a co więcej, trzeba, żebyś i ty został, by mi dopomóc, gdyż chcę się zobaczyć z pewną damą... panną Allen, Samie. Przypominasz ją sobie?“
Ale w odpowiedzi na wszystkie te nalegania, Sam tylko energicznie potrząsnął głową, odpowiadając ze stanowczością: „To być nie może“.
Nakoniec, po wielu argumentacjach i wywodach ze strony pana Winkle, po szczegółowem przedstawieniu wszystkiego, co zaszło podczas ostatniego widzenia się z panem Dowlerem, wierny sługa zawahał się. Wreszcie obie strony zawarły układ, którego główne artykuły przedstawiały się następująco:
Sam oddali się i pozostawi pana Winkle w wolnem posiadaniu jego pokoju, pod warunkiem, iż wolno mu będzie zamknąć drzwi wchodowe i zabrać klucz ze sobą, z zastrzeżeniem wszakże, iż nie omieszka otworzyć bezzwłocznie w razie pożaru, lub jakiego analogicznego wypadku; pan Winkle napisze nazajutrz do pana Pickwicka list, który odwiezie mu Dowler, a w którym żądać będzie dla siebie i Samuela pozwolenia na pozostanie w Bristolu, by mogli doprowadzić do skutku zamiar, który obszernie będzie wytłumaczony, jeżeli odpowiedź będzie przychylna; strony zawierające umowę pozostają narazie w Bristolu; w razie odmownej odpowiedzi powrócą bezzwłocznie do Bath; nakoniec pan Winkle stanowczo zobowiązuje się, w oczekiwaniu odpowiedzi, nie uciekać ani przez okno, ani przez komin, ani w żaden inny podstępny sposób.
Po należytem zratyfikowaniu tego traktatu, Sam zamknął drzwi i wyniósł się.
Już zstępował ze schodów, gdy wtem zatrzymał się nagle.
„Ach!“ powiedział do siebie, wydobywając klucz z kieszeni i powracając, „zupełnie zapomniałem o powaleniu. Sam gubernator zalecił to... Ba! Wszystko jedno!“ powiedział po chwili, chowając klucz znowu, „można to zrobić jutro, również dobrze, jak dziś“.
Uspokojony widocznie tą uwagą, Sam poszedł dalej po schodach, już bez dalszych wyrzutów sumienia, i wkrótce zasnął głęboko, tak jak i inni mieszkańcy oberży.

Rozdział trzydziesty dziewiąty.
Jak Samuel Weller, obarczony misją miłosną, wywiązuje się z niej i co z tego wynikło.

Przez cały dzień następny Sam pilnował nieodstępnie pana Winkle, postanowiwszy sobie nie spuszczać go z oczu, dopóki nie otrzyma instrukcji z głównej kwatery. Nieprzyjemne to było dla więźnia, który był jednak zdania, że lepiej już znosić taki nadzór, niż narazić się na porwanie siłą, gdyż wierny sługa wielokrotnie dał mu do zrozumienia, że poczucie obowiązku łatwo go może zmusić do chwycenia się tego środka. Bardzo jest nawet prawdopodobne, iż Sam skończyłby na tem, i dla uspokojenia skrupułów, odwiózłby pana Winkle do Bath ze związanemi rękami i nogami, gdyby szybka odpowiedź pana Pickwicka na list wręczony przez Dowlera nie uczyniła zbytecznem takiego trybu postępowania. Jednem słowem, pan Pickwick wieczorem tegoż samego dnia stawił się sam osobiście w hotelu pod „Krzakiem“ i z uśmiechem powiedział zachwyconemu Samowi, iż sprawił się doskonale i nie potrzebuje już wartować przy panu Winkle.
„Sądziłem“, mówił pan Pickwick do pana Winkle, podczas gdy Sam zdejmował z niego surdut, „sądziłem, że najlepiej zrobię, gdy sam tu przybędę, by się przekonać, jakie pan ma zamiary wobec tej młodej osoby, wpierw, zanim pozwolę użyć Sama do tej sprawy“.
„Zamiary moje są jak najuczciwsze“, odrzekł pan Winkle z wielką siłą.
„Pamiętaj pan“, zaczął znowu pan Pickwick, którego oczy zwilgotniały, „iż spotkaliśmy ją po raz pierwszy u naszego zacnego przyjaciela, pana Wardle. Byłoby to złą odpłatą za doznaną gościnność, gdyby pan lekkomyślnie potraktował jego bliską znajomą. Nigdy nie pozwoliłbym na to, nigdy!“
„Ja też nigdy nie miałem podobnych myśli!“ zawołał z zapałem pan Winkle. „Długo zastanawiałem się nad sobą i czuję, że całe moje szczęście od niej zależy“.
„To się nazywa powiedzieć wszystko krótko i węzłowato!“ dodał pan Weller z przyjemnym uśmiechem.
Pan Winkle, usłyszawszy te słowa, spojrzał nieco surowo, zaś pan Pickwick poprosił swego służącego, by nie kpił z najpiękniejszych uczuć ludzkiej natury. Na co Sam odpowiedział, „że nigdy nie ośmieliłby się, gdyby zdawał sobie z tego sprawę. Ale ponieważ jest tyle uczuć, więc poprostu nie wie, które z nich ma być to najpiękniejsze!“
Pan Winkle opowiedział, co zaszło między nim i krewnym panny Arabelli, panem Benjaminem Allenem. Przyznał się, że celem jego jest zobaczyć się z młodą damą i wyznać jej głębię swoich uczuć. Oznajmił dalej, że jest przekonany — a opiera to przekonanie na tem, co słyszał od Bena Allena — że panienka przebywa gdzieś pobliżu Downs. Oto wszystko, co wiedział lub czego się domyślał w tej materji.
Mając tylko tak niejasne wskazówki, postanowiono wysłać nazajutrz Sama na zwiady. Pan Pickwick zaś i pan Winkle, którzy nie ufali swemu instynktowi odkrywczemu, przejdą się w ciągu dnia po mieście i przypadkiem wpadną do pana Bena Allena, w nadziei, że uda im się coś dowiedzieć o miejscu pobytu młodej damy.
Zgodnie z tem Sam nazajutrz od samego rana puścił się w drogę, bynajmniej nie skonsternowany trudnością swego zadania. Szedł więc z ulicy na ulicę (chcielibyśmy powiedzieć: z pagórka na pagórek ale, niestety, Clifton jest równe, jak stół) i nie spotkał nikogo, ani niczego, co mogłoby rzucić najsłabsze choćby światło na te sprawę. Liczne były rozmowy, które Sam nawiązał z groomami, przeprowadzającymi konie na gościńcach, i z niańkami, bawiącemi dzieci na łąkach, ale ani z początkowych słów, jakie zamieniał, ani z końcowych, nie mógł Sam nic wymiarkować o przedmiocie swoich poszukiwań. Wiele młodych dam mieszka w wielu wielkich i małych domach, a zarówno męska jak żeńska służba podejrzewała większość z tych dam o uczucie dla kogoś, lub też zdolność obdarzenia kogoś swem uczuciem, jeżeli nadarzy się sposobność. Ale że żadna z tych młodych dam nie nazywała się Arabella Allen, więc po otrzymaniu tych informacyj, Sam był tak ciemny, jak poprzednio.
Idąc przez Downs, Sam walczył z wiatrem i zastanawiał się, czy w tym kraju człowiek zawsze zmuszony jest przytrzymywać kapelusz obiema rękami? Wreszcie doszedł do cienistego osiedla, złożonego z kilkunastu domków, które tchnęły spokojem i ciszą. Przed drzwiami stajni, w głębi małej łączki, stał groom w koszuli, nic nie robiąc, ale wyraźnie przekonany, że jest zajęty widłami i taczkami. W tem miejscu pozwolimy sobie zauważyć, że nigdy nie udało nam się widzieć w pobliżu stajni grooma, który w mniejszym czy większym stopniu nie byłby ofiarą podobnych iluzyj.
Sam pomyślał, że równie dobrze może porozmawiać z tym groomem jak z innym, zwłaszcza, że wędrówka bardzo go zmęczyła a obok taczek leżał wygodny, wielki kamień. Przeszedł więc łączkę i zaczął rozmowę z właściwą sobie łatwością i swobodą.
„Dzień dobry, stary przyjacielu!“
„Chyba dobre południe!“ powiedział groom, patrząc kwaśno na Sama.
„Słuszna racja, stary przyjacielu!“ zawołał Sam. „Miałem na myśli południe!“
„Nie powiem, że mi ulżyło na twój widok!“ ciągnął zgryźliwy groom.
„To bardzo przykro! Okropnie!“ powiedział Sam. „Bo wyglądasz tak wesoło i taką masz rozradowaną minę, że serce rośnie gdy się patrzy na ciebie!“
Ponury groom spojrzał jeszcze bardziej ponuro, ale nie tak znowu, żeby to aż wywarło wrażenie na Samie, który natychmiast spytał z wyrazem wielkiego zainteresowania, czy jego pan nie nazywa się przypadkiem Walker?
„Nie!“ odpowiedział groom.
„I nie Brown, co?“
„Nie!“
„Ani Vilson?“
„Nie! Nie trafiłeś!“
No, tom się omylił, i twój pan nie ma zaszczytu mię znać, a myślałem, że i owszem! Nie spodziewaj się po mnie komplementu!“ dodał, widząc, że groom idzie do stajni i zamyka drzwi. „Bez ceremonji, mój stary! Wybaczam ci!“
„Za pół korony gotów jestem rozwalić ci łeb!“ powiedział groom, otwierając jedną połowę drzwi.
„Nie mógłbym ci jej ofiarować na tych warunkach!“ odpalił Sam. „Nie warta ludzkiego życia, przynajmniej dla ciebie; zrobiłbyś zły interes! Kłaniaj się państwu! Powiedz, niech nie czekają na mnie z obiadem, boby im wystygł!“
W odpowiedzi groom mruknął coś w tym rodzaju, że chętnieby zrobił porządeczek z wiadomą osobą, ale zniknął nie wykonawszy tej groźby i zatrzasnął za sobą drzwi, pomijając milczeniem tkliwą prośbę Sama, by na pamiątkę zostawił mu pukiel włosów.
Sam siedział na kamieniu i myślał. Postanowił pukać do każdych drzwi w obrębie pięciu mil od Bristolu. Z łatwością obejdzie od 150 do 200 domów dziennie i w ten niezawodny sposób znajdzie wkońcu pannę Arabellę Allen. Ale nagle przypadek rzucił mu pod nogi coś, na co mógłby czekać nadaremnie miesiącami.
Na łączkę, na której siedział, otwierały się trzy czy cztery furtki ogrodowe, należące do tyluż domów, które, aczkolwiek stały każdy zosobna, łączyły się ogródkami. Ponieważ ogródki były obszerne, dobrze rozplanowane, wysadzane drzewami, więc domy nietylko stały dość daleko od siebie, ale właściwie każdy z nich krył się przed innymi. Sam siedział z oczyma utkwionemi w śmietnik sąsiedniego domu, w którym zniknął groom, rozważając w umyśle głębię trudności swego obecnego przedsięwzięcia, gdy furtka otworzyła się i na łączkę wyszła pokojówka, trzymając w ręku kilka dywaników, by je wytrzepać.
Sam tak był zajęty własnemi myślami, że prawdopodobnie poprzestałby na tem, by podnieść głowę, spojrzeć na pokojóweczkę, i co najwyżej zauważyć, że ma zgrabną figurkę. Ale wrodzona galanterja Sama nie mogła znieść spokojnie widoku pokojówki trzepiącej bez niczyjej pomocy dywany, zbyt ciężkie na jej słabe siły. Pan Weller był gentlemanem wielkiej galanterji (dość szczególnej) i gdy tylko zauważył, na co się zanosi, wstał z kamienia i podszedł do pokojówki.
„Moja droga!“ powiedział kłaniając się z wielkim szacunkiem. „Gotowaś stracić zupełnie linję, gdy będziesz sama trzepać te dywany! Pozwól, że ci pomogę!“
Młoda dama, udająca skromnie, że nie zauważyła obecności mężczyzny, odwróciła się na dźwięk głosu Sama, niewątpliwie też odmówiłaby przyjęcia pomocy od obcego (tak twierdziła później), ale spojrzawszy za siebie, krzyknęła. Sam był również zdumiony, gdyż w rysach pięknej pokojówki poznał ni mniej ni więcej, tylko rysy swojej „Walentynki“, pokojówki pana Nupkinsa!
„Ależ to kochana Mary!“
„Jakże można tak straszyć ludzi, panie Weller!“ zawołała Mary.
Sam nie dał słownej odpowiedzi na te słowa i wogóle nie możemy dokładnie określić, w jaki sposób odpowiedział. Wiemy tylko, że po chwili Mary szepnęła: „Panie Weller!“ i że przedtem jeszcze spadł mu z głowy kapelusz, z czego wnioskować musimy, że wymieniono kilka pocałunków.
„Jakże pan tu trafił?“ spytała Mary, gdy rozmowa, w której zaszła wyżej opisana przerwa, została na nowo podjęta.
„Przyjechałem do ciebie, najdroższa!“ powiedział pan Weller, pozwalając tym razem namiętności zapanować nad prawdomównością.
„A skąd wiedziałeś, że tu jestem?“ pytała Mary. „Kto mógł ci powiedzieć, że zmieniłam w Ipswich służbę, i żeśmy potem wszyscy zjechali tutaj? Kto to mógł panu powiedzieć, panie Weller?“
„W tem właśnie sęk!“ zawołał Sam mrużąc oko. „Kto mi mógł powiedzieć, hę?“
„Chyba nie Muzzle, co?“
„Nie“ powiedział Sam, poważnie kiwając głową. „Nie Muzzle!“
„Więc chyba kucharka!!“ mówiła Mary.
„A, kucharka!“ odrzekł Sam.
„Nigdy nie słyszała czegoś podobnego!“ zawołała Mary.
„Ani ja!“ powiedział Sam. „Ale, droga Mary“, tu gesty Sama stały się bardzo serdeczne, „ale, droga Mary, mam tu jeszcze inny interes do załatwienia. Mój gubernator ma przyjaciela, pana Winkle, pamiętasz go?“
„Tego w zielonym surducie?“ powiedziała Mary. „Owszem, pamiętam!“
„Otóż jest strasznie zakochany. Faktycznie chodzi jak błędny, stracił głowę do reszty!“
„O!“ przerwała Mary.
„Tak, ale nic mu nie będzie, jeżeli uda nam się znaleźć jego damę!“ tu Sam, robiąc liczne dygresje na temat piękności Mary i mąk, jakie przeżył, odkąd się ostatni raz widzieli, wiernie opisał jej stan, w którym znajduje się obecnie pan Winkle.
„Nigdybym nie przypuszczała!“ zawołała Mary.
„Ani ty, ani nikt wogóle!“ powiedział Sam. „Nigdy i nikt! Więc łażę jak ten Żyd — może o nim słyszałaś, Mary? Niespokojny duch, nigdy nie spał, tylko łaził z miejsca na miejsce! Więc i ja łażę i szukam tej panny Arabelli Allen“.
„Kogo?“ zainteresowała się Mary.
„Panny Arabelli Allen!“
„Dobry Boże!“ zawołała Mary, wskazując na furtkę, którą zamknął ponury groom. „Ależ to ten dom właśnie! Mieszka tutaj od sześciu tygodni! Ich młodsza, która również usługuje panience, opowiedziała mi to wszystko kiedyś, jakeśmy robiły pranie, zrana, nim państwo wstali!“
„Co, tamta furtka?”
„Tamta!“
Pan Weller był tak wzruszony, otrzymawszy tę informację, że musiał szukać oparcia w pięknej swojej towarzyszce. Wymienili między sobą liczne oznaki miłości, zanim ochłodził się na tyle, że mógł wrócić do poprzedniego tematu.
„No“, powiedział wreszcie Sam. „Jeżeli to nie jest walka kogutów, to ciekawym, co jest walką kogutów, jak powiedział Lord Major, kiedy sekretarz Jego Królewskiej Mości zaproponował po obiedzie zdrowie jego żony. Tamte drzwi! Mam do niej polecenie i muszę koniecznie je spełnić! Jeszcze dzisiaj!“
„A!!“ powiedziała Mary. „Ale nie możesz zrobić tego teraz, bo panna wychodzi do ogrodu tylko wieczorem, i zawsze na krótko, i nigdy bez starej damy!“
Sam zastanowił się chwilę, poczem ułożył następujący plan postępowania. Wróci tu dziś wieczorem, kiedy Arabella z pewnością wyjdzie na przechadzkę; Mary wpuści go do swego ogrodu, Sam przejdzie przez mur i będzie mógł z za wielkiej gruszy obserwować, co robi panna Allen. Spełni polecenie i postara się, żeby wyznaczyła panu Winkle spotkanie następnego wieczora, o tej samej porze. Ułożywszy to wszystko z wielkim pośpiechem, Sam pomógł Mary w trudnej czynności składania dywanu.
Nie jest to rzecz tak niewinna, jak się z początku wydaje to trzepanie małych dywaników! Ostatecznie, jeżeli trzepanie nie jest niczem złem, to składanie w każdym razie należy do czynności zdradliwych. Dopóki trzepie się dywan i obie strony stoją od siebie na odległość długości dywanika, jest to zabawka wielce niewinna. Ale gdy się zacznie składanie i przestrzeń między składającymi maleje do połowy, potem do jednej czwartej, do jednej ośmej, do jednej szesnastej, albo i do jednej trzydziestej drugiej, gdy dywanik jest dostatecznie długi — natenczas składanie zaczyna być niebezpieczne! Nie wiemy dokładnie, ile dywaników złożono owego dnia, ale możemy śmiało twierdzić, że ile było dywaników, tyle razy Sam pocałował piękną Mary.
Pan Weller chłodził się w pobliskiej oberży do zmroku, poczem wrócił na łączkę. Kiedy Mary wpuściła go do ogródka, nie szczędząc mu przestróg, żeby uważał na całość swoich nóg i rąk, Sam wdrapał się na gruszę i czekał przyjścia panny Arabelli.
Czekał tak długo, że zaczynał wątpić, czy ów szczęśliwy moment nadejdzie, gdy nagle usłyszał na żwirze odgłos lekkich kroków i pokazała się panna Arabella, która w zadumie przechadzała się po ogrodzie. Gdy zbliżyła się do gruszy, Sam, chcąc ją uprzedzić o swojej obecności, zaczął wydawać ciche, djaboliczne dźwięki, zrozumiałe, być może, dla damy w pewnym wieku, która od wczesnego dzieciństwa cierpi na kombinację krupu, kokluszu i zapalenia gardła.
Młoda dama rzuciła zaniepokojone spojrzenie w kierunku, skąd dochodziły te straszne dźwięki. Niepokój jej bynajmniej nie ustąpił, gdy zobaczyła między gałęziami męską postać. I byłaby z pewnością uciekła i zaalarmowała cały dom, gdyby strach nie odjął jej nóg. Upadła na ogrodową ławkę, która na szczęście stała w pobliżu.
„Gotowa zemdleć!“ zawołał Sam bardzo zaniepokojony. „Że też te młode damy zawsze muszą mdleć, kiedy nikt ich o to nie prosi! Pani! Pani! Panno Rzezignacka! Pani Winkle! Niech pani nie mdleje!“
Mniejsza o to, co przywołało do życia pannę Arabellę! Może był to magiczny dźwięk nazwiska pana Winkle, może świeże powietrze, a może znajomy głos Sama! Podniosła głowę i spytała omdlewającym głosem: „Kto to? Czego pan tu chce?“
„Ts!“ powiedział Sam, zeskoczył z muru i wtulił się w niego, starając się zrobić jak najbardziej płaskim. „To ja, panienko!“
„Służący pana Pickwicka!“ poważnie powiedziała panna Arabella.
„Ten sam, proszę pani!“ powiedział Samuel. „Pan Winkle schnie z rozpaczy! Faktycznie, proszę pani!“
„A!“ zawołała panna Arabella i przysunęła się do muru.
„A jakże!“ ciągnął Sam. „Zeszłej nocy tośmy myśleli, że trzeba go będzie związać! Tak szalał! I powiedział, że jeżeli nie zobaczy pani najdalej jutro wieczorem, to pozwoli nazwać siebie bardzo brzydko, jeżeli się wogóle nie utopi!“
„Ach nie, nie, panie Weller!“ zawołała Arabella załamując ręce.
„Tak powiedział!“, ciągnął dalej Sam. „A to człowiek honorowy, takie mam przynajmniej o nim mniemanie, jak coś powie — skończone! Dowiedział się o wszystkiem od tych rzezignatów z obcęgami!“
„Od mego brata!“ zawołała panna Arabella, przypomniawszy sobie określenie Sama.
„Nie wiem dokładnie, który z nich jest pani bratem — czy ten brudniejszy?“
„Tak, tak, panie Weller!“ powiedziała Arabella. „Ale niech pan powie wszystko!“
„Więc, proszę pani, dowiedział się wszystkiego od niego. A zdanie mojego gubernatora jest takie, że jeżeli pani nie zechce widzieć pana Winkle, to rzezignaty wpakują mu do łba extra porcję ołowiu, co utrudni znacznie rozwój jego mózgu!“
„Och! W jaki sposób mogę przeszkodzić tym strasznym nieporozumieniom?!“ zawołała Arabella.
„Jest podejrzenie, że dawniejsza miłość wpływa na upór pani“ powiedział Sam. „Niech się pani lepiej zobaczy z panem Winkle“.
„Ale Jak? Kiedy?“ zawołała Arabella. „Nie śmiem sama opuścić tego domu! Mój brat jest taki niedobry, taki nierozsądny! Czuję, że się pan musi dziwić, że w taki sposób z panem rozmawiam, panie Weller, ale... jestem bardzo nieszczęśliwa, bardzo!“ tu panna Arabella zapłakała tak gorzko, że Sam poczuł przypływ rycerskich uczuć.
„I pani dziwić się może, że mówię z nią tak otwarcie“, powiedział Sam z przejęciem. „Ale zapewniam panią, że gotów jestem zrobić wszystko, by sprawa poszła gładko. A jeżeli zajdzie potrzeba wyrzucenia którego z rzezignatów, albo i obu, za okno, służę chętnie!“ to mówiąc Sam zakasał rękawy, chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że gdyby któryś z tych panów spadł przypadkiem z muru, Sam gotów natychmiast przystąpić do dzieła.
Chociaż te oznaki gotowości bardzo jej pochlebiały, Arabella rezolutnie odrzuciła ofertę pana Samuela (Sam uważał, że postąpiła lekkomyślnie). Przez jakiś czas nie chciała naznaczyć widzenia panu Winkle. Ale wkońcu, gdy rozmowie groziło już przerwanie przez osobę trzecią, szybko dała mu do zrozumienia (nie szczędząc dowodów wdzięczności), iż nie jest rzeczą wykluczoną, że nazajutrz będzie wieczorem w ogrodzie o godzinę później niż dzisiaj. Sam doskonale zrozumiał sens tych słów. Arabella, obdarzywszy go jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów, oddaliła się wdzięcznie, pozostawiając Sama pod wrażeniem swojej piękności, zarówno duchowej jak cielesnej.
Zeszedłszy ostrożnie z muru i nie omieszkawszy poświęcić nieco czasu swoim własnym sprawom tego samego autoramentu, pan Weller jak najszybciej udał się do Bush, gdzie jego długa nieobecność wywołała mnóstwo domysłów i pewnego rodzaju niepokój.
„Musimy być ostrożni“, powiedział pan Pickwick wysłuchawszy opowieści Sama. „Nie ze względu na nas, ale na młodą damę. Musimy być chytrzy!“
„My?!“ zawołał pan Winkle z naciskiem.
Wyraz zgorszenia, jakie to my wywołało na obliczu pana Pickwicka, natychmiast roztopił się we właściwej mu łagodności. Odpowiedział:
„A my! Pojadę z tobą!“
„Pan?“ zawołał pan Winkle.
„Ja“, łagodnie odpowiedział pan Pickwick. „Pozwalając ci na zobaczenie się z sobą, młoda dama popełniła może bardzo naturalny, ale niemniej nieostrożny krok. Jeżeli jednak przy waszem widzeniu będę ja, milczący przyjaciel, który mógłby być ojcem was obojga, nigdy obmowa nie spadnie na jej głowę!“
Gdy to mówił, oczy pana Pickwicka błyszczały uczciwą dumą, że jest aż tak przewidujący. Pan Winkle był niezmiernie wzruszony delikatnością starego pana dla jego protegée i ujął rękę swego przyjaciela z uczuciem powagi, graniczącej ze czcią.
„Pojedzie pan!“ zawołał pan Winkle.
„Pojadę!“ odrzekł pan Pickwick. „Sam, przygotuj mój popielaty płaszcz i szal, i zamów pojazd na jutro wieczorem — nieco wcześniej niż potrzeba, abyśmy się przypadkiem nie spóźnili!“
Sam dotknął kapelusza na znak, że poważnie bierze te zarządzenia i pośpieszył poczynić odpowiednie przygotowania.
Kocz zajechał punktualnie o oznaczonej porze. Pan Weller, posadziwszy pana Pickwicka i pana Winkle wewnątrz, zajął miejsce obok stangreta. Zatrzymali się o pół mili od miejsca naznaczonego na rendez vous i, kazawszy woźnicy czekać, poszli piechotą.
Gdy doszli do tego punktu wyprawy, pan Pickwick, wśród wielu uśmieszków i innych oznak wielkiego zadowolenia, wyjął z jednej z kieszeni płaszcza ślepą latarkę w którą się zaopatrzył specjalnie na tę chwilę, i której zalety mechaniczne z przejęciem tłumaczył panu Winkle, ku niemałemu zdziwieniu nielicznych przechodniów, których spotykali.
„Szkoda, że jej nie miałem podczas poprzedniej mojej nocnej ekspedycji do ogrodu, co?“ spytał wesoło pan Pickwick, zwracając się do Sama, który kroczył za nimi.
„Dobra sztuczka, gdy się umie z nią obchodzić!“ powiedział Sam. „Ale kiedy się nie chce być widzianym, to chyba lepiej, gdy się zgasi świecę!“
Uwaga Sama zaskoczyła pana Pickwicka, gdyż schował latarkę do kieszeni i szli dalej w milczeniu.
„Tędy!“ powiedział Sam. „Pan pozwoli, że pójdę pierwszy! Oto łączka!“
Poszli przez łąkę. Było już dość ciemno. Pan Pickwick raz czy dwa wyciągnął latarkę, i rzucił przed siebie małą smugę światła, mającą stopę średnicy. Przyjemnie było na to patrzeć, ale otaczające przedmioty wydawały się w tem świetle jeszcze ciemniejsze.
Nareszcie doszli do wielkiego kamienia. Tu Sam poradził swemu panu i panu Winkle żeby usiedli na chwilę, on zaś poszedł na zwiady, czy Mary jeszcze czuwa.
Po pięciu minutach Sam wrócił, mówiąc, że furtka jest otwarta i wszystko w porządku. Idąc z nim ostrożnie, pan Pickwick i Winkle wkrótce znaleźli się w ogródku. Tu każdy z nich powtórzył kilkakrotnie „Sza!“, co uczyniwszy zastanowili się, co należy czynić dalej?
„Czy panna Allen jest już w ogrodzie, Mary?“ spytał pan Winkle bardzo wzruszony.
„Nie wiem, proszę pana“, odpowiedziała ładna pokojówka. „Najlepiej niech pan Weller podsadzi pana Winkle na drzewo, a pan Pickwick zechce może łaskawie patrzeć, czy ktoś nie idzie łąką, a ja popilnuję ogrodu z drugiej strony! Wielki Boże! A to co takiego?!“
„Ta ślepa latarnia zgubi nas wszystkich!“ zawołał Sam, niezadowolony. „Niech pan uważa, co pan robi, proszę pana! Rzuca pan światło akurat w okna bawialni!“
„A niech cię!“ zawołał pan Pickwick. „Dalibóg nie chciałem!“
„A teraz oświetla pan sąsiedni dom!“ upominał Sam.
„A niech cię!“ zawołał pan Pickwick odwracając się znowu.
„Teraz rzuca pan światło na stajnię! jeszcze pomyślą, że się pali!“ utyskiwał Sam. „Może będzie pan łaskaw zamknąć latarnię?!“
„Nigdy nie widziałem takiej latarni! nigdy w życiu!“ powiedział pan Pickwick głęboko zdumiony efektem, jaki wywołuje jego czynność. „Nigdy nie widziałem równie silnego reflektora!“
„Okaże się on niebawem o wiele dla nas za silny, jeżeli będzie pan nim w dalszym ciągu w ten sposób manipulował!“ odpowiedział Sam, a pan Pickwick po wielu próbach zamknął wreszcie latarkę. „Słyszę kroki młodej damy... No, panie Winkle, jazda!“
„Czekaj! Czekaj! Ja muszę z nią najpierw pomówić! podsadź mię, Sam!“
„Służę panu!“ powiedział Sam opierając się głową o mur i w ten sposób robiąc ze swoich pleców rodzaj platformy. „Pan będzie łaskaw stąpić na tę doniczkę i hop-siup!“
„Boję się, że się złamiesz, Sam!“ powiedział pan Pickwick.
„Nic mi nie będzie!“ zawołał Sam. „Niech pan poda memu panu rękę, panie Winkle! Mocniej panie, mocniej, mamy czas!“
Gdy Sam tak mówił, pan Pickwick ze zręcznością zdumiewającą w gentlemanie tych lat i tej wagi, wgramolił się na plecy Sama. Sam podniósł się ostrożnie, i pan Pickwick dosięgnął prawie wierzchołka muru, podczas gdy pan Winkle trzymał go mocno pod kolanami. W ten sposób ostatecznie okulary znalazły się nad murem.
„Kochanie!“ powiedział pan Pickwick spojrzawszy za mur i dojrzawszy w oddali Arabellę. „Nie bój się! To tylko ja!“
„Och, niech pan odejdzie, panie Pickwick! Proszę niech wszyscy odejdą!“ powiedziała Arabella. „Tak strasznie się boję! Kochany, drogi panie, niech pan zejdzie! Jeszcze pan spadnie i zabije się!“
„Nie bój się, kochanie“, uspakajał pan Pickwick panienkę. „Niema najmniejszego powodu do obaw! Trzymaj się, Sam!“ dodał, spojrzawszy wdół.
„Słucham pana! Ale proszę bardzo, nie rozmawiaj pan dłużej niż koniecznie potrzeba! Pan jest trochę ciężki!“
„Jeszcze tylko chwileczkę Samie!“ odrzekł pan Pickwick. „Chciałem ci tylko powiedzieć, moje dziecko, że nigdybym nie pozwolił memu młodemu przyjacielowi na widzenie się z tobą ukradkiem, gdyby sytuacja, w której się znajdujesz, umożliwiała inną alternatywę. Jeżeli sytuacja, jaka się przez to wytworzyła, jest dla ciebie przykra, moje dziecko, to pociesz się, że ja jestem obecny! Tylko to chciałem ci powiedzieć, moje dziecko!“
„Jestem panu naprawdę strasznie wdzięczna za pańską dobroć i delikatność!“ zawołała Arabella, ocierając łzy chusteczką. Powiedziałaby jeszcze coś więcej może, gdyby nie to, że pan Pickwick zniknął z wielką szybkością, a to z tego powodu, że zrobił fałszywy krok na plecach Sama, co sprawiło, iż znalazł się nagle na ziemi. Zerwał się jednak natychmiast i, prosząc pana Winkle, by skrócił, jak tylko może, rozmowę, pobiegł na łąkę trzymać straż, z zapałem i szybkością iście młodzieńczą. A pan Winkle, podniecony ważnością sytuacji, w jednej chwili był już na murze, zdążywszy przedtem powiedzieć Samowi, żeby pilnował swego pana.
„Nie troszcz się pan o mego pana! Zajmę się nim!“ zawołał Sam.
„Gdzie on jest? Co robi?!“ niepokoił się pan Winkle.
„Na jego stare kamasze!“ zawołał Sam spoglądając na łąkę. „Trzyma straż na łące, razem ze swoją ślepą latarnią! Jak poczciwy, stary Faun! Nigdym w życiu nie widział takiego poczciwiny! Niech mię kaczki, jeżeli nie wierzę, że jego serce urodziło się w dwadzieścia pięć lat później, niż jego ciało!“
Pan Winkle nie słuchał pochwał na cześć swego przyjaciela. Zeskoczył z muru. Rzucił się do nóg panny Arabelli, upewniając ją o szczerości swoich uczuć z elokwencją, godną samego pana Pickwicka.
Podczas gdy to się działo na otwartem powietrzu, o parę domów dalej, starszy gentleman, o twarzy uczonego, siedział w swojej bibliotece. Pisał dzieło filozoficzne a od czasu do czasu zwilżał gardło i orzeźwiał myśli szklaneczką klaretu, który nalewał z butelki o wielce szanownym wyglądzie. Pisząc, starszy jegomość spoglądał na dywan, to na sufit, to na ściany. A kiedy nie znajdował natchnienia ani na dywanie, ani na suficie, ani na ścianie, wyglądał oknem.
Podczas jednej z takich pauz w natchnieniu, starszy jegomość spojrzał bezmyślnym wzrokiem w ciemność i bardzo się zdziwił, zauważywszy błyszczące światło w niewielkiej odległości nad ziemią; światło to zjawiało się, to znikało. Fenomen powtórzył się — i to nie raz i nie dwa! Wreszcie uczony gentleman odłożył pióro i zaczął zastanawiać się, jak wyjaśnić to dziwne zjawisko.
To nie meteory. Za nisko na meteor! I nie świetliki! Za wysoko na świetliki! Nie fajerwerki, nie muchy ogniste — więc co?! Co to może być?! Jakiś dziwny i niezwykły fenomen natury, którego żaden filozof na świecie jeszcze nie zaobserwował. Coś, co natura właśnie jemu pozostawiła do wykrycia, żeby mógł unieśmiertelnić swoje nazwisko! Przepełniony temi myślami, uczony znów schwycił za pióro i opisał zwięźle to niebywałe zjawisko, zanotowawszy dzień, godzinę i minutę, kiedy je zauważył: szczegóły te miały tworzyć dokładne dane, dotyczące niezwykłego odkrycia, oraz miały być dowodem wielkiej wiedzy, która w zdumienie wprawi wszystkich uczonych astronomów, jacy kiedykolwiek żyli na cywilizowanych obszarach tego globu.
Rzucił się w fotel i pogrążył w rozmyślaniach nad owem zjawiskiem i swoją przyszłą wielkością. Mistyczne światło zajaśniało wyraźniej niż poprzednio: tańczyło po łące, biegło z jednego końca na drugi, poruszając się po orbicie tak ekscentrycznej, jak orbita komety.
Uczony był kawalerem. Nie miał żony, z którą mógłby podzielić się swojem odkryciem. Więc zawołał służącego.
„Pruffle!“ powiedział. „Dzieje się coś bardzo dziwnego w przestworzach! Widzisz?“ tu uczony pokazał okno, w którem znowu mignęła smuga światła.
„Widziałem, proszę pana!“
„I cóż ty na to, Pruffle?“
„Co o tem myślę proszę pana?“
„Tak. Wychowałeś się w tych stronach. Jak myślisz — skąd to światło, co?!“
Uczony uśmiechnął się już naprzód, wiedząc, że Pruffle nie znajdzie odpowiedniego wytłumaczenia.
„Chyba złodzieje!“ powiedział wreszcie Pruffle.
„Głupi jesteś! Możesz odejść!“
„Dziękuję panu!“ odpowiedział Pruffle i wyszedł.
Ale uczony nie mógł znieść myśli, że fenomen, którym pragnął obdarzyć świat, a o którym Pruffle, rodem z tej okolicy, nigdy nie słyszał, zostanie niewyjaśniony. Włożył więc kapelusz i wyszedł do ogrodu, zdecydowany zbadać zjawisko u samego źródła.
Otóż, na krótko przedtem, jak uczony zszedł do ogrodu, pan Pickwick jak mógł najszybciej przebiegł łąkę, wszczynając fałszywy alarm, że ktoś nadchodzi, przyczem nie omieszkał przypadkiem odsłonić latarki. Natychmiast po alarmie pan Winkle przelazł przez płot, a panna Arabella wbiegła do domu. Furtkę zamknięto i trzej awanturnicy pobiegli przez łąkę, gdy nagle zatrzymał ich widok uczonego, który właśnie otwierał swoją furtkę.
„Zatrzymajmy się na jedną chwilkę!“ szepnął Sam, który, oczywiście, biegł na przodzie. „Pan będzie łaskaw poświecić na chwilę!“
Pan Pickwick uczynił, jak mu kazano, a Sam, widząc głowę mężczyzny, ostrożnie wynurzającą się w odległości kilku kroków, gruchnął w nią pięścią, tak, że z głuchym dźwiękiem uderzyła o furtkę. Uczyniwszy to, z wielką zręcznością i pośpiechem, pan Weller zarzucił sobie pana Pickwicka na plecy, i, mając za sobą pana Winkle, puścił się przez łąkę ze zdumiewającą szybkością, jeżeli się weźmie pod uwagę ciężar, jaki musiał nieść.
„Złapał pan już oddech?!“ spytał Sam, gdy dobiegli do końca łąki.
„Tak, tak! Zupełnie!“ odpowiedział pan Pickwick.
„Więc zmiatajmy!“ powiedział Sam, zsadzając swego chlebodawcę. „Weźmiemy pana między siebie! Mamy niecałą milkę! Zdaje mi się, że wygrał pan los, proszę pana! Sypmy!“
Tak zachęcany pan Pickwick uczynił jaki mógł najlepszy użytek ze swoich nóg. Powiem wam w zaufaniu, że nigdy nie widziano, by po tej łące biegły czarne kamasze w stylu równie dobrym jak to czyniły kamasze pana Pickwicka w tej właśnie okazji!
Kocz czekał, konie były wypoczęte, droga doskonała, woźnica chętny. Całe towarzystwo przybyło szczęśliwie do Bush, zanim pan Pickwick ostatecznie złapał oddech.
„Zaraz do domu, proszę pana!“ powiedział Sam, gdy kocz stanął przed drzwiami mieszkania. „Ani chwili na ulicy po takim marszu! Przepraszam pana“, dodał, zdejmując kapelusz i zwracając się do pana Winkle: „Mam nadzieję, że nie było żadnych innych dawniejszych skłonności?“
Pan Winkle pochwycił dłoń swego skromnego przyjaciela i szepnął mu na ucho: „Wszystko dobrze. Sam! Wszystko dobrze!“ Na to Sam, na znak, że zrozumiał, trzy razy uderzył się po nosie, uśmiechnął się, skrzywił i wszedł do domu z miną, wyrażającą zupełne zadowolenie.
Co do uczonego, ten wytłumaczył w sposób bardzo naukowy, że owo dziwne światło było efektem elektrycznym. Jako dowód podawał, że światło tańczyło przed jego oczyma, gdy wychylił głowę z za furtki, a potem poraziło co na dobry kwadrans. Tłumaczenie to przyjęto przez wszystkie Towarzystwa Naukowe i uznano powszechnie, że uczony jest rzeczywistem źródłem wiedzy.

Rozdział czterdziesty,
pokazuje panu Pickwickowi nowe i wcale ciekawe sceny wielkiego dramatu „Życie”.

Reszta okresu, który pan Pickwick postanowił spędzić w Bath, nie obfitowała w fakty natury materjalnej. Zbliżyły się Zielone Świątki. W końcu tygodnia pan Pickwick z przyjaciółmi wrócił do Londynu. Starszy gentleman, oczywiście w towarzystwie wiernego Sama, pojechał wprost do swego mieszkania pod „Jerzym i Jastrzębiem“.
Trzeciego dnia zrana, kiedy wszystkie zegary w City wybiły już — bardzo indywidualnie zresztą — godzinę dziewiątą, co w sumie czyniło około dziewięciuset uderzeń, a Sam wyszedł odetchnąć świeżem powietrzem na George Yard, nagle przed bramę zajechał jakiś dziwaczny, świeżo pomalowany wehikuł. Wyskoczył z niego, zręcznie rzuciwszy lejce siedzącemu ztyłu, olbrzymiemu mężczyznie, jakiś dziwaczny z wyglądu człowieczek, który, zdawało się, był stworzony dla tego pojazdu, a pojazd dla niego.
Pojazd nie był właściwie ani gigiem, ani stanhopem. Nie był również tem, co się popularnie nazywa dog-cart, różnił się od wolantu, jak również od kabrjoletu. A jednak miał w sobie coś z tych wszystkich środków lokomocji. Pomalowany był na kolor jaskrawo żółty, szprychy kół i dyszle na czarno. A miejsce dla powożącego wysłane poduszkami, górowało wysoko nad oparciem. Koń był gniady, poczciwy z wyglądu. Ale miał w sobie coś niesmacznego i jaskrawego, podobnie jak jego pan i wehikuł.
Pan, był to mężczyzna pod czterdziestkę, brunet, ze starannie podkręconemi wąsami. Był ubrany niezwykle wspaniale, poprostu obwieszony klejnotami — przynajmniej trzy razy większemi, niż te, jakie zwykle noszą gentlemani — koroną zaś wszystkiego był szeroki płaszcz. W chwili, gdy wysiadał, wsadził rękę do jednej z kieszeni płaszcza, podczas gdy z drugiej wyciągnął wielką i jaskrawą chustkę do nosa, którą wytarł pyłek z butów; poczem przebiegł dziedziniec.
Nie uszło uwagi Sama, iż, jak tylko jegomość ów wysiadł z wehikułu, natychmiast zbliżył się nędznie odziany gentleman w szerokim płaszczu, zapinanym na guziki rozmaitego kalibru, i stanął przy wehikule. Mając coś więcej, niż podejrzenie co do celu odwiedzin owego jegomościa, Sam poszedł za nim pod „Jerzego i Jastrzębia“ i wyminąwszy rezolutnie podejrzane indywiduum, zagrodził sobą drzwi.
„No, kawalerze!“ powiedział tonem rozkazującym jegomość w wspaniałym płaszczu, jednocześnie torując sobie drogę.
„O co chodzi?“ spytał Sam skrupulatnie, oddając mu pchnięcie.
„No, no! tylko bez tego, mój poczciwcze! Ze mną tak nie można!“ powiedział gentleman w płaszczu i zbladł z gniewu. „Smouch!“
„Co się stało?“ spytał jegomość w bronzowym płaszczu, który podczas tego krótkiego dialogu zdążył przebiec podwórze.
„Ten młodzieniec mi ubliżył!“ powiedział gentleman w okazałym płaszczu, popychając Sama.
„Tylko bez tych sztuczek!“ warknął Smouch, dając Samowi kuksańca, i to o wiele silniejszego.
Kuksaniec wywołał efekt spodziewany przez jegomościa, albowiem gdy Sam, który zawsze lubił odpłacać za komplementy, starał się przycisnąć jegomościa do muru, pryncypał jego prześlizgnął się przez drzwi i wszedł do baru. Wtedy Sam, rzuciwszy Smouchowi kilka końcowych epitetów, pobiegł za nim.
„Jak się masz, kochanie!“ zwrócił się pryncypał do młodej damy, siedzącej za barem, błyszcząc swobodą z Botany Bay i wdziękiem z South Wales. „Gdzież tu pokój pana Pickwicka?“
„Pokaż panu“, powiedziała dama do posługacza, nie obdarzając nawet spojrzeniem wspaniałego jegomościa.
Posługacz wskazał schody, więc okazały jegomość poszedł dalej, mając za sobą Sama, który, idąc po schodach, wykonywał liczne gesty, wyrażające bezgraniczne oburzenie i pogardę, ku niezwykłej uciesze innych służących i przygodnych widzów. Pan Smouch, którego dusił kaszel, w pozie wyczekującej pozostał na korytarzu.
Pan Pickwick był jeszcze pogrążony w głębokim śnie, kiedy ów nieproszony gość w towarzystwie Sama wszedł do pokoju. Szmer, który sprawiło ich wejście, obudził filozofa.
„Wody go golenia, Samie!“ powiedział nie odmykając oczu.
„Tak, tak, ogolimy go“, rzekł nieznajomy, odsuwając firanki łóżka. „Mam rozkaz aresztowania pana na żądanie wdowy Bardell. Oto jest warrant, wydany przez sąd common pleas; a oto mój bilet. Sądzę, że pojedzie pan ze mną“.
To mówiąc, oficer szeryfa, gdyż taki był tytuł nieznajomego, poklepał przyjaźnie po ramieniu pana Pickwicka, rzucił na stolik przy łóżku bilet i wyjął z kieszeni złotą wykałaczkę do zębów.
„Moje nazwisko jest Namby“, mówił następnie dalej, podczas gdy pan Pickwick wyjmował z pod poduszki okulary i zakładał je na nos; „Namby, aleja Bell, ulica Coleman“.
W tem miejscu Sam, który na chwilę wpadł w prawdziwe osłupienie, począł mocno wpatrywać się w kapelusz, którego pan Namby nie zdjął, wkońcu zaś zapytał:
„Czy pan kwakier?[15]
„Zaraz dowiesz się, kim jestem“, odrzekł oburzony oficer. „Nauczę ja ciebie z czasem grzeczności“.
„Dziękuję“, odrzekł Sam. „Ja to samo uczynię panu natychmiast“.
To mówiąc, jednem machnięciem ręki wyprawił kapelusz pana Namby na drugi koniec pokoju i to z taką gwałtownością, iż wskutek wielkiego pędu, omal że za kapeluszem nie poleciała i złota wykałaczka.
„Zwracam na to pańską uwagę“, zawołał zbity z tropu oficer, przyszedłszy nieco do siebie. „Zostałem napadnięty w pokoju pana przez pańskiego sługę, podczas wykonywania moich obowiązków służbowych. Biorę pana za świadka!“
„Niech pan niczemu nie przyświadcza“, przerwał Sam; „niech pan mocno zamknie oczy. Chętnie wyrzuciłbym kapelusz za okno, ale nie mógłby już niżej upaść“.
„Samie!“ zawołał pan Pickwick z niezadowoleniem, podczas gdy służący jego robił rozmaite wojownicze gesty; „jeżeli raz jeszcze odezwiesz się, lub jeżeli wyrządzisz najmniejszą przykrość tej osobie, natychmiast cię odprawię“.
„Ależ panie!“
„Milcz i podnieś kapelusz!“
Pomimo surowego zgromienia, Sam stanowczo odmówił podniesienia kapelusza, a ponieważ oficerowi szeryfa było śpieszno, więc wkońcu podniósł go sam. Nie obeszło się przytem bez całego potopu pogróżek, które Sam przyjmował z największym spokojem, poprzestając na zwróceniu uwagi pana Namby na to, że jeżeliby znowu przyszła mu chęć włożenia kapelusza na głowę, to mu go wyprawi do Indyj wschodnich. Pan Namby, mając na uwadze, iż tego rodzaju operacja mogłaby być dla niego czemś niepożądanem, postanowił nie narażać przeciwnika swego na zbyt wielką pokusę, przywołał więc swego pomocnika i wyjaśnił mu, że aresztowanie zostało dokonane i że ma tylko czekać, dopóki pan Pickwick nie ubierze się, poczem wyszedł. Pomocnik usiadł na krześle i czekał cierpliwie na ukończenie toalety pana Pickwicka; potem posłano Sama po powóz, w którym udano się na Coleman-Street.
Podróż nie była na szczęście zbyt długa, gdyż pan Smouch, który nie miał nadzwyczajnego daru konwersacji, był, mając na uwadze szczupłą przestrzeń powozu, niezbyt miłym towarzyszem. Wkrótce powóz wjechał w ulicę bardzo ciemną i ciasną i stanął przed domem, którego wszystkie okna były zakratowane. Przód jego zdobił napis: „Namby, oficer szeryfa Londynu“. Po otwarciu wchodowych drzwi przez gentlemana, który mógłby uchodzić za rodzonego brata pana Smoucha, i który z urzędu swego zaopatrzony był w ogromny klucz, pan Pickwick wprowadzony został do sali.
Sala ta odznaczała się tylko świeżym piaskiem, którym posypana była podłoga i zapachem tytoniu, napełniającym powietrze. Gdy pan Pickwick wszedł, ukłonił się trzem osobom znajdującym się tam i posłał Sama po pana Perkera, poczem usiadł w kącie, z ciekawością spoglądając na swych towarzyszy.
Jeden z nich, był to młodzieniec około dwudziestu lat, który, chociaż była dopiero godzina dziesiąta, pił wodę z jałowcówką i palił cygaro, któremu to zajęciu, o ile można było wnosić z jego rysów, musiał już poświęcać dwa lub trzy ostatnie lata swego życia. Naprzeciw niego, poprawiając butem ogień w kominie, siedział inny młody człowiek może trzydziestoletni, niski, o rysach pospolitych, twarzy żółtej i chrapliwym głosie, posiadający tę znajomość świata i miłą swobodę w obejściu, których nabywa się w salach bilardowych i szynkowniach. Trzeci więzień, już w pewnym wieku, ubrany był w bardzo stary czarny frak; twarz miał bladą, oczy błędne. Ten chodził ciągle po pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu przed oknem, z wielkim niepokojem, jak gdyby czekał na kogoś. Potem znów poczynał chodzić.
„Możeby chciał pan dzisiaj użyć mojej brzytwy, panie Ayresleigh?“ rzekł mężczyzna siedzący przy ogniu, mrugnąwszy okiem na młodego człowieka, swego przyjaciela.
„Dziękuję panu“, odrzekł więzień w pewnym wieku. „Spodziewam się, że za parę godzin będę wolny“.
Potem szybko podszedł do okna, a powróciwszy, westchnął głęboko i wyniósł się z pokoju. Dwaj inni więźniowie poczęli się głośno śmiać.
„Nigdy nie widziałem takiego dziwaka!“ zawołał gentleman, który chciał pożyczyć swej brzytwy i nazywał się Price. „Nigdy!“
Zdanie to stwierdził energicznem zaklęciem i znowu począł śmiać się wraz z młodzieńcem, widocznie uważającym go za doskonały wzór.
„Czy da pan wiarę“, rzekł pan Price następnie do pana Pickwicka, „że ten poczciwina, który od ośmiu dni już tu siedzi, nie golił się jeszcze ani razu! Tak jest pewny, że wyjdzie za pół godziny, iż woli, jak powiada, ogolić się u siebie w domu“.
„Biedny człowiek!“ rzekł pan Pickwick. „Czy może mieć jakąś nadzieję, że się stąd wydostanie?“
„Nadzieję? Ani cienia. Założyłbym się, że i za dziesięć lat nie wyjdzie“.
To powiedziawszy, pan Price pogardliwie strzepnął palcami i zadzwonił.
„Przynieś mi listowego papieru i szklankę grogu Crookey“, rzekł do dozorcy, który, sądząc z ubioru i całego wyglądu, był czemś pośredniem między zbankrutowanym hodowcą bydła a niewypłacalnym dzierżawcą. „Muszę napisać do ojca; potrzebuję nabrać natchnienia, by przemówić staremu do sumienia“.
Zbytecznem jest nadmieniać, że młodzieniec zachwycił się tą przemową i ze śmiechu omal nie dostał spazmów.
„To doskonałe!“ zawołał.
„O! Pan ma spryt“, rzekł pan Price, „musiał pan widzieć kawał świata...“
„Trochę“, odrzekł młodzieniec. Widział on świat przez brudne okna szynkowni.
Nie w smak poszły panu Pickwickowi takie rozmowy, jak również miny i maniery obu rozmawiających. Właśnie miał się spytać, czy nie możnaby dostać osobnego pokoju, gdy weszło kilka osób dość przyzwoitej powierzchowności. Ujrzawszy je, pan Price rzucił cygaro w ogień i powiedział cicho do swego kompana, iż panowie ci przyszli go wyzwolić, poczem odszedł z nimi w kąt pokoju.
Zdaje się wszakże, iż wyzwolenie to nie szło tak gładko, jak sobie wyobrażał, gdyż wywiązała się długa rozmowa, której pewne ustępy o rozmaitych wybrykach i niejednokrotnem przebaczaniu, nie mogły nie obić się o uszy pana Pickwicka. Wkońcu najstarszy z przybyłych zrobił bardzo niedwuznaczne napomknienie o pewnej ulicy, zwanej Whitecross[16], przyczem młodzieniec, pomimo swej pozornej zuchowatości i znajomości świata, oparł głowę o stół i począł gorzko płakać.
Zadowolony tem skonfudowaniem młodzieńca, pan Pickwick zadzwonił i wkrótce został zaprowadzony do osobnego pokoju, ozdobionego dywanem, stołem, krzesłami, sofą, lustrem i mnóstwem starych sztychów. Tam, podczas gdy mu przygotowywano śniadanie, miał przyjemność słyszeć nad głową panią Namby, grającą na fortepianie. Razem ze śniadaniem pojawił się pan Perker.
„Aha, kochany panie!“ zawołał mały pełnomocnik; „nakoniec wsadzono pana! No, no! Nie bardzo nas to martwi, gdyż przekona się pan o niedorzeczności pańskiego postanowienia. Ułożyłem wykaz kosztów i opłat, i dobrze będzie, gdy, nie odkładając, uporządkujemy to. Jak pan myśli, kochany panie? Czy sam pan napisze zlecenie do wypłaty, czy też ja to mam zrobić?“
To mówiąc, Perker zacierał ręce z przesadnem zadowoleniem, ale po chwili, gdy zauważył wyraz twarzy pana Pickwicka, z niepokojem spojrzał na Sama.
„Perker“, rzekł filozof, „proszę cię, nie mówmy o tem. Nie widzę potrzeby zostawać tu dłużej i dziś jeszcze przeniosę się do więzienia“.
„Nie może pan przenosić się do Whitecross, kochany panie“, zawołał mały pełnomocnik, „to niepodobna! Po sześćdziesiąt łóżek w jednej sypialni, a bramy są zamknięte przez szesnaście godzin w ciągu doby!“
„Więc pójdę do innego więzienia, jeżeli to być może“, odrzekł pan Pickwick; „jeżeli nie, to tak urządzę się, jak będę mógł najlepiej“.
„To już niech pan wybierze więzienie przy Fleet-Street“.
„Dobrze. Pojadę tam po śniadaniu“.
„Powoli, powoli, kochany panie“, rzekł zacny pełnomocnik. „Niema potrzeby tak bardzo spieszyć się tam, skąd każdy radby wyrwać się jak najprędzej. Trzeba wpierw otrzymać habeas corpus i załatwić wiele innych formalności“.
„Bardzo dobrze“, odparł pan Pickwick, z niczem niewzruszoną cierpliwością. „Więc o drugiej zjemy tu befsztyki. Zajmij się tem, Samie“.
Pan Pickwick pozostał niewzruszony pomimo przedstawień i wywodów pana Perkera. Befsztyki ukazały się i znikły we właściwym czasie. Następnie czekano parę godzin na pana Namby, który miał u siebie na obiedzie parę dystyngowanych osób i żadną miarą nie mógł ich opuścić.
Dwuch było sędziów w Sergeant Inn: jeden przy Kings Bench, drugi przy Common Pleas. Jeżeli sądzić można po ilości dependentów, uwijających się z papierami, to mieli oni mnóstwo spraw do załatwienia. Kiedy dojechali do niskiego sklepienia, tworzącego wjazd do Inn, Perker zatrzymał się chwilę przy woźnicy, omawiając z nim kwestję zapłaty i reszty. Pan Pickwick stanął nieco z boku i z ciekawością przypatrywał się ludziom, którzy wchodzili i wychodzili z bramy.
Ludzie, którzy zajęli uwagę pana Pickwicka, byli to przeważnie nędznie odziani mężczyźni, którzy dotykali kapeluszy, na widok każdego adwokata, i zdawali się mieć tutaj interesy, ale jakie, tego pan Pickwick nie mógł odgadnąć. Ciekawi byli to ludzie! Jeden szczupły, trochę kulawy, w czarnem ubraniu i białej chustce na szyi. Drugi — wysoki, barczysty, ubrany podobnie, z szyją owiązaną szeroką, czerwoną chustką. Trzeci — drobny pijaczyna z twarzą w pryszczach. Wałęsali się z rękoma założonemi wtył, a od czasu do czasu któryś z nich szeptał coś na ucho gentlemanowi biegnącemu z papierami. Pan Pickwick przypomniał sobie, że, przechodząc tędy, nieraz ich już widział. Paliła go ciekawość, do jakiej profesji mogą należeć ci próżniacy.
Właśnie miał zwrócić się z tem pytaniem do pana Namby, który stał za nim wymachując palcem z olbrzymim pierścieniem, kiedy nadbiegł Perker, mówiąc, że niema czasu do stracenia. Zaledwie pan Pickwick zrobił kilka kroków, podszedł do niego kulejący jegomość i uprzejmie dotknąwszy kapelusza, podał mu bilet, który pan Pickwick, nie chcąc go obrazić, grzecznie wziął i schował do kieszeni w kamizelce.
„No“, powiedział pan Perker, oglądając się, czy jego towarzysze idą za nim. „Tędy, moi panowie! Czego pan tu chce?!“
To ostatnie pytanie zwrócone było do kulawego, który, nie zauważony przez pana Pickwicka, przyłączył się do towarzystwa. W odpowiedzi kulawy znów dotknął kapelusza i wskazał na filozofa.
„Nie, nie“, z uśmiechem powiedział pan Perker. „Nie potrzebujemy, nie potrzebujemy pana!“
„Przepraszam“, odrzekł kulawy, „gentleman wziął mój bilet. Mam nadzieję, że pan zechce skorzystać z moich usług! Ten pan kiwnął na mnie. Ten pan tylko ma głos! Pan kiwnął na mnie, prawda?“
„Ph, ph! Nonsens!“ zawołał Perker. „Pan nie potrzebuje niczyich usług, prawda, panie Pickwick? Omyłka! Omyłka!“
„Ten gentleman podał mi bilet“, powiedział pan Pickwick wyciągając bilet z kamizelki, „więc go schowałem, bo mi się zdawało, że o to mu chodzi! Byłem nawet ciekaw, co to takiego i chciałem przeczytać, w wolnej chwili! ja...“
Mały adwokat wybuchnął głośnym śmiechem i, zwróciwszy bilet kulawemu, powiedział, że to nieporozumienie, panu Pickwickowi zaś szepnął, kiedy kulas odszedł, że to poręczyciel.
„Co takiego?!“ zawołał pan Pickwick.
„Poręczyciel!“
„Poręczyciel?!“
„Tak, kochany panie. Jest ich tu z pół tuzina! Poręczy za pana każdą sumę, a żąda tylko pół korony! Ciekawy zawód co?!“ mówił pan Perker, biorąc niuch tabaki.
„Co?!“ zawołał pan Pickwick. „Mam przez to rozumieć, że ci ludzie sterczą tu poto, by znaleźć sposobność do złożenia przed sądem fałszywego zeznania? Że żyją z krzywoprzysięstwa?! Za cenę pół korony!“ powiedział pan Pickwick, zgorszony tem odkryciem.
„Drogi panie, nie nazwałbym tego krzywoprzysięstwem w ścisłem tego słowa znaczeniu!“, powiedział mały adwokat. „Mocne słowo, kochany panie, bardzo mocne! Wykręt prawny, drogi panie, tylko wykręt prawny!“ to mówiąc adwokat wzruszył ramionami, wziął szczyptę tabaki, uśmiechnął się, wziął znów szczyptę i skierował się do biura sędziego.
Był to pokój wyjątkowo brudny, z bardzo niskim sufitem i odrapanemi ścianami a tak ciemny, że chociaż dzień był pogodny, na stole paliły się wielkie świece. Drzwi w głębi prowadziły do prywatnych apartamentów sędziego; koło tych drzwi kręcił się cały tłum adwokatów i ich pomocników, których wzywano kolejno. Za każdym razem, gdy wypuszczano jedną partję, druga rzucała się ku drzwiom. A ponieważ między tymi, którzy już widzieli sędziego, a tymi, którzy na niego czekali, wywiązywała się rozmowa, przeto panował tu hałas, jaki tylko mógł panować w tak obszernym lokalu.
Lecz rozmowy gentlemanów nie były jedynemi dźwiękami, jakie wypełniały uszy obecnych. W drugim końcu pokoju, za barjerą, stał urzędnik w okularach, który przyjmował zaprzysiężone deklaracje. Od czasu do czasu inny urzędnik odnosił wielkie pliki tych dokumentów do podpisu sędziemu. Ponieważ liczba pomocników adwokackich, których trzeba było zaprzysiąc, była bardzo znaczna, a było rzeczą moralnie niemożliwą zaprzysięgać ich wszystkich naraz, panowie ci bili się formalnie, i dokoła urzędnika w okularach tworzył się tłum niemniejszy, niż przed drzwiami teatru na przedstawienie galowe, na którem ma być obecna Jej Królewska Wysokość. Inny znowu urzędnik od czasu do czasu wytężał płuca, by wywoływać nazwiska gentlemanów już zaprzysiężonych, w celu wręczenia im deklaracyj podpisanych przez sędziego; dawało to powód do nadprogramowej wrzawy i zamieszania. Ponieważ wszystko to działo się jednocześnie, powstawał taki harmider, że większego nie mógłby sobie życzyć najruchliwszy i najbardziej lubiący wrzawę człowiek. Byli jeszcze i inni — ci, którzy czekali na pozwy, czy je przyjęto, czy nie, o czem informowano na drugim końcu sali, przyczem wywoływano nazwiska adwokata strony przeciwnej — na dowód, że nazwisko jego było podane do wiadomości pozywającego.
Naprzykład. Tuż koło pana Pickwicka stał oparty o ścianę praktykant adwokacki, chłopak czternastoletni, z wysokim tenorkiem, obok niego starszy dependent z basem.
Wbiegł urzędnik z pliką papierów i stanął przed nim.
„Snigle i Blink!“ zawołał tenorek.
„Porkin i Snob!“ ryczał bas.
„Stumpy i Deacon!“ wołał nowoprzybyły.
Nikt nie odpowiedział. Gdy wszedł następny urzędnik wszyscy trzej rzucili się ku niemu. On zaś wywołał nową firmę. Wtedy ktoś inny znów wywołał inne nazwisko, i tak w kółko.
Przez cały ten czas jegomość w okularach pracował w pocie czoła zaprzysięgając dependentów. Udzielał niezmiennie tych samych informacyj, bez intonacji i pauz, zawsze w tych samych słowach: „Weź pan księgę w prawą rękę pańskie nazwisko i pański podpis przysięga pan że pańska deklaracja jest prawdziwa tak mi dopomóż Bóg szylinga nie mam reszty proszę zmienić!“
„No, Samie!“ powiedział pan Pickwick. „Mam nadzieję że przygotowali Habeas Corpus!“
„Tak“, powiedział Sam. „Chciałbym, żeby już raz przynieśli tę sztukę. Nudno tu czekać! Przez ten czas przynajmniej z pół tuzina dostało już habeasy!“
Jak sobie Sam wyobrażał, że wyglądać powinien Habeas Corpus — nie wiemy. W tej chwili wszedł pan Perker i zabrał pana Pickwicka.
Po załatwieniu odpowiednich formalności, osoba pana Pickwicka powierzona została opiece woźnego, a to w celu odesłania jej do więzienia Floty, i zatrzymania w niem do chwili, w której odszkodowanie za stracone korzyści i koszta wynikłe z procesu „Bardell contra Pickwick“ nie zostaną całkowicie opłacone.
„Nieprędko doczekacie się tego“, powiedział pan Pickwick, uśmiechając się. „Samie, sprowadź inny powóz. Perker, żegnam cię, kochany przyjacielu“.
„Pójdę z panem, gdyż trzeba pana należycie ulokować“.
„Przyznam się, że wolałbym zostać tylko z Samem. Gdy się urządzę, zawiadomię pana o tem i będę czekał na niego. Aż do tego czasu rozstańmy się“.
To rzekłszy, pan Pickwick wsiadł do powozu wraz z woźnym, Sam umieścił się na koźle i odjechali.
„Szczególny człowiek!“ rzekł pan Perker do swego dependenta, wkładając rękawiczki.
„Jaki doskonały fałszywy bankrut byłby z niego!“ dodał pan Lowten, „ten wyprowadzałby w pole komisarzy!“
Pełnomocnik nie był zdaje się bardzo zbudowany uwagami swego dependenta nad charakterem pana Pickwicka, gdyż odszedł, nic nie powiedziawszy.
Powóz wiozący pana Pickwicka, zaledwie wlókł się po Fleetstreet, jak zwykle wynajmowane powozy; stangret utrzymywał, iż konie biegną raźniej, gdy widziały inne konie przed sobą i dlatego jechał za jakimś wozem; gdy ten stawał, stawał i powóz. Pan Pickwick siedział naprzeciw woźnego, a ten trzymając swój kapelusz między kolanami i pogwizdując, patrzał ciągle przez okno.
Czas robi cuda; przy pomocy tego potężnego starca, nawet wynajęty powóz ujedzie milę. Tak się też stało i teraz. Pan Pickwick wysiadł przy drzwiach więzienia Fleetstreet.
Woźny poszedł przodem, ciągle oglądając się poza siebie, by być pewnym, że pan Pickwick idzie za nim. Skierowali się na lewo, przeszli przez otwarte drzwi do przedsionka, z którego potężne drzwi, położone naprzeciw wchodowych a strzeżone przez barczystego odźwiernego z kluczami w ręku, prowadziły do więzienia.
Tu zatrzymali się, aż woźny odda papiery, zaś panu Pickwickowi oznajmiono, że ma tu pozostać tak długo, aż odbędzie się ceremonja, znana wśród wtajemniczonych pod nazwą zdejmowania portretu.
„Jakto, zdejmowania portretu?“ zapytał pan Pickwick.
„Dla zapamiętania rysów pana“, odrzekł odźwierny. „O! My mamy w tem wielka wprawę. Zdejmujemy portret w bardzo krótkim czasie. Niech pan sobie wygodnie usiądzie“.
Pan Pickwick był posłuszny temu wezwaniu. Gdy usiadł, Sam, oparłszy się o poręcz krzesła, powiedział mu cicho, iż zdejmowanie portretu znaczy tylko, iż rozmaici stróże więzienni będą go oglądać, by następnie móc odróżnić go od osób, które będą przychodziły do niego w odwiedziny.
„Chciałbym, Samie“, rzekł pan Pickwick, „by ci artyści przyszli jak najprędzej, bo miejsce to niebardzo przypada mi do gustu“.
„Przyjdą zapewne niebawem“, odparł Sam. „Widzi pan, tu jest zegar drewniany“.
„Widzę“.
„I klatka na ptaki; więzienie w więzieniu, prawda?“

Podczas gdy Sam robił te filozoficzne spostrzeżenia, pan Pickwick dostrzegł, że artystyczne posiedzenie już się zaczęło. Barczysty odźwierny usiadł niedaleko naszego bohatera i od czasu do czasu spoglądał na niego niedbale, a inni, słuszny i chudy mężczyzna, umieścił się naprzeciw niego i, ukrywszy ręce pod połami surduta, bardzo uważnie
wpatrywał się p. Pickiwickowi w twarz. Trzeci gentleman, widocznie w złym humorze, gdyż odwołano go od herbaty, a teraz dojadał jeszcze chleb z masłem, umieścił się także koło filozofa i, wsparłszy się pod boki, oglądał go bardzo szczegółowo; nakoniec dwa inne indywidua studiowały jego rysy w zamyśleniu i z wielką uwagą. Pan Pickwick drżał niejednokrotnie podczas tej operacji i wił się na krześle, ale nie zrobił żadnej uwagi nikomu, nawet Samowi, który pochylony na poręczy krzesła, rozmyślał częściowo nad położeniem swego pana, częściowo zaś nad przyjemnością, jakiejby doznał, atakując po kolei wszystkich tych stróżów więziennych, gdyby tylko to nie sprzeciwiało się prawu i publicznemu spokojowi.

Po sportretowaniu oznajmiono panu Pickwickowi, że może wejść do więzienia.
„Gdzie będę spać tej nocy?“ zapytał.
„Doprawdy“ odrzekł barczysty odźwierny, „że na dzisiejszą noc, to sam nie wiem. Jutro rano znajdzie się dla pana miejsce przy innym więźniu; wtedy będzie panu wygodnie. Pierwszą noc zwykle przepędza się tu, jak się uda; ale nazajutrz wszystko się ułoży“.
Po długiej rozprawie okazało się, że jeden ze stróżów ma do najęcia łóżko na noc, pan Pickwick pospieszył więc skorzystać z tego.
„Jeżeli pan chce, mogę pana tam zaraz zaprowadzić“, rzekł stróż. „Nie jest bardzo wielkie, ale śpi się w nim znakomicie. Tędy, panie“.
Poszli na wewnętrzny dziedziniec i krótkiemi schodami zeszli nadół. Klucz przekręcono za nimi i po raz pierwszy w życiu pan Pickwick znalazł się w murach więzienia za długi.

Rozdział czterdziesty pierwszy.
Co się wydarzyło panu Pickwickowi w więzieniu za długi, kogo tam widział i jak spędził noc.

Tom Roker, gentleman, towarzyszący naszemu filozofowi, zwrócił się naprawo, i przez furtkę wszedł po kilku schodach do galerji, niskiej, długiej, wąskiej i brudnej, wyłożonej kamieniami i oświetlonej tylko dwoma oknami na dwóch końcach.
„To są“, rzekł ów gentleman, wsuwając ręce do kieszeni i niedbale spoglądając na pana Pickwicka przez ramię, „to są schody do sali“.
„A!“ odrzekł pan Pickwick, spuszczając oczy, by przypatrzyć się schodom, ciemnym i wilgotnym, wiodącym jakby do podziemia; „tam znajdują się zapewne piwnice, w których więźniowie przechowują swoje zapasy węgla. Brzydkie to miejsce; ale założyłbym się, że wygodne“.
„Spodziewam się, że wygodne, kiedy ludzie tam żyją i nawet nieźle żyją; niech mi pan wierzy“.
„Mój przyjacielu“, odrzekł pan Pickwick, „nie chcesz chyba powiedzieć przez to, iż ludzkie istoty rzeczywiście mieszkają w tych nędznych lochach?“
„Nie chcę powiedzieć!“ zawołał ze zdumieniem pan Roker, „a dlaczegożbym nie chciał powiedzieć?“
„Więc żyją tam ludzie?“ zawołał pan Pickwick.
„A tak, żyją! A nawet bardzo często umierają. I czemużby nie? Cóżby mógł kto mieć przeciw temu? Czy żyją?! Alboż to złe miejsce?“
Ponieważ pan Roker, mówiąc to, zwrócił się ku panu Pickwickowi w sposób bardzo gniewny i niemal z oburzeniem wymruczał kilka wysoce nieprzyjaznych zdań o jego oczach, członkach i krwi, filozof nasz nie uznał więc za właściwe przedłużać rozmowy. Po chwili pan Roker zaczął wstępować na inne schody, tak samo brudne jak poprzednie, za nim szedł pan Pickwick z Samem.
Doszedłszy do nowej galerji, takich samych rozmiarów jak poprzednia, pan Roker zatrzymał się, by odetchnąć i powiedział:
„To kawiarnia; wyżej jest trzecie piętro, a nad niem strych. Pokój, w którym pan przepędzi dziś noc, nazywa się salą dozorców. Tędy idzie się tam“.
Powiedziawszy to wszystko jednym tchem, pan Roker wraz z swoimi towarzyszami począł iść nowemi schodami.
Schody te były oświetlone przez kilka nisko osadzonych okien, które wychodziły na plac wysypany żwirem, otoczony wysokim murem i zaopatrzony w kozły hiszpańskie. Był to, jak objaśnił pan Roker, „plac balowy“, a według informacyj tego gentlemana, w innej części więzienia, przytykającej do Farringolon street znajdowało się podobne, lecz mniejsze podwórze, zwane „placem malowanym“, gdyż na jego murach można było dawniej widzieć podobizny okrętów pod pełnym żaglem i tym podobne dzieła sztuki, któremi uwiecznili się zamknięci tu malarze.
Gdy pan Roker zakomunikował o tem, raczej dlatego tylko, by ulżyć sobie opowiadaniem o tym ważnym szczególe, aniżeli by objaśnić pana Pickwicka, przeszedł w inną galerję i skręcił w bocznicę u samego jej końca; tu otworzył drzwi i ukazał pokój o bynajmniej niepociągającym wyglądzie, gdzie stało osiem lub dziewięć łóżek.
„To, panie“, rzekł pan Roker, stając we drzwiach i spoglądając na pana Pickwicka z triumfującą miną, „to, panie, jest pokój!“
Ale fizjonomja pana Pickwicka okazywała tak mało zadowolenia na widok tego lokalu, że pan Roker przeniósł swój wzrok na Samuela Wellera, zachowującego dotychczas pełne godności milczenie; uczynił to zapewne w nadziei, iż znajdzie więcej zrozumienia w twarzy Sama.
„To pokój, młodzieńcze!“ powtórzył.
„Widzę“, odrzekł Sam, kiwając głową przyjaźnie.
„Nie spodziewał się pan znaleźć w tem miejscu takiego pokoju, co?“ mówił dalej pan Roker.
Sam, zamiast odpowiedzi, przymknął jedno oko z wielką swobodą i wprawą, co mogło oznaczać, że i spodziewał się i nie spodziewał, według tego, jak to sobie zechce tłumaczyć obserwator. Wykonawszy ten manewr, Sam otworzył oko i zapytał, które mianowicie z tych dziwnych łóżek radzi zająć, gdzie to, według optymistycznego mniemania pana Rokera, tak się znakomicie śpi.
„To tutaj“, rzekł pan Roker, wskazując w jednym kącie na stare, zardzewiałe łóżko żelazne. „Tu zaśnie każdy, czy chce, czy nie chce“.
„Proszę!“ rzekł Sam, patrząc na ten mebel z najwyższym wstrętem; „zapewne“, mówił dalej, spoglądając na swego pana z pod oka, w nadziei, iż ten zawaha się w swem postanowieniu na widok tego wszystkiego, „zapewne inni gentlemani, którzy tu śpią, są prawdziwymi gentlemanami?“
„Rozumie się. Jeden z nich wypija dwanaście kwart piwa dziennie i nie przestaje palić fajki nawet gdy je“.
„To musi być niezwykły człowiek!“ zauważył Sam.
„O! Pierwsza klasa!“ odrzekł pan Roker.
Bynajmniej niewzruszony tą wiadomością, pan Pickwick oznajmił z uśmiechem, iż postanowił wypróbować zalety tego łóżka. Pan Roker powiedział na to, iż może iść spać, kiedy mu się podoba, bez żadnych formalności i bez uprzedniego zawiadomienia, poczem odszedł, pozostawiając go z Samem w galerji.
Zaczynało ciemnieć, to znaczy w tem miejscu, gdzie nigdy nie było widno, zapalono kilka płomieni gazowych, może przez grzeczność dla nadchodzącej nocy. Ponieważ było dość ciepło, więc niektórzy z mieszkańców licznych pokoików, leżących po prawej i lewej stronie galerji, pootwierali drzwi. Przechodząc galerją, pan Pickwick z zajęciem i ciekawością zaglądał do ich wnętrza. Tu czterech czy pięciu opasłych mężczyzn, których zaledwie można było dojrzeć za kłębami dymu tytoniowego, krzyczało i kłóciło się przy nawpół wypróżnionych szklankach piwa i grało bardzo brudnemi kartami. Tam biedny, samotny starzec, pochylony nad zżółkłemi i podartemi papierami, wypisywał po raz setny przy słabem świetle łojówki długi spis swoich żalów, w nadziei, iż zdoła to dostać się do jakiej znacznej osoby... która na nie nie spojrzy nawet może, której serce nigdy się tem nie przejmie. W trzecim pokoju jakiś mężczyzna wraz ze swą żoną urządzał na ziemi nędzne posłanie dla najmłodszego ze swych licznych dzieci. W czwartym, piątym, szóstym i siódmym znów karty, piwo i dym tytoniowy.
W samej galerji, a zwłaszcza na schodach, wałęsało się bez celu mnóstwo ludzi; jedni dlatego, że ich pokoiki były puste i samotne, drudzy znów, że ich były pełne i duszne; większa jednak część dlatego, że trapił ich niepokój i sami nie wiedzieli co z sobą począć.
Byli tu przedstawiciele wszystkich klas, od rzemieślnika w kaftanie z grubego barchanu, aż do zrujnowanego utracjusza w kaszmirowym szlafroku z dziurą na łokciu. Ale wszyscy byli podobni do siebie pod jednym względem: mieli miny niespokojne, spłoszone jak pojmana zwierzyna, a zarazem bezwstydne i fanfarońskie, które trudno wprost opisać. Ale każdy, jeżeliby tylko zechciał, może je z łatwością zobaczyć, wystarczy bowiem wejść do pierwszego lepszego więzienia za długi, spojrzeć na byle jaką grupę i obserwować ją z takiem zainteresowaniem, jak to czynił pan Pickwick.
„Co mię zastanawia, Samie“, rzekł filozof, oparłszy się o żelazną poręcz schodów, „co mię zastanawia, to że uwięzienie za długi zaledwie uznaje się za karę“.
„Tak pan sądzi?“ odparł pan Weller.
„Czy widzisz jak ci ludzie piją i hulają? Niepodobna, by więzienie bardzo ich martwiło“.
„Niezawodnie panie. Ci się tem nie martwią. Dla takich tu codzień święto, bo mają porter, kręgle. Ale są inni, którym to bardzo dolega: biedacy, którzy nie mogą ani pić piwa, ani grać w kręgle, którzy modliliby się, gdyby mogli, i których serce krwawi się, gdy ich tu zamkną. Ot, powiem panu, iż dla takich, którzy ciągle wałęsali się po szynkach, więzienie wcale nie jest karą; a tych znowu, którzy ciągle pracowali, zanadto przygnębia. Niema równości. Jak mawia mój ojciec, gdy mu nie zrobią grogu po połowie z wódką, niema równości i dlatego nic to niewarte“.
„Sądzę, że masz słuszność, Samie“, rzekł pan Pickwick po kilku chwilach namysłu, „zupełną słuszność“.
„Może znajdzie się przypadkiem jakiś uczciwy człowiek, który sobie tu upodoba“, mówił Sam dalej, „lecz przypominam sobie jednego tylko, a mianowicie pewnego umurzanego człeczynę w bronzowym fraku. Ale to była siła przyzwyczajenia“.
„Któż to był?“
„Otóż tego właśnie nikt nie wiedział“, odparł Sam.
„Cóż on zrobił?“
„Ha! To samo, co wielu innych znakomitych ludzi jego czasów. Miał za duże wydatki, a nie umiał dochodów swoich utrzymać z niemi w zgodzie“.
„Czyli innemi słowy, miał długi“.
„Tak, i wskutek tego po jakimś czasie znalazł się tu. Nie o wiele chodziło, o dziewięć funtów szterlingów pomnożonych o pięć funtów kosztów. Mimo to jednak przesiedział tu, nie wychodząc na krok, całych siedemnaście lat. Jeśli dostał trochę zmarszczek, to nie było ich widać, bo brudna jego twarz i bronzowy frak były pod koniec tego czasu takie same, jak na początku. Była to poczciwa istota, spokojna, nikomu niezawadzająca, biegająca ciągle za interesami to tego to owego, lub grająca w karty i zawsze przegrywająca. Wkońcu dozorcy więzienia bardzo go polubili i całemi wieczorami gawędzili z nim w swoich pokoikach. Pewnego wieczora, gdy był sam z jednym ze swych przyjaciół, który właśnie miał straż, powiedział nagle: „Wiesz Billu, że nie widziałem rynku od siedemnastu lat“. „Wiem“, odpowiedział strażnik, paląc fajkę. „Chciałbym go widzieć, choćby przez parę minut, Billu“, powiada. „Nie wątpię o tem“, mówi strażnik, puszczając dym. „Billu!“ zawołał nagle zamurzany człowiek, „przyszła mi do głowy fantazja. Pozwól, bym jeszcze raz zobaczył rynek przed śmiercią, a jeśli nie dostanę apopleksji, powrócę punkt za pięć minut“. „A co będzie, jak dostaniesz apopleksji?“ pyta strażnik. „No to co?“ odrzekł człeczyna, „odniosą mię tu; mam przecież w kieszeni bilet wizytowy: Nr. 20, schody do kawiarni“. I rzeczywiście tak było, a gdy chciał zaznajomić się z jakim nowym sąsiadem, wyjmował zwykle z kieszeni mały, pomięty kawałek papieru z temi wyrazami i nic więcej; wskutek tego nazywano go Numerem Dwudziestym. Strażnik bystro spojrzał mu w oczy, a potem powiedział z uroczystą miną: „Dwudziesty Numerze“, powiedział, „zawierzam ci. Przecież nie zechcesz nabawiać kłopotu starego przyjaciela“. „Nie, mój kochany, mam przecież coś tu, w tem miejscu“, odrzekł człeczyna, z całą siłą uderzając się w lewą stronę bronzowego fraka i wylewając po jednej łzie z każdego oka, co było rzeczą nadzwyczajną, gdyż nigdy dotąd ani jedna kropla nie spłynęła po jego twarzy. Uścisnął rękę strażnika i poszedł“.
„I już więcej nie wrócił?“ zawołał pan Pickwick.
„Tym razem nie zgadł pan. Wrócił na dwie minuty przed terminem, okropnie zagniewany, gdyż omal go nie rozjechano; powiedział, że do czegoś podobnego nie jest przyzwyczajony i niech go powieszą, jeżeli nie poskarży lordowi majorowi. Wkońcu uspokojono go jakoś, ale przez następnych pięć lat, ani nosa nie pokazał za drzwi więzienne“.
„A po upływie tego czasu zapewne umarł“, rzekł pan Pickwick.
„Nie, panie; przyszła mu fantazja skosztować piwa w jednym szynku, tuż koło więzienia, i począł tam chodzić co wieczór, zawsze najregularniej powracając na kwadrans przed zamknięciem bramy. Wszystko szło jak należy; wkońcu tak sobie pozwalał, iż zapomniał co to znaczy czas i powracał coraz później, tak, że pewnej nocy stary jego przyjaciel już miał zamykać drzwi i nawet raz pokręcił kluczem, gdy wtem za drzwiami odezwał się głos: „Jeszcze chwilkę, Billu“. „Jakto, Numerze Dwudziesty“, rzekł strażnik, „toś jeszcze nie wrócił?“ „Nie“, odpowiedział człeczyna, uśmiechając się. „No, to powiem ci, mój przyjacielu“, rzekł strażnik, zwolna otwierając drzwi z zagniewaną miną, „powiem ci, iż z wielką przykrością zauważyłem, żeś wlazł w złe towarzystwo i puszczasz się. Nie chcę cię martwić“, powiada, „ale jeżeli nie wystarczy ci znajomość z ludźmi przyzwoitymi i nie będziesz wracać w odpowiednim czasie, to, jak mnie widzisz, zupełnie cię nie wpuszczę“. Mały człeczyna zaczął drżeć i trząść się i od tego czasu noga jego nie postała za więzieniem“.
Podczas tego opowiadania, pan Pickwick zwolna szedł po schodach. Przeszedłszy się potem kilka razy po podwórzu, prawie pustem o tym czasie, powiedział, że czas już iść spać i polecił Samowi, by na tę noc znalazł sobie miejsce w jakiej pobliskiej oberży, nazajutrz zaś przyszedł wcześnie, aby sprowadzić rzeczy z pod „Jerzego i Jastrzębia“. Sam wysłuchał tego rozkazu z całą, na jaką go stać było, uległością, ale równocześnie z bardzo widocznem niezadowoleniem. Próbował nawet wmówić w swego pana, że możeby było właściwiej, gdyby przespał się gdziekolwiek na dziedzińcu więziennym, widząc jednak, że pan Pickwick jest zupełnie głuchy na tego rodzaju napomknienia, ostatecznie był zmuszony odejść.
Nie można tego przemilczeć, że i sam pan Pickwick czuł się bardzo nieswojo i był ogromnie przygnębiony, nie dla braku towarzystwa, gdyż w więzieniu było pełno ludzi, a butelka wina mogła mu zjednać towarzystwo kilku dystyngowanych gentlemanów, z pominięciem formalnego przedstawienia. Czuł się jednak zupełnie samotnym w tym niesfornym tłumie, a myśl o wiecznem więzieniu bez nadziei na uwolnienie odebrała mu pogodę ducha. Mimo to nie pomyślał nawet o tem, by odzyskać wolność, czyniąc zadość chciwości takich łotrów jak Dodson i Fogg.
W takiem usposobieniu, wszedł do galerji kawiarnianej i począł się tam przechadzać. Miejsce to było nieznośnie brudne, zapach tytoniu dusił prawie. Mieszkańcy nieustannie trzaskali drzwiami, gdy wchodzili lub wychodzili, a szum ich rozmów i odgłos kroków dudniły bez przerwy w galerji. Jakaś młoda kobieta z dzieckiem na ręku, które było tak wychudzone i wynędzniałe, że raczkować nie mogło, chodziła po galerji ze swym mężem, gdyż nie było innego miejsca, gdzieby się mogli zobaczyć. Gdy przechodzili koło pana Pickwicka, usłyszał, jak kobieta gorzko łkała, a raz wybuchnęła tak głośnym płaczem, że musiała oprzeć się o ścianę, a mąż wziął dziecko na ramiona i próbował ją uspokoić.
Filozof nasz nie mógł znieść tego i poszedł do swego pokoju.
Chociaż sala dozorców była bardzo niewygodna i pod tym względem stała nierównie niżej od pierwszego lepszego więziennego szpitala na prowincji, w obecnej jednak chwili miała przynajmniej tę zaletę, iż była zupełnie pusta. Pan Pickwick, usiadłszy na swem żelaznem łóżku, począł obliczać, ile taka szkaradna nora może dozorcom przynosić rocznie dochodu. Przekonawszy się matematycznie, iż daje więcej aniżeli niejedna przedmiejska ulica, zapytał następnie sam siebie, co spowodowało jakąś niewielką muszkę, łażącą mu po ubraniu, siedzieć w źle przewietrzanem więzieniu, gdy ma tyle przyjemniejszych miejsc do wyboru. Zastanawiając się nad tem coraz głębiej, doszedł do przekonania, że owad musiał dostać pomieszania zmysłów. Stwierdziwszy to, poczuł wreszcie, że mu się zbiera na sen, wydobył więc z kieszeni szlafmycę, którą wziął z sobą jeszcze rano, powoli rozebrał się i, wsunąwszy się w łóżko, zasnął głęboko.
„Brawo, Zefirze! ślicznie to zrobiłeś! Doskonale! Niech mię djabli wezmą, jeżeli nie powinieneś być w operze! Hurra!“
Te wykrzykniki, powtarzane kilkakrotnie i coraz hałaśliwiej przy akompanjamencie głośnego śmiechu, wyrwały pana Pickwicka ze snu, który trwał nie dłużej niż pół godziny, choć wydawało się, że minęło trzy lub cztery tygodnie.
Zaledwie ustał hałas, gdy podłoga sali zatrzęsła się tak gwałtownie, że okna i łóżka zadrżały. Pan Pickwick przestraszył się, siadł na łóżku i przez kilka minut ze zdumieniem przypatrywał się scenie, która się przed nim odgrywała.
W środku pokoju, mężczyzna w zielonym fraku, aksamitnych spodniach i szarych pończochach, wykonywał z wdziękiem i lekkością najdziwaczniejsze skoki, co, w połączeniu z jego kostjumem, czyniło bardzo niesmaczne wrażenie. Inny mężczyzna, widocznie mocno pijany i rzucony na łóżko przez swych towarzyszy, siedział na niem, otulony kołdrą i śpiewał niesłychanie sentymentalnie jakaś komiczną śpiewkę. Trzeci wreszcie, także siedzący na łóżku, oklaskiwał obydwóch artystów z miną głębokiego znawcy i zachęcał ich głośno, wyrażając swe uznanie, czem właśnie zbudził pana Pickwicka. Ostatnia ta osoba przedstawiała znakomity okaz człowieka, którego w całej jego okazałości widzieć można tylko w takich miejscach. Można okazy takie spotkać czasami w stanie niedoskonałym koło stajen i szynków, ale do pełnego rozwoju dochodzą tylko w więziennych cieplarniach, jakby naumyślnie urządzanych dla nich przez prawodawstwo w tym chwalebnym celu, by rasa ta nie zaginęła.
Był to dorodny chłop, cery oliwkowej, z długiemi czarnemi włosami i gęstemi faworytami, schodzącemi się pod brodą. Nie miał żakietu, gdyż cały dzień grał w piłkę a odchylony kołnierz u koszuli ukazywał potężne rozmiary jego karku. Na głowie miał zwykłą czapkę francuską za osiemnaście pensów, z jaskrawemi chwastami, które bardzo harmonizowały ze zwykłą bluzą barchanową. Jego nogi, długie i słabe, zdobiła para spodni oksfordzkich, nadających się znakomicie do tego, by symetrję jego członków ukazać we właściwem świetle. Ponieważ były niedbale zasznurowane a do tego niezupełnie zapięte, opadały więc w wdzięcznych fałdach na buciki i zakrywały pięty na tyle, że widać było brudne, białe pończochy. Całą jego postawę znamionowała pewnego rodzaju łobuzerska, włóczęgowska żywość i nadęta filuterność, która warta była przynajmniej funt złota.
On był pierwszy, który dostrzegł, że pan Pickwick przypatruje się im. Mrugnął więc na Zefira i z drwiącą powagą wezwał, by nie budził gentlemana.
„Niech Bóg ma tego znakomitego gentlemana w swej opiece teraz i na wieki wieków“, zawołał Zefir, odwracając się i udając największe zdziwienie, „czy gentleman już się obudził? O Szekspirze! Jakże się panu powodzi? Cóż porabiają Marja i Sara? No i ta przemiła stara dama? Cóż panie? Czy nie byłby pan łaskaw do pierwszego pakunku, jaki pan odeśle, włożyć moich ukłonów i napisać, że byłbym je prędzej odesłał, gdybym się był nie bał, że mogłyby popękać na wozie? Dobrze, mój panie?“
„Nie nudź gentlemana pustemi grzecznościami, kiedy widzisz, że umiera z pragnienia!“ zawołał jowialny mężczyzna z faworytami. „Lepiej zapytaj go, czegoby sobie życzył?“
„Do pioruna! Zapomniałem o tem! Czego się pan napije? Wina Porto, czy Xeresu? Mogę panu także zalecić piwo. A może też zechce pan łyknąć porteru? Pozwól mi pan, bym miał to szczęście zawiesić pańską szlafmycę!“
Mówiąc to, orator zerwał rzeczony przedmiot z głowy pana Pickwicka i w oka mgnieniu osadził ją na czole pijanego draba, który nie przestawał śpiewać w możliwie najmelancholijniejszych tonach, zapewne w przekonaniu, iż zachwyca całe towarzystwo.
Pomimo całego dowcipu, jaki zawiera zerwanie komuś szlafmycy i osadzenie jej na głowie nieznajomego brudasa, był to niewątpliwie żart dość natrętny. Zapatrując się na rzecz z tego punktu widzenia, pan Pickwick, nie zawiadamiając poprzednio o swych zamiarach, błyskawicznie wyskoczył z łóżka i potężnie palnął Zefira w brzuch, pozbawiając go w ten sposób znacznej ilości powietrza, które było związane z tem uroczem imieniem, poczem odebrał swoją szlafmycę, włożył ją sobie na głowę i śmiało stanął w postawie odpornej.
„Teraz“, zawołał dysząc zarówno z gniewu, jak i niesłychanego wysiłku, „występujcie obaj! Obaj razem!“
Po tem śmiałem wyzwaniu, zacny gentleman nadał swym zaciśniętym pięściom ruch rotacyjny, by zaimponować przeciwnikom tą demonstracją swej gotowości.
Czy to z powodu wielce skomplikowanego sposobu, w jaki pan Pickwick wyskoczył z łóżka, by się rzucić na tancerza, czy też z powodu niezwykłej odwagi, jaką okazał — nie wiemy, dość, że sprawił wielkie wrażenie na swych przeciwnikach, gdyż ci, zamiast popełnić morderstwo, jak się tego filozof spodziewał, zatrzymali się, spojrzeli po sobie i wkońcu wybuchnęli śmiechem.
„No, no, zuch z pana!“ rzekł Zefir. „Właź pan do łóżka, bo się nabawisz reumatyzmu. Spodziewam się, że nie ma pan do mnie żalu“, mówił dalej, podając panu Pickwickowi rękę, mogącą całkowicie zapełnić jedną z tych rękawic blaszanych, jakie widzimy nad sklepami rękawiczników.
„Bynajmniej“, odrzekł pan Pickwick dość raźno, teraz bowiem, gdy przeszło wzburzenie, poczuł zimno w nogach.
„Zrób pan i mnie ten honor“, rzekł gentleman z faworytami, również podając mu swą prawicę.
„Z wielką przyjemnością“, odpowiedział filozof, włażąc do łóżka i ściskając podane ręce.
„Nazywam się Smangle“, rzekł gentleman z faworytami.
„A!“ odpowiedział pan Pickwick.
„A ja Mivins“, rzekł gentleman w pończochach.
„Bardzo mię to cieszy“, odparł pan Pickwick.
„Hm“, zakaszlał pan Smangle.
„Czy pan co powiedział?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie“, odpowiedział tamten.
„Widocznie zdawało mi się“, zauważył pan Pickwick.
Wszystko to odbywało się bardzo grzecznie i miło; aby utrzymać się na jeszcze bardziej przyjaznej stopie, pan Smangle zapewniał wielokrotnie pana Pickwicka, że ma głębokie uszanowanie dla uczuć gentlemana, co rzeczywiście głośno przemawiało na jego dobro, gdyż nie było najmniejszego powodu, by przypuszczać, że uczucia te zna z własnego doświadczenia.
„Przyszedł pan tu przez podwórze?“ zapytał pan Smangle.
„Przez co?“ zapytał pan Pickwick.
„Przez podwórze, ulica! Portugalska, pan chyba wie?“
„Nie“, odparł pan Pickwick.
„Może zabrakło panu pieniędzy?“ pytał dalej pan Smangle.
„O, nie!“ odrzekł pan Pickwick. „Odmówiłem zapłacenia kosztów procesu i odszkodowania i to mię tu zaprowadziło“.
„A mnie“, zawołał pan Smangle, „zgubił papier“.
„Był pan księgarzem?“ zapytał niewinnie pan Pickwick.
„Uchowaj Boże! Nigdy tak nisko nie upadłem; w żadne handlarstwa nie wdawałem się. Gdy mówię papier, to chcę tem powiedzieć weksel“.
„A, teraz pana rozumiem“, rzekł pan Pickwick.
„No, gentleman musi umieć znosić nieszczęścia“, dodał pan Smangle. „Ależ cóż stąd, że jestem w więzieniu? Czy jestem przez to uboższy?“
„Przeciwnie“, wtrącił pan Mivins, i miał słuszność. Pan Smangle był nawet bogatszy, gdyż przygotowując się do swego nowego mieszkania, nabył bezpłatnie pewną ilość biżuteryj, która dawno już powędrowała do lichwiarza.
„No, no! Wszystko to bardzo sucha robota“, zawołał znów pan Smangle. „Wartoby przepłukać gardło odrobiną ciepłego wina. Mivins pójdzie po nie, ja pomogę pić, a kto do nas przybył ostatni, ten zapłaci. To ja nazywam bezstronnym i gentlemańskim podziałem pracy“.
Nie chcąc narażać się na nową kłótnię, pan Pickwick przystał na tę propozycję, dał pieniędzy panu Mivinsowi, który, nie tracąc czasu, pobiegł do kawiarni, gdyż było już około jedenastej.
„Słuchaj pan“, rzekł cicho pan Smangle do pana Pickwicka, gdy tylko znikł jego przyjaciel, „ile mu pan dałeś?“
„Pół suwerena“.
„To bardzo miły jegomość, no i gentleman... djabelnie miły... nie znam lepszego kolegi od niego, ale...“
Tu pan Smangle zatrzymał się i potrząsnął głową.
„Przecież pan nie przypuszcza, by sobie przywłaszczył te pieniądze?“ zapytał pan Pickwick.
„O, nie! Broń Boże, tego nie mówię! Wyraźnie powiedziałem, iż jest to bardzo miły gentleman... ale sądzę, że nie wadziłoby pójść za nim i dopilnować, aby po drodze nie nadpił wina albo nie zgubił reszty. Chodźno tu pan! Wyleźże pan i zobacz, co robi gentleman, który dopiero co wyszedł“.
To wezwanie wystosowane było do jakiegoś małego, nieśmiałego człowieczka, którego cały wygląd zdradzał wielkie ubóstwa, a który dotąd leżał skurczony na łóżku, oszołomiony swem nowem położeniem.
„Wie pan, gdzie jest kawiarnia? Zejdź pan tam, i... albo nie!... Wie pan, jak go złapiemy!“ zawołał chytrze pan Smangle.
„Jak?“ zapytał pan Pickwick.
„Powiedz pan, niech za resztę kupi cygar. Doskonały pomysł! Biegnij pan! Cygara nie przepadną“, mówił dalej pan Smangle, „w razie potrzeby ja je wypalę“.
Manewr ten był tak pomysłowy i przeprowadzony z takim spokojem i obojętnością, że pan Pickwick nie sprzeciwiłby się temu nawet, gdyby miał możność. Wkrótce pan Mivins powrócił niosąc sherry, którem pan Smangle obdzielił towarzystwo w małych kubeczkach; zauważył przytem, robiąc aluzję do siebie, że gentleman nie powinien się znaleźć w podobnych okolicznościach i, co do niego, wcale nie jest dumny z tego, że musi pić z kubka. Na dowód czego wychylił prawie połowę zawartości flaszki.
Najpiękniejsza harmonja zapanowała w sali dozorców. Pan Smangle zabawiał towarzystwo, opowiadając rozmaite romantyczne przygody, w które był zamieszany; ciekawe te opowieści dotyczyły głównie pewnej cudnej Żydówki i pewnego konia czystej krwi. Obie te istoty były niezwykłej urody i zaliczyć je można do najpiękniejszych tego świata.
Na długo przed ukończeniem tego opowiadania pan Mivins już chrapał na swojem łóżku, rzucając trwożliwego gentlemana i pana Pickwicka na pastwę doświadczeń pana Smangle.
Opowiadanie pana Smangle nie zbudowało jednak należycie dwóch wyżej wymienionych gentlemanów. Pan Pickwick drzemał już dłuższą chwilę, kiedy mu się nagle wydało, że pijany gentleman zaczął znowu śpiewać, ale Smangle, wylewając mu kufel wody na głowę, dał mu delikatnie do zrozumienia, że towarzystwo nie jest muzykalnie nastrojone. Pan Pickwick zasnął wreszcie, zdając sobie niejasno sprawę, że pan Smangle opowiada jakąś długą historję, której pointa polegała na tem, że kiedyś udało mu się (fakt to skonstatowany i zapisany), „objechać“ pewną skargę i pewnego gentlemana.


Rozdział czterdziesty drugi,
podobnie jak poprzedni, dowodzi słuszności starego przysłowia, że nigdy nie możesz przewidzieć z kim będziesz spał; zawiera również dziwne i zdumiewające polecenie, jakie pan Pickwick dał Samowi.

Otworzywszy oczy nazajutrz rano, pan Pickwick ujrzał najpierw Samuela Wellera, siedzącego na małym, czarnym kufrze i z wielkiem zajęciem przypatrującego się wspaniałej figurze wesołego pana Smangle, podczas gdy ten, siedząc napół ubrany na swem łóżku, wysilał się bezskutecznie nad zmuszeniem Sama do spuszczenia oczu. Powiadamy, bezskutecznie, gdyż Sam, obejmując jednem spojrzeniem nogi, głowę, twarz i faworyty pana Smangle, nie przestawał go oglądać z żywem zadowoleniem i tak mało dbał o wrażenie, jakie to sprawiało na panu Smangle, jak gdyby patrzał na drewnianą statuę, albo wypchaną figurę.
„Chcesz, widzę, poznać, kim jestem?“ zapytał pan Smangle marszcząc czoło.
„Mógłbym przysiąc, że się nie mylę!“ wesoło zawołał Sam.
„Nie bądź pan impertynencki dla gentlemana, mój panie!“ powiedział pan Smangle.
„Za nic w świecie!“ odpowiedział Sam. „Jeżeli zechce mi pan powiedzieć, kiedy gentleman się obudzi, będę się zachowywał extra fajn!“ Ta uwaga, pozwalająca domyślać się, że Sam wątpi, czy pan Smangle jest gentlemanem, rozgniewała pana Smangle.
„Mivins!“ zawołał z wściekłością.
„Co tam?“ spytał tamten gentleman ze swego łóżka.
„Co to za djabeł?“
„Właśnie“, powiedział Mivins, wysuwając nos z pod kołdry, „właśnie chciałem o to zapytać ciebie. Ma tu jaki interes?“
„Nie!“ odpowiedział Smangle.
„Więc zrzuć go ze schodów i zapowiedz, żeby się nie ośmielił wstać zanim nie przyjdę go kopnąć!“ powiedział pan Mivins. Po udzieleniu tej przyjacielskiej rady, znów zaczął drzemać.
Ponieważ powyższa rozmowa zdradzała nieomylne symptomaty, że może przejść na tory osobiste, pan Pickwick uznał za właściwe przerwać ją.
„Samie!“ zawołał.
„Słucham pana!“
„Nie zaszło nic nowego od wczoraj?“
„Nic ważnego, panie“, odrzekł Sam, nie przestając wpatrywać się w faworyty pana Smangle. „Wilgoć i gorące powietrze, zdaje się, sprzyjają w sposób niepokojący i groźny rozrostowi rozmaitego zielska; zresztą wszystko idzie swoim trybem“.
„Podaj mi czystą bieliznę“.
Usposobienie i zamiary pana Smangle, chociaż bardzo nieprzyjazne, uległy złagodzeniu, gdy zajrzał do wnętrza kufra podróżnego, przyniesionego przez Sama; zmieniło to zdanie jego nietylko o panu Pickwicku, ale i o Samie. Wskutek tego, korzystając ze sposobności, oświadczył tonem donośnym, iż poczytuje Sama za oryginała czystej krwi i, co za tem idzie, za jednego z ludzi, jakich szczególnie lubi. Co do pana Pickwicka, to od pierwszej chwili poczuł do niego sympatję bez granic.
„Czy mogę panu czem służyć, drogi panie?“ zapytał.
„Zdaje się, że nie; dziękuję“, odrzekł filozof.
„Może pan potrzebuje odesłać bieliznę do praczki? Znam tu doskonałą praczkę w sąsiedztwie. Przychodzi do mnie dwa razy na tydzień... Na Jowisza! Jakże to szczęśliwie się składa! Dziś właśnie ma przyjść. Mogę oddać pańskie rzeczy razem z mojemi! Nie mówmy o trudzie; cóż to znaczy trud? Do czegóż byłaby ludzkość, gdyby gentleman w nieszczęściu nie zadał sobie trochę trudu, by dopomóc drugiemu gentlemanowi, znajdującemu się w takiem samem położeniu?“
Tak mówił pan Smangle i jednocześnie przysuwał się do kufra jak można najbliżej, okazując wzrokiem najbezinteresowniejszą uprzejmość.
„Może ma pan co dać chłopcu do wyczyszczenia?“ zapytał.
„Nic a nic“, odrzekł Sam, wyręczając pana Pickwicka. „Możeby było jednak przyjemniej dla obu stron, gdyby jeden z nas zabrał się do szczotkowania, jak powiedział pewien bakałarz, gdy młodzi gentlemani nie chcieli dać się oćwiczyć“.
„A nie ma pan nic, cobym mógł włożyć razem z mojemi rzeczami do skrzynki i oddać praczce?“
„Ani cienia pończochy“, odrzekł Sam; „obawiam się, że pańska skrzynka jest już nabita pańskiemi własnemi rzeczami“, rzekł znów Sam.
Słowom tym towarzyszyło wyraziste spojrzenie na tę część ubrania pana Smangle, która zwykle dowodzi o umiejętności praczki. Wskutek tego gentleman ten odwrócił się, rezygnując, narazie przynajmniej, z widoków na garderobę i sakiewkę pana Pickwicka, i w złym humorze wyszedł na dziedziniec, na lekkie a zdrowe śniadanie, składające się z dwóch cygar, kupionych wczoraj za pieniądze pana Pickwicka.
Pan Mivins, który nie palił, a którego rachunek w miejscowym sklepiku dosięgał już do samego dołu szyfrowej tablicy, kupiec zaś nie chciał za nic odwrócić na drugą stronę tej wielkiej księgi, pozostał w łóżku, by, jak mówił, śniadać z Morfeuszem.
Pan Pickwick zjadł śniadanie w małym pokoiku obok kawiarni, noszącym obiecującą nazwę „ukrytego kąta“. Każdy gość w tym „ukrytym kącie“ za nieznaczną opłatą korzystał z tego przywileju, że mógł słuchać wszystkich rozmów w kawiarni. Potem pan Pickwick wysłał Sama po sprawunki i udał się do pana Rokera, aby się rozmówić o swem przyszłem pomieszczeniu.
„A! Pan Pickwick!“ rzekł ten gentleman, przeglądając ogromną księgę. „Miejsca i wygód nam nie zabraknie. Dam panu bilet kątem do Nr. 27 na trzeciem piętrze“.
„Bilet, jaki?“ zapytał filozof.
„Bilet kątem. Czy pan nie rozumie?“
„Przyznam się, że nie“, rzekł pan Pickwick, uśmiechając się.
„Ależ to jasne jak dzień. Będzie pan mieszkał kątem pod Nr. 27 w towarzystwie innych gentlemanów“.
„Wielu ich jest?“ zapytał pan Pickwick niepewnym tonem.
„Trzech...“
Pan Pickwick odkaszlnął.
„Jeden duchowny“, mówił dalej pan Roker, pisząc coś na małym kawałku papieru, „drugi rzeźnik“.
„Kto?“ zapytał pan Pickwick.
„Rzeźnik!“ powtórzył pan Roker, uderzając piórem o stół, aby mu przeszła ochota do robienia kleksów. „To musiał być swego czasu zabijaka! Neddy, pamiętasz Toma Martina?“ Słowa te były zwrócone do drugiego mieszkańca tego pokoiku, który właśnie pracował nad zeskrobywaniem błota z trzewików przy pomocy scyzoryka o dwudziestu pięciu ostrzach.
„No, myślę!“ powiedziało to indywiduum z naciskiem.
„Jak mi wzrok miły!“ powiedział pan Roker, kiwając głową na obie strony i patrząc nieobecnym wzrokiem w okno, jak gdyby nagle przypomniały mu się jakieś rozkoszne sceny z dzieciństwa. „Wydaje mi się, że to dopiero wczoraj, jak zbił na kwaśne jabłko tragarza węgla, tam w porcie! Widzę go jeszcze wyraźnie, jak idzie między dwoma strażnikami, trochę oszołomiony tem zajściem, z plasterkiem na prawem oku, a za nim kroczy ten jego buldog! Jak w książce z obrazkami. Co to za śmieszna rzecz ten czas, prawda, Neddy?“
Gentleman, do którego zwrócone były te słowa, widocznie milczący i ponury z natury, odpowiedział tylko mruknięciem. Pan Roker oderwał się od poetyckiego toku myślenia, i powracając do prozy życia, ujął pióro.
„Zna pan trzeciego?“ zapytał pan Pickwick, niebardzo zadowolony z przyszłych towarzyszy.
„Co to za Simpson, Neddy?“ zapytał pan Roker towarzysza.
„Jaki Simpson?“
„No, ten z pod dwudziestego siódmego, na trzeciem piętrze, z którym ten gentleman ma razem mieszkać!“
„Ach, ten!“ zawołał Neddy. „Nic szczególnego! Przedtem był wspólnikiem kuglarza, potem zwyczajnym oszustem!“
„Tak i ja myślałem!“ powiedział pan Roker, wręczając panu Pickwickowi mały skrawek papieru. „Oto bilet dla pana!“
Zakłopotany filozof wyszedł, rozmyślając nad tem, co ma teraz począć. Wkońcu postanowił przynajmniej zobaczyć ludzi, z którymi chciano go umieścić, udał się więc na trzecie piętro.
Błądząc długo po galerji i pracując nad odczytywaniem w ciemności numerów na drzwiach, spotkał nareszcie chłopca z szynkowni i zapytał gdzie jest 27-my numer.
„Piąte drzwi dalej“, odrzekł chłopak; „na drzwiach jest wymalowany gentleman na szubienicy z fajką w ustach“.
Kierując się tem wskazaniem, pan Pickwick poszedł dalej, odnalazł portret wzmiankowanego gentlemana, w którego twarz zapukał najpierw lekko a potem mocniej. Ale gdy kilkakrotnie powtarzał tę operację napróżno, zdecydował się wkońcu zajrzeć do wnętrza.
W pokoju znajdował się tylko jeden jego mieszkaniec, wychylony za okno, ile tylko pozwalały prawa równowagi, i zabawiający się tem, że próbował plunąć na kapelusz jednemu ze swych przyjaciół, znajdujących się na dole w dziedzińcu. Pan Pickwick, nie mogąc oznajmić o swem przybyciu ani kaszlem, ani kichaniem, ani stukaniem, ani żadnym innym podobnym sposobem, wkońcu zbliżył się do okna i pociągnął lekko za połę wychylone indywiduum. Indywiduum to z wielką szybkością cofnęło głowę i plecy, obejrzało pana Pickwicka od stóp aż do głów i zgryźliwym tonem zapytało, czego, u djabła, sobie życzy?
„Jeśli się nie mylę, to tu jest Nr. 27-my“, rzekł filozof, spoglądając na swą kartę.
„No, i cóż z tego?“
„Przychodzę tu, ponieważ dano mi ten bilet“.
„Pokaż pan“.
Pan Pickwick pokazał bilet.
„Nie mógł też Roker wsadzić pana gdzieindziej!“ rzekł z niezadowoleniem pan Simpson (gdyż on to był).
Pan Pickwick najzupełniej podzielał to zapatrywanie, ale uznał za nakaz zdrowej polityki zachować milczenie.
Pan Simpson pomyślał przez chwilę, potem wysunął głowę za okno, gwizdnął przeciągle i kilka razy coś zawołał. Co to znaczyło, pan Pickwick nie mógł zrozumieć, domyślił się jednak, że to przezwisko pana Martina, a to dlatego, że kilku gentlemanów, stojących na dole, zaczęło krzyczeć: „Panie rzeźnik!“ udając ton, jakim ludzie tego zawodu zwykle zawiadamiają innych o swojej obecności na targu.
Najbliższe zdarzenia potwierdziły przypuszczenia pana Pickwicka. W kilka minut potem do pokoju wszedł mężczyzna niezwykle na swój wiek otyły, w niebieskiej rzeźnickiej bluzie i ogromnych butach. Idąc, sapał jak miech; za nim szedł ktoś drugi, w mocno połatanem ubraniu, usiłując napróżno zapiąć frak, przy którym brakowało guzików i pętelek. Twarz miał czerwoną i wyglądał na pijanego kapelana, czem rzeczywiście był. Obaj obejrzeli bilet pana Pickwicka, przyczem jeden z nich powiedział „Ph!“ a drugi „Hm!“ Wyraziwszy swoje uczucia w ten wielce dobitny sposób, spojrzeli na pana Pickwicka, a potem na siebie wśród bardzo niemiłego milczenia.
„To dopiero nieznośne! I właśnie teraz, kiedyśmy się tak dobrali!“ powiedział kapelan, patrząc na trzy brudne materace, zwinięte i rzucone w kąt; zajmowały one w ciągu dnia jeden róg pokoju i tworzyły rodzaj wzniesienia, na którem stała zwykła, gliniana, żółta miednica i miseczka na mydło, ozdobiona niebieskim kwiatkiem. „To dopiero nieznośne!“
Pan Martin wyraził to samo zapatrywanie w sposób o wiele dobitniejszy, pan Simpson wygłosił mnóstwo przymiotników, którym nie towarzyszył ani jeden rzeczownik, poczem zabrał się do płukania jarzyn do obiadu.
Przez ten czas pan Pickwick rozglądał się po pokoju niemożliwie brudnym i nie do zniesienia pachnącym stęchlizną. Ani śladu mebli, dywana, firanek lub zasłon. Nie było nawet szafy. Prawda, że nie mianoby czego chować do szafy, gdyby nawet szafa istniała. Sporo jednak było w tym pokoju rozmaitych przedmiotów, aczkolwiek niewielkich rozmiarem i znaczeniem, a mianowicie kawałki mięsa, okruchy chleba i sera, mokre gałgany, trzonki od noży i widelców i t. p. Przedmioty te nie robią miłego wrażenia, gdy pokrywają podłogę izby, mającej służyć za sypialnię, jadalnię i pracownię trzem nic nie robiącym drabom.
„Może da się to jakoś ułożyć“, powiedział wreszcie rzeźnik po długiem milczeniu. „Ile pan żąda odstępnego?“
„Przepraszam pana“, powiedział pan Pickwick. „Nie rozumiem. Co pan powiedział?“
„Wiele pan żąda za to, żeby pójść stąd precz?“ spytał rzeźnik. „Zwykła taksa to dwa szylingi i sześć pensów. Bierze pan trzy szylingi?“
„...i ławkę“ dodał jegomość z miną duchownego.
„Mniejsza o to!“ powiedział Martin. „To tylko różnica dwóch pensów!“
„Cóż pan na to? zapłacimy panu trzy szylingi tygodniowo?“
„I postawimy galon piwa!“ dodał pan Simpson. „Jazda!“
„Który wypić można zaraz!“ uzupełnił kapelan! „No?“
„Tak mało znam przepisy, jakie w tem miejscu obowiązują“, powiedział pan Pickwick, „że nie rozumiem dokładnie o co chodzi. Czy mógłbym mieszkać gdzieindziej?“
Usłyszawszy to, rzeźnik spojrzał ze zdumieniem po swoich towarzyszach. Wtedy każdy z tych gentlemanów palcem lewej ręki wskazał poza lewe ramię. Tego rodzaju ruch ma wiele wdzięku, gdy go wykona jednocześnie wiele dam i gentlemanów. Wyraża on lekki sarkazm pełen attycyzmu i dobrego humoru.
„Czy mógłby pan?!“ powtórzył Martin z uśmiechem politowania.
„Gdybym tak mało miał doświadczenia życiowego, jak pan, zjadłbym własny kapelusz i połknął sprzączki od butów!“ zawołał jegomość z miną duchownego.
„Ja również!“ powtórzył pan Simpson.
Po tym krótkim wstępie trzej kamraci objaśnili pana Pickwicka, że pieniądze w więzieniu znaczą tyleż co pieniądze poza więzieniem, że za pieniądze dostanie wszystko, czego zapragnie. Jeżeli więc przypadkiem posiada pieniądze i jest nie od tego, żeby je wydać, i jeżeli tylko życzy sobie mieć osobny pokój dla siebie, to nie dłużej jak za pół godziny będzie miał zupełnie umeblowany i urządzony pokój.
Po tem towarzystwo rozstało się ku ogólnemu zadowoleniu obu stron. Pan Pickwick znów poszedł do pana Rokera; trzej zaś towarzysze udali się do kawiarni, by przepić pięć szylingów, gdyż jegomość z miną duchownego był na tyle przezorny, że pożyczył je u filozofa.
Gdy pan Pickwick oświadczył panu Rokerowi po co przyszedł, ten zawołał śmiejąc się:
„Wiedziałem, że tak będzie! Czy nie mówiłem tego, Neddy?“
Posiadacz uniwersalnego scyzoryka także zaśmiał się.
Wiedziałem, że zażąda pan innego pokoju! Wiem, że i meble będą potrzebne; wszystko to mogę panu wynająć“.
„Bardzo dobrze“.
„Na schodach, po drodze do kawiarni, jest przepyszny pokój, należący obecnie do pewnego więźnia kanclerstwa; będzie pana kosztować jednego funta na tydzień. Sądzę, że nie ma pan nic przeciwko temu“.
„Bynajmniej“.
„Więc chodź pan ze mną“, rzekł żywo pan Roker, biorąc kapelusz. „Wszystko załatwimy za pięć minut“.
Tak się też stało. Więzień kanclerstwa siedział w tem miejscu dość długo, by utracić przyjaciół, mienie, szczęście i wzamian uzyskać prawo do posiadania osobnego pokoju. Ale ponieważ często spotykała go tu przykrość, że nie miał co jeść, chętnie więc przystał na odstąpienie swego pokoju panu Pickwickowi za dwadzieścia szylingów tygodniowo.
Podczas zawierania tej umowy, filozof ze smutnem zainteresowaniem przypatrywał się temu biedakowi. Był to człowiek słuszny, wychudły, trupio blady, w czarnym surducie i dziurawych pantoflach. Policzki miał zapadłe, usta bez krwi. Żelazny ząb osamotnienia i niedostatku gryzł go powoli w ciągu dwudziestu lat.
„Gdzie się pan teraz podzieje?“ zapytał go pan Pickwick, kładąc na stole należne za tydzień pieniądze.
Więzień skwapliwie pochwycił je i odpowiedział, iż nie wie jeszcze, musi zobaczyć, dokąd będzie mógł przenieść łóżko.
„Obawiam się“, rzekł pan Pickwick, „iż będzie pan zmuszony mieszkać w miejscu halaśliwem i przeludnionem. Proszę więc pana, byś rozporządzał tym pokojem, jak swoim własnym, gdy będzie pan potrzebował spokoju lub gdy cię przyjdą odwiedzić przyjaciele“.
„Przyjaciele!“ zawołał więzień głuchym głosem. „Gdybym leżał w trumnie, zakopanej w błotnistej fosie tego więzienia, nie mógłbym być więcej zapomnianym i opuszczonym jak teraz! Jestem człowiekiem umarłym, umarłym dla świata i nikt nie ma dla mnie nawet tego współczucia, jakie przypada w udziale tym, którzy stanęli przed sądem Boga. Przyjaciele! Całe moje życie przeszło w tem wiezieniu i gdy umrę, nie znajdzie się nikt, by podnieść rękę nad mojem łóżkiem i powiedzieć: Bogu niech będzie chwała; już nie cierpi więcej!“
Niezwykły ogień, jaki wzburzenie rzuciło na twarz starca, zgasł, gdy tylko przestał mówić. Szybko i z rozpaczą załamał dłonie i szybko wyszedł z pokoju.
„Eh, eh! Bryka jeszcze czasami!“ rzekł pan Roker z uśmiechem. „Są oni jak słonie; czasem jeszcze czują coś i to ich wprowadza w szał“.
Zrobiwszy tę uwagę, świadczącą o głębokiem zrozumieniu, pan Roker tak szybko zajął się urządzaniem wszystkiego dla wygody pana Pickwicka, iż w niedługim czasie znalazł się dywan, sześć krzeseł, stół, łóżko, szafa, maszynka do herbaty i tym podobne niezbędne przedmioty. Wszystko to miało kosztować najwyżej dwadzieścia siedem szylingów i sześć pensów tygodniowo.
„Może pan potrzebuje jeszcze czego?“ zapytał pan Roker, spoglądając dokoła z wielkiem zadowoleniem i pobrzękując w ręku pieniędzmi, otrzymanemi za pierwszy tydzień.
„Tak“, odrzekł pan Pickwick, który od kilku minut rozmyślał głęboko. „Czy można tu znaleźć ludzi, którzy mogliby wykonywać w mieście moje polecenia i wogóle załatwiać moje sprawy?“
„To jest, nie więźniów?“
„Tak, bo muszą także wychodzić do miasta“.
„Dobrze“, rzekł pan Roker. „Jest tu jeden biedak, który ma przyjaciela w oddziale dla ubogich; bardzo będzie rad, gdy go się użyje do tego. Od dwóch miesięcy lata wszędzie, dokąd go poszlą. Mam go przywołać?“
„Owszem... ale zaczekaj pan... nie... Powiedział pan; oddział dla ubogich? Ciekaw jestem zobaczyć to... sam pójdę.“
Oddział dla ubogich w więzieniu za długi, jest to, jak już świadczy sama nazwa, miejsce pobytu najnieszczęśliwszych i najbiedniejszych dłużników. Więzień, który oświadczy, iż chce, by go umieszczono w oddziale dla ubogich, nie płaci nic i otrzymuje niewielką ilość żywności, z dodatków składanych na ten cel od czasu do czasu przez osoby litościwe. Przed kilkoma laty można było jeszcze widzieć w ścianie więzienia Floty rodzaj klatki żelaznej, w której siedział człowiek o twarzy wygłodzonej, potrząsający od czasu do czasu skarbonką i wołający ponurym głosem: „Pamiętajcie o biednych dłużnikach!“ To co zebrano w ten sposób, jeżeli co zebrano, dzielono między ubogich więźniów, którzy kolejno siadywali w klatce.

Chociaż zwyczaj ten zniesiono i klatka znikła, jednak położenie biednych więźniów nie uległo zmianie. Dziś nie pozwalamy, by się odwoływali do współczucia przechodzących, ale dla zbudowania przyszłych pokoleń pozostawiamy w swej mocy słuszne i dobroczynne prawa, pozwalające na to, by najgorszych przestępców ubierano i karmiono, gdy tymczasem dłużnik, nie mający pieniędzy, skazany jest na śmierć głodową. I nie jest to fikcją: niema tygodnia, aby ci biedacy nie byli wydani w naszych więzieniach za długi
na powolne tortury śmierci głodowej, gdyby nie przychodzili im w pomoc współwięźniowie.

Rozważając to wszystko, pan Pickwick szedł w górę po wąskich schodach, na których opuścił go Roker; myślami swemi był tak wzburzony, że gdy wpadł do wskazanego mu pokoju dla biednych, nie miał już wyraźnego poczucia, ani gdzie jest, ani poco tu przyszedł.
Jednakże, na widok tego pokoju, opamiętał się; ale gdy wzrok jego padł na człowieka, skurczonego przy lichym ogniu, kapelusz wypadł mu z rąk. Pan Pickwick stanął nieruchomo i skamieniał ze zdziwienia.
Tak, w łachmanach, bez surduta i kamizelki, w podartych spodniach, perkalowej koszuli, zżółkłej i podartej, z długiemi włosami, spadającemi mu na oczy, z twarzą skrzywioną od bólu i zapadłą z głodu — siedział tu pan Alfred Jingle! Wsparłszy głowę na dłoni, wpatrywał się uparcie w ogień a cała jego postać świadczyła o nędzy w najokropniejszej jej odmianie.
Obok niego, oparty o ścianę, stał barczysty właściciel ziemski i starym biczem otrzepywał sobie but, zdobiący jego prawą nogę; lewa była w pantoflu. Konie, psy i hulanki spowodowały jego ruinę. Jeszcze przy tym jedynym bucie miał zardzewiałą ostrogę, którą od czasu pruł powietrze, trzaskając potężnie z bicza i wydając okrzyki, jakiemi zwykle jeździec zachęca konia; widocznie w wyobraźni wykonywał jakieś szalone wyścigi z przeszkodami. Biedaczysko! Na żadnych wyścigach odbytych na najszybszym koniu swej kosztownej stajni ani w połowie tak szybko nie przebiegłby ziemskiej swe drogi, jak stało się to tu w więzieniu Floty, gdzie bieg swego życia zakończył.
W innej stronie pokoju jakiś starzec siedział na drewnianym stołku i wlepił oczy w podłogę. Głęboka rozpacz zorała mu twarz. Dziewczynka, mała wnuczka, usiłowała go rozerwać tysiącem niewinnych pieszczot; ale starzec nic nie widział i nie słyszał. Głos, który ongiś był muzyką dla jego ucha, oczy, które były jego światłem, nie wzruszały go teraz. Jego członki chwiały się bezwolnie a jego umysł jakby tknął paraliż.
W innym kącie dwóch czy trzech mężczyzn głośno rozmawiało. Jakaś kobieta o wychudłej twarzy i błędnym wzroku, żona więźnia, podlewała w doniczce nędzne resztki jakiejś wyschłej rośliny, która nigdy już nie miała zazielenieć; aż nazbyt prawdziwy to symbol celu, który ją tu przywiódł.
Tacy to ludzie przedstawili się oczom pana Pickwicka, gdy ze zdumieniem spoglądał dokoła. Usłyszawszy szybkie kroki kogoś wchodzącego, obudził się z zadumy i zwrócił się ku drzwiom; w nowoprzybyłym, pomimo łachmanów, brudu i nędzy, rozeznał nieobce mu rysy Hioba Trottera.
„Pan Pickwick!“ zawołał Hiob głośno.
„Ha!“ krzyknął pan Jingle, zrywając się ze swego miejsca; „pan... tak, tak! dziwne miejsce... szczególna rzecz! Zasłużyłem na to; dobrze się stało“.
To mówiąc, pan Jingle wsunął ręce w miejsce, gdzie zwykły bywać w spodniach kieszenie, i zwiesiwszy głowę na piersi, znów padł na krzesło.
Pan Pickwick był do głębi wzruszony; obaj ci ludzie wyglądali tak nędznie! Krótkie spojrzenie, jakie pan Jingle mimowolnie rzucił na mały kawałek surowej baraniny, przyniesionej przez Hioba, wyraźniej aniżeli dwugodzinne opowiadanie okazał panu Pickwickowi, do czego doszedł były kapitan Fitz-Marshall. Filozof spojrzał na pana Jingle wzrokiem łagodnym i powiedział:
„Chciałbym z panem pomówić na osobności. Chodź pan ze mną na chwilę“.
„Bardzo dobrze“, odrzekł Jingle, wstając pospiesznie. „Ale daleko nie ujdę. Zresztą, tu nie trzeba się obawiać długiej podróży. Park otoczony wysokim murem. Piękna miejscowość, malownicza, ale nie rozległa. Wejście otwarte. Rodzina zawsze w mieście. Dozorca piekielnie baczny“.
„Zapomniał pan wziąć surdut“, rzekł pan Pickwick, idąc po schodach.
„Ach, tak!... Wisi na kołku... U pewnej krewnej... ciotki ze strony matki. Nie można było zrobić inaczej. Trzeba jeść; pan wie, potrzeba naturalna... i tego...“
„Co pan mówi?“
„Surdut poszedł na ochotnika, kochany panie, ostatni surdut. Ba! Co się stało, to się stało. Żyłem parą butów dwa tygodnie; tydzień jedwabnym parasolem z rączką z kości słoniowej; tak jest, słowo honoru! spytaj pan Hioba, on wie wszystko“.
„Trzy tygodnie żył pan parą butów i parasolem“, zawołał pan Pickwick z przerażeniem, gdyż podobne wypadki znał tylko z opowiadań o rozbitkach i z książki Constabla.
„Tak, tak!“ powtórzył pan Jingle, kiwnąwszy głową. „Kwity mam przy sobie. Pożyczający na zastaw złodzieje nic prawie nie dają...“
„A!“ zawołał pan Pickwick, któremu wielce ulżyło to wyjaśnienie. „Teraz rozumiem; zastawiłeś pan swoje rzeczy“.
„Wszystkie, Hiob także; wszystką bieliznę. Ba! W ten sposób oszczędność; nie trzeba prania. Wkrótce nic nie będzie. Położyć się i umrzeć z głodu. Śledztwo. Anatomja. Biedny więzień. Nędza! Nie trzeba rozgłaszać. Przysięgli... Dostawcy więzienni; bez hałasu, śmierć naturalna. Kondukt ubogiego; dobrze zasłużony. Wszystko się skończyło; spuszczajcie zasłonę“.
Jingle wypowiedział tę dziwną treść swego przyszłego życia ze zwykłą lakonicznością, usiłując rozmaitemi grymasami naśladować uśmiech. Ale pan Pickwick łatwo dostrzegł, iż cała ta obojętność była tylko udana, kiedy bowiem spojrzał mu prosto w twarz, ale bez gniewu, przekonał się, iż miał wilgotne oczy.
„Poczciwy człowiek“, zaczął znów Jingle, ściskając rękę filozofa i odwracając głowę. „Pies niewdzięczny! Głupio jest płakać; nie można inaczej. Gorączka szkaradna; słaby, głodny; wszystko to zasłużone; ale cierpi bardzo! O, bardzo!“
Nie mogąc dłużej wytrzymać, a może zmęczony wysiłkiem, wygłodzony komedjant siadł na schodach i, zakrywszy sobie twarz rękami, zaczął płakać jak dziecko.
„No, no!“ zawołał pan Pickwick z wielkiem wzruszeniem. „Zobaczę, co będzie można zrobić dla pana, gdy poznam lepiej pańskie dzieje. Hiob! Chodź tu!... Gdzie on jest?“
„Jestem tu, panie“, odrzekł Hiob, ukazując się na schodach.
Powiedzieliśmy o nim już dawniej, że miał za dobrych czasów oczy bardzo wpadnięte. Obecnie, w biedzie, zdawało się, iż ich wcale niema.
„Jestem panie“, rzekł Hiob.
„Chodźno tu“, zaczął pan Pickwick, usiłując przybrać surową minę, pomimo czterech dużych łez, które staczały mu się po kamizelce. „Masz!“
Masz — co? Według zwyczaju przyjętego w świecie, powinnoby to było być tęgie uderzenie pięścią a przynajmniej — tacy już są ludzie — dobry szturchaniec. Pana Pickwicka swego czasu najniegodziwiej przecież wyprowadził w pole ten wyrzutek, który teraz znajdował się w jego mocy. Ale czy powiedzieć prawdę? Było to coś brzęczącego, co z kieszeni kamizelki pana Pickwicka przeszło do rąk Hioba. A to, że pan Pickwick dobrem odpłacił za zło, to rozjaśniło oczy naszego zacnego starego przyjaciela i sprawiło, że serce jego biło mocno, gdy spiesznie odchodził.
Przyszedłszy do swego pokoju, znalazł tam Sama, który przyglądał się wykwintnemu urządzeniu z ponurą miną. Stanowczo zdecydowany przeciwdziałać temu, by jego pan długo tu pozostawał, poczytywał sobie za moralny obowiązek wyrażać niezadowolenie ze wszystkiego, co tu robiono, mówiono, zamyślano i planowano.
„No, Samie?“
„No, panie?“
„Dość wygodnie, co?“
„Nieźle“, odrzekł Sam pogardliwie, rzucając wzrokiem dokoła.
„Czyś widział pana Tupmana i innych naszych przyjaciół?“
„Widziałem, panie; przyjdą tu jutro. Dziwię się tylko, że dziś tu nie przybyli“, zauważył.
„Przyniosłeś mi rzeczy, których żądałem?“
Zamiast odpowiedzi Sam wskazał palcem na rozmaite paczki, ułożone porządnie w jednym kącie pokoju.
„Bardzo dobrze“, rzekł pan Pickwick, a po chwili wahania dodał: „słuchajno Samie, coś ci powiem...“
„Słucham pana“.
„Samie“, zaczął pan Pickwick bardzo uroczyście. „Czułem od samego początku, że miejsce to nie jest odpowiednie dla młodego człowieka“.
„I dla starego również“, odparł pan Weller.
„Masz zupełną słuszność. Ale starzy mogą wpaść tu czasami wskutek własnej nieroztropności i łatwowierności, a młodzi przez egoizm tych, którym służą. Dla takich młodych ludzi pod każdym względem lepiej będzie, gdy tu nie zostaną. Czy rozumiesz mię, Samie?“
„Nic nie rozumiem“, odrzekł służący, z głupia frant.
„Ale zastanów się tylko“.
„Dobrze, panie“, odrzekł Sam po krótkiem milczeniu, „zdaje mi się, iż wiem, do czego pan zdąża; a jeżeli wiem, do czego, to, mojem zdaniem, tego już zanadto, jak mówił stangret do śnieżnej zawiei, która nie pozwalała mu jechać“.
„Uważam, że mię pojmujesz, Samie. Jak powiedziałem, nie chcę, byś przez całe lata wałęsał się po tem miejscu; pozatem jest to niedorzecznością, by człowiek uwięziony za długi trzymał służącego. Trzeba, byś mię na jakiś czas opuścił...“
„O! Na jakiś czas!“ powtórzył Sam z lekkim sarkazmem.
„Tak, dopóki tu pozostaję. Będę ci płacił pensję, a którykolwiek z moich trzech przyjaciół chętnie weźmie cię do siebie, choćby przez szacunek dla mnie. Jeżeli kiedy opuszczę to miejsce, Samie“, mówił dalej pan Pickwick z udaną wesołością, „daję ci słowo, iż natychmiast powrócisz do ranie“.
„A teraz ja panu powiem“, odrzekł Sam głosem poważnym i uroczystym. „Nic z tego nie będzie — więc niema co o tem mówić“.
„Samie, ja mówię ci serjo; postanowiłem...“
„Postanowił pan? Bardzo dobrze! I ja postanowiłem!“
Powiedziawszy te słowa stanowczym głosem, Sam bardzo ostrożnie osadził sobie kapelusz na głowie i szybko wyszedł z pokoju.
„Samie!“ wołał za nim pan Pickwick, „Samie, chodź tu jeszcze“.
Ale Sam zniknął w długiej galerji.

Rozdział czterdziesty trzeci,
w którym Samuel Weller wpada w złe interesy.

W wielkiej sali, źle oświetlonej a jeszcze gorzej przewietrzanej, przy ulicy Portugalskiej, Lincoln’s Inn Field, zasiada prawie przez cały rok dwóch, trzech lub czterech gentlemanów w perukach przed brudnemi pulpitami, zbudowanemi według powszechnego zwyczaju, panującego w tym kraju, z wyjątkiem tego, że nie są polerowane. Po prawej ich ręce znajduje się ława adwokatów, po lewej miejsce dla dłużników, niemogących płacić, a mnóstwo brudnych twarzy przed nimi. Gentlemani ci — to komisarze Trybunału Bankrutów, a sala, w której siedzą, to sam Trybunał.
Dziwaczny los sprawił, że od niepamiętnych czasów, jeszcze dziś, sala ta uważana jest przez bezdomnych, ubogich mieszkańców Londynu za ich ostatnie schronienie i miejsce codziennych spotkań. Zawsze jest pełna. Wyziewy piwa i wszelkich napojów spirytusowych wznoszą się ciągle do sufitu, tam zgęszczają się od zimna i deszczem spływają po ścianach; widzi się tu w jednym dniu więcej starego odzienia niż na żydowskiej tandecie w Hondsmith przez cały rok. A niegolonych i niemytych twarzy jeszcze więcej, aniżeliby mogła ogolić i obmyć cała dzielnica cyrulików, od White Chapel do Tyburn, od wschodu do zachodu słońca.
Nie należy przypuszczać, że którykolwiek z tych ludzi ma tu najmniejszy choćby interes, lub jest w ten czy inny sposób związany z miejscem, do którego czuje ten nieprzezwyciężony pociąg. Gdyby tak było, nie mielibyśmy się czemu dziwić, że tu ciągną. Jedni drzemią przez większą część posiedzenia, inni przynoszą nędzny obiad w chustkach lub podartych kieszeniach i zajadają, słuchając rozpraw. Ale nigdy nie zanotowano, by który z nich był osobiście zainteresowany sprawą, rozstrzyganą przez trybunał. Zawsze jednak siedzą od początku do końca posiedzenia. Gdy deszcz pada, wszyscy przychodzą przemokli, a wtedy para, wydobywającą się z ich ubrań, przypomina wyziewy trzęsawiska.
Obserwator, który przybył tu przypadkiem, mógłby sądzić, że jest to świątynia dla bóstwa brudu. Niema tu ani jednego posługacza, ani jednego woźnego, któryby nosił ubranie umyślnie na niego robione, niema ani jednej twarzy, któraby miała wygląd zdrowy i świeży; wyjątek stanowi pewien stary i siwy jak gołąb odźwierny, o czerwonej twarzy; a i ten, ma się wrażenie, jak wiśnia stoczona przez robactwo i wrzucona do wódki, zawdzięcza swój dobry wygląd sztuce, która go zasuszyła i zabalsamowała, gdyż z natury nie mógłby mieć do takiego wyglądu żadnej pretensji. Nawet peruki adwokatów są źle upudrowane i ufryzowane.
Ale największą miejscową osobliwością są niezaprzeczenie pełnomocnicy, zasiadający za wielkim stołem, poniżej komisarzy. Zawodowe ruchomości możniejszych z tych gentlemanów składają się z niebieskiej torby na papiery i młodego pisarka, zwykle Żydka. Ci ludzie nie mają żadnych stałych siedzib, gdyż omawiają sprawy w szynkowniach, lub na dziedzińcu więziennym, gdzie wydzierają sobie interesantów, jak konduktorowie omnibusów. Twarze mają opuchłe, a jeżeli można podejrzewać w nich jakie skłonności, to chyba do opilstwa i szacherki. Ich mieszkania mieszczą się po największej części na przedmieściach t. zw. rules, leżących w promieniu jednej mili od obeliska na St. George Fields. Ich twarze nie są pociągające a maniery nienadzwyczajne.
Pan Salamon Pell, jeden z członków tej świetnej korporacji, był to człowiek opasły i blady. Frak jego wydawał się to zielonego, to brunatnego koloru, stosownie do tego, jak padało nań światło, a ozdobiony był aksamitnym kołnierzem, posiadającym taką samą właściwość. Czoło miał wąskie, twarz szeroką, głowę dużą, a nos wykrzywiony w jedna stronę, jak gdyby natura, oburzona złemi skłonnościami, które w nim odkryła zaraz po urodzeniu, dała mu szturchańca w tę część ciała. Przytem pan Pell miał krótką szyję i wąskie piersi, tak, że co tej części ciała zbywało na piękności, to okupywała pożyteczność.
„Jestem pewny, że wydobędę go z kłopotu“, mówił pan Pell.
„Czy tak?“ zapytała osoba, do której zwrócone było to pytanie.
„Najpewniejszy“, odrzekł pan Pell. „Ale wie pan, że gdyby udał się do jakiego pokątnego adwokata, tobym wcale nie ręczył za skutki“.
„A!“ odrzekła ta sama osoba, otworzywszy gębę.
„Nie, nie ręczyłbym“, powtórzył pan Pell, zaciskając usta, marszcząc brwi i tajemniczo potrząsając głową.
Miejscem, gdzie się toczyła powyższa rozmowa, był szynk, znajdujący się naprzeciw trybunału bankrutów, osobą zaś, do której przemawiał pan Pell, był nie kto inny, tylko pan Weller senjor. Przybył on tu, by nieść pociechę i otuchę jednemu ze swych przyjaciół, którego proces likwidacyjny miał się odbyć w tym dniu, a którego zastępcę prawnego pytał w tej chwili o zdanie.
„A Jerzy gdzie jest?“ zapytał stary Weller.
Pan Pell ruchem głowy wskazał pokój w głębi. Pan Weller udał się tam niezwłocznie i został powitany w sposób serdeczny i bardzo dla siebie pochlebny przez pół tuzina swoich kolegów po fachu, którzy ucieszyli się z jego przyjścia. Uczciwy bankrut, który hołdował popłatnej, ale ryzykownej namiętności trzymania zbyt wielu koni, co doprowadziło go do obecnych trudności — wyglądał bardzo dobrze i, zapewne dla złagodzenia wzruszenia, zajadał wędzone rybki i popijał je porterem.
Przywitanie pana Wellera z kolegami odbyło się ściśle według ceremoniału, obowiązującego w tym zawodzie. Polegało ono na potrząśnięciu prawej pięści przy jednoczesnem kiwnięciu w powietrzu małym palcem. Znaliśmy kiedyś znakomitych dwóch stangretów, (teraz już nie żyją, niebożątka!), którzy byli bliźniętami i kochali się serdecznie i szczerze. Przez dwadzieścia cztery lata mijali się dzień w dzień na gościńcu do Dover i nigdy nie witali się inaczej. A jednak, gdy jeden z nich umarł, drugi wkrótce z tęsknoty poszedł za nim!
„No i cóż, Jerzy?“ spytał Weller, zdejmując surdut i siadając z właściwą sobie powagą. „Jakże tam? Wewnątrz pełno, zewnątrz pomyślnie“.
„Nieźle, nieźle“, odrzekł uczciwy bankrut.
„Siwą klacz dałeś komu pod opiekę?“
Jerzy kiwnął głowa twierdząco.
„Dobrze! A powozy?“
„Są w miejscu pewnem“, odparł Jerzy, odrywając głowy półtuzinowi rybek odrazu i połykając je bez ceremonji.
„Bardzo dobrze! Bardzo dobrze!“ rzekł Weller. „Tylko patrzeć wtył, gdy się jedzie po stromej drodze. A lista podróżnych?“
Pan Pell, odgadując myśl Wellera, oświadczył, że inwentarz aktywów i pasywów jest tak jasny, jak tylko można wyjaśnić piórem i atramentem.
Pan Weller wynurzył swoje zadowolenie, a potem, zwracając się ku panu Pell i wskazując Jerzego, zapytał:
„A kiedy na niego przyjdzie kolej?“
„No“, odparł pan Peil, „on jest na liście trzeci, przypuszczam więc, że za pół godziny przyjdzie na niego kolej. Dałem mojemu pisarzowi polecenie, aby tu przyszedł i doniósł, gdy zacznie się znowu sprawa“.
Weller obejrzał adwokata od stóp do głów z wielkiem uznaniem i rzekł z uczuciem:
„Czego się pan napije?“
„Doprawdy, pan tak łaskaw... właściwie nie mam zwyczaju... jeszcze tak wcześnie... no, niech będzie kieliszek araku“, wykrztusił wkońcu pan Pell.
Kelnerka uprzedziła już polecenie, postawiła przed panem Pellem szklankę wódki i oddaliła się. Wówczas pan Pell, spoglądając po zgromadzonych, przemówił w te słowa:
„Panowie! Wszelkich pomyślności waszemu koledze! Nie lubię chwalić się, panowie, nie mam tego zwyczaju; nie mogę jednak nie nadmienić, iż gdyby przyjaciel panów nie był tak szczęśliwy i nie udał się do mnie... ale nie powiem tego, com miał powiedzieć... Panowie! Zdrowie wasze!“
Wychyliwszy odrazu kieliszek, pan Pell cmoknął językiem i wielce zadowolony z siebie, spojrzał po zgromadzonych stangretach, w oczach których uchodził za pewnego rodzaju wyrocznię.
„Zaraz“, zaczął znowu, „cóż to miałem powiedzieć?“
„Miałeś pan powiedzieć, iż nie odmówisz drugiego kieliszka“, rzekł Weller z żartobliwą powagą.
„Cha, cha, cha! Nieźle! Nieźle! Chociaż to jeszcze zawcześnie... ale niech już będzie i druga edycja... Hm!“
Ten ostatni wykrzyknik zamienił się w uroczysty i pełen godności kaszel, do którego pan Pell uważał za stosowne uciec się, dostrzegłszy w swych słuchaczach nieprzyzwoitą skłonność do wesołości.
„Panowie“, zaczął znowu, „nieboszczyk lord kanclerz bardzo mię cenił“.
„I nieraz mu powierzał ważne sprawy“, wtrącił pan Weller.
„Słuchajcie, słuchajcie!“ zawołał klijent pana Pella; „I dlaczegóż miałoby być inaczej?“
„Tak — rzeczywiście“, zauważył mężczyzna z niesamowicie czerwoną twarzą, który dotychczas nie odzywał się i nie wyglądał bynajmniej na kogoś, kto chciałby powiedzieć coś więcej. „Dlaczegożby nie?“
Szmer uznania przeszedł po zebranych.
„Przypominam sobie, panowie, że pewnego dnia, jedząc z nim obiad... dwóch nas tylko obiadowało, ale wszystko było tak wspaniale urządzone, jak gdyby dwadzieścia osób miało siąść do stołu... Wielka pieczęć leżała zboku na etażerce, po prawej stronie kanclerza, a po lewej słuszny mężczyzna, w peruce i zbroi, pilnował berła z gołą szablą i w jedwabnych pończochach... Tak, moi panowie, jest zawsze w nocy i we dnie. Wtem kanclerz mówi mi: „Pell, bez żadnej fałszywej skromności! Pell, ty jesteś człowiek zdolny; kogo zechcesz, przeprowadzisz przez trybunał bankrutów. Twój kraj, Pell, powinien być z ciebie dumny“. „Milordzie“, odpowiedziałem, pan mi pochlebiasz“. „Pell“, odrzekł lord-kanclerz, „jeżeli pochlebiam ci, to niech mię djabli wezmą...“
„Tak powiedział?“ wtrącił Weller.
„Tak!“
„W takim razie parlament powinienby go ukarać za to, że klął; i gdyby kanclerz był prostym biedakiem, pewnoby go wsadzono do kozy“, odezwał się pan Weller.
„Ale, kochany panie..., on mówił mi to w pełnem zaufaniu“.
„W czem?“
„W pełnem zaufaniu“.
„No, to co innego“, odrzekł Weller, pomyślawszy chwilę. „Jeżeli mówił w pełnem zaufaniu, żeby go djabli wzięli, to co innego“.
„Rozumie się, że co innego“, rzekł pan Pell. „Różnica aż nazbyt widoczna, jak to zaraz zobaczymy“.
„To zmienia kwestję“, zauważył pan Weller. „No, mów pan dalej“.
„Nie, nie będę mówił dalej“, odrzekł Pell głosem stłumionym i poważnym. „Przypomniał mi pan, że była to rozmowa prywatna... prywatna i poufna, panowie. Moi panowie, ja jestem człowiekiem zawodu. Być może, że przez to urosłem w oczach moich kolegów — ile być może, że tak nie jest. Prawie wszyscy wiedzą o tem. Nic nie powiem. W tym pokoju padły już uwagi, które uwłaczały sławie mego szlachetnego przyjaciela. Przepraszam panów, ale byłem nieostrożny... Wiem, że nie powinienem mówić o takich rzeczach bez jego zezwolenia. Dziękuję panu, żeś mię przestrzegł“.
Tak usprawiedliwiając się, pan Pell wsunął rękę w kieszenie i z straszną determinacją począł przebierać w niej trzema półpensami, marszcząc przytem brwi.
Zaledwie powziął ten cnotliwy zamiar, gdy pisarek i niebieska torba, dwaj nierozłączni towarzysze, wpadli do sali i powiedzieli (w każdym razie powiedział pisarek, gdyż niebieska torba nie brała udziału w tej przemowie), iż sprawa Jerzego zaraz się rozpocznie. Na wiadomość o tem całe towarzystwo wybiegło na ulicę i pospieszyło do sali, by tam, zapomocą szturchańców na prawo i na lewo, wywalczyć sobie miejsce. Operacja ta trwa zwykle od dwudziestu do trzydziestu minut.
Pan Weller, ufny w swą siłę, rzucił się odrazu w sam środek tłumu z rozpaczliwem postanowieniem dostania się za wszelką cenę na dobre miejsce; ale skutek niezupełnie odpowiedział jego oczekiwaniom; jakaś niewidzialna osoba, której nastąpił na nogę, wbiła mu kapelusz aż po samą brodę, gdyż zapomniał go zdjąć. Osoba ta pożałowała swej porywczości, w tej samej bowiem chwili wydała kilka nieartykułowanych okrzyków zdziwienia, pochwyciła za rękę stangreta, wyprowadziła go z sali i po dużym wysiłku, zdjęła mu kapelusz.
„Samiwel!“ zawołał Weller, ujrzawszy światło dzienne a z niem razem i swego wybawcę.
Sam kiwnął głową...
„To ty jesteś tym miłym chłopcem, który pomny swych obowiązków — prawda?“ — rzekł pan Weller, „swemu rodzonemu ojcu na jego stare lata wbija kapelusz na głowę!“
„A skąd miałem wiedzieć, że to ty? Czy myślisz, że mogłem cię poznać po ciężarze twoich nóg?“
„Prawda i to, Samiwelu“, odrzekł Weller, zupełnie ułagodzony. „Ale co ty tu porabiasz? Twój gubernator nic tu nie zyska. Tu nie unieważnią wyroku, nie unieważnią, Sammy!“
I Weller potrząsnął głową z jurydyczną powagą.
„Cóż to za babskie gadanie!“ zawołał Sam. „Ciągle ze swoim wyrokiem i alibi! Kto ci tu mówi o wyroku?“
Weller nic nie odpowiedział, ale powtórnie potrząsnął głową w jeszcze bardziej uczony sposób.
„Nie ruszaj tak mózgownicą, jeżeli nie chcesz, by ci wyskoczyła z zawiasów“, mówił dalej zniecierpliwiony Sam.
„Gadaj teraz rozumnie. Szukałem cię wczoraj wieczór pod Markizem Granby“.
„A markizę widziałeś?“ zapytał Weller, wzdychając.
„Widziałem“.
„Jakże wygląda moje kochanie?“
„Bardzo dziwnie. Zdaje mi się, że gubi się powoli rumem i innemi medykamentami tego rodzaju“.
„Tak myślisz, Sammy?“ zapytał Weller poważnym tonem.
„Tak myślę“, odparł syn.
Weller pochwycił syna za rękę, uścisnął ją, potem puścił; podczas tej manipulacji, rysy jego nie wyrażały ani obawy, ani smutku, ale raczej jakąś słodką rozkoszną nadzieję. Cień oddania a nawet radości przemknął przez jego twarz, gdy mówił:
„Nie jestem tego zupełnie pewny, Sammy, nie chcę więc nazbyt oddawać się nadziei, by potem nie rozczarować się, ale zdaje mi się, mój chłopcze, zdaje mi się, że pasterz zachorował na wątrobę“.
„Czy źle wygląda?“ zapytał Sam.
„Nadzwyczaj blado, z wyjątkiem nosa, który jest bardziej czerwony niż zwykle. Apetyt ma nieszczególny; ale pije znakomicie“.
Podczas gdy to mówił, przyszedł panu Wellerowi na myśl rum, gdyż przybrał minę zamyśloną i ponurą, ale prędko się jej pozbył, jak to zdradzał doskonały alfabet jego mimiki, czego używał tylko wówczas, gdy był zadowolony.
„A teraz, do rzeczy”, rzekł Sam. „Otwórz dobrze uszy i nie przerywaj, dopóki nie skończę”.
Po tej krótkiej przedmowie, Sam treściwie opisał ostatnią dziwną swą rozmowę z panem Pickwickiem.
„Biedny człowiek!” zawołał Weller starszy. „Sam jeden i nikt nawet mu nie współczuje! Tak być nie może, Sammy! Tak być nie może!”
„Ba! Wiedziałem o tem, zanim tu przyszedłem”.
„Oni go przecież nie zjedzą na surowo, Sammy!”
Sam kiwnął głową na znak, że podziela to zdanie.
„A jeżeli nie zjedzą, to wyjdzie tak oskubany, iż właśni przyjaciele nie poznają go. Pieczony gołąbek nie jest niczem w porównaniu z nim”.
Sam powtórzył gest.
„Tak być nie może, Sammy!” mówił dalej Weller poważnie.
„I tak nie będzie”, odrzekł Sam.
„Naturalnie, że nie!” ciągnął Weller.
„Wiesz, że prorokujesz jak prawdziwa Ośla Juka[17] z czerwoną twarzą, w książce za sześć pensów”, rzekł Sam.
„Co to za Ośla Juka?”
„Mniejsza o to; wystarczy, żebyś wiedział, że to nie stangret”.
„Znałem jednego masztalerza tego nazwiska”, rzekł Weller pomyślawszy nieco.
„To nie ten; mój był prorokiem”.
„Co to jest prorok?” zapytał Weller, pytająco wpatrując się w twarz syna.
„Człowiek, który przepowiada, co ma się stać”, odparł Sam.
„Chciałbym go znać, Sammy. Możeby rzucił trochę światła na tę chorobę wątroby, o której mówiłem ci przed chwilą. Ale że już nie żyje i nikomu nie zostawił swego interesu, więc niema co mówić. Mów dalej, Sammy”, dodał z westchnieniem Weller.
„Otóż”, zaczął Sam, „wyprorokowałeś, co się stanie z gubernatorem, gdy będzie sam siedział w więzieniu. Czy niema jakiego sposobu, żeby zaradzić temu?”
„Nie, Sammy, niema”, odrzekł Weller, zamyślony.
„Żadnego sposobu?”
„Żadnego. Chyba... “ W tej chwili blask wewnętrznego światła rozjaśnił mu twarz. Zniżył głos aż do szeptu i przyłożywszy usta do ucha swej latorośli, mówił: „Chyba wynieść go obwiniętego w materac albo przebrać za starą babę z zielonym woalem“.
Oba te pomysły Sam odrzucił z niespodziewaną wzgardą i znów powtórzył pytanie.
„No, jakże tu radzić“, rzekł stary woźnica, „kiedy nie chce, byś został przy nim? To nie da się zrobić — nie da“.
„Otóż ja ci powiem jak. Pożycz mi dwadzieścia pięć funtów sterlingów“.
„I poco?“
„Zobaczysz. Być może, iż w pięć minut po pożyczeniu zażądasz zwrotu tych pieniędzy; ja może powiem, że nic z tego nie będzie, zachowam się wobec ciebie grubiańsko; a ty, ty będziesz zdolny kazać aresztować swego syna za tak drobną kwotę; będziesz zdolny wtrącić go do więzienia, ojcze wyrodny!“
Po tych wyrazach ojciec z synem zamienili między sobą cały kodeks chytrych mrugań i tym podobnych ruchów telegraficznych, poczem Weller starszy usiadł na kamieniu i począł śmiać się tak mocno, iż cała twarz mu poczerwieniała.
„Cóż to za głupi, stary zwierz!“ zawołał Sam, oburzony tą stratą czasu. „Cóżeś usiadł tu i wykrzywiasz gębę na kołatkę do drzwi, jakby nie było nic innego do roboty? Gdzie jest moneta?“
„W kasie, Samie, w kasie“, odrzekł Weller, przybierając zwykłą minę. „Potrzymajno kapelusz, Samie“.
Oddawszy kapelusz, Weller całem ciałem pochylił się na bok, i zręcznym ruchem zapuścił prawą swą rękę w ogromną kieszeń, z której wydobył po niemałym wysiłku i sapaniu wielki in octavo pugilares, związany grubym rzemykiem. Z pugilaresu tego wyjął naprzód dwa nakonieczniki do bicza, trzy czy cztery sprzączki, małą torebkę z próbką owsa i wreszcie zwój banknotów bardzo brudnych, z pomiędzy których wybrał żądaną kwotę i podał Samowi.
„A teraz, Sammy“, powiedział, umieściwszy z powrotem w pugilaresie nakonieczniki, sprzączkę, torebkę z owsem i resztę pieniędzy i zasunąwszy pugilares w głąb bezdennej kieszeni; „teraz, Sammy, powiem ci, że znam pewnego gentlemana, który resztę interesu załatwi nam w oka mgnieniu. To filar prawa Sammy, ma mózg aż w końcach palców, jak żaba; przyjaciel lorda-kanclerza; tylko powie mu się, co potrzeba, a zamkną cię choćby na całe życie“.
„Za pozwoleniem“, przerwał Sam; „tego sobie nie życzę“.
„Czego?“
„Żadnych środków niekonstytucyjnych! Po perpetuum mobile, niema piękniejszego wynalazku, jak habeas corpus; czytałem to nieraz w dziennikach“.
„Ale cóż to ma do rzeczy?“
„To właśnie, że chcąc popierać ten wynalazek, życzę sobie być uwięzionym według habeas corpus; ale żadnych konszachtów z kanclerzami! To już nie takie zdrowe!“
Przychyliwszy się w tym punkcie do zdania syna, pan Weller natychmiast odszukał uczonego Pella i oświadczył mu, że życzy sobie otrzymać niezwłoczny rozkaz uwięzienia niejakiego pana Samuela Wellera za dług dwudziestu pięciu funtów sterlingów i koszta. Wydatki, wynikłe z tego powodu, będą niezwłocznie zwrócone panu Pellowi.
Adwokat był bardzo wzburzony, gdyż niewypłacalny kierowca koni został skazany na natychmiastową likwidację pretensyj. Chwalił on nadzwyczajne przywiązanie Sama do swego pana, oświadczył, że mu to w zupełności przypomina jego własne uczucie oddania dla jego przyjaciela, kanclerza, i zaprowadził starszego Wellera natychmiast do Temple, by tam zaprzysiąc słuszność jego wierzytelności — akt, którego dokonano przy pomocy niebieskiej torby, niesionej i teraz przez pisarczyka.
Tymczasem Sam, którego ojciec oficjalnie przedstawił przyjaciołom jako swego potomka, był traktowany z wyraźnem wyróżnieniem i proszony, by zechciał przy okazji wziąć udział w uczcie. Sam daleki był oczywiście od odrzucenia tej propozycji.
Wesołość gentlemanów tej sfery jest zwykle stateczna i spokojna. Ale obecna chwila była wyjątkowo radosna, więc też humor wzrósł w odpowiednim stosunku. Po kilku, powiedziałbym, hałaśliwych toastach na cześć Głównego Komisarza i pana Pellera, który tego dnia wykazał tak niezwykły spryt, jegomość z twarzą centkowaną i w błękitnym szalu na szyi zaproponował, by ktoś z obecnych zaśpiewał. Proponowano, żeby centkowany jegomość, stęskniony do śpiewu, sam zaśpiewał. Ale centkowany odmówił z miną uroczystą i jakby obrażoną. Wtedy, jak się to zwykle dzieje, przyszło niemal do kłótni.
„Gentlemani!“ zawołał koniarz. „Zamiast, byśmy psuć mieli harmonję tego rozkosznego zebrania, możeby pan Samuel Weller zechciał coś zaśpiewać?“
„Słowo daję!“ powiedział Sam. „Nie przywykłem śpiewać bez akompanjamentu. Ale czegóż nie oddam za spokój? jak powiedział pewien jegomość, przyjmując posadę w latarni morskiej“.
Po tym wstępie pan Samuel Weller natychmiast rozpoczął ową dziką i wspaniałą legendę, którą pozwalamy sobie zacytować, przypuszczając, że nie wszyscy ją znają. Zwracamy szczególną uwagę na monosylaby na końcu drugiego i czwartego wiersza, co nietylko pozwala śpiewakowi wziąć szerszy oddech, ale przyczynia się do jednolitości rytmu.

Romans

1
Jechał pan Turpin polem przez Haunslow
A dzielna pod nim kla-acz.
Patrzy — kareta gościńcem sunie:
Czy biskup, czy kto za-acz?
Więc pędem rusza, w drodze jej staje
I wsadza w okno łeb;
A biskup rzecze: „jak jajem jaje,
„Pan Turpin to, czy kiep?“


Chór
A biskup rzecze: „Jak jajem jaje,
„Pan Turpin to, czy kiep?“


2
A Turpin: „Zjesz mi z kulą te słowa
„Abyś i z nich miał zy-ysk!“
I w zęby wepchnął mu swój pistolet
I wsadził nabój w py-ysk!
Woźnica, co się na żartach nie znał,
Hejże! W konie i w krzyk!
Lecz dostał kulą w plecy nim zczeznął —
Tak wstrzymał go pan Dick.


Chór (sarkastycznie)
Lecz dostał kulą w plecy nim zczeznął —
Tak wstrzymał go pan Dick.


„Powiedziałbym, że to piosenka na czasie!“ zawołał gentleman z centkowaną twarzą. „Pytam o nazwisko owego stangreta!“
„Tego nikt nie wie!“ odrzekł Sam. „Nie znaleziono w kieszeni biletu wizytowego!“
„Oponuję przeciwko mieszaniu do rozmowy polityki!“ ciągnął centkowany jegomość. „Stwierdzam, że w tem towarzystwie śpiewa się piosenki polityczne. I, co więcej, kłamliwe! Powiadam, że stangret nie uciekł! Ale że umarł... umarł jak amen w pacierzu! I nie pozwolę, by mi kto zaprzeczył!“
Ponieważ centkowany mówił z wielką energją i przejęciem; ponieważ zdania towarzystwa na ten temat były podzielone; już w powietrzu wisiała nowa kłótnia, kiedy na szczęście wszedł pan Weller w towarzystwie pana Pella.
„Wszystko idzie doskonale!“ rzekł stary stangret.
„O czwartej“, rzekł pan Pell, „przyjdą tu aresztować pana. Spodziewam się, że nie uciekniesz, gdy przyjdą! Ha, ha!“
„Może mój okrutny papa zmięknie do tego czasu!“ bąknął Sam, strojąc komiczne grymasy.
„O, nie!“ odrzekł Weller.
„Błagam cię, ojcze!“ mówił dalej Sam.
„Za nic w świecie!“ odparł nieubłagany wierzyciel.
„Będę ci spłacał po sześć pensów miesięcznie!“
„Nie chcę!“
„Ha, ha, ha! To doskonale!“ zawołał pan Pell, układając rachunek wydatków. „Bardzo zabawny przypadek, doprawdy! Benjaminie! Przepisz to“, rzekł do swego dependenta, poczem znów się uśmiechnął, wskazując Wellerowi wysokość sumy. „Dziękuję“, dodał następnie, odbierając brudne banknoty, które stangret wydobył z pugilaresu. „Trzy funty, dziesięć szylingów, a jeden funt dziesięć szylingów, to czyni pięć funtów sterlignów. Bardzo dziękuję, panie Weller. Syn pana, to bardzo interesujący młody człowiek; to bardzo piękny rys jego charakteru, naprawdę, bardzo piękny“, dodał pan Pell ze słodkim uśmiechem, spoglądając po towarzystwie i chowając pieniądze.
„Znakomita farsa“, rzekł Weller, śmiejąc się donośnie, „prawdziwy syn marnostrawny“.
„Marnotrawny, panie“, poprawił łagodnie pan Pell, „mówi się syn marnotrawny“.
„Mniejsza o to, jak się mówi“, odrzekł stangret poważnie. „Wiem, o co chodzi, a jakbym nie wiedział, zapytałbym pana“.
W tej chwili przybył urzędnik, który miał dokonać aresztowania. Sam stał się tak popularnym, iż wszyscy gentlemani, znajdujący się w szynkowni, postanowili odprowadzić go in corpore do więzienia. Wyszli więc, urzędnik na czele, za nim, pod rękę, szli wierzyciel z dłużnikiem, a za nimi ośmiu tęgich stangretów tworzyło straż tylną. Przy kawiarni „Sergeant’s-Inn“ cały pochód zatrzymał się, by się czegoś napić dla odświeżenia, a po załatwieniu prawnych formalności, ruszono dalej.
W ulicy Floty powstał mały nieład, spowodowany żartobliwością ośmiu gentlemanów z tylnej straży, którzy uparli się, by iść po czterech w szeregu. Postanowiono narazie, iż gentleman z centkowaną twarzą pozostanie wtyle celem poboksowania się z pewnym komisjonerem i że przyjaciele zabiorą go wracając. Tylko ten jeden drobny wypadek zdarzył się po drodze. Stanąwszy u drzwi więziennych, orszak, na wezwanie wierzyciela, krzyknął trzy razy hurra! poczem wszyscy, uścisnąwszy rękę Sama, odeszli.
Gdy został formalnie powierzony dozorcom więzienia Floty, ku ogromnemu zdumieniu pana Rokera a nawet ku wzruszeniu flegmatycznego Neddy, Sam poszedł prosto do pokoju swego pana i zapukał.
„Proszę wejść!“ odrzekł pan Pickwick.
Sam wszedł, zdjął kapelusz i uśmiechnął się.
„A! Sam! Poczciwy chłopak!“ rzekł pan Pickwick, widocznie zadowolony z jego przybycia; „nie miałem zamiaru urazić cię tem, co powiedziałem wczoraj. Połóż swój kapelusz, Samie; muszę ci to wyjaśnić dokładniej“.
„Czy nie możnaby odłożyć tego na później, proszę Pana?“
„I owszem. Ale dlaczegożby nie zaraz?“
„Wolałbym później“.
„Ale dlaczego?“ zapytał pan Pickwick.
„Bo...“ zaczął Sam z wahaniem.
„Bo co?“ zapytał pan Pickwick, trochę przerażony. „Mów wyraźnie, Samie“.
„Bo... bo mam tu mały interes, który chciałbym załatwić...“
„Interes?“ zawołał filozof.
„Nic tak ważnego, proszę pana“.
„A! Jeśli tak, to możesz mnie naprzód wysłuchać“.
„Wolałbym pierwej załatwić ten interes“, odrzekł Sam, wahając się.
Pan Pickwick nie powiedział nic, ale dziwił się coraz bardziej.
„Chodzi o to...“ rzekł Sam, i znów zatrzymał się.
„No, mówże!“
„No, chodzi o to“, powtórzył Sam z wysiłkiem, „że przedewszystkiem muszę tu znaleść sobie łóżko“.
„Łóżko?“ zawołał pan Pickwick zdumiony.
„Tak, łóżko dla siebie; jestem uwięziony; dziś popołudniu aresztowano mię za długi“.
„Ty za długi!“ zawołał pan Pickwick, padając na krzesło.
„Tak, panie, za długi; i człowiek, który mię wsadził, nie wypuści mnie stąd, dopóki pan tu będzie“.
„Co ty mówisz?“
„Co mówię? Będę więźniem, choćby czterdzieści lat!... I bardzo się z tego cieszę. Gdybym siedział w New Gate, byłoby to to samo. No! Powiedziałem! Skończone!“
Powtórzywszy te wyrazy kilkakrotnie z wielkim naciskiem, Sam, w stanie wielkiego wzburzenia, rozmiażdżył nogą swój kapelusz, stojący na podłodze, potem założył rękę na piersiach i począł wpatrywać się w twarz swego pana.


KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Rozdział czterdziesty czwarty,
opisuje różne zdarzenia w więzieniu Floty, oraz tajemnicze postępowanie pana Winkle; mówi również, w jaki sposób nieszczęśliwy więzień kanclerstwa odzyskał wolność.

Pan Pickwick był zanadto wzruszony przywiązaniem Sama, by mu wyrazić swe niezadowolenie z nieoględnego kroku, jakim było dobrowolne pójście do więzienia na nieokreślony czas. Jedynym punktem, przy którym wytrwale obstawał, było to, że żądał nazwiska wierzyciela; ale Sam uparł się i za nic w świecie nie chciał mu tego powiedzieć.
„To się na nic nie przyda“, powtarzał; „to istota złośliwa, mściwa, skąpa, z sercem, którego niema sposobu zmiękczyć, jak się wyraził pewien cnotliwy wikary o gentlemanie, cierpiącym na wodną puchlinę, który wolał zapisać swój majątek żonie, aniżeli oddać na kościół“.
„Doprawdy, Samie, kwota jest tak mała, że nic łatwiejszego, jak ją zapłacić; ponieważ postanowiłem zatrzymać cię przy sobie, powinieneś był zwrócić uwagę na to, iż byłbyś mi nierównie przydatniejszy, gdybyś mógł wychodzić poza te mury“.
„Bardzo jestem panu wdzięczny, ale nie przystałbym na to“.
„Na co nie przystałbyś, Samie?“
„Za nic w świecie nie upokorzyłbym się, by prosić o łaskę takiego niemiłosiernego nieprzyjaciela, jak mój wierzyciel“.
„Ależ to nie jest żadna łaska, kiedy mu się oddaje jego pieniądze“, osądził pan Pickwick.
„Przepraszam pana, ale byłoby dla niego wielką łaską, gdybym mu zapłacił żądaną sumę, na co nie zasługuje. Tak się ma rzecz, proszę pana“.
Tu pan Pickwick ze zmieszaną miną zaczął drapać się w nos, a Sam uznał, że postąpi rozsądnie, gdy zmieni temat rozmowy.
„Trzymam się swego postanowienia dla zasady“, zauważył Sam. „Podobnie jak pan! To przypomina mi tego jegomościa, który popełnił samobójstwo dla zasady — musiał pan o tem naturalnie słyszeć!“ Tu pan Weller przerwał i spojrzał wesoło na swego pana.
„Niema w tem nic naturalnego, Samie“, powiedział pan Pickwick, mimowoli uśmiechając się, chociaż nie uwolnił się jeszcze od zmieszania, w jakie go wprawiło wyznanie Sama. „Opowiadanie o tym gentlemanie nigdy nie doszło do moich uszu!“
„Nie?!“ zawołał Sam. „To mnie dziwi, proszę pana! Był to urzędnik w jakiemś biurze!“
„Urzędnik?“ powtórzył pan Pickwick.
„Tak“, potwierdził Sam. „I do tego bardzo przyjemny jegomość. Jeden z tych schludnych i miłych gentlemanów, którzy w słotę wsadzają nogi w kalosze i których jedynym przyjacielem od serca jest kamizelka na zajęczem futrze! Oszczędzał pieniądze z zasady, kładł codziennie czystą koszulę z zasady, nigdy nie rozmawiał z żadnym ze swoich krewnych — też z zasady, a także z obawy, by nie pożyczyli od niego pieniędzy! A pozatem był to naprawdę niezwykle miły charakter! Z zasady strzygł się co dwa tygodnie, i z zasady znaszał zawsze tę samą ilość garniturów rocznie: trzy; stare odsyłał krawcowi! Ponieważ był bardzo systematyczny, jadał dzień w dzień obiad w tej samej jadłodajni, zawsze to samo i zawsze wybierał najlepsze kąski, na co nieraz skarżyła się gospodyni! Wchodząc mówił: „Post, jak tylko tamten pan skończy! Poszukaj no dla mnie Times, Tomaszu! I obejrzyj no się za Morning Herald! A nie zapomnij zamówić Chronicle!“ A potem siedzi i patrzy na zegar jak sroka w gnat i zrywa się na jaki kwadrans przed tem, nim chłopiec przynosi gazety, aby pierwszy mu je zabrać, i czyta je z takiem przejęciem i zapałem, że to aż gości drażniło, zwłaszcza jednego kłótliwego jegomościa, z którego nawet garson nie spuszczał oka, bo się bał, że kogoś nożem dźgnie! No i co pan powie? Zajmował najlepsze miejsce na jakie trzy godziny, i zamawiał tylko obiad, a potem drzemał i szedł do kawiarni na następna uliczkę, gdzie wypijał filiżankę kawy i zjadał cztery racuszki, poczem szedł do siebie na Kensington i kładł się spać. Pewnej nocy schwyciły go boleści, wezwał lekarza. Lekarz przyjeżdża w zielonym wehikule, z pewnego rodzaju drabiną à la Robinzon Kruzoe, a to dlatego, by lekarz mógł wysiąść a stangret nie potrzebował złazić z kozła, bo wszyscy by widzieli, że ma tylko liberyjną kurtkę, a portki zwykłe! „Co panu?“ pyta lekarz. „Bardzo jestem chory!“ mówi pacjent. „Co pan jadł?“ pyta znów lekarz. „Wołowinę!“ mówi pacjent „A co pan zjadł ostatnio?“ pyta lekarz. „Racuszki!“ mówi pacjent. „A, jesteśmy w domu!“ powiada lekarz. „Zaraz przyszlę panu pudełko pigułek, i żeby mi się pan nie ważył jadać ich więcej!“ „Czego nie jadać?“ pyta pacjent. „Pigułek?“ „Nie, racuszków!“ „Dlaczego?“ pyta pacjent i aż siada na łóżku. „Codziennie, z zasady, od piętnastu lat zjadam wieczorem po cztery racuszki!“ „No, to radzę panu zmienić zasady!“ powiada lekarz. „Racuszki są bardzo zdrowe“, powiada pacjent. „Racuszki nie są zdrowe!“ powiada lekarz z wściekłością. „Ale bardzo tanie“, powiada pacjent. „I bardzo sytne, jeżeli weźmie się pod uwagę ich cenę!“ „Ale panu wypadną drogo!“ powiada lekarz. „Bardzo drogo, jeżeli będzie je pan jadał! Cztery racuszki co wieczór i będzie z panem koniec za pół roku!“ Pacjent patrzy mu prosto w twarz i powiada: „Jest pan tego pewien?“ „Stawiam na kartę moją zawodową reputację!“ woła lekarz. „Ile racuszków na jednem posiedzeniu zabiłoby mię?“ „Nie wiem!“ powiada lekarz... „Myśli pan, że racuszków za pół korony wystarczy?“ „Chyba!“ odpowiada lekarz. „A za trzy szylingi napewno?“ „Naturalnie!“ odpowiada lekarz. „Dobranoc!“ Następnego dnia chory wstaje, każe zapalić na kominku, sprowadza sobie racuszków za trzy szylingi, zjada je wszystkie i idzie na piwo do Abrahama!“
„I pocóż to zrobił?“ zawołał pan Pickwick bardzo poruszony tragicznem zakończeniem tego opowiadania.
„Poco to zrobił, proszę pana?“ odrzekł Sam. „Ależ dla poparcia swojej zasady, że racuszki są zdrowe, i żeby pokazać, że nikomu nie pozwoli dmuchać sobie w kaszę!“
Takiemi to anegdotkami i opowiadaniami odpowiadał Sam na troskę swego pana, kłopocącego się, gdzie Sam przepędzi noc? Wreszcie, widząc, że wszystkie jego uwagi są bezskuteczne, pan Pickwick przystał na to, by Sam ulokował się u pewnego łysego łatacza butów w małym pokoiku na trzeciem piętrze.
Do tego skromnego apartamentu Sam zaniósł materac, kołdrę i poduszkę, wynajęte u pana Rokera, a gdy się wyciągnął na tem improwizowanem łóżku, tak mu było dobrze, jakby był wychowany w więzieniu i jakby cała jego rodzina wegetowała tam od trzech generacyj.
„Czy zawsze palicie fajkę, gdy się kładziecie spać, stary kogucie?“ zapytał Sam swego gospodarza, gdy obaj ułożyli się na swych łóżkach do snu.
„Zawsze, młody kochinchińczyku“, odrzekł szewc.
„Czy można zapytać was, dlaczego ścielicie sobie pod tym stołem sosnowym?“
„Bo nim się tu dostałem, byłem przyzwyczajony sypiać pod baldachimem, a stół oddaje mi taką samą usługę“, odparł szewc.
Podczas tej rozmowy, Sam leżał wyciągnięty na swoim materacu w jednym kącie pokoju, a szewc, na swoim, w drugim. Pokoik był oświetlony jedną świeczką i fajką szewca, błyszczącą pod stołem, jak rozżarzony węgiel. Rozmowa powyższa, chociaż tak krótka, usposobiła Sama przychylnie dla gospodarza. Wskutek tego Sam wsparł się na łokciach i począł mu się przypatrywać uważniej.
Był to człowiek blady — wszyscy zresztą szewcy są bladzi — miał brodę rozczochraną — wszyscy łatacze butów mają takie brody — ale twarz jego, chociaż pomarszczona i wykrzywiona, znamionowała dobry humor, a oczy musiały niegdyś mieć bardzo wesoły wyraz, gdyż i teraz jeszcze iskrzyły się. Szewc miał ze sześćdziesiąt lat życia i Bóg wie ile lat więzienia; dziwnem więc było, gdy się widziało w jego rysach dotąd jeszcze pewne ślady wesołości. Wzrostu był niewielkiego; w ustach trzymał dużą fajkę a paląc ją, spoglądał na gorejącą świecę z zadowoleniem prawdziwie godnem zazdrości.
„Czy dawno już tu jesteście?“ zapytał Sam po kilku minutach milczenia, które od pewnego czasu zaczęło mu ciężyć.
„Dwanaście lat“, odrzekł szewc, żując zębami ustnik fajki.
„Zapewne dlatego, żeście zlekceważyli rozporządzenie sądu?“ zapytał Sam.
Szewc skinął głową.
„Dobrze“, odparł Sam poważnie; „dlaczego trwacie przy tem tak uparcie i pozwalacie, że to drogie życie mija wam w tym lombardzie na ludzi? Dlaczego nie ustąpicie i nie oświadczycie kanclerstwu, że żałujecie, iż zlekceważyliście sąd; chyba nie chcecie tego zrobić jeszcze raz?“
Szewc z uśmiechem przesunął fajkę w kąt ust, potem sprowadził ją na dawne miejsce i nic nie powiedział.
„Dlaczego nie zrobicie tego?“ pytał Sam natarczywie.
„Ach“, rzekł szewc, „nie rozumiesz tego. No, jak myślisz, co mię zniszczyło?“
„Ba!...“ rzekł Sam, poprawiając światło. „Sądzę, żeście narobili długów, prawda?“
„Nigdy nie byłem dłużny ani szeląga“, odparł tamten, „zgaduj dalej“.
„No to możeście kupowali domy, co, mówiąc delikatnie, dowodzi pomieszania zmysłów; a możeście budowali nowe domy, co w języku medycyny, oznacza nieuleczalną chorobę?“
Szewc potrząsł głową i powiedział: „Zgaduj pan dalej!“
„Nie sądzę, byście się bawili w procesy?“ mówił Sam dalej.
„Nigdy w życiu“, odparł szewc. „Zostałem zrujnowany wskutek otrzymania spadku“.
„O, ba, ba! Na to mię nie złapiecie! Ja sam chciałbym mieć jakiego bogatego nieprzyjaciela, któryby chciał mnie w ten sposób zgubić. Niechby zgubił“.
„Byłem pewny, że nie będziesz mi wierzyć“, odrzekł szewc, paląc fajkę z filozoficznym spokojem; „I jabym także nie wierzył, gdybym był na twojem miejscu; a jednak tak jest“.
„Jakże to mogło stać się?“ zapytał Sam, nawpół już przekonany spojrzeniem, które rzucił mu szewc.
„Było to tak. Pewien stary gentleman, dla którego robiłem buty na prowincji i z którego krewną ożeniłem się, (już umarła, Bogu dzięki; niech ją Bóg błogosławi), dostał apopleksji i wyniósł się“.
„Dokąd?“ zapytał Sam, którego liczne zdarzenia tego dnia uczyniły trochę sennym.
„A czy ja wiem?“ odparł szewc, który delektując się teraz fajką, mówił przez nos. „Umarł“.
„A! Cóż dalej?“
„Dalej? Zostawił pięć tysięcy funtów szterlingów“.
„To bardzo pięknie z jego strony“.
„Mnie zapisał tysiąc, gdyż byłem mężem jego krewnej. Rozumiesz?“
„Bardzo dobrze“, mruknął Sam.
„A ponieważ otoczony był przez mnóstwo synowców i synowic, ciągle kłócących się między sobą, więc gentleman ten mnie uczynił wykonawcą swej ostatniej woli i mnie oddał wszystko do rozporządzenia, abym to potem legalnie rozdzielił pomiędzy nich“.
„Co rozumiecie przez słowa: do rozporządzenia?“ zapytał Sam, budząc się. „Jeśli nie była to gotówka, to poco to?“
„To jest takie prawnicze określenie, nic więcej“, odparł szewc.
„Nie pomyślałem o tem“, rzekł Sam, potrząsając głową. „W tym lokalu niema wiele do rozporządzenia. No, jedź dalej“.
„Otóż“, ciągnął szewc, „gdym się zabierał do legalizowania testamentu, synowcy i synowice, którzy byli bliscy rozpaczy, że nie dostaną wszystkiego, wyrobili caveat“.
„Co to takiego?“
„To taki instrument prawniczy, który tyle znaczy, jakby kto powiedział: nie damy!“
„Rozumiem, pewno z tej familji co i habeas corpus. Dalej“.
„Ale widząc, że nie zdołają porozumieć się między sobą i że wobec tego nie będą mogli obalić testamentu, cofnęli caveat a ja wypłaciłem każdemu jego część. Zaledwie to zrobiłem, gdy oto jeden z synowców zażądał obalenia testamentu. W kilka miesięcy potem sprawa przychodzi przed pewnego głuchego gentlemana, w małym pokoiku w oficynie, niedaleko Pauls church-yard; gdy czterej adwokaci wpadli na niego i jeszcze sztucznie go oszołomili, namyślał się następnie dwa tygodnie nad dokumentami, tworzącemi sześć grubych tomów i wydał wyrok, iż testator nie miał dobrze uporządkowanego mózgu i że ja powinien wszystko wypłacić powtórnie, z dołączeniem kosztów. Apeluję. Sprawa przechodzi przed trzech czy czterech bardzo zaspanych gentlemanów, którzy przysłuchiwali się już rozprawie w pierwszej instancji, gdzie grali rolę adwokatów. Cała różnica polegała na tem, że tu nazywali się doktorami, i w innym sądzie delegatami, co dość trudno zrozumieć. Ci z całym szacunkiem zatwierdzają wyrok, wydany przez gentlemana głuchego. Wskutek tego znalazłem się w tym lokalu, gdzie jesteśmy teraz i gdzie pozostanę do końca życia. Moi adwokaci dawno już weszli w posiadanie całego mego tysiąca funtów, co się zaś tyczy zasady, jak oni to nazywają, i kosztów, to siedzę tu za dziesięć tysięcy, i będę tu siedział, aż załatam ostatnie me buciki. Kilku panów mówiło, że poruszą moją sprawę w parlamencie, i myślę, że zrobiliby to, ale nie mieli chęci, by przyjść do mnie, a ja nie miałem pozwolenia, by pójść do nich. A moje długie listy znudziły ich i tak sprawa moja upadła. To jest cała prawda, jak na sądzie Bożym, ani joty mniej ani więcej, jak to wie bardzo dobrze z pięćdziesiąt osób w tych murach i poza niemi“.
Szewc zamilkł, by zobaczyć, jakie wrażenie wywarło opowiadanie jego na Samie. Ten już spał. Więc szewc wytrząsnął popiół z fajki, postawił ją koło siebie, westchnął, nakrył się kołdrą i zasnął.
Na drugi dzień rano, gdy Sam żwawo czyścił ubranie i obuwie swego pana w pokoju szewca, a pan Pickwick siedział sam przy śniadaniu, zapukano lekko do jego drzwi. Zaledwie miał czas powiedzieć: „Proszę wejść“, gdy ukazała się głowa okolona włosami i okryta wełnianą czapeczką, w której bez trudu rozeznać można było osobistą własność pana Smangle.
„Jak zdrowie pańskie?“ zapytała ta godna osoba przy towarzyszeniu jednego lub dwóch tuzinów ukłonów. „Czy oczekuje pan kogo dziś rano? Trzech panów bardzo gentlemańsko ubranych na dole pyta o pana i puka do wszystkich drzwi tak, że członkowie tutejszego kolegium, którzy musieli otwierać, bardzo się na nich rzucali“.
„Mój Boże, jacy niemądrzy“, rzeki pan Pickwick powstając. „Tak, to są zapewne moi przyjaciele, na których wczoraj czekałem“.
„Przyjaciele pana?“ zawołał Smangle, chwytając za rękę Pana Pickwicka. „Dość tego! Od tej chwili są oni i moimi przyjaciółmi... I Mivinsa także... Ten Mivins to djabelnie miły i gentlemański człowiek, co?“ z uczuciem kończył Smangle.
„Doprawdy“, rzekł pan Pickwick z pewnem wahaniem, „tak mało znam tego pana, że...“
„Wiem“, odrzekł Smangle, klepiąc go po ramieniu. „Z czasem pozna go pan lepiej; będzie pan nim zachwycony. Ten człowiek, panie“, mówił dalej pan Smangle z uroczystą miną, „ma talent komiczny, któryby przyniósł zaszczyt nawet teatrowi Drury-Lane“.
„Czy tak?“
„Tak, na Jowisza! Gdybyś go pan słyszał jak naśladuje cztery koty w beczce! To są niebywałe cztery koty; daję słowo honoru. Przytem nadzwyczajnie przystojny. Nie można nielubić człowieka, posiadającego takie cnoty. Jedną ma tylko wadę — słabostkę raczej, o której wspominałem już panu“.
W tem miejscu pan Smangle począł kiwać głową w sposób bardzo poufały i oczekujący potwierdzenia. Pan Pickwick czuł, że powinien coś powiedzieć, spoglądając więc z niecierpliwością na drzwi, zawołał; „A“.
„O, tak!“ podchwycił pan Smangle z głębokiem westchnieniem, „człowiek ten, to najmilszy towarzysz — poprostu niema milszego. Ma tylko tę drobną wadę: gdyby mu się zjawił cień jego dziadka, to pożyczyłby od niego osiemnaście pensów“.
„Czy być może?!“ zawołał pan Pickwick.
„Tak, panie; a gdyby miał możność wywołać ten cień powtórnie, to po upływie dwóch miesięcy i trzech dni poprosiłby powtórnie o taką sumę“.
„Dziwny rys charakteru“, rzekł pan Pickwick; „ale my tu rozmawiamy, a przyjaciele moi szukają mnie i nie wiedzą, co z sobą począć“.
„Zaraz ich panu sprowadzę“, odrzekł pan Smangle, idąc ku drzwiom. „Żegnam pana, nie będę panu przeszkadzał, gdy tu przyjdą... A propos...“
Wyrzekłszy ten ostatni wyraz, pan Smangle zatrzymał się nagle, znów zamknął drzwi, już nawpół otwarte, i powracając na palcach, rzekł cicho do ucha panu Pickwickowi:
„Czy nie zrobiłoby to panu trudności, gdybyś mi pożyczył pół korony do końca przyszłego tygodnia?“
Pan Pickwick zaledwie mógł powstrzymać uśmiech, zachował jednak zwykłą swą powagę, wyjął pół korony i położył ją na rękę panu Smangle, który, wykonawszy cały szereg gestów i ruchów, zalecających utrzymanie w tajemnicy tego misterjum, znikł, i wkrótce powrócił z trzema przyjaciółmi pana Pickwicka. Następnie odkaszlnąwszy trzykrotnie i tyleż razy skinąwszy głową na znak, że nie zapomni o swym długu, uścisnął przybyłym ręce, w sposób niebywale uprzejmy, i wyniósł się.
„Moi drodzy przyjaciele“, rzekł pan Pickwick, witając kolejno panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa, gdyż oni to byli, „cieszę się bardzo, iż was widzę“.
Triumwirat był bardzo rozczulony. Pan Tupman pochylił głowę żałośnie, pan Snodgrass wydobył chustkę z nieukrywanem wzruszeniem; pan Winkle podszedł do okna i głośno westchnął.
„Dzień dobry panom“, rzekł Sam, który właśnie wszedł w tej chwili z sukniami i obuwiem. „Precz z melancholją, jak powiedział pewien uczeń, gdy umarła mu nauczycielka. Witam panów w tej akademji“.
„Ten szaleniec Sam“, rzekł pan Pickwick, klepiąc go po głowie, gdy Sam ukląkł i zapinał mu kamasze, „ten szaleniec kazał się aresztować, by być razem ze mną“.
„Co?“ zapytali razem trzej przyjaciele.
„Tak, panowie“, rzekł Sam, „jestem... niech pan spokojnie siedzi... jestem uwięziony, moi panowie“.
„Uwięziony!“ zawołał pan Winkle z ogromnem zdumieniem.
„No, panie“, rzekł Sam, spoglądając w górę. „Co tam nowego?“
„Spodziewam się, Samie... to jest... nic, nic...“ rzekł szybko pan Winkle.
Było coś tak dziwnego w zachowaniu pana Winkle, iż pan Pickwick spojrzał po dwóch swych przyjaciołach, jakby żądając od nich wyjaśnienia.
„Nic nie wiemy“, odpowiedział głośno pan Tupman, na to nieme zapytanie. „Winkle od dwóch dni jest bardzo wzburzony i zupełnie nie ten co zwykle. Obawiamy się, iż mu się coś musiało stać, ale on stanowczo temu zaprzecza“.
„Nic“, rzekł pan Winkle, rumieniąc się, „doprawdy, iż nic mi się nie stało, niech mi pan wierzy, że nic; będę tylko musiał na jakiś czas wyjechać w prywatnym interesie a spodziewałem się, iż pozwoli mi pan zabrać Sama.
Twarz pana Pickwicka wyrażała teraz jeszcze większe zdziwienie.
Sądzę“, mamrotał dalej pan Winkle, „że Sam przystałby na to, ale teraz jest to niemożliwe, ponieważ jest uwięziony. Będę musiał sam pojechać“.
Podczas gdy pan Winkle mówił to, pan Pickwick czuł, że palce Sama drżały, gdy mu przypinał kamasze, jak gdyby był zdziwiony lub wzruszony. Gdy pan Winkle przestał mówić, Sam podniósł głowę by spojrzeć na niego, i chociaż wymiana spojrzeń trwała tylko chwilę, obaj widocznie porozumieli się.
„Samie!“ zawołał żywo pan Pickwick, „czy wiesz, co to wszystko znaczy?“
„Nic nie wiem“, odrzekł Sam, który począł znów zapinać kamasze z wielką gorliwością.
„Czy napewno, Samie?“
„To pewna, że aż do tej chwili o niczem nie słyszałem. Jeżeli czynię pewne przypuszczenia“, mówił Sam dalej, spoglądając na pana Winkle, „to nie mam prawa mówić o nich, gdyż mogę być w błędzie“.
„A ja nie mam prawa wtrącać się w interesa mego przyjaciela, chociaż jesteśmy na tak poufałej stopie“, rzekł pan Pickwick po krótkiem milczeniu. „Powiem tylko, że nic nie rozumiem. No, dajmy temu pokój“.
Następnie pan Pickwick sprowadził rozmowę na inny temat, a pan Winkle zaczął być powoli coraz swobodniejszy, choć wciąż był daleki od dawnej swej beztroski. Przyjaciele nasi mieli sobie tyle rzeczy do powiedzenia, że ranek szybko minął, a gdy około trzeciej Sam zastawił na stole pieczeń baranią i ogromny pasztet, nie mówiąc nic już o mnóstwie rozmaitych jarzyn i kuflach z porterem, poustawianych na krzesłach, na łóżku i w innych miejscach, każdy poczuł się przy dobrym apetycie. Chociaż jadło było sporządzone w obmierzłej kuchni więziennej, gdzie kupowano mięso i pieczono pasztet.
Po porterze postawiono parę butelek doskonałego wina, które pan Pickwick kazał przynieść z kawiarni w Doctor Commons. Prawdę powiedziawszy, owa para butelek oznaczała co najmniej trzy pary, gdyż, zanim je wypróżniono, dzwonek dawał już znać, że obcy muszą się wynosić z więzienia.
Jeżeli postępowanie pana Winkle było niezrozumiałe rano, to potem, gdy pod naporem wezbranych uczuć i pod wpływem swej części w wypitem winie żegnał się z panem Pickwickiem stało się wprost nienaturalne. Pozostał wtyle, aż panowie Tupman i Snodgrass znikli, a potem, ściskając rękę filozofa z wyrazem twarzy, w którym spokój rozpaczliwego postanowienia walczył z bólem, powiedział przez zęby:
„Dobranoc, drogi panie“.
„Niech cię Bóg prowadzi, kochany chłopcze“, odrzekł pan Pickwick, serdecznie ściskając rękę swego młodego przyjaciela.
„Czekamy!“ zawołał pan Tupman z galerji.
„Zaraz, zaraz!“ odrzekł pan Winkle. „Dobranoc!“
„Dobranoc“, powtórzył pan Pickwick.
Powiedziano już sobie pół tuzina „dobranoc“, a pan Winkle ciągle jeszcze trzymał rękę filozofa i wpatrywał mu się w twarz z dziwnym wyrazem twarzy.
„Co się panu stało?“ zapytał wkońcu pan Pickwick, którego ręka bolała od potrząsania.
„Nic, nic“.
„Więc, dobranoc“, powtórzył raz jeszcze, usiłując uwolnić rękę.
„Mój przyjacielu, mój dobroczyńco, mój zacny towarzyszu“, szeptał pan Winkle, powtórnie chwytając jego dłoń; „nie sądź mię pan zbyt surowo, gdy dowiesz się, do jakich ostateczności zmusiły mnie nieprzezwyciężone przeszkody...“
„No, i cóż?“ zawołał pan Tupman, ukazując się we drzwiach. „Jeżeli nie wyjdziemy, to nas tu zamkną“.
„Idę, już idę!“ powtórzył pan Winkle i jakby zadając sobie gwałt, wyrwał się z pokoju pana Pickwicka.
Nasz filozof z niemem zdziwieniem biegł za nim wzrokiem wzdłuż korytarza, gdy wtem Sam ukazał się na schodach i chwilę poszeptał z panem Winkle.
„Nie zapomni pan?“ powtórzył głośno.
„O, nie!“
„Życzę wszelkich pomyślności. Bardzobym chciał pojechać z panem, ale, naturalnie, gubernator przedewszystkiem“.
„Masz słuszność; to ci przynosi zaszczyt“, rzekł pan Winkle. Tak rozmawiając, obaj zeszli ze schodów.
„To dziwne!“ pomyślał pan Pickwick, powróciwszy do swego pokoju; „co się stało temu młodemu człowiekowi?...“
Myślał nad tem jakiś czas, gdy nagle głos dozorcy więziennego, pana Rokera, zapytał czy wolno wejść?
„Naturalnie!“ powiedział pan Pickwick.
„Przyniosłem panu bardziej miękką poduszkę — zamiast tamtej, którą pan miał poprzedniej nocy!“
„Dziękuję!“ powiedział pan Pickwick. „Pozwoli pan szklaneczkę wina?“
„Bardzo pan uprzejmy!“ powiedział pan Roker, przyjmując szklankę. „Za pańskie!“
„Dziękuję!“ odrzekł pan Pickwick.
„Przykrą wiadomość mam panu oświadczyć, proszę pana“, powiedział pan Roker. „Źle jakoś z pańskim gospodarzem!“ Potem odstawił szklankę i począł oglądać rondo swego kapelusza, jakby miał zamiar włożyć go z powrotem na głowę.
„Co?! Więzień kanclerstwa?“ zawołał pan Pickwick.
„Niedługo on już będzie więźniem kanclerstwa!“ powiedział Roker, obracając kapelusz w taki sposób, jakgdyby chciał koniecznie przeczytać w nim firmę.
„Pańskie słowa mrożą mi krew w żyłach!“ powiedział Pan Pickwick. „Co pan chce przez to powiedzieć?!“
„Oddawna ma już suchoty!“ powiedział pan Roker, ważąc kapelusz na jednym palcu. „Sądzę, że wszędzieby go to spotkało — tu czy gdzie indziej! Zabrano go dziś do infermierji. Doktór powiada, że trzeba podtrzymać w nim siły. A dyrektor kazał mu od siebie posłać wina, chleba i t. d. Przecież nie wina dyrektora, sam pan wie!“
„Naturalnie!“ szybko odpowiedział pan Pickwick.
„Ale się boję“, mówił pan Roker, kiwając głową, „że to już koniec. Założyłem się z Neddy o trzy półpensówki, ze kipnie, ale cofnął się i słusznie! Dziękuję panu! Dobranoc!“
„Zaraz!“ zawołał pan Pickwick. „Gdzie jest infirmerja?“
„Nad pańskim pokojem“, powiedział pan Roker. „Zaprowadzę pana“. Pan Pickwick zerwał się szybko i bez słowa poszedł za nim.
Dozorca wskazywał mu drogę w milczeniu. Ostrożnie otworzył ostatnie drzwi i wpuścił pana Pickwicka. Był to obszerny, pusty, nagi pokój, w którym stał szereg łóżek. Na jednem z nich leżał cień człowieka: blady, upiorny, wycieńczony. Oddech jego był ciężki, krótki, i jakiś chrapliwy. Przy łóżku siedział krótki, otyły człowieczek w fartuchu łatacza butów; człowieczek ten przy pomocy okularów w rogowej oprawie czytał Biblję na głos.
Chory położył dłoń na reku swego pielęgniarza i dał mu znak, by przestał czytać. Tamten odłożył książkę na łóżko.
„Otwórz okno!“ prosił chory.
Otworzył okno. Hałas przejeżdżających wozów i karet, turkot kół, krzyki mężczyzn i chłopców, cały ów gwar wielkiego tłumu, przejętego i życiem i własnemi interesami, wpadł do pokoju. Czasami gwar ten tłumił głośny śmiech. Gdzieś zrywała się wesoła piosenka, by potem zginąć w szumie kroków i głosów. Uderzenie potężnych fal życia, przepływającego tuż obok. Melancholijnie brzmiały te dźwięki w uszach cichego słuchacza, o ileż jednak melancholijniej w uszach czuwającego przy łożu konającego!
„Niema tu nic powietrza!“ jęczał ochryple i cicho. „Powietrze jest tu skażone. A takie było świeże, kiedy przed laty przechadzałem się! Przed laty! Ale staje się ciężkie i nie do zniesienia, w tych murach! Nie mam czem oddychać!“
„Razem oddychaliśmy niem, już oddawna!“ mówił stary. „I jakoś się żyło!“
Zapanowała krótka cisza. Pan Pickwick i Roker podeszli do łóżka. Chory ujął obydwoma rękami dłoń swego towarzysza niedoli i ściskając ją mocno i serdecznie:
„Mam nadzieję“, powiedział wreszcie tak cicho, że trzeba było nachylić się nad samem łóżkiem, by zrozumieć ruch jego bladych warg, „mam nadzieję, że mój Sprawiedliwy Sędzia nie zapomni, co przecierpiałem tu na ziemi! Dwadzieścia lat, mój przyjacielu, dwadzieścia lat w tym okropnym grobie! Serce mi pękało gdy umarło moje dzieciątko, a ja nie mogłem go nawet ucałować w jego małej trumience! Odtąd samotność moja w tym nieustannym zgiełku straszna była i potworna! Niech Bóg mi przebaczy! On patrzał na moją samotną, smutną śmierć!“
Splótł ręce i szepcząc coś, czego już nie zdołali posłyszeć, zapadł w sen — z początku tylko w sen, gdyż widzieli, że się uśmiecha.
Poszeptali coś ze sobą, potem dozorca pochylił się nad poduszkami i szybko odskoczył.
„Wolny już, na Boga!“ powiedział.
Wolny. Ale taki był podobny do umarłego za życia, że nie zauważyli kiedy umarł...

Rozdział czterdziesty piąty,
w którem opisano czułe spotkanie Samuela Wellera z jego rodziną. Pan Pickwick zwiedza mały świat, który zamieszkuje, i postanawia w przyszłości nie zadawać się z nim.

W kilka dni po swem uwięzieniu, uporządkowawszy bardzo starannie pokój swego pana i zobaczywszy, że pan Pickwick siedzi nad swemi papierami, Sam wyszedł, by przepędzić jak można najlepiej jedną lub dwie godziny. Ponieważ ranek był piękny, Sam uznał, że flaszka porteru, wypita na świeżem powietrzu, rozjaśni jego egzystencję tak, jak każda inna rozrywka, na którą mógł sobie pozwolić.
Doszedłszy do tej konkluzji, skierował się do bufetu, kupił porter, dostał onegdajszą gazetę, wyszedł na dziedziniec do kręgielni i począł bawić się w sposób bardzo metodyczny i celowy.
Naprzód pociągnął łyk porteru i zwróciwszy oczy na jedno okno, spojrzał nader platonicznie na pewną młodą damę, zajętą skrobaniem ziemniaków. Potem wziął gazetę, rozkładając ją tak, by na wierzchu była kronika policyjna, ponieważ jednak jest to praca trudna i wytężająca, zwłaszcza podczas wiatru, więc gdy tego dokonał, pociągnął znów łyk porteru. Następnie przeczytał dwa wiersze gazety i zatrzymał się, by popatrzeć na grających w kręgle. Po ukończeniu partji krzyknął z uznaniem: „Bardzo dobrze!“ i spojrzał dokoła, by się przekonać, czy te uczucia podzielają inni widzowie. To pociągnęło za sobą potrzebę powtórnego spojrzenia w okno; a ponieważ młoda dama, która wciąż w niem stała, jeszcze skrobała ziemniaki, Sam, kierując się kanonami grzeczności, mrugnął do niej okiem i za jej zdrowie łyknął znów piwa. Rzuciwszy potem gniewne spojrzenie jakiemuś chłopcu, który temu postępowaniu Sama przypatrywał się szeroko otwartemi oczyma, założył wreszcie nogę na nogę i wziąwszy gazetę w dwie ręce, zagłębił się w czytaniu.
Zaledwie wprawił się w potrzebny mu teraz stan skupienia, gdy zdawało mu się, że z odległej galerji doszło go jego nazwisko. Nie było to złudzenie, gdyż niebawem poczęło ono przebiegać z ust do ust i w parę sekund całe powietrze drżało od słowa „Weller“.
„Tu!“ odpowiedział stentorowym głosem; „co tam takiego? Kto mię potrzebuje? Czy przybył umyślny posłaniec z doniesieniem, że spaliła się moja willa?“
„Wołają pana do mównicy“, odpowiedziano.
„Niech pan przypilnuje mojej gazety i kufla“, poprosił Sam. „Idę już. Jak Boga kocham, gdyby mnie wołano na sąd ostateczny, nie byłoby tyle wrzawy“.
Słowa te podkreślił lekkiem uderzeniem po głowie wspomnianego wyżej młodziana, który, nie spodziewając się, by wołana osoba była tak blisko, ze wszystkich sił wołał „Weller“. Sam przebiegł podwórze i po schodach wpadł do mównicy. Stanąwszy tu, ujrzał naprzód swego kochanego ojca u dołu schodów, który, trzymając kapelusz w reku, wrzeszczał co pół minuty: „Weller!“
„Czego tak ryczysz?“ zapytał Sam, gdy stary zawołał raz jeszcze, „poczerwieniałeś jak szklarz, wydmuchujący butelki. Co się stało?“
„A!“ odrzekł ojciec. „Obawiałem się, czyś nie wyszedł na przechadzkę do parku, Sammy“.
„No!“ odrzekł Sam, „nie drwij sobie tak z ofiary swego kutwiarstwa. I zabieraj się z tych schodów. Czego tu sterczysz? Przecież tu nie moje mieszkanie!“
„Chcę ci opowiedzieć wyborny kawał!“ zawołał Weller wstając.
„Czekaj“, rzekł. „Ubieliłeś się na plecach“.
„No, to oczyść mnie“, rzekł pan Weller, gdy syn czyścił go. „Byłby to niezwykły wypadek, gdyby tu ktoś miał na sobie coś białego — prawda Sammy?“ Ponieważ, mówiąc to, znów był bliski nowego napadu śmiechu, Sam pospieszył powściągnąć go i rzekł:
„Uspokój się! Takiego starego warjata jeszcze świat nie widział. Czego tam znowu nadrywasz się?“
„Sammy“, rzekł Weller, cofając się dwa kroki, otwierając usta i podnosząc brwi. „Zgadnij kto tu przybył ze mną, Samiwelu?“
„Pan Pell?“ rzekł Sam.
Weller potrząsł głową, a policzki wydęły mu się tłumionym śmiechem.
„Może centkowany?“ zgadywał Sam.
Pan Weller zaprzeczył głową.
„Więc któż?“
„Twoja macocha, Sammy“, zawołał otyły stangret, na swoje szczęście, bo gdyby nie był tego zrobił, policzki pękłyby mu niezawodnie, tak były wydęte. „Twoja macocha, Sammy, i czerwononosy! I czerwononosy! Ha, ha, ha!“
Po tych słowach pan Weller dostał spazmów ze śmiechu, a Sam patrzał na niego ze złośliwym uśmiechem, który powoli rozlał się mu po całem obliczu.
„Przybyli, by przemówić ci do sumienia, Sammy“, rzekł pan Weller, ocierając sobie oczy. „Tylko nic im nie wspominaj o wyrodnym wierzycielu“.
„Jakto? Nie wiedzą, kto nim jest?“
„Ani trochę“.
„Gdzież są?“ rzekł Sam, zaśmiewając się ze starym na wyścigi.
„W pokoju, koło kawiarni. Myślisz, że czerwononosy pójdzie gdzieś, gdzie niema trunków? Nigdy, mój drogi — nigdy. Odbyliśmy piękny spacer dziś rano“, mówił Weller dalej. „Zaprzągłem mojego starego siwka do starego wózka, który należał do pierwszego męża mej żony. Dla pasterza postawiono w nim fotel i niech mnie djabli wezmą“, tu pan Weller spojrzał z pogardą, „jeżeli nie przystawiono schodków, by się mógł na wóz wygramolić“.
„Nie może być!“
„Ba! Tak było! Chciałbym, abyś był widział, jak przy wsiadaniu trzymał się mocno poręczy, jakby się bał, by nie spaść z wysokości sześciu stóp i rozbić się w kawałki. Wreszcie wlazł jakoś szczęśliwie; ale obawiam się — obawiam się, Sammy — że go trzęsło mocno, zwłaszcza na zakrętach“.
„Pewno zawadziłeś o jeden i drugi słupek?“
„Zdaje mi się, że tak, Sammy; zdaje mi się, że zawadziłem o kilka nawet“, odrzekł Weller, mrugając okiem. „W ciągu podróży zlatywał parę razy z krzesła“.
Tu Weller począł poruszać głową od jednego ramienia ku drugiemu, wydając jakieś stłumione chrapanie, któremu towarzyszyło mocne wydęcie policzków; symptomata te mocno przeraziły jego syna.
„Nie przestraszaj się, Sammy, nie przestraszaj się!“ rzekł, gdy po różnych konwulsyjnych uderzeniach o ziemię odzyskał możność mówienia. „Jest to tylko rodzaj cichego śmiechu, do którego się wprawiam“.
„Jeżeli tak, to nie próbuj go zbyt często, bo zdaje mi się, że to niebezpieczny wynalazek“.
„Ach!“ odrzekł Weller, podczas gdy łzy mu spływały po twarzy, „byłoby mi to bardzo na rękę, gdybym mógł się do niego przyzwyczaić; uniknąłbym w ten sposób wielu kłótni z twoją macochą. Ale obawiam się, że masz słuszność; jest to zanadto bliskie apopleksji, zanadto, Samiwelu“.
Tak rozmawiając, weszli do pokoju koło kawiarni, gdzie Sam wszedł niebawem, przystanąwszy wprzód na chwilę, by przez ramie rzucić chytre spojrzenie na swego rodzica, który wciąż jeszcze chichotał.
„Bardzo jestem matce wdzięczny“, rzekł Sam, uprzejmie witając damę, „za te odwiedziny. Jak się macie, pasterzu?“
„Ach, Samuelu!“ zawołała pani Weller, „to okropność!“
„Wcale nie, matko; nieprawdaż, pasterzu?“
Pan Stiggins podniósł ręce do góry i przewrócił oczy, tak, iż widać było tylko białka, lub raczej żółtka, ale nie dał słownej odpowiedzi.
„Czy temu gentlemanowi źle się zrobiło?“ zapytał Sam macochy, rzucając na nią spojrzenie, prosząc o wyjaśnienie.
„Zacny człowiek martwi się tem, że cię tu widzi“, odpowiedziała pani Weller.
„Czy tylko to?“ rzeki Sam. „Jego postępowanie napawa mnie troską, czy też nie zapomniał przypadkowo ostatnich ogórków, jakie jadł, posypać pieprzem. Siadaj pan, za siedzenie nie płaci się, jak powiedział pewien król, gdy odprawił ministra“.
„Młodzieńcze“, rzekł pan Stiggins górnolotnie, „obawiam się, że nawet więzienie nie nauczyło cię jeszcze pokory“.
„Przepraszam bardzo“, odparł Sam, „ale co pan był łaskaw powiedzieć?“
„Obawiam się, młodzieńcze, że charakter twój nie stał się pokorniejszy wskutek tej próby“, rzekł Stiggins głośno.
„Bardzo pan łaskaw“, odparł Sam. „Mam wrażenie, że z natury nie należę do pokornych owieczek. Bardzo jestem panu zobowiązany za jego dobre mniemanie o mnie“.
W tem miejscu rozmowy dał się słyszeć głos, nieprzyzwoicie podobny do wybuchu śmiechu, od strony krzesła, gdzie siedział pan Weller, wskutek czego jego połowica, po szybkiem zorjentowaniu się w miejscowych warunkach, uznała za swój obowiązek zagrozić atakiem nerwowym.
„Weller!“ zawołała, „proszę tu!“ (Stary stangret siedział w kącie).
„Dziękuję ci, moja kochana, ale i tu mi dobrze“, odparł pan Weller.
Usłyszawszy tę odpowiedź, pani Weller zalała się łzami.
„Co się matce stało?“ zapytał Sam.
„O, Samuelu!“ odrzekła dama, „twój ojciec unieszczęśliwia mnie. Czy nic go już nie poruszy?“
„Słyszysz, ojcze!“ zawołał Sam. „Pani mówi, że nic cię już nie poruszy“.
„Bardzo dziękuję za tę czułą troskę, ale zdaje mi się, iż byłbym bardzo poruszony, gdybym mógł dostać fajkę. Czy znajdzie się tu jaka fajka, mój chłopcze?“
Słysząc to, pani Weller jeszcze obficiej zalała się łzami, a pan Stiggins jęknął.
„Oho! Nieszczęśliwemu gentlemanowi znów się źle zrobiło“, rzekł Sam. „Gdzie pana boli?“
„Zawsze w tem samem miejscu, młodzieńcze“, rzekł pan Stiggins, „zawsze w tem samem“.
„A gdzież to?“ zapytał Sam z głupia frant.
„Tu, w mojem sercu, młodzieńcze“, odrzekł pan Stiggins, przykładając parasol do kamizelki.
Na tę rozczulającą odpowiedź, pani Weller, nie mogąc opanować wzruszenia, wybuchnęła głośnem łkaniem, oświadczając, że czerwononosy jest człowiekiem świętym, na co pan Weller senjor stłumionym głosem ważył się powiedzieć, że musi być przedstawicielem połączonych gmin świętego Szymona od zewnątrz i świętego Walkera od wewnątrz.
„Obawiam się, droga matko“, rzekł Sam, „że ten gentleman z wykrzywioną gębą musiał poczuć pragnienie na ten smutny widok. Prawda matko?“
Zacna dama spojrzała na pana Stigginsa, czekając odpowiedzi; ten zaś wielokrotnie wywróciwszy oczami, ścisnął sobie gardło prawą ręką, dając tem do zrozumienia, iż czuje pragnienie.
„Samuelu“, rzekł ponuro pan Weller, „obawiam się, iż jego uczucia przyprawiły go o pragnienie“.
„Co pan najchętniej pije?“ zapytał Sam.
„O! Mój młody przyjacielu“, rzekł pan Stiggins, „napoje to tylko marność“.
„To prawda, wielka prawda!“ szepnęła pani Weller, potakując.
„Tak jest“, odrzekł Sam, „ale jaka z tych marności najwięcej przypada panu do smaku? Która jest pańską ulubioną marnością?“
„O! mój młody przyjacielu!“ odparł pan Stiggins, „ja gardzę wszystkiemi. Ale jeżeli jest jaka, mniej wstrętna od innych, to płyn, który nazywa się arakiem; gorący, mój przyjacielu, i z trzema kawałkami cukru na szklankę!“
„Przykro mi, panie, ale tej marności nie pozwalają sprzedawać w tym zakładzie“.
„O! Serca zatwardziałe!“ zawołał pan Stiggins. „O złośliwości ohydna nieludzkich prześladowców!“
To powiedziawszy, świątobliwy człowiek znowu począł przewracać oczyma, uderzając się parasolem w kamizelkę. Na jego usprawiedliwienie powiemy, że teraz oburzenie jego było szczere i nieudane. Gdy pani Weller i czerwononosy skończyli wyrzekania na ten nieludzki zwyczaj i na sprawcę jego rzucili całą masę pobożnych i świętych przekleństw, pan Stiggins wyraził zdanie, że byłby za butelką wina Porto, dobrze ogrzanego, z cukrem i korzeniami, gdyż według jego zdania, jest to mieszanina odpowiednia dla jego żołądka i mniej mająca posmaku marności, aniżeli inne. Podczas gdy przyrządzano tę miksturę, czerwononosy i pani Weller spoglądali na stangreta, wydając głębokie westchnienia.
„No, Sammy“, rzekł Weller, „spodziewam się, iż cię rozweseliła nasza wizyta. Bardzo pouczająca i wesoła rozmowa, prawda?“
„Jesteś bezbożnik“, rzekł Sam, „i proszę cię, byś się nie zwracał do mnie z takiemi bezwstydnemi uwagami“.
Niebardzo zbudowany tą odpowiedzią, tak bardzo odpowiadającą sytuacji, starszy pan Weller wykrzywił swą twarz w szerokim uśmiechu. Ponieważ to niczem niezmienione jego zachowanie skłoniło damę i pana Stigginsa do zamknięcia oczu i niespokojnego wiercenia się na krzesłach, pan Weller pozwolił sobie na inne jeszcze pantominy, wyrażające chęć rozbicia nosa wielebnemu pasterzowi, pragnienie, którego zaspokojenie bardzo ulżyćby potrafiło jego sercu. Gestów starego Wellera żadne zresztą z tych dwojga nie dostrzegło. Dopiero pan Stiggins, zrobiwszy poruszenie, gdy przyniesiono grzane wino, gwałtownie potrącił głową o zaciśniętą pięść stangreta, którą pan Weller przez kilka minut wywijał koło ucha pasterza w odległości dwóch cali.
„Cóż to ojciec wysuwasz rękę po szklankę jakby jaki dziki człowiek!“ zawołał Sam z wielką przytomnością umysłu. „Nie widzisz, żeś potrącił gentlemana?“
„To nienaumyślnie, Sammy“, odrzekł Weller, nieco zmieszany tem zdarzeniem.
„Panie“, rzekł Sam do wielebnego Stigginsa, rozcierającego sobie głowę, „użyjno pan raczej wewnętrznego lekarstwa. Co pan sądzi o tej gorącej marności?“
Pan Stiggins nie dał odpowiedzi słownej, ale za to czyny jego były wymowne; skosztował zawartość szklanki, którą Sam postawił przed nim, położył parasol na ziemi, znów przełknął trochę płynu, dwa lub trzy razy, posuwając z zadowoleniem ręką po żołądku; wreszcie wypił wszystko odrazu, mlasnął językiem i podsunął szklankę, by otrzymać drugą porcję.
Pani Weller również niezaniedbała zająć się tą mieszaniną. Zacna dama zaczęła od oświadczenia, iż nie może wypić ani kropelki, potem wypiła małą kropelkę, potem wielką kroplę, potem znaczną ilość kropel; a ponieważ czułość jej była widocznie z tego rodzaju substancyj, które łatwo rozpuszczają się w spirytusie, więc po każdej kropli gorącego wina roniła jedną łzę, aż uczucia jej tak się rozpłynęły, że wkońcu nic z nich nie pozostało.
Starszy pan Weller okazywał w rozmaity sposób swój wstręt do tym podobnych oznak i wypowiedzi. Gdy więc pan Stiggins, po drugiej szklance o tej samej treści, zaczął smutno wzdychać, pan Weller dał wyraz swemu niezadowoleniu w sposób bardzo otwarty zapomocą całej serji różnych gniewnych pomruków i uwag.
„Samiwelu, mój chłopcze“, szepnął nakoniec do syna, po długiej i uważnej obserwacji swej żony i pana Stigginsa, „czy się też coś nie popsuło w twej macosze i panu Stigginsie?“
„Jak to rozumiesz?“
„Myślę, że wszystko, co piją, zdaje się, nie idzie im na dobre, ale natychmiast przemienia się w ciepłą wodę i wypływa oczami. Wierz mi, Sammy, iż to jest jakaś wada organiczna.“
Wypowiedziawszy to uczone zdanie, Weller począł mrugać i wykonywać głową rozmaite ruchy, które na nieszczęście zostały spostrzeżone przez jego żonę. Ponieważ dama ta nie wątpiła, że odnoszą się one albo do niej, albo do pana Stigginsa. albo do nich obojga, poczuła się bardzo słaba, i kto wie, coby się było stało, gdyby pan Stiggins nie podniósł się jak mógł i nie zaczął prawić kazania dla zbudowania obecnych a zwłaszcza Sama. Wzywał go w słowach pełnych wzruszenia, by był ostrożny w tem miejscu potępionem. By wyrzekł się wszelkiej hipokryzji i dumy, i by we wszystkiem naśladował jego (Stigginsa), wtedy bowiem, wcześniej czy później, dojdzie do konkluzji takiej, do jakiej doszedł pan Stiggins, a mianowicie, że jest on najzacniejszą i najszlachetniejszą istotą, natomiast wszyscy jego przyjaciele — to beznadziejne łajdaki i nicponie! Które to przeświadczenie, dodał, nie mogło nie budzić w nim najgłębszego zadowolenia!
Zaklinał go nadewszystko, by wystrzegał się pijaństwa, które upodabnia człowieka do świni, bowiem zatrute opary napojów spirytusowych odbierają człowiekowi pamięć i mącą myśli. Na nieszczęście, w tem miejscu kazania wielebnemu i czerwononosemu gentlemanowi zaplątał się język, a oratorskie ruchy zmusiły do chwycenia za poręcz krzesła, z obawy stracenia równowagi.
Pan Stiggins nie prosił swoich słuchaczy, by mieli się na baczności przed tymi fałszywymi prorokami i przeklętymi kpiarzami z religji, którzy, nie mając dość rozumu, by pojąć pierwsze jej zasady, ani dość serca, by odczuć jej kanony, są bardziej niebezpieczni dla społeczeństwa od zwykłych zbrodniarzy. Żerując na najciemniejszych i najmniej oświeconych, bluźniąc temu, co najświętsze, deprawują najlepsze sekty, do których należą najlepsi ludzie. Ponieważ jednak leżał jakiś czas na krześle, oparty o poręcz, zamknąwszy jedno oko i zmrużywszy drugie, jest rzeczą prawdopodobną, że myślał to wszystko, tylko poprostu nie chciał tego mówić.
W czasie tego kazania pani Weller płakała rzewnemi łzami; Sam, usiadłszy na krześle jak na koniu i umieściwszy ramiona na oparciu, spoglądał na kaznodzieję wzrokiem słodkim i łagodnym, od czasu do czasu zerkając porozumiewawczo na ojca, który z początku był zachwycony, ale potem usnął w połowie przemówienia.
„Brawo! Doskonale!“ zawołał, widząc, że pasterz po skończonej mowie naciąga swe dziurawe rękawiczki a w trakcie tego zajęcia palce wychodzą mu przez dziurawe końce aż po same kostki, „doskonale!“
„Spodziewam się, że ci to wyjdzie na dobre“, rzekła pani Weller.
„I ja się tego spodziewam“, odrzekł Sam.
„Chciałbym, by taki sam skutek wywarło to i na twego ojca“, rzekła pani Weller.
„Dziękuję ci, moja droga“, odrzekł Weller. „Jakiż skutek wywarło to na tobie, moja kochana?“
„Bezbożnik!“ zawołała pani Weller.
„Człowiek zbłąkany“, dodał pan Stiggins.
„Jeżeli nie będę miał lepszego światła, jak to wasze księżycowe“, rzekł pan Weller starszy, „to obawiam się, że wiecznie będę jechał nocnym dyliżansem, aż na zawsze wezmę rozbrat z drogą żywota. Ale teraz, moja droga, jeśli siwek dłużej będzie stać przy żłobie, to w powrotnej drodze nie będzie się na mnie oglądać i być może, zrzuci fotel razem z pasterzem za jakiś płot“.
Usłyszawszy to, pan Stiggins wstał, wziął kapelusz i parasol i począł przeć do odjazdu, wobec czego pani Weller wstała również a Sam, odprowadziwszy ich aż do bramy więziennej, pożegnał z wielkiem uszanowaniem.
„Adio, Samiwelu“, rzekł stary pan.
„Co znaczy: adio?“ zapytał Sam.
„Tyle co: bądź zdrów!“
„Nic ci lepszego nie przyszło do głowy?“ zapytał Sam. „No bywaj, stary gracie“.
„Sammy“, rzekł stary Weller na odchodnem do syna, oglądając się na wszystkie strony, „moje uszanowanie gubernatorowi, i poradź mu, niech się namyśli nad tem, co ci powiem i da mi potem znać. Ja i pewien stolarz ułożyliśmy plan, jak go stąd wydobyć. Fortepian, Sammy! Fortepian!...“ powtórzył raz jeszcze, trącając syna ręką w piersi i cofając się parę kroków.
„Co chcesz przez to powiedzieć?“
„Fałszywy fortepian, Samiwelu“, odrzekł Weller jeszcze bardziej tajemniczo. „Fortepian, który gubernator wynajmie, ale który nie będzie grać“.
„Na cóż to się przyda?“
„Każe powiedzieć memu przyjacielowi, stolarzowi, by go sobie zabrał“, wyjaśniał pan Weller. „Teraz rozumiesz?“
„Nie“, zapewnił Sam.
„Nic przytem nie ryzykuje“, szeptał ojciec. „Może położyć się do fortepianu razem z butami i kapeluszem a oddychać może przez nogi, bo będą próżne. Mamy dla niego przygotowany okręt wprost do Ameryki. Rząd amerykański nie wyda go, gdy zobaczy, że on ma pieniądze. Gubernator zostaje tam do śmierci pani Bardell, albo dopóki Dodsona i Fogga nie powieszą, co pewno prędzej nastąpi niż to pierwsze; wtedy powróci, napisze dzieło o Amerykanach, którem opłaci koszta podróży, i jeszcze mu się coś może okroi, jeżeli tylko należycie obrobi Amerykanów“.
Weller skreślił ten ogólny zarys spisku namiętnym szeptem, potem jednak, jakby się obawiał, że dalsza rozmowa osłabi wrażenie, jakie sprawi ta niesłychana wiadomość, pożegnał syna pozdrowieniem stangretów i zniknął.
Zaledwie zdołał Sam odzyskać zwykły swój spokój po tajemniczych zwierzeniach swego ojca, gdy wtem ukazał się pan Pickwick.
„Samie“, rzekł filozof, „mam zamiar przejść się po więzieniu i chciałbym, byś mi towarzyszył. Ale, patrzno“, dodał uśmiechając się, „oto nadchodzi więzień, którego znamy“.
„Który, panie? Czy ten gentleman brodaty, czy ten interesujący jegomość w niebieskich pończochach?“
„Ani jeden, ani drugi. Ktoś z twoich starych przyjaciół“.
„Z moich przyjaciół?“
„O! Pewny jestem, że go dobrze pamiętasz, bo inaczej miałbyś o wiele gorszą pamięć, niżbym przypuszczał. Ale cicho!... Ani słowa!... Otóż i on“.
Podczas tej rozmowy nadszedł pan Jingle. Nie miał już tak nędznej powierzchowności jak przedtem: ubrany był w suknie nawpół tylko podszarzałe, wykupione, dzięki panu Pickwickowi, z niewoli lombardu. Włosy miał podcięte a bieliznę czystą; ale jeszcze był bardzo blady i chudy. Wlókł się powoli, opierając się na lasce, i łatwo było domyśleć się, że bieda i choroba mocno mu się dały we znaki i że wciąż jeszcze bardzo był osłabiony. Gdy pan Pickwick witał się z nim, Jingle zdjął kapelusz i gdy ujrzał Sama, wydawał się bardzo upokorzony i zawstydzony.
Tuż za nim szedł Hiob Trotter, który w katalogu swych wad nie miał przynajmniej braku wierności i przywiązania do swego pana. Był jeszcze brudny i w łachmanach, ale policzków nie miał już tak zapadłych, jak przed kilkoma dniami, przy pierwszem spotkaniu z panem Pickwickiem. Zdejmując kapelusz przed naszym dobroczynnym starym przyjacielem, wypowiedział parę urywanych słów o wdzięczności i wymamrotał coś o uratowaniu od głodowej śmierci.
„Dobrze, dobrze!“ odrzekł filozof, przerywając mu niecierpliwie. „Idź za mną Samie. Chcę pomówić z panem Jingle. Czy może pan iść bez mojej pomocy?“
„O tak; sługa pana. Ale niebardzo prędko; nogi chwieją się; głowa oszołomiona; wszystko w kółko, rodzaj trzęsienia ziemi“.
„No, podaj mi pan ramię“, rzekł pan Pickwick.
„Nie, nie, niemożliwe... sam pójdę“, rzekł pan Jingle.
„Dzieciństwo! Wesprzyj się pan na mnie, chcę tego“, odparł pan Pickwick.
Widząc że pan Jingle, zmieszany, nie wie co robić, pan Pickwick sam wziął go pod rękę i powiódł ze sobą, nie tracąc próżnych słów.
Przez cały ten czas, twarz Sama wyrażała największe zdumienie, jakie tylko wyobrazić sobie można. Spoglądając kolejno w najgłębszem milczeniu to na pana Jingle, to na Hioba, cicho powiedział w końcu przez zęby: „to być nie może!“ Powtórzywszy te słowa kilkanaście razy, jakby od tego ćwiczenia oniemiał i z gniewem, zmieszaniem i zdumieniem począł znów patrzeć to na jednego, to na drugiego.
„No, Samie“, rzekł pan Pickwick, oglądając się.
„Idę, panie“, odparł pan Weller, idąc mechanicznie za swym panem, wciąż jednak nie odwracał oczu od Hioba Trottera, który w milczeniu szedł koło niego.
Hiob przez jakiś czas oczy miał spuszczone, a Sam, którego wzrok wprost przylgnął do twarzy Trottera, wpadał na ludzi, których spotykał, przewracał małe dzieci, potykał się o schody i barjery, jakby niedowidział, aż Hiob spojrzał zpodełba i powiedział:
„Jak się pan ma, panie Weller!“
„To on!“ zawołał Sam i doszedłszy do tego przeświadczenia, uderzył się rękami po udach i wyraził swe uczucia długiem i donośnem gwizdnięciem.
„Bardzo się zmieniłem, panie Weller!“ rzekł Hiob.
„I mnie się tak zdaje“, odrzekł Sam, z nieukrywanem zdziwieniem przypatrując się łachmanom Hioba. „Ale to zła zamiana, jak powiedział chłop, gdy dwa podejrzane szylingi i sześć pensów drobnemi dostał za dobre pół korony“.
„Ma pan słuszność“, zawołał Hiob, pochyliwszy głowę. „Ale minął czas udawania. Łzy, panie Weller“, dodał z wyrazem chwilowej złośliwości, „łzy, to nie jedyny i nie najlepszy dowód nieszczęścia i bólu“.
„O, pewno!“ zauważył Sam dobitnie.
„Można wywołać sztucznie“, ciągnął Trotter.
„Bardzo słusznie. Są osoby, które mają zawsze łzy w pogotowiu i mogą wyciągnąć czop od nich, kiedy im to na rękę“.
„Tak, ale są rzeczy, których udać nie łatwo, panie Weller, a zbyt bolesny to proces, gdy się je chce sztucznie wywołać “.
To mówiąc, Hiob wskazał na swe blade, zapadłe policzki i odsunąwszy rękaw, odkrył ramię tak wychudzone, iż zdawało się, iż złamie się za lada dotknięciem.
„Cóżeś ty robił?!“ zawołał Sam, cofając się.
„Nic“, odparł Hiob.
„Nic!“
„Już od wielu tygodni nic nie robię... a jem i piję niemal tyleż“.
Sam powiódł wzrokiem po przezroczystej twarzy Trottera i po całej tej nieszczęśliwej postaci, a potem, pochwyciwszy go za rękę, począł ciągnąć żywo za sobą.
„Gdzie mię pan ciągnie!“ jęknął Hiob, napróżno usiłując wyrwać się z potężnych rąk swego niegdyś nieprzyjaciela.
„Chodź! Chodź!“ powtórzył Sam, nie dając innych wyjaśnień, a po chwili, gdy stanęli przed bufetem, zamówił kufel porteru.
„Teraz“, powiedział, „wypij mi to do ostatniej kropli i przewrócić kufel do góry dnem, bym się przekonał, żeś zużył całe lekarstwo“.
„Ależ, kochany panie Weller“, sprzeciwiał się Hiob.
„Pij!“ krzyknął Sam rozkazująco.
Wezwany w ten sposób, Trotter przyłożył kufel do ust i wychylił go małemi, ledwo widocznemi łykami aż do dna. Raz tylko, ale tylko raz, zatrzymał się, by odetchnąć, ale ust nie odejmował od kufla, który w parę chwil potem trzymał odwrócony w wyciągniętej ręce. Nic nie spadło na podłogę prócz kilku kropel szumowin, które odrywały się od brzegu i leniwie kapały.
„Dobrze!“ zawołał Sam; „jakże ci teraz?“
„Lepiej! Daleko lepiej!“ odparł Hiob.
„Naturalnie“, rzekł Sam z głębokiem przeświadczeniem, „to tak, jakbyś wpuszczał gaz do balonu. Gołem okiem widzę, ze ci po tej operacji lepiej się zrobiło. Cóż powiesz o drugim kuflu tych ziółek?“
„Bardzo panu dziękuję, ale powiem, że źleby mi zrobił“.
„No, a co powiesz o czemkolwiek pożywniejszem?“
„Dzięki pańskiemu godnemu gubernatorowi, mamy na obiad pieczeń baranią z ziemniakami, tak, że gotowanie zostało nam oszczędzone“.
„Co? Gubernator opiekuje się wami?“ zawołał Sam ze zdumieniem.
„Tak, panie Weller. I więcej jeszcze: gdy mój pan był bardzo chory, gubernator wziął dla nas pokój — przedtem mieszkaliśmy w jakiejś psiej budzie — i opłacił go. Co nocy przychodził odwiedzać mego pana, aby nikt tego nie widział. Panie Weller“, mówił dalej Hiob, tym razem z prawdziwemi łzami w oczach, „takiemu człowiekowi gotówbym służyć, dopókibym nie zdechł u jego nóg“.
„No, no, mój kochany, obejdzie się bez tego!“ krzyknął Sam.
Hiob Trotter spojrzał na niego zdziwiony.
„Powiadam ci, że obejdzie się bez tego, mój chłopcze“, powtórzył Sam bardzo stanowczo. „Nikt mu nie będzie służył prócz mnie; a ponieważ doszliśmy do tego“, ciągnął dalej, płacąc za piwo, „wyjawię ci pewien sekret. Nigdy nie słyszałem, ani w żadnej książce historycznej o tem nie czytałem, ani nie widziałem na żadnym obrazie anioła w kamaszach i z okularami; nie, nawet w teatrze, o ile sobie przypominam, chociaż tam z innych względów możnaby to zrobić; ale pomimo to, Hiobie, powiadam ci, że jest to anioł czystej krwi... i niech mi kto ośmieli się utrzymywać, że widział kogoś lepszego!“
Wygłosiwszy to wyzwanie, które stwierdził licznemi ruchami rąk i głowy, Sam włożył wydane pieniądze do kieszeni i poszedł szukać przedmiotu swego panegiryku.
Pan Pickwick stał wciąż jeszcze z panem Jingle na „placu balowym“ i żywo z nim rozmawiał, nie zwracając uwagi na otaczające ich wielobarwne grupy, choć zasługiwały na to, by przynajmniej z ciekawości przyjrzeć im się nieco.
„Dobrze“, powiedział wkońcu, widząc, że Sam i Trotter nadchodzą; „zobaczy pan, jak się ułoży z pańskiem zdrowiem, a w międzyczasie zastanowi się pan. Gdy będzie się pan czuł dość mocny, zrób mi pan obliczenie; pomyślę o tem i potem omówię to z panem. Teraz proszę iść do swego pokoju, bo jest pan znużony i nie powinien pan narażać wątłego jeszcze zdrowia“.
Pan Alfred Jingle, który nie miał już w sobie ani iskry dawnej żywości, ani nawet owej ponurej wesołości, jaką udawał przy pierwszem spotkaniu z panem Pickwickiem, ukłonił się bardzo nisko, nie mówiąc ani słowa, i zwolna oddalił się, skinąwszy na Hioba, by szedł za nim.
„Samie!“ powiedział pan Pickwick, spoglądając dokoła z zadowoleniem. „Prawda, że to bardzo dziwna scena?“
„Bardzo!“ odpowiedział Sam. „Cuda jeszcze się nie skończyły!“ dodał do siebie. „Jeżeli się nie mylę, Jingle również użyje sikawki!“
W tem miejscu, gdzie stał pan Pickwick, między murami, była przestrzeń akurat takiego obszaru, że można było na niej grać w palanta. Jeden bok tworzył oczywiście mur, drugi ta część wiezienia, która wyglądała (raczej wyglądałaby, gdyby nie przeszkadzał mur) na katedrę św. Pawła. Mnóstwo dłużników wałęsało się po tym placyku, lub siedziało w rozmaitych pozach. Większość z nich czekała na wiadomość z Trybunału Bankrutów, że „mogą odejść“. Inni byli skazani na ściśle określone terminy, które starali się w rozmaity sposób skrócić. Jedni byli ubodzy, drudzy zamożni, większość — brudni, nieliczni — czyści. Ale wszyscy chodzili z kąta w kąt. Męczyli się, pragnęli wydostać się z więzienia z równym skutkiem i energją, jak zwierzęta w menażerji.
Przez okno, wychodzące na promenadę, wyglądało kilkanaście osób, niektóre z nich rozmawiały ze swoimi znajomymi tam w dole, inne bawiły się w piłkę z awanturnikami, stojącymi nazewnątrz więzienia, inne patrzały na grających w palanta i przysłuchiwały się okrzykom chłopców. Brudne kobiety w rozdeptanych pantoflach szły w tę i tamtą stronę, przeważnie od kuchni, umieszczonej wgłębi. Dzieci wrzeszczały, bawiły się i biły. Krzyki graczy mieszały się z wieloma innemi dźwiękami. Wszędzie panował zgiełk i hałas — za wyjątkiem nędznej szopy w głębi dziedzińca, gdzie w spokoju spoczywało nieruchome ciało nieszczęśliwego więźnia kanclerstwa, zmarłego poprzedniej nocy, w oczekiwaniu śledztwa, którem go mamiono. Ciało! Jest to określenie prawne na nigdy nieznający spokoju, wirujący splot trosk, nadziej, rozczarowań, miłości, które tworzą żywego człowieka. Prawo miało jego ciało. Oto leżało spowite w śmiertelne prześcieradło, straszne świadectwo tkliwego miłosierdzia.
„Chce pan zobaczyć pokój świstaków?“ spytał Hiob Trotter.
„Co to znaczy?“ odpowiedział pan Pickwick.
„Pokój świstaków?“ wtrącił pan Weller.
„Co to, Samie?“ spytał pan Pickwick. „Czy to ptaszarnia?“
„Niech Bóg zachowa!“ zawołał Hiob. „To tam, gdzie sprzedają spirytus!“ Tu pan Trotter wytłumaczył pokrótce, że wobec tego, iż w więzieniach surowo zabraniano handlować napojami wyskokowemi które tak bardzo cenią gentlemani i damy tam zamknięte, więc kilku sprytnych dozorców wpadło na ten znakomity pomysł, by pozwolić niektórym więźniom, oczywiście za odpowiedniem wynagrodzeniem, zaopatrywać się w gin na własne ryzyko i własny użytek.
„Zwyczaj ten powoli zakradł się do wszystkich więzień za długi!“ powiedział pan Trotter.
„Ma to tę dobrą stronę, że dozorcy wyłapują każdego, kto uprawia ten handel bez pozwolenia, nie opłacając się, a kiedy wiadomość o tem dostanie się do gazet, jeszcze ich chwalą za spryt! Dwie pieczenie na jednym rożnie: odstrasza się innych od handlu i podnosi własną godność“.
„Czytasz pan jak z nut, panie Weller!“ powiedział Trotter.
„Czyż nigdy nie robią rewizyj w tych pokojach? Nigdy nie znajdują napojów?“ pytał pan Pickwick.
„Naturalnie!“ powiedział Sam. „Ale dozorcy zawsze się przewiedzą o tem i dają znać komu potrzeba. I pan dostanie, jak pan odpowiednio zagwiżdże“.
Tu Hiob zastukał w pewne drzwi i natychmiast ukazała się w nich rozczochrana głowa. Właściciel wpuścił naszych przyjaciół i zaraz zamknął drzwi, przyczem uśmiechnął się. Sam uśmiechnął się również, Trotter także. Pan Pickwick, myśląc, że tak widocznie wypada, śmiał się już do końca wizyty.
Gentleman z rozczochraną głową wydawał się bardzo zadowolony z tego sposobu załatwienia interesu „na milcząco“. Wyjął z pod poduszki płaską flaszkę, zawartości mniej więcej ćwierci litra, nalał dwie szklanki, które Hiob i Sam wysuszyli w sposób bardzo zręczny.
„Jeszcze?“ zapytał świstający gentleman.
„Nie!“ odpowiedział Hiob.
Pan Pickwick zapłacił, otworzono drzwi i wszyscy wyszli. Rozczochrany jegomość uśmiechnął się przyjacielsko do pana Rokera, który właśnie nadchodził.
Następnie pan Pickwick błąkał się dość długo po wszystkich schodach i korytarzach oraz obszedł raz jeszcze całe podwórze. Na każdym kroku, w każdej osobie zdawało mu się, że widzi albo Mivinsa, albo Smangle, albo duchownego, albo rzeźnika; gdyż cała ludność więzienna złożona była po większej części z indywiduów tego rodzaju. Po wszystkich kątach, najlepszych i najgorszych, te same wspólne cechy, ten sam brud, ten sam nieład, ten sam hałas. Wszędzie gwarne i nieustanne krzątanie się; ludzie cisnący się i przewalający, jak cienie w jakimś złym śnie.
„Dość się już napatrzyłem“, rzekł filozof, gdy powrócił do siebie i rzucił się na krzesło. „Głowa mię boli od tych scen, a serce niemniej. Odtąd będę więźniem we własnym pokoju“.
I pan Pickwick wytrwał niezłomnie przy tem postanowieniu. Przez całe trzy miesiące nie ruszył się nigdzie poza swój pokój, a tylko w nocy, gdy większość współwięźniów spała albo zapijała się w swych pokojach, wymykał się, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Zdrowie jego poczęło widocznie cierpieć od tego ścisłego zamknięcia się. Ale ani wielokrotne prośby Perkera i przyjaciół, ani jeszcze liczniejsze ostrzeżenia i napomnienia Samuela Wellera nie zdołały ani na jotę zmienić jego niezłomnego postanowienia.

Rozdział czterdziesty szósty.
Opowiadania o delikatnych uczuciach panów Dodsona i Fogga, oraz o tem, że ci gentlemani nie byli pozbawieni zmysłu komizmu.

Mniej więcej na tydzień przed końcem lipca ujrzano na ulicy Goswell pędzącą dorożkę (numeru nie zauważono). Siedziały w niej trzy osoby, prócz stangreta, który cisnąć się musiał na małym koźle. Na fartuchu wisiały dwa szale, należące do dwóch dam przykrytych fartuchem. Między temi damami, ściśnięty do bardzo niewielkich rozmiarów, stał jegomość zastraszony i zahukany, który ilekroć ośmielił się zrobić jakąś uwagę, narażał się na natychmiastowe skarcenie ze strony którejś z groźnych pań. Obie damy i jegomość dawali stangretowi sprzeczne rozkazy, zmierzające jednak do tego, by zajechał przed dom pani Bardell. Wysoki jegomość, w przeciwieństwie do obu dam i ku ich oburzeniu, twierdził, że są to drzwi zielone, nie żółte.
„Stańcie przed domem z zielonemi drzwiami!“ mówił jegomość.
„Ach, ty przewrotna istoto!“ wołała jedna z groźnych pań. „Jedźcie pod dom z żółtemi drzwiami!“
Na to stangret, który tak raptownie zatrzymał konia przed domem z zielonemi drzwiami, że zachodziła obawa, iż rumak uderzy zadem o dorożkę, nanowo puścił go truchtem, poczem odwrócił się.
„Gdzie więc mam wkońcu stanąć?“ niecierpliwił się stangret. „Umówcie się państwo jakoś między sobą! Pytam poprostu: gdzie mam stanąć?!“
Tu spór nanowo wybuchnął z jeszcze większą siłą niż poprzednio. A ponieważ jednocześnie mucha ucięła konia w nos, stangret pod pozorem odpędzenia jej, ulżył sobie, ściągając konia batem przez łeb.
„O, tyle zachodu!“ powiedziała jedna z groźnych pań. „Tamte żółte drzwi!“
Ale kiedy dorożka zajechała z fantazją przed dom z żółtemi drzwiami, czyniąc więcej hałasu (jak z dumą stwierdziła jedna z dam) „od prywatnej karety!“, i kiedy już stangret zsiadł z kozła, by pomóc wysiąść paniom — mała okrągła główka imć pana Tomasza Bardell pokazała się w oknie domu z czerwoną bramą — o parę domów od domu, przed którym stanęli.
„Głupia historja!“ powiedziała wyżej wymieniona dama, rzucając zjadliwe spojrzenie na gentlemana.
„To nie moja wina, moja droga!“ odrzekł.
„Nie mów do mnie, głuptasie, nie odzywaj się do mnie!“ odpowiedziała dama. „Dom z czerwonemi drzwiami, stangrecie! Och! Jeżeli kiedy istniała kobieta, hańbiona i obrażana przez złośliwego nicponia, któremu sprawia specjalną przyjemność torturowanie swojej żony — ja jestem tą kobietą!“
„Powinieneś się pan wstydzić, panie Raddle!“ powiedziała druga z dam, znajoma nasza, pani Cluppins.
„Co ja zrobiłem?“ dziwił się Raddle.
„Nie mów do mnie, nie odzywaj się do mnie, brutalu, bo jeszczem gotowa zapomnieć, że jestem kobietą i uderzę cię!“ powiedziała pani Raddle.
Podczas tego djalogu woźnica zaprowadził konia za uzdę pod dom z czerwonemi drzwiami, które właśnie młody pan Bardell otwierał. Oto delikatny i wytworny sposób zajeżdżania przed dom przyjaciółki! Żadnego zajeżdżania z turkotem i hałasem! Żadnego wyskakiwania z dorożki! Żadnego pukania do drzwi! Żadnego odpinania fartucha w ostatniej chwili, z obawy, by się suknie damskie nie zabrudziły! Wreszcie ten woźnica, który podał paniom szale — zupełnie jakby ich prywatny stangret!
„No, Tommy“, spytała pani Cluppins. „Jakże się miewa twoja kochana mateczka?“
„O, bardzo dobrze!“ odpowiedział młody pan Bardell. „Jest w saloniku. Gotowa. Ja także jestem gotów!“ powiedział pan Tommy i, wsadziwszy ręce w kieszeń, skoczył na najwyższy stopień schodów.
„Czy będzie ktoś jeszcze?“ spytała pani Cluppins, poprawiając pelerynę.
„Będzie pani Sanders!“ odpowiedział Tommy. „No i ja!“
„Co to za chłopak!“ zawołała mała pani Cluppins. „Myśli tylko o sobie! Słuchaj, Tommy!“
„No?“ spytał pan Tomasz.
„Kto będzie jeszcze, kochasiu?“ spytała pani Cluppins mimochodem.
„Będzie pani Rogers!“ powiedział młody pan Bardell, przyczem szeroko otworzył oczy.
„Co?! Dama, która wynajęła mieszkanie?!“ zawołała pani Cluppins.
Pan Bardell głębiej wsadził ręce w kieszenie, i kiwnął głową dokładnie trzydzieści pięć razy, by potwierdzić, że ta właśnie dama, a nie kto inny.
„O Boże!“ zawołała pani Cluppins. „Ależ to całe przyjęcie!“
„Gdyby pani wiedziała, co jest w kredensie!“ powiedział młody Bardell.
„Cóż tam jest, Tommy?“ pieszczotliwie pytała pani Cluppins, „powiedz mi, Tommy, wiem, że mi powiesz!“
„Nie, nie powiem!“ powiedział Tommy, potrząsając głową i znów uciekając na najwyższy stopień schodów.
„Nieznośny bęben!“ zawołała pani Cluppins. „Byle tylko człowieka sprowokować! Chodź, Tommy, powiedz swojej kochanej Cluppy!“
„Mama nie kazała“, odrzekł pan Tomasz. „Ja też mam dostać kawałek!“ Uradowany tą obietnicą, chłopak zaczął kręcić młynka z dziecinnem przejęciem.
Przypatrywanie się tym igraszkom dziecięcym wypełniło czas, który państwu Raddle zeszedł na układach z woźnicą w sprawie zapłaty a zakończonych zwycięstwem jego żądań. — Nadbiegła pani Raddle.
„Co się stało, Mary Annie?“ spytała pani Cluppins.
„Ach, zawsze jakieś kłopoty!“ odpowiedziała pani Raddle. „Raddle, to nie mężczyzna! Wszystko spada zawsze na moją głowę!“
Nie było to sprawiedliwe w stosunku do biednego Raddle, którego poczciwa ta dama już na początku dyskusji odsunęła od wszelkich wpływów, surowo nakazawszy: „trzymaj język za zębami!“ Nie miał jednak możności wystąpić w swojej obronie, gdyż pani Raddle zaczęła zdradzać nieomylne oznaki natychmiastowego zemdlenia. Dojrzały to przez okno pani Sanders, pani Bardell, lokatorka, oraz służąca lokatorki, wybiegły więc natychmiast i wprowadziły ją do mieszkania. Mówiły wszystkie jednocześnie i darzyły ją oznakami największej życzliwości i współczucia, jak gdyby była najnieszczęśliwszą istotą między śmiertelniczkami. Zaprowadzono panią Raddle do bawialni i ułożono na sofie. Dama z pierwszego piętra pobiegła na pierwsze piętro i wróciła z flaszeczką soli trzeźwiących, poczem, objąwszy panią Raddle za szyję, przytknęła jej flaszeczkę do nosa, aż biedna ofiara złości męskiej, prychając i krztusząc się, oznajmiła, że jest jej lepiej.
„Biedactwo!“ zawołała pani Rogers. „Wiem, co czuje!”
„Biedactwo!“ powtórzyła pani Sanders. „Ja także!“ Poczem wszystkie damy westchnęły unisono, unisono stwierdziły, że wiedzą coś o tem i że żałują panią Raddle z głębi serca. Nawet służąca lokatorki, mająca trzynaście lat i trzy stopy wzrostu, mruczała coś życzliwie.
„Ale co się stało?“ pytała pani Bardell.
„Co tak panią zdekonfiturowało?“ pytała pani Rogers.
„Ubliżono mi...“ cicho szepnęła pani Raddle, zaś damy spojrzały z wyrzutem na pana Raddle.
„Ależ faktycznie...“ zaczął nieszczęśliwy jegomość, wysuwając się naprzód. „Kiedyśmy podjechali pod te drzwi, wynikła dyskusja z woźnicą...“ głośny jednak krzyk, który wyrwał się jego małżonce przy dźwięku tych słów, uniemożliwił dalszą dyskusję.
„Lepiej zostaw ją samą, Raddle!“ powiedziała pani Cluppins. „Nie przyjdzie do siebie, póki ty tu będziesz!“
Wszystkie damy zgodziły się z tą opinją. Pana Raddle wypchnięto więc z pokoju i poradzono mu, by poszedł przejść się po dziedzińcu. Po kwadransie pani Bardell oznajmiła mu, że może wejść, ale musi być bardzo ostrożny w postępowaniu z małżonką. Wie, że pan Raddle nie chce jej dokuczać, ale Mary Annie daleka jest od tego, by można ją nazwać silną, jeżeli więc nie będzie się miał na baczności, to może ją stracić, sam nie wiedząc kiedy, co w przyszłości może być dlań źródłem przykrych refleksyj. I tak dalej. Wszystkiego tego pan Raddle wysłuchał bardzo pokornie i wrócił do pokoju cichy jak trusia.
„Przecież państwo jeszcze się nie znają!“ zawołała pani Bardell. „Coś podobnego! Pan Raddle, pani Rogers. Pani Cluppins, pani Raddle!“
„Siostra pani Cluppins!“ dodała pani Sanders.
„Co?! Naprawdę?“ zawołała pani Rogers uprzejmie. Była lokatorka trzymała służącą, w jej pozycji towarzyskiej wypadało więc być raczej uprzejmą niż serdeczną. „Och, czy to być może?!“
Pani Raddle uśmiechnęła się słodko. Pan Raddle skłonił się, a pani Cluppins oznajmiła, „że bardzo jej miło poznać damę, o której słyszała tyle pochlebnych rzeczy...“ Komplement ten pani Rogers przyjęła bardzo pobłażliwie.
„No, panie Raddle“, powiedziała pani Bardell. „Musi być pan strasznie dumny, że na pana i na Tommy spada zaszczyt prowadzenia tylu dam aż do Spaniards, Hampstead. Jak pani uważa, pani Rogers?“
„Och naturalnie!“ zawołała pani Rogers, poczem wszystkie damy powtórzyły jednogłośnie: „Och, naturalnie!“
„Naturalnie!“ odpowiedział pan Raddle, zacierając ręce i zdradzając nikłą chęć wypogodzenia się nieco. „Słowo daję, powiedziałem, jakeśmy jechali dorożką...“
Na dźwięk tego wyrazu, przypominającego tyle przykrych przejść, pani Raddle przyłożyła chusteczkę do oczu i wydała stłumiony jęk. Pani Bardell spojrzała więc surowo na pana Raddle, aby dać mu do poznania, że lepiej niech już milczy, poczem z odpowiednią miną kazała służącej pani Rogers „podać wina!“
Był to moment okazania skarbów, zawartych w kredensie: talerzy z pomarańczami i ciastkami oraz butelki starego, zwietrzałego Porto (szyling i dziewięć pensów), które wraz z butelką słynnego indyjskiego sherry (czternaście pensów) zostało zakupione dla uczczenia lokatorki i wyjęte z odpowiednim gestem, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich obecnych. Pani Cluppins przeżyła chwile przykrej konsternacji, gdy mały Tommy wyjechał z opowiadaniem, jak to go indagowała „co zawiera kredens?“, lecz zostało to szczęśliwie przerwane zapomocą wręczenia smarkaczowi pół szklaneczki starego Porto, które wychylił natychmiast, ryzykując w ten sposób swoje życie. Poczem wszyscy udali się na poszukiwanie Hampstead. Odnaleziono je z łatwością i już w parę godzin później całe towarzystwo siedziało w hiszpańskiej herbaciarni. Nieszczęśliwy pan Raddle znów o mały włos nie doprowadził swojej żony do zemdlenia: ni mniej ni więcej tylko zamówił siedem procyj herbaty, a cóż łatwiejszego (zgodnie stwierdziły wszystkie damy) jak to, by Tommy pił z filiżanki jednej z pań — albo nawet ze wszystkich — kiedy się garson odwróci?! Oszczędzonoby jedną herbatę!
Nie było jednak na to rady i wniesiono tacę z siedmioma filiżankami herbaty, siedmioma talerzykami i tyluż porcjami chleba z masłem. Panią Bardell jednogłośnie obrano przewodniczącą, pani Rogers usiadła po jej prawicy, pani Raddle po lewicy, i zabrano się do jedzenia z wielkiem zadowoleniem.
„Jak piękną jest wieś!“ westchnęła pani Rogers. „Całe życie chciałabym mieszkać na wsi!“
„Och, to nie dla pani!“ zawołała pani Bardell szybko, przerażona możnością utraty lokatorki. „To nie dla pani!“
„Och, mam wrażenie, że pani jest za ruchliwa i za bardzo towarzyska, by móc lubić wieś!“ dodała mała pani Cluppins.
„Może... może...“ przyznała lokatorka z pierwszego piętra.
„Dla ludzi samotnych... o których nikt się nie troszczy... o których nikt nie dba... których życie ciężko doświadczyło...“ powiedział pan Raddle, ożywiając się nieco, „wieś nadaje się doskonale. Wieś jest dla ludzi o zranionych duszach...“
Otóż, ze wszystkich rzeczy na świecie, jakie mogły przyjść na myśl nieszczęśnikowi, ta była najgorsza! Oczywiście pani Bardell wybuchnęła płaczem i musiano ją natychmiast odprowadzić na bok. Wrażliwy jej synek zaczął naturalnie ryczeć za jej przykładem.
„Czy uwierzyłby kto, moja pani!“ zawołała dumnie pani Raddle, zwracając się do lokatorki z pierwszego piętra, „że kobieta może być żoną takiego bezdusznego stworzenia, które od rana do nocy obraża tylko uczucia niewieście?!“
„Moja droga“, powiedział pan Raddle. „Moja droga, ja naprawdę... nie miałem zamiaru...“
„Nie miałeś zamiaru!“ powtórzyła pani Raddle pogardliwie. „Wynoś się! Nie mogę patrzeć spokojnie na takiego brutala!“
„Nie powinnaś się irytować, Mary Annie“, powiedziała pani Cluppins. „Powinnaś koniecznie więcej dbać o siebie, czego nigdy nie robisz! Idź, idź sobie, Raddle, bo ją zmartwisz jeszcze więcej!“
„Radzę panu wypić samemu herbatę!“ powiedziała pani Rogers, znów stosując flaszkę z solami.
Pani Sanders, która według swego zwyczaju była bardzo zajęta chlebem z masłem, wypowiedziała tę samą radę i pan Raddle wycofał się posłusznie.
Potem miano nieco trudu z wywindowaniem młodego pana Bardell, który był trochę za duży na tę operację na ręce matki — przyczem noga młodzieńca trafiła do filiżanki, co spowodowało małe zamieszanie między filiżankami i talerzami. Ale przypadki omdlenia, jeżeli zdarzają się w wyłącznie damskiem towarzystwie, nie trwają długo; a więc, wyściskawszy nieco i skrzyczawszy synka, pani Bardell przyszła do siebie, posadziła go na krześle, wyraziła zdumienie, że mogła być tak głupia, i wypiła łyk herbaty.
Nagle usłyszano turkot powozu. Damy podniosły głowy i ujrzały dorożkę podjeżdżającą przed bramę ogrodową.
„Jeszcze ktoś przyjechał!“ zawołała pani Sanders.
„Jakiś gentleman“, dodała pani Cluppins.
„Ależ to...“ wykrzyknęła pani Bardell, „to pan Jackson, młody dependent od panów Dodson et Fogg. Czyżby pan Pickwick wypłacił odszkodowanie?“
„A może chce się żenić“ napomknęła pani Cluppins.
„Jakże ten gentleman długo nie przychodzi!“ zawołała pani Sanders; „czemu się nie pospieszy?“
Tymczasem pan Jackson odwrócił się od dorożki, gdzie zamienił parę słów z jakimś źle ubranym mężczyzną w czarnych spodniach, który razem z nim wysiadł z powozu i trzymał gruby kij bukowy w ręku — i podszedł, poprawiając sobie włosy, do miejsca, gdzie siedziały damy.
„Co nowego, panie Jackson?“ zapytała pani Bardell z widocznem wzruszeniem. „Czy się coś stało?“
„Nic, pani, nic“, odrzekł pan Jackson. „Jak się panie miewają? Przepraszam, że przeszkadzam, ale prawo moje, panie, prawo...“
To mówiąc, pan Jackson uśmiechnął się, oddał ukłon całemu towarzystwu i powtórnie poprawił włosy. Pani Rogers szepnęła do pani Raddle, że jest to rzeczywiście bardzo miły młodzieniec.
„Byłem na ulicy Goswell“, mówił dalej pan Jackson, „ale dowiedziawszy się, że panie tu znajdę, wziąłem więc powóz i przyjechałem. Moi pryncypałowie potrzebują pani natychmiast, pani Bardell“.
„O mój Boże!“ zawołała pani Bardell, przestraszona tą niespodziewaną wiadomością.
„Tak jest“, odrzekł pan Jackson, przygryzając usta; „sprawa bardzo ważna i bardzo nagła, której niepodobna odkładać. Dodson wyraźnie mi to powiedział, Fogg także. Dlatego zatrzymałem powóz, by odwieźć panią do Londynu“.
„To dziwne!“ zawołała pani Bardell.
Wszystkie damy zgodziły się, iż było to bardzo dziwne, ale jednocześnie uznały także, iż musi to być sprawa bardzo ważna, bo przecież panowie Dodson i Fogg nie posyłaliby inaczej do Hampstead. Wkońcu dodały, że, wobec ważności sprawy, pani Bardell zrobi najlepiej, gdy pojedzie natychmiast do swych adwokatów.
Pani Bardell bynajmniej nie było nieprzyjemnie, że jej przyjaciele po prawie wzywali ją z takim pośpiechem. Sądziła ona, iż to wogóle, a w szczególności w oczach lokatorki z pierwszego piętra, znacznie ją podniesie, co pochlebiało jej próżności. Z początku niby wzdragała się trochę, ale potem oświadczyła, iż pojedzie, wkońcu zaś dodała zapraszającym tonem:
„Panie Jackson, może się pan pokrzepi czem po przejażdżce?“
„Doprawdy, pani, nie mamy czasu do stracenia“, odparł pan Jackson; „a przy tem mam tam znajomego“, dodał, wskazując na mężczyznę z bukową laską.
„Poproś pan swego znajomego, by także tu przyszedł“, rzekła pani Bardell. „Zawołaj go pan tutaj!“
„Nie... dziękuję pani“, odrzekł pan Jackson, nieco zakłopotany. „On nie jest przyzwyczajony do towarzystwa dam; zawsze w niem głupieje. Jeżeli pani będzie tak dobra i każe garsonowi zanieść mu coś do picia... nie jestem pewny, czy przyjmie, ale spróbować można“.
Podczas tego palce pana Jacksona igrały koło jego własnego nosa, by dać tem do zrozumienia słuchaczom, iż mówi ironicznie.
Bezzwłocznie wyprawiono garsona do głupawego gentlemana, który się zgodził coś wypić. Pan Jackson także coś wypił a damy, przez prostą grzeczność wobec gościa, również coś wypiły. Następnie pan Jackson oświadczył, iż czas jechać, wobec czego pani Sanders, pani Cluppins i mały Bardell wsiedli do powozu, gdyż w myśl porozumienia mieli towarzyszyć pani Bardell, reszta zaś towarzystwa została pod opieką pani Raddle.
„Izaaku“, rzekł pan Jackson, gdy pani Bardell zabierała się do wsiadania, i spojrzał na swego znajomego, który siedział na koźle i palił cygaro.
„Co, panie?“
„To jest pani Bardell“.
„O! Dawno już o tem wiedziałem!“
Gdy pani Bardell usadowiła się w powozie, pan Jackson umieścił się przy niej, i konie ruszyły. Po drodze pani Bardell przez cały czas podziwiała domyślność znajomego pana Jacksona.
„Jacy ci prawnicy są sprytni“, myślała, „jak odrazu poznają ludzi!“
Po niejakim czasie, gdy panie Sanders i Cluppins usnęły, pan Jackson powiedział do wdowy: „Wie pani, że koszta procesu, to przykra rzecz; mam na myśli koszta procesu pani“.
„Przykro mi, że nie możecie ich panowie otrzymać“, odpowiedziała pani Bardell. „Ale cóż! Jeżeli pańscy pryncypałowie robią takie rzeczy przez spekulację, to muszą się czasem narazić także na straty“.
„O ile jednak wiem, po procesie dała pani panom Dodson et Fogg rewers na wysokość kosztów“, rzekł Jackson.
„Prosta formalność“, odparła pani Bardell.
„Tak“, rzekł sucho pan Jackson; „prosta formalność — prosta formalność“.
Powóz toczył się ciągle; pani Bardell także zdrzemnęła się. Gdy konie stanęły, przebudziła się.
„Jakto?!“ zawołała, „czy jesteśmy już w Feermans Court?“
„Właściwie nie tam jedziemy“, odrzekł pan Jackson. „Zechce pani wysiąść“.
Pani Bardell zrobiła to, gdyż jeszcze niezupełnie się ocknęła. Znalazła się w dziwnem miejscu: przed murem, z bramą pośrodku, a wewnątrz paliło się światło gazowe.
„No, szanowne panie!“ zawołał mężczyzna z bukową laską, zaglądając do powozu i trącając panią Sanders, „wysiadajcie!“
Pani Sanders obudziła swą przyjaciółkę i wszyscy wysiedli; pani Bardell, wsparta na ręku pana Jacksona, weszła w bramę prowadząc swego małego synka za rękę.
Pokój, do którego następnie udały się damy, był jeszcze dziwniejszy, aniżeli wejście do budynku. Było tam mnóstwo ludzi, którzy ciekawie przyglądali się damom.
„Gdzie jesteśmy?“ zapytała pani Bardell, zatrzymując się.
„To jeden z naszych zakładów publicznych“, odrzekł pan Jackson, szybko przeprowadzając ją przez drzwi. Potem, odwróciwszy się, by zobaczyć czy inne damy idą za nimi, zawołał: „Izaaku! Uważaj!“
„Bądź pan spokojny“, odrzekł mężczyzna z bukową laską.
Drzwi szybko zamknęły się, poczem wszyscy zeszli o parę schodów wdół.
„Nareszcie jesteśmy!“ zawołał pan Jackson, triumfalnie spoglądając dokoła; „przybyliśmy zdrowo i cało, co, pani Bardell?“
„Co pan chce przez to powiedzieć?“ zapytała dama, której serce mocniej zabiło, niewiadomo dlaczego.
„Nic szczególnego!“ odrzekł pan Jackson, odprowadzając ją nieco na stronę. „Tylko niech się pani nie przeraża. Niema człowieka delikatniejszego nad Dodsona i bardziej ludzkiego niż Fogg. Ale było ich obowiązkiem, pani, zabezpieczyć sobie zwrot kosztów i nałożyć egzekucję. Zrobili jednak wszystko co mogli, by oszczędzić wrażliwość pani. Jak pocieszającą będzie dla pani myśl, że wszystko poszło tak gładko! Jest pani przy Fleet-street, w więzieniu za długi. Życzę pani dobrej nocy“.

To powiedziawszy, pan Jackson szybko oddalił się wraz z mężczyzną z bukową laską. Wtenczas inny mężczyzna,
z kluczem w ręku, dotychczas przypatrujący się wszystkiemu, poprowadził oszołomione damy innemi małemi schodami, prowadzącemi do jakiejś bramy. Pani Bardell głośno krzyczała, Tommy wył, pani Cluppins zaczęła drżeć, a pani Sanders uciekła bez ceremonji, gdyż ujrzała pana Pickwicka właśnie używającego wieczornej przechadzki; tuż obok niego stał Sam Weller, który, spostrzegłszy panią Bardell, zdjął kapelusz z drwiącą grzecznością, podczas gdy jego pan odwrócił się z oburzeniem i wyszedł.

„Daj pan pokój tej biednej kobiecinie“, rzeki strażnik do Sama, „dopiero co przybyła“.
„Uwięziona?“ zawołał Sam, szybko nakładając kapelusz. „Na czyje żądanie? Za co? Mów stary!“
„Na żądanie Dodsona i Fogga; egzekucja za koszta procesu“.
„Hiobie! Hiobie! Chodź tu!“ krzyknął Sam, rzucając się w korytarz, „biegnij po pana Perkera, Hiobie! Powiedz mu, że potrzebny jest tu natychmiast. A to gratka! Z tego może wyniknąć coś dobrego! Hurra! Gdzie gubernator?“
Ale nikt nie odpowiedział na to pytanie, gdyż Hiob, dowiedziawszy się, o co idzie, popędził wnet jak szalony, a pani Bardell tym razem zemdlała naprawdę.

Rozdział czterdziesty siódmy,
głównie poświęcony doczesnym sprawom pp. Dodsona i Fogga. Ukazanie się pana Winkle w nadzwyczajnych okolicznościach. Dobroć pana Pickwicka okazuje się większą, aniżeli jego upór.

Hiob Trotter pędził ulicami, torując sobie drogę to środkiem, to na chodnikach, to w rynsztokach, pomiędzy mnóstwem koni, powozów i ludzi. Nie zważając na przeszkody, biegł, nie zatrzymując się ani na chwilę, dopóki nie stanął przed bramą Gray’s Inn. Ale pomimo całego jego pospiechu, biuro pana Perkera było już zamknięte od pół godziny, gdy Hiob zatrzymał się przed niem. Zanim odszukał kobietę, posługującą w biurze, która mieszkała przy swej córce, zamężnej za posługaczem sądowym, mieszkającym pod pewnym numerem, na jakiejś ulicy, tuż poza jakimś browarem, gdzieś poza Gray’s Inn Lane, już tylko piętnaście minut pozostawało do zamknięcia bramy więzienia. Następnie trzeba było jeszcze odszukać pana Lowtena, w tylnym pokoju oberży pod „Sroką“, tak, iż zaledwie Hiob załatwił sprawę i opowiedział, z czem przysłał go Sam Weller, zegar począł wybijać dziesiątą.
„Ach!“ zawołał pan Lowten, „nie będziesz mógł wrócić dziś do więzienia; a może masz klucz, mój kochany?
„Niech się pan o mnie nie troszczy“, odparł Hiob, „prześpię się gdziekolwiek; ale czy nie byłoby dobrze zobaczyć Pana Perkera dziś jeszcze, by zaraz jutro rano mógł zjawić się na miejscu?“
„Widzisz, mój kochany“, odrzekł Lowten, pomyślawszy chwilę, „gdyby to chodziło o kogo innego, to pan Perker wcale nie byłby rad, że go tak późno niepokoją; ale ponieważ idzie tu o pana Pickwicka, sądzę, że mogę wziąć dorożkę na koszt biura i pojechać do niego“.
Po tej decyzji Lowten wziął kapelusz, poprosił o wybranie innego prezydenta na czas jego chwilowej nieobecności, podszedł do najbliższego postoju dorożek, wybrał powóz, którego wygląd najbardziej mu odpowiadał, i kazał woźnicy jechać na plac Montague, Russel Square.
Pan Perker wydawał w tym dniu obiad, o czem świadczyły światła za oknami bawialni, tony ulepszonego, wielkiego fortepianu, dźwięki wydobywające się z niego, ale wymagające jeszcze bardzo znacznego ulepszenia, i niemal oszałamiające zapachy potraw. Ponieważ równocześnie przybyli przypadkowo ze wsi do miasta bardzo cenieni klienci, na ich więc powitanie zebrało się miłe towarzystwo, na które złożyli się: pan Snicks, sekretarz zakładu ubezpieczeń na życie, pan Prosee, doskonały doradca prawny, trzej adwokaci, jeden komisarz sądowy, pewien adwokat do spraw specjalnych z Temple, pewien młody gentleman o małych oczach i jego przedstawiciel, który napisał ostrą książkę w sprawie ustawy o legatach, upstrzoną niesłychaną ilością odnośników i cytat, oraz wiele wybitnych, a nawet wprost znakomitych osób. Od tego towarzystwa oderwał się pan Perker, gdy szepnięto mu, że przyszedł jego dependent. Udał się więc do jadalni, gdzie ujrzał pana Lowtena i Hioba Trottera w ponurym półmroku, rozsiewanym przez lampę kuchenną, postawioną na stole, z należną wzgardą dla dependentów i wszelkich związanych z nimi sprawami, przez gentlemana, który poniżył się do tego, że za kwartalne wynagrodzenie pojawiał się w krótkich spodniach aksamitnych i wełnianych pończochach.
„Cóż tam nowego“, zapytał wchodząc, „czy nadeszły jakie ważne listy?“
„Nie, panie“, odparł Lowten, „ale oto jest posłaniec od pana Pickwicka“.
„Od Pickwicka?“ zawołał mały człowieczek, żywo zwracając się ku Hiobowi. „Cóż to się stało?“
„Dodson i Fogg uwięzili panią Bardell za koszta procesu“, rzekł Hiob.
„Niemożliwe!“ zawołał pan Perker, wkładając ręce do kieszeni i opierając się o kredens.
„Tak jest rzeczywiście“, odparł Hiob. „Zdaje się, iż wydała im rewers na wysokość kosztów, zaraz po ukończeniu sprawy“.
„Na Jowisza!“ zawołał pan Perker, wyjmując obie ręce i uderzając pięścią jednej z nich w dłoń drugiej! „na Jowisza! To są najzręczniejsi spryciarze, jakich kiedykolwiek widziałem!“
„I najpodlejsze łotry, jakich udało mi się w życiu spotkać“, dodał Lowten.
„No tak“, dorzucił pan Perker; „ale trudno ich przyłapać“.
„To wielka prawda“.
Następnie obaj, mistrz i uczeń, zamilkli na parę minut, jakby zastanawiali się nad najwspanialszym i najgenjalniejszym wynalazkiem, jaki wymyślić może rozum ludzki. Gdy przyszli do siebie po tym niemym zachwycie, Hiob Trotter opowiedział resztę tego, co mu polecono. Pan Perker w zamyśleniu kiwał głową; wkońcu, spoglądając na zegar, powiedział:
„Jutro, punkt o dziesiątej, będę tam. Sam ma zupełną słuszność; powiedz mu to ode mnie. Pozwoli pan szklankę wina, Lowten?“
„Dziękuję panu“.
„To znaczy „tak“, jak wnoszę“, odrzekł mały adwokat, biorąc z kredensu butelkę i dwie szklanki.
Ponieważ Lowten rzeczywiście myślał „tak“, nie powiedział więc ani słowa, lecz, zwracając się do Hioba, zapytał go cichym głosem, tak jednak, by adwokat słyszał, czy widzi, jak zdumiewająco podobny jest portret pana Perkera, zawieszony nad kominkiem? Naturalnie, iż Hiob oświadczył, że tak. Gdy wino nalano, Lowten wypił za zdrowie pani Perker i jej dzieci, a Hiob za zdrowie pana Perkera. Ponieważ gentleman w krótkich spodniach aksamitnych i wełnianych pończochach nie uważał za swój obowiązek urzędowy poświecić osobom z biura, uparcie więc puszczał mimo uszu wezwania dzwonkiem, tak, że obaj musieli sami szukać drogi. Adwokat powrócił do salonu, Lowten pod „Srokę“, a Hiob poszedł na targowicę Covent-Garden i przepędził noc w koszu na warzywo.
Nazajutrz o umówionej godzinie wesoły mały adwokat zapukał do drzwi pana Pickwicka. Sam otworzył mu je z pospiechem.
„Pan Perker!“ zawołał, zwróciwszy się do filozofa, który zadumany siedział przy oknie, potem zaś dodał: „Jak to dobrze, żeś pan wstąpił do nas przypadkiem. Zdaje mi się, iż gubernator ma coś z panem do pomówienia“.
Pan Perker rzucił Samowi porozumiewawcze spojrzenie, by mu dać do zrozumienia, iż nic nie powie, że posyłano po niego; potem skinął na niego i szepnął mu parę słów do ucha.
„Doprawdy? Czy być może!?“ zawołał Sam, cofając się ze zdumieniem.
Pan Perker uśmiechnął się i kiwnął głową. Sam spojrzał na małego adwokata, potem na pana Pickwicka, potem na sufit, potem znów na pana Perkera, uśmiechnął się, potem wybuchnął śmiechem, chwycił za kapelusz i znikł bez dalszych wyjaśnień.
„Co to wszystko znaczy?“ zapytał pan Pickwick, ze zdumieniem spoglądając na pana Perkera. „Co się stało Samowi?“
„O, nic, nic“, odrzekł mały adwokat, „ale przysuńno pan, kochany panie, swoje krzesło do stołu; mam z panem wiele do pomówienia“.
„Co to za papiery?“ zapytał znów pan Pickwick, widząc że pan Perker położył na stole cały pęk aktów, związany czerwonym sznurkiem.
„To są papiery procesu Bardell contra Pickwick“, odpowiedział mały pełnomocnik, rozwiązując sznurek zębami.
Filozof odsunął nogą krzesło, rzucił się na nie, założył ręce i gniewnie spojrzał na pana Perkera, jeśli pan Pickwick wogóle potrafił spojrzeć gniewnie.
„Pan nie lubisz słuchać o tej sprawie?“ rzekł pan Perker, wciąż zajęty rozwiązaniem węzła.
„Rzeczywiście — nie!“ odparł pan Pickwick.
„Przykro mi“, ciągnął pan Perker, „bo właśnie ona będzie przedmiotem naszej rozmowy“.
„Panie Perker!“ zawołał pan Pickwick żywo, „o tej sprawie nigdy nie może być między nami mowy“.
„Ba, ba! kochany panie“, odrzekł pełnomocnik, rozwiązując pęk i bokiem spoglądając na swego klienta, „my musimy o niej pomówić. Dlatego tylko tu przyszedłem. Czy pan gotów jest wysłuchać, co powiem, kochany panie? Niech się pan nie spieszy; jeżeli nie jest pan usposobiony do tego, to poczekam. Przyniosłem z sobą ranne gazety, i będę na rozkazy, kiedy się panu spodoba. Niech i tak będzie“.
Mówiąc to, mały pełnomocnik założył nogę na nogę i udawał, że czyta Times z wielkim spokojem i uwagą.
„Zresztą“, rzekł pan Pickwick z westchnieniem, które skończyło się jednak uśmiechem, „mów pan, co ma pan do powiedzenia. Z pewnością znów ta sama historja?“
„Z tą różnicą, kochany panie“, odrzekł pan Perker, składając gazetę i wsuwając ją do kieszeni, „że pani Bardell, oskarżycielka, znajduje się obecnie w tych murach, mój panie“.
„Wiem o tem“, odparł pan Pickwick.
„Bardzo dobrze. Sądzę, że wie pan także, jak się tu dostała, to znaczy, za co i na czyje żądanie?“
„Wiem... to jest słyszałem od Sama“, odrzekł pan Pickwick z udaną obojętnością.
„Sądzę, że Sam opowiedział całą rzecz dokładnie, przynajmniej takbym śmiał przypuszczać. Otóż, teraz, kochany panie, zadam panu naprzód takie pytanie: czy ta kobieta ma tu pozostać?“
„Tu pozostać?“ powtórzył pan Pickwick.
„Tu pozostać, kochany panie“, odrzekł pan Perker, wychylając się na krześle i ostro wpatrując się w swego klienta.
„Czemu pan mnie o to pyta? Przecież zależy to od Dodsona i Fogga. Wie pan o tem dobrze“.
„Wcale o tem nie wiem“, odparł stanowczo pan Perker. „To nie zależy bynajmniej od Dodsona i Fogga. Zna pan tych ludzi, drogi panie, równie dobrze, jak ja; to zależy wyłącznie od pana“.
„Ode mnie?“ zawołał pan Pickwick i zerwał się z krzesła, poczem natychmiast usiadł z powrotem.
Mały pełnomocnik dwukrotnie stuknął w dno tabakierki, otworzył ją, zażył wielką szczyptę tabaki, zamknął tabakierkę i powoli powtórzył: „Od pana“.
„Powiadam panu“, mówił dalej z przekonaniem, zaczerpniętem jakby z tabakierki, „powiadam panu, kochany panie, że natychmiastowe uwolnienie pani Bardell, lub dożywotnie jej więzienie zależy od pana tylko, od pana jednego. Niech mię pan wysłucha do końca, kochany panie, i niech się pan tak nie gorączkuje, gdyż to nie doprowadzi do niczego, a tylko nabawi pana potów. Powiadam tedy“, mówił dalej mały adwokat, wyszczególniając każde zdanie na osobnym palcu, „powiadam tedy, że tylko pan może ją wydobyć z tej otchłani nędzy, a nie może pan uczynić tego inaczej, jak płacąc koszta procesu tym łajdakom z Freeman’s Court. No, niech mi pan łaskawie pozwoli spokojnie wygadać się“.
Podczas tego przemówienia twarz pana Pickwicka przechodziła najprzeróżniejsze przemiany, wkońcu zaś filozof chciał zapewne wybuchnąć straszliwem oburzeniem, powstrzymał jednak ten wybuch, jak mógł, a pan Perker, wzmocniwszy swą argumentację nową szczyptą tabaki, mówił jak następuje:
„Widziałem dziś rano tę kobietę. Opłaciwszy koszta procesu, może pan w zupełności uwolnić się od płacenia odszkodowania, a prócz tego (co pewno w oczach pana będzie motywem nierównie ważniejszym), otrzyma pan dobrowolne zeznanie, napisane własnoręcznie przez panią Bardell w formie listu do mnie, że ci ludzie, Dodson i Fogg, ponoszą winę za proces. Oni to naprowadzili panią Bardell na pomysł procesu, przedstawiając jej niebywale nęcące perspektywy. Dalej otrzyma pan oświadczenie, że pani Bardell mocno ubolewa nad tem, iż służyła za narzędzie dokuczenia panu, i że prosi mię, bym się wstawił do pana i wyjednał jej przebaczenie“.
„Jeżeli zapłacę za nią koszta!“ zawołał pan Pickwick z oburzeniem. „A to mi piękny warunek!“
„Tu nie ma żadnego „jeżeli“, kochany panie“, odrzekł z triumfem pan Perker. „Oto jest list, o którym mówiłem, przyniosła mi go dziś rano o dziewiątej do biura jakaś dama, nim jeszcze przybyłem do więzienia i mogłem się zobaczyć z panią Bardell, to ręczę panu honorem!“.
Mały adwokat wyszukał pomiędzy papierami rzeczony list, położył go przed panem Pickwickiem i przez całe następne dwie minuty napychał sobie nos tabaką.
„Czy to już wszystko, co mi pan miał do powiedzenia?“ zapytał łagodnie pan Pickwick.
„Nie, jeszcze nie wszystko“, odparł pan Perker. „Nie mogę jeszcze w tej chwili powiedzieć, czy wydanie rewersu na koszta, natura pozornej umowy i dowód, jaki daje całe zachowanie się w czasie procesu byłyby wystarczające, by wnieść skargę o zmowę w celach oszukańczych. Obawiam się, że nie, gdyż, drogi panie, Dodson i Fogg są zanadto chytrzy. Ale w każdym razie wszystkie te fakty razem wzięte uwolnią pana od wszelkich zarzutów w oczach ludzi rozsądnych. A teraz, kochany panie, pozostawiam to w zupełności pańskiej decyzji, te sto pięćdziesiąt funtów sterlingów, biorąc okrągło, czy ile tam, są dla pana niczem. Ława wypowiedziała się przeciwko panu; jej orzeczenie było niesłuszne, lecz przysięgli rozstrzygnęli tak, jak uważali za słuszne i wyrok wypadł na pańską niekorzyść. Otóż nadarza się sposobność ukazania się w świetle nierównie korzystniejszem, aniżeli, gdy pan będzie trwał przy pozostaniu w więzieniu. Bo, wierz mi pan, w oczach ludzi, którzy pana nie znają, stałość jego wydaje się tylko niewłaściwym i występnym uporem. Czyż może pan wahać się i nie korzystać ze sposobności, która przywróci panu wolność, zdrowie, przyjaciół, powróci pana jego zajęciom i zabawom, wyzwoli jego wiernego sługę z więzienia, równającego się dożywotniemu, a przedewszystkiem, która pozwoli panu zemścić się wspaniałomyślnie? Wiem, że będzie to w zupełności odpowiadało pańskiemu sercu, gdy pozwoli pan tej kobiecie wyjść z tej jaskini nędzy i rozpusty, w którem, mojem zdaniem, nigdyby nie należało zamykać żadnego mężczyzny, a tem bardziej kobiety, jeśli nie chce się popełniać barbarzyństwa. Otóż pytam pana, nie jako jego doradca prawny, ale jako szczery przyjaciel, czy pozwoli pan wymknąć się sposobności do zrobienia tyle dobrego, dla tego tylko nędznego względu, że sto pięćdziesiąt funtów sterlingów przejdzie do kieszeni dwóch łotrów, których to nie uczyni przecież szczęśliwymi? Owszem, im więcej zarobią w ten sposób, tem więcej będą chcieli zarabiać, i wskutek tego wplączą się z czasem w jakie łajdactwo i zginą. Przedstawiłem panu te moje uwagi bardzo słabo, bardzo niedokładnie, ale proszę pana, niech kochany pan zastanowi się nad niemi i niech pan przetrawi je w swym umyśle; ja cierpliwie będę czekał odpowiedzi“.
Nim pan Pickwick zdobył się na tę odpowiedź, nim pan Perker zażył dwudziestą część swej tabakierki, jakiej wymagało tak długie przemówienie, usłyszano na korytarzu jakieś szepty, a potem słabe pukanie do drzwi.
„Ach, mój Boże!“ zawołał pan Pickwick, widocznie wzruszony przemówieniem swego przyjaciela. „Jakie to nieznośne, że nam przerywają! Kto tam?“
„Ja, panie“, odrzekł Sam, wsuwając głowę.
„Nie mam czasu w tej chwili, Samie, jestem zajęty“.
„Przepraszam pana“, odparł Sam, „ale jest tu dama, która, jak utrzymuje, ma coś bardzo ważnego panu do powiedzenia“.
„Nie mogę przyjąć żadnej damy“, odrzekł pan Pickwick, któremu na myśl przychodziły tylko postacie w rodzaju pani Bardell.
„Sądzę, że tak nie jest“, odrzekł Sam, potrząsając głową. „Gdybyś pan wiedział, kto to jest, to zdaje mi się, że zmieniłby pan ton, jak mówił krogulec do śpiewającej pliszki“.
„Więc któż to?“ zapytał pan Pickwick.
„Może pan sam zobaczy?“ odparł Sam, trzymając drzwi przymknięte, jak gdyby za niemi znajdowało się jakieś ciekawe zwierzę.
„Niech i tak będzie“, odrzekł filozof, spoglądając na pana Perkera.
„No! Więc zaczyna się!“ zawołał Sam. „Muzyka naprzód! Podnoście zasłonę! Wchodzą spiskowcy!“

To mówiąc, Sam otworzył na oścież drzwi, a w nich ukazał się pan Nataniel Winkle, pod ręką z młodą damą, która w Dingley Dell nosiła trzewiki z futerkiem, a która w obecnej chwili przedstawiała bardziej ponętne niż zawsze połączenie koronek, zmieszania, rumieńców i liljowego jedwabiu.
„Panna Arabella Allen!“ zawołał pan Pickwick, wstając z krzesła.

„Nie, drogi przyjacielu: pani Winkle“, odpowiedział młody człowiek, ukląkłszy; „przebacz nam, zacny nasz przyjacielu, przebacz!“
Pan Pickwick zaledwie wierzył własnym oczom i możeby wziął to wszystko za złudzenie, gdyby nie uśmiechnięta twarz pana Perkera i osobista obecność Sama oraz i pięknej panny służącej, którzy w głębi, zdawało się, z wielkiem zadowoleniem spoglądali na scenę, odbywającą się na pierwszym planie.
„O, panie Pickwick“, rzekła Arabella drżącym głosem i jakby przerażona jego milczeniem, „czy przebaczy mi pan moją nieroztropność?“
Pan Pickwick nie dał słownej odpowiedzi na to pytanie, ale szybko zdjął okulary i chwytając za obie ręce młodą damę, ucałował ją wielką ilość razy (może nawet większą, niż okoliczności wymagały), następnie zaś, trzymając ją ciągle za ręce, powiedział panu Winkle, że jest bardzo ryzykanckim łotrem, każąc mu zresztą wstać. Pan Winkle, który od kilku minut skrobał sobie nos brzegiem kapelusza w sposób znamionujący wielką skruchę, wyprostował się, a pan Pickwick, poklepawszy go po ramieniu, podał z zapałem rękę małemu adwokatowi. Ten znów, ze swojej strony, by nie pozostać wtyle w komplementach, jakich wymagały okoliczności, uściskał z całego serca nowozamężną i piękną jej służącą; potem, uścisnąwszy równie serdecznie rękę panu Winkle, uzupełnił demonstrację swego zadowolenia tem, iż zażył taką ilość tabaki, jakaby była dostateczną, by pół tuzina zwyczajnie skonstruowanych nosów kichało przez całe życie.
„Ależ, moje drogie dziecię“, rzekł pan Pickwick, „jakże to wszystko się stało? Siadaj i opowiedz mi całą historję. Perker! Jaka ona śliczna!“ mówił dalej zacny człowiek, wpatrując się w Arabellę z takiem zadowoleniem i dumą, jakby była jego własną córką.
„Prześliczna, kochany panie. Gdybym nie był żonaty, zazdrościłbym ci, szczęśliwy urwisie“. Po tych słowach pan Perker poklepał pana Winkle po ramieniu, poczem obaj zaczęli śmiać się, ale nie tak głośno, jak Sam Weller, który aż był zmuszony stłumić swe wzruszenie tem, iż pod osłoną drzwi począł całować piękną służącą.
„Samie“, rzekła Arabella, z najsłodszym uśmiechem, jaki sobie można wyobrazić, „nigdy nie zdołam okazać ci dość wdzięczności. Nigdy nie zapomnę twoich usług w ogrodzie w Clifton“.
„Nie mówmy o tem, droga pani“, odrzekł Sam; „ja tylko dopomagałem naturze, jak powiedział doktor matce pewnego chłopca, który umarł wskutek puszczenia krwi“.
„Mary, siadaj, moja kochana“, rzekł pan Pickwick, przerywając ten komplement. „No, a teraz powiedzcie mi, jak dawno pobraliście się?“
Arabella, zmieszana, spojrzała na swego pana i męża, ten zaś odpowiedział:
„Dopiero przed trzema dniami“.
„Dopiero przed trzema dniami! A cóżeś ty robił przez ostatnie trzy miesiące?“
„A tak!“ przerwał pan Perker. „Jak pan wytłumaczysz takie lenistwo? Widzi pan, że pan Pickwick tylko temu się dziwi, że się to nie stało prędzej“.
„Tak się składało“, odrzekł pan Winkle, spoglądając na rumieniącą się młodą kobietę, „że długo musiałem namawiać Bellę, by uciekła ze mną, a gdy już zdołałem namówić, przeszło znów wiele czasu, nim się nadarzyła sposobność po temu. Zresztą Mary musiała przedtem wypowiedzieć służbę na miesiąc z góry a nie mogliśmy obejść się bez jej pomocy“.
„Na honor!“ zawołał pan Pickwick, który znowu włożył okulary i kolejno spoglądał to na Arabellę, to na pana Winkle z wyrazem najwyższego zadowolenia i życzliwości, jaki tylko gorące serce i głęboka przyjazna sympatja mogą nadać ludzkiemu obliczu — „na honor! Postępowałeś bardzo systematycznie. A czy brat twój wie o tem, moja droga?“
„Ach, nie!“ odpowiedziała Arabella, blednąc. „Drogi panie Pickwick, tylko od pana, tylko z pańskich ust może się o tem dowiedzieć. Mój brat jest tak gwałtowny, tak uprzedzony... tak przychylny swemu przyjacielowi, Sawyerowi“, dodała, spuszczając oczy, „że okropnie obawiam się skutków...“
„Tak, tak“, dodał pan Perker z powagą. „Trzeba, byś się pan tem zajął, kochany panie. Dwaj młodzi ludzie uszanują pana, ale kogo innego nawet słuchać nie zechcą. Pan jeden może uprzedzić nieszczęście. To gorące głowy, gorące głowy!“
I mały adwokat zażył groźnie szczyptę tabaki, przybrawszy minę pełną zwątpienia i niepokoju.
„Ale, moje dziecko“, rzekł pan Pickwick do Arabelli, „zapominasz, że jestem uwięziony“.
„O, nie! Nie zapominam! Nigdy nie zapomniałam o tem! Nigdy nie przestawałam myśleć, jak wiele pan musi cierpieć w tem szkaradnem miejscu. Ale spodziewam się, iż dla naszego szczęścia uczyni pan to, czego nie chciał uczynić dla samego siebie. Jeżeli brat mój dowie się o wszystkiem z ust pana, pewna jestem, że się pogodzimy. To jedyny mój krewny, panie Pickwick, i jeżeli pan nie wstawi się za mną, obawiam się, że i tego utracę. Źle sobie postąpiłam, wiem o tem, bardzo źle...“
Tu biedna Arabella ukryła twarz w chustce i poczęła gorzko płakać.
Wrodzona dobroć pana Pickwicka z trudnością zdołała oprzeć się tym łzom; ale gdy pani Winkle, osuszywszy je, poczęła go błagać swoim najsłodszym, pieszczotliwym głosem, zawahał się, co ma robić, i poczuł się nieswojo, co można było poznać z tego, iż począł nerwowym ruchem wycierać szkło swych okularów, nos, kamasze, głowę i spodnie.
Korzystając z tych symptomów wahania, pan Perker, z którym młoda para już się widziała, przypomniał z adwokacką zręcznością, iż pan Winkle senjor nie wie jeszcze o ważnym kroku, jaki zrobił jego syn; że przyszła egzystencja tego syna zależy zupełnie od stałych i niesłabnących uczuć miłości i przywiązania, jakie zachowa dla niego rzeczony Winkie senjor; że uczucia te będą prawdopodobnie na szwank narażone, jeśli ten ważny wypadek będzie się dłużej taić przed nim; że pan Pickwick, gdy uda się do Bristolu, by zobaczyć się z panem Allenem, może zarazem wstąpić do Birmingham i spotkać się z panem Winkle senjor; nakomec, że pan Winkle senjor zupełnie słusznie uważać może pana Pickwicka za mentora i opiekuna swego syna; że wobec tego wypada panu Pickwickowi, a nawet jest obowiązkiem jego honoru, w ustnej rozmowie zawiadomić go o stanie rzeczy, jako też wyjaśnić swój w tej sprawie udział.
W tem miejscu wywodów pana Perkera, a bardzo w porę, przybyli panowie Tupman i Snodgrass. Ponieważ musiano im opowiedzieć, co zaszło, wraz z tem, co przemawiało za i przeciw, przytoczono raz jeszcze wszystkie argumenty, które każdy z nich roztrząsał teraz na swój sposób i stosownie do swego światopoglądu. Wkońcu wszystkie wywody pan Pickwicka odparto i zbito, a ponieważ groziło niebezpieczeństwo, że mu zbiją i odeprą rozum, pan Pickwick objął Arabellę, oświadczył, że jest przemiłą istotą, że nie wie sam, jak się to stało, ale od pierwszego spojrzenia serdecznie ją polubił — i że wreszcie nie ma dość siły, by sprzeciwiać się szczęściu młodej pary, niech więc z nim robią, co im się podoba.
Gdy tylko Sam usłyszał o tem, że pan Pickwick ustąpił, po pierwsze wyprawił bezzwłocznie Trottera do szanownego pana Pell, by zażądać swego uwolnienia, które jego mądry ojciec złożył na piśmie w ręce znakomitego prawnika na wszelki wypadek. Po drugie, tenże Sam wymieniał wszystką swoją gotówkę na dwadzieścia pięć gallonów smakowitego porteru, które rozdzielił na „placu balowym“ pomiędzy więźniów; potem począł biegać po więzieniu, krzycząc „hurra!“ dopóki nie stracił głosu, poczem powrócił w zupełności do zwykłego swego filozoficznego spokoju i skupienia.
O trzeciej po południu pan Pickwick rzucił ostatnie spojrzenie na swój mały pokoik i z pewną trudnością przecisnął się przez tłum dłużników, tłoczących się dokoła, by mu uścisnąć rękę. Gdy zszedł ze schodów, odwrócił się raz jeszcze a twarz jego zajaśniała niebiańskim blaskiem, gdyż w tym tłumie bladych i wychudzonych postaci nie było ani jednej, któraby nie doznała jego dobroczynnego współczucia.
„Perker“, rzekł on do małego adwokata, skinąwszy na pewnego młodego człowieka, by się zbliżył; „oto właśnie jest pan Jingle, o którym ci mówiłem“.
„Bardzo dobrze, kochany panie“, odrzekł pełnomocnik, spoglądając na pana Jingle badawczym wzrokiem. „Zobaczy mię pan jutro i spodziewam się, iż przez całe życie będzie pan pamiętał, co panu powiem“.
Jingle skłonił się z uszanowaniem, drżąc uścisnął rękę, którą mu podał pan Pickwick, i oddalił się.
„Hioba zna pan Już?“ rzekł filozof, wskazując go panu Perkerowi.
„Znam, znam tego łotra“, odrzekł pan Perker wesoło. „Idź teraz za twym panem i staw się tu jutro o pierwszej; czy słyszysz? Czy niema mi pan jeszcze czego do powiedzenia, panie Pickwick?“
„Nic więcej“, rzekł pan Pickwick. „Samie, czy oddałeś pocztę, którą zostawiłem dla twojego starego współlokatora?“
„Oczywiście, panie“, rzekł Sam. „Ryczał jak wół i powiedział, że bardzo to szlachetnie z pańskiej strony, że o nim pan nie zapomniał, pragnąłby tylko, by mu pan mógł był zastrzyknąć galopujące suchoty, gdyż stary jego przyjaciel, z którym żył tak długo, umarł, i teraz nie potrafi już znaleźć sobie innego“.
„Biedny człowiek“, rzekł pan Pickwick. „Bądźcie zdrowi, moi przyjaciele, i niech Bóg ma was w swej opiece“.
Gdy zacny ten człowiek wypowiedział te słowa pożegnania, tłum podniósł głośny krzyk i wielu poczęło cisnąć się naprzód, by raz jeszcze uścisnąć mu rękę. Ale pan Pickwick wziął Perkera pod rękę, opuścił więzienie bardziej smutny aniżeli wówczas, gdy tam przybył. Iluż nieszczęśliwych tam pozostawiał! I ilu z nich wciąż jeszcze jest zamkniętych!
Wesoły wieczór przepędziło towarzystwo zgromadzone w oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“, nazajutrz zaś rano z tego gościnnego siedliska wyszły dwa serca, lekkie i wesołe, których właścicielami byli pan Pickwick i Sam Weller. Pierwszy umieścił się szybko w wygodnym powozie pocztowym, drugi lekko siadł na tylnem miejscu zewnętrznem.
„Panie!“ zawołał Sam do pana Pickwicka.
„Czego chcesz?“ spytał pan Pickwick, wysuwając głowę przez okno.
„Żałuję, że te szkapy nie siedziały ze trzy miesiące w więzieniu Floty!“
„Dlaczego, Samie?“ zapytał pan Pickwick.
„Ano, proszę pana!“ powiedział Sam zacierając ręce, „biegłyby wtedy jeszcze prędzej!“

Rozdział czterdziesty ósmy,
w którym opisano, jak pan Pickwick, przy pomocy Sama, usiłował zmiękczyć serce pana Benjamina Allena i złagodzić wściekłość pana Roberta Sawyera.

Pan Ben Allen i pan Bob Sawyer siedzieli w pokoiku doktorskim za sklepem i zajęci byli jedzeniem cielęciny oraz tworzeniem projektów na przyszłość a rozmowa ich, rzecz naturalna, dotyczyła klijenteli, którą rzeczony Bob już posiadał, jako też widoków zdobycia w przyszłości dostatecznych dochodów, by utrzymać się z tej zaszczytnej profesji.
„Zdaje mi się, że jest to wciąż jeszcze wątpliwe“, rzekł Ben.
„Co, mianowicie?“ zapytał Bob, pokrzepiając swe siły umysłowe haustem piwa. „Co jest wątpliwe?“
„No, te widoki“.
„Całkiem zapomniałem“, rzekł Ben. „Piwo mi dopiero przypomniało, że całkiem zapomniałem; tak, to dość wątpliwe“.
„To szczególne, jak w tem mieście ubodzy mną się opiekują!“ zaczął znów Bob powoli. „Pukają do moich drzwi co nocy, biorą lekarstwa w takiej ilości, że dawniej uważałbym to za wprost niemożliwe, z wytrwałością godną lepszej sprawy przystawiają sobie wizykatorje i pijawki, powiększając ten ostatni gatunek w sposób wprost zastraszający. — Popatrz Bob, sześć takich wekselków, wszystkie wystawione w tym samym dniu, i wszystkie dla mnie“.
„To bardzo pocieszające“, rzekł pan Allen, przysuwając talerz, by jeszcze nabrać sobie pieczeni cielęcej.
„Zapewne“, odparł Bob, „ale wolałbym w każdym razie pozyskać zaufanie pacjentów, którzyby mogli pozbyć się jednego lub dwóch szylingów. Zresztą o takiej klijenteli myślałem, gdy dawałem ogłoszenie; teraz rzeczywiście mam klijentelę... klijentelę bardzo obszerną... ale na tem koniec“.
„Bobie“, rzekł Allen, kładąc nóż i widelec i wpatrując się w twarz swego przyjaciela. „Bobie, ja ci powiem, co należy zrobić“.
„Naprzykład?“
„Trzeba, byś jak najprędzej stał się panem tysiąca funtów sterlingów Arabelli“.
„Trzyprocentowe skonsolidowane akcje bankowe, obecnie na jej imię zapisane w księdze lub w księgach gubernatora i kompanji banku angielskiego“, dodał Bob Sawyer, używając technicznych terminów.
„Tak właśnie. Ona może je podnieść po dojściu do pełnoletności, albo gdy wyjdzie zamąż. Do pełnoletności brakuje jej jeszcze rok; ale jeżeli masz spryt, to za miesiąc może zostać twoją żoną“.
„Śliczna to i przemiła istota, Benie“, odparł Robert Sawyer, „jedną ma tylko, o ile wiem, wadę, ale, na nieszczęście, ta jedna polega na braku gustu. Nie kocha mnie“.
„Sądzę, że ona sama nie wie, kogo kocha“, odrzekł Ben Allen pogardliwym tonem.
„Być może; ale wie kogo nie kocha, a to ważniejsze“.
„Chciałbym“, zawołał Ben Allen, zaciskając zęby i mówiąc jak dziki wojownik, rozdzierający surowe wilcze mięso własnemi pazurami, a nie jak młody cywilizowany gentleman, jedzący cielęcinę przy pomocy noża i widelca; „chciałbym wiedzieć, czy jest gdzie taki nędznik, któryby się ośmielił starać się o jej względy. Sądzę, żebym go zasztyletował, Bobie“.
„A ja“, rzekł Bob Sawyer, przerywając długi łyk porteru i z zawziętą miną spoglądając na kufel, „ja, gdybym go spotkał, wsadziłbym mu kulę w sam brzuch; gdyby zaś tego nie dość było, uśmierciłbym go, wyjmując mu ją.“
Benjamin, w milczeniu i zadumany, patrzał na swego przyjaciela przez kilka minut, potem zapytał:
„Nigdy nie oświadczałeś się jej, Bobie?“
„Nigdy, bo wiedziałem, iż to do niczego nie doprowadzi“.
„A więc, zanim minie dwadzieścia cztery godzin, musisz to zrobić“, odparł Ben z rozpaczliwym spokojem. „Albo będzie twoją żoną, albo... powie dlaczego nie chce nią być. Użyję całej mojej władzy“.
„Ha! Zobaczymy!“ rzekł pan Bob Sawyer.
„Tak, mój przyjacielu, zobaczymy!“ powtórzył Ben z gniewnym uporem. Potem umilkł, a po chwili rzekł drżącym od wściekłości głosem: „Kochałeś ją od dzieciństwa, jeszcze gdyśmy razem byli w szkole, i już wtenczas robiła miny i lekceważyła twe młodociane uczucia. Pamiętasz pewno, jak jednego dnia, z całym zapałem młodzieńczej namiętności, prosiłeś ją, by przyjęła od ciebie jabłko i dwa biszkopty z anyżem, starannie owinięte w okładkę twego zeszytu?“
„Przypominam sobie doskonale“, odparł Bob.
„I nie przyjęła, prawda?“
„Nie przyjęła; powiedziała, że za długo trzymałem pakiet w kieszeni od spodni i jabłko okropnie się rozgrzało“.
„Tak, tak“, odrzekł Allen ponuro. „Potem zjedliśmy je sami, kąsając na przemian, jeden po drugim“.
Melancholijnem zmarszczeniem brwi Bob dał do zrozumienia, że i tę okoliczność doskonale przypomina sobie, poczem dwaj przyjaciele na kilka minut pogrążyli się w rozmyślaniach, każdy o swoich sprawach.
W czasie, gdy panowie Bob Sawyer i Ben Allen wygłaszali te słowa, a chłopaka w szarej liberji, pełnego zdziwienia, że obiad trwa tak długo, trapiły smutne przeczucia, dotyczące resztek cielęcej pieczeni, na które ostrzył sobie zęby — zielony powóz, zaprzężony w jednego konia, ciemnej maści, toczył się zwolna po ulicach Bristolu. Na nim tronował woźnica z nadąsaną miną, mający spodnie jak z grooma, pozatem jednak odziany w zwykły strój stangreta. Zjawiska takie są czemś zwykłem, gdy właścicielką powozu jest stara dama, lubiąca oszczędność. W powozie siedziała też rzeczywiście stara dama, właścicielka i posiadaczka wehikuła.
„Marcinie!“ zawołała stara dama do nadąsanego woźnicy.
„A co?“ zapytał nadąsany stangret, podnosząc rękę do kapelusza.
„Do pana Sawyera“.
„Tam właśnie jadę“.
Stara dama skinęła głową, zadowolona z domyślności nadąsanego woźnicy, a nadąsany woźnica zdzielił batem konia, poczem wszyscy ruszyli w kierunku domu pana Boba Sawyera.
„Marcinie“, rzekła dama, gdy powóz stanął przed sklepem pana Sawyera, niegdyś Nockemorfa.
„Słucham “, odparł Marcin.
„Powiedz chłopcu, by wyszedł i potrzymał konia“.
„Ja już sam potrzymam“, odpowiedział Marcin, kładąc bicz na dachu powozu.
„Nie, nie możesz pod żadnym warunkiem; twoje świadectwo będzie wiele znaczyło, musisz więc wejść ze mną. W czasie rozmowy nie śmiesz mnie odstępować. Rozumiesz?“
„Rozumiem“.
„A wiesz na co czekamy jeszcze?“
„Na nic“, odparł Marcin.
To powiedziawszy, Marcin zsiadł powoli z kozła, przywołał chłopca w szarej liberii, otworzył drzwiczki, spuścił schodki, włożywszy do wnętrza karety rękę w łosiowej rękawiczce, wyciągnął damę z taką obojętnością, jak gdyby to był neseser.
„O Boże!“ zawołała dama, „teraz, gdy jestem na miejscu, strach mię ogarnia. Cała drżę, Marcinie“.
Marcin kaszlnął w rękawiczkę, ale innych oznak współczucia nie okazał, stara dama uspokoiła się więc i pokusztykała schodami do Boba Sawyera i Bena Allena, gdzie też dążył pan Marcin. Gdy weszła do sklepu pana Boba Sawyera, panowie Bob Sawyer i Ben Allen, którzy w międzyczasie usunęli wszelkie spirytualja i porozsypywali śmierdzące medykamenty, by usunąć zapach tytoniu, wypadli na jej spotkanie z oznakami zachwytu i zadowolenia.
„Jakże ciotka dobra, że przyjechała do nas!“ zawołał Benjamin. „Pan Sawyer, moja ciocia!... Mój przyjaciel, pan Bob Sawyer, o którym ciotce mówiłem... Ciocia wie, dlaczego...“
Tu Ben Allen, który w tej chwili nie był zupełnie trzeźwy, wymówił imię Arabelli, głosem, jak mniemał, cichym, ale w rzeczywistości tak donośnym, że wszyscy to słyszeli choćby nawet nie chcieli.
„Drogi Benjaminie“, rzekła dama, która miała krótki oddech i drżała teraz całem ciałem, „nie przestraszaj się, moje dziecię... ale sądzę, iż lepiej będzie, gdy się rozmówię z panem Sawyerem na osobności... tylko chwilkę...“
„Bobie“, rzekł Ben, „zaprowadź ciotkę do pokoju“.
„Natychmiast“, odrzekł Bob, poważnym głosem. „Proszę pani, tędy. Niech pani będzie spokojna; jestem pewny, ze potrafimy temu w krótkim czasie zaradzić. Tędy, szanowna pani. Słucham“.
To mówiąc, Bob Sawyer podprowadził starą damę do fotelu, zamknął drzwi, przysunął krzesło, usiadł na niem i czekał opisu symptomów choroby, obliczając, ile na niej zarobi.
Pierwszą czynnością starej damy było wielokrotne potrząsanie głową i zalanie się łzami.
„Rozdrażnione nerwy“, rzekł chirurg ze współczuciem. „Spirytus kamforowy, trzy razy na dzień, a wieczorem napój uspakajający“.
„Nie wiem jak zacząć, panie Sawyer. To tak ciężko, tak przykro...“
„Niech pani nie zaczyna; mniej więcej wiem, co pani chce powiedzieć: cierpienie umiejscowione w głowie, prawda?“
„Ach! Sądzę, że raczej w sercu“, odrzekła dama z głębokiem westchnieniem.
„To nie jest niebezpieczne“, odparł Bob Sawyer. „Główna rzecz — żołądek“.
„Panie Sawyer!“ zawołała dama, drgnąwszy.
„To nie ulega najmniejszej wątpliwości, szanowna pani“, mówił dalej Bob z miną niezmiernie uczoną. „Lekarstwo, zażyte we właściwym czasie, łatwoby temu zapobiegło“.
„Panie Sawyer!“ zawołała dama, jeszcze bardziej oburzona; „pańskie zachowanie się wobec kobiety w mojem położeniu jest impertynencją, albo pan nie domyśla się powodu mego przyjazdu! Gdyby dzięki medycynie lub roztropności ludzkiej, można było uprzedzić to, co się stało, naturalnie, że zrobiłabym to. Ale wolę rozmówić się z moim synowcem“, dodała dama, wstając nagle i z oburzeniem obracając torebką ręczną.
„Proszę jeszcze zatrzymać się na chwilę. Obawiam się, iż nie zrozumiałem pani dobrze; o co właściwie chodzi?“
„Moja synowica, panie, siostra przyjaciela pana...“
„Dobrze, pani“, przerwał Bob zniecierpliwiony, gdyż stara dama, mimo nadzwyczajnego wzruszenia, cedziła słowa przez zęby, jak to zwykle robią stare damy. „Dobrze, pani...“
„Opuściła mój dom, panie Sawyer, przed czterema dniami, pod pozorem odwiedzenia mojej siostry, drugiej swej ciotki, utrzymującej wielką pensję trzy mile stąd, w lewo, gdzie rośnie wielkie drzewo i stoi dębowa brama“, rzekła stara dama i zamilkła, by otrzeć łzy.
„A niech tam djabli porwą dębową bramę!“ zawołał Bob, w przerażeniu niepomny na swą doktorską godność. „Niechże pani mówi prędzej, błagam panią. Trochę więcej pary“.
„Dziś rano“, zaczęła dama bardzo powolnie, „dziś rano...“
„Powróciła, jak sądzę“, przerwał Bob żywo, „powróciła?“
„Nie, nie powróciła; ale napisała“.
„I co pisze?“ zapytał Bob zniecierpliwiony.
„Pisze, panie Sawyer... i na to proszę przygotować Benjamina, zwolna i stopniowo, panie Sawyer, pisze, że... mam list w kieszeni, ale zostawiłam okulary w powozie, a gdybym odpowiednie miejsce bez nich chciała czytać, stracilibyśmy dużo czasu. Jednem słowem pisze, że wyszła zamąż“
„Co?“ zapytał, lub raczej wybełkotał Bob.
„Wyszła zamąż“, powtórzyła stara dama.
Bob nie słuchał dalej, ale wypadł z pokoju do sklepu i zawołał stentorowym głosem:
„Ben! Czy słyszysz? Drapnęła!“
Pan Ben Allen, którego głowa zwisała przynajmniej niżej kolan, gdyż najspokojniej drzemał za ladą, usłyszawszy tę przerażającą wiadomość, rzucił się na Marcina i okręciwszy rękę szalem milczącego woźnicy, wyraził nieodwołalne życzenie uduszenia go na miejscu. Zamiar ten zaczął nawet w czyn wprowadzać z szybkością, jaką daje rozpacz, a która przekonywała zarazem o wielkiej jego sile fizycznej i chirurgicznej zręczności.
Marcin, z natury małomówny i niewiele liczący na swój oratorski talent, przez kilka sekund ze spokojną i wesołą twarzą poddawał się tej operacji, ale zauważywszy, że operowany w ten sposób rychło straciłby nazawsze możność otrzymywania pensji, odszkodowania i t. d., wybełkotał kilka słów bez związku i jednem uderzeniem pięści powalił pana Benjamina Allen na ziemię, zmuszony był jednak podążyć bezzwłocznie za nim w tym samym kierunku, gdyż młody człowiek nie puścił jego szala co nie pozostawiało operowanemu żadnego wyboru. Obaj więc szamotali się na ziemi, gdy drzwi do sklepu otworzyły się i towarzystwo powiększyło się o dwie najmniej spodziewane tu osoby: o pana Pickwicka i Sama Wellera.
Pierwszem przypuszczeniem Sama, gdy ujrzał te zapasy, było, że Marcin został wynajęty przez zakład Sawyera, dawniej Nockemorfa, gwoli przyjęcia jakiegoś gwałtownego lekarstwa, lub jakiejś trucizny, lub nowowynalezionego na nią antidotum, lub też gwoli jakiegokolwiek innego eksperymentu w interesie wielkiej nauki medycyny, by zaspokoić gorące pragnienie wiedzy, płonące w piersiach młodych jej czcicieli. Nie pozwalając sobie na żadną interwencję, stał najzupełniej obojętnie, z największym spokojem czekając na rezultat uczonego doświadczenia. Ale nie tak było z panem Pickwickiem: rzucił się z właściwą sobie energją pomiędzy zdumionych bojowników i wielkim głosem wezwał obecnych, by rozdzielili walczących.
To doprowadziło do opamiętania Boba Sawyera, który stał jakby sparaliżowany, widząc szał swego przyjaciela. Przy jego pomocy, pan Pickwick postawił Bena Allena na nogi. Co do Marcina, ten, znalazłszy się sam na podłodze, podniósł się bez niczyjej pomocy i spojrzał dokoła w milczeniu.
„Panie Allen“, zapytał pan Pickwick, „co się stało?“
„To pana nic nie obchodzi“, odrzekł Ben z wyzywającą wyniosłością.
„Co mu jest?“ zapytał filozof, zwracając się do Boba. „Czy czasem nie chory?“
Zanim Bob zdobył się na odpowiedź, Ben Allen pochwycił rękę pana Pickwicka i szepnął boleśnie:
„Moja siostra, kochany panie, moja siostra!“
„O! Tylko tyle?“ odrzekł pan Pickwick. „Ta sprawa, mam nadzieję, da się rychło ułożyć. Siostra pana jest w bezpiecznem miejscu i ma się dobrze, kochany panie; właśnie przybyłem tu...“
„Bardzo przepraszam pana“, przerwał Sam, który właśnie zaglądnął przez szklane drzwi; „przepraszam, że przerywam tę zajmującą rozmowę, jak mówił król, wyrzucając parlament za drzwi; ale tam, w drugim pokoju, odbywa się eksperyment niemniej ciekawy. Jakaś stara dama leży na podłodze i, zdaje się, czeka, by jej zrobiono sekcję, albo galwanizowano ją, albo wogóle zastosowano do niej jaki inny wynalazek, wskrzeszający i naukowy“.
„Zapomniałem!“ zawołał Ben Allen; „to moja ciotka!“
„Boże wielki!“ wykrzyknął pan Pickwick. „Biedna kobieta! Powoli, Samie, powoli“.
„Szczególna sytuacja dla członka rodziny“, zauważył Sam, sadzając damę na krześle. „Teraz, mistrzu rzezignatów, przynieś trzeźwiące specyfiki“.
To wezwanie było skierowane do chłopca w szarej liberji, który polecił powóz opiece stróża ulicznego i przybiegł, by zobaczyć, co znaczy ten hałas. Dzięki staraniom zarówno chłopaka jak i Sama, Boba i Bena, starą damę wkrótce przywrócono do życia; wtenczas pan Allen, zwracając się w stanie półprzytomnym do pana Pickwicka, zapytał go, co chciał powiedzieć, gdy w tak niepokojący sposób przerwano mu.
„Sądzę, że znajdują się tu tylko przyjaciele?“ odrzekł filozof, odkaszlnąwszy i spoglądający na milczącego człowieka o nadąsanej twarzy, do którego należał powóz wraz z koniem o ciemnej maści.
To przypomniało Bobowi Sawyerowi, że chłopak w szarej liberji z szeroko rozwartemi oczami i wytężonym słuchem przypatruje się im. Podniósłszy więc początkującego chemika za kołnierz i tym uproszczonym sposobem wydaliwszy go za drzwi, pan Sawyer skinął głową, by mówił, nie zważając na nic.
„Siostra pana, kochany panie“, rzekł pan Pickwick zwracając się do pana Bena Allena, „znajduje się w Londynie, zdrowa i szczęśliwa“.
„Nie o to mi chodzi, mój panie“, odrzekł czuły brat, machnąwszy pogardliwie ręką. „Nie to jest moim celem“.
„Ale jej mąż będzie dla mnie celem!“ zawołał Bob. „Będzie celem o dwadzieścia kroków, a ja już oporządzę tego łotra!“
Były to wyrazy pełne prawdziwej rycerskości, ale Bob Sawyer, farmaceuta, osłabił nieco ich działanie, gdyż dodał kilka ogólnych uwag o miażdżeniu głów, wydrapywaniu oczu i t. d.
„Powoli!“ zawołał pan Pickwick; „zamiast występować z takiemi pogróżkami, niech pan lepiej spokojnie zastanowi się nad winą gentlemana, o którym mowa, a zwłaszcza, niech pan pamięta, iż jest to mój przyjaciel“.
„Co?!“ zawołał Bob Sawyer.
„Jak się nazywa?!“ wrzasnął Ben Allen.
„Pan Nataniel Winkle“, odparł pan Pickwick ze stanowczością.
Na te słowa, Benjamin starannie rozgniótł swe okulary obcasem buta, a potem, zebrawszy kawałki i umieściwszy je w trzech rozmaitych kieszeniach, założył ręce, przygryzł usta i groźnie spojrzał na łagodne i spokojne rysy pana Pickwicka; wkońcu zawołał:
„A więc to pan, nikt inny, tylko pan, doradziłeś i sfabrykowałeś to małżeństwo!“
„Zdaje mi się“, dodała ciotka, „że służący tego pana kręcił się koło mego domu i chciał przekupić moją służbę. Marcinie!“
„Co takiego?“ zapytał nadąsany stangret, występując naprzód.
„Czy to ten sam młody człowiek, którego widziałeś na ulicy i o którym mówiłeś mi dziś rano?“
Marcin, który, jak się już zdawało, z natury był lakoniczny, zbliżył się do Sama i kiwnąwszy głową, mruknął: „Tak“. Sam zaś, który nigdy dumny nie był, uśmiechnął się do niego jak do znajomego, gdyż poznał w nim zgryźliwego grooma, poczem w grzecznych wyrazach oświadczył, iż widział już gdzieś tę fizjognomję.
„A ja“, zawołał Ben Allen, „ja omal że nie udusiłem wiernego sługi! Panie Pickwick! Jak pan śmiał pozwalać temu drabowi na to, by brał udział w uwięzieniu mojej siostry? Żądam od pana wytłumaczenia!“
„Tak!“ zawołał Bob z gwałtownością, „wytłumacz się pan!“.
„To spisek!“ wykrzyknął Ben.
„To podstępne, nikczemne oszustwo!“ dodał Bob.
„Haniebna łobuzerja!“ zawołała dama.
„Czyste łajdactwo“, osądził Marcin.
„Ależ wysłuchajcie mię, proszę!“ rzekł pan Pickwick, gdy pan Ben Allen upadł na krzesło, gdzie zwykle swym pacjentom puszczał krew, teraz zaś ukrył twarz w chustce. „Ja nie przyjmowałem w tem żadnego udziału z wyjątkiem tego, że raz byłem obecny przy ich spotkaniu. Nie mogłem przecież przeszkodzić temu, że się kochali, a to, co zrobiłem, zrobiłem w przekonaniu, że moja obecność usunie wszelki, choćby najlżejszy cień, jaki mógłby paść na ich stosunek. Więcej nie miałem z tem styczności. O zamiarze pobrania się nic nie wiedziałem. Proszę jednak zauważyć“, dodał natychmiast filozof, „proszę zauważyć, iż nie mówię wcale, że przeszkadzałbym temu, gdybym był wiedział“.
„Słyszycie? Słyszycie?“ zawołał Ben.
„Sądzę, że wszyscy słyszą“, mówił dalej pan Pickwick, spokojnie spoglądając dokoła, „i sądzę, że usłyszą również to, co dalej powiem“, dodał donośnym głosem i z zarumienioną twarzą. „Słyszy pan zapewne i to, że, po zasiągnięciu informacyj, mówię panu, iż nie ma pan prawa rozkazywać uczuciom swej siostry. Powinien był pan raczej dążyć do tego, by, odnosząc się do niej przyjaźnie i delikatnie, zastąpić jej innych krewnych, których od dzieciństwa nie znała. Co do mego młodego przyjaciela, to powiem tylko, iż pod względem majątkowym oraz pozycji społecznej znajduje się on w położeniu przynajmniej równem siostrze pana, jeżeli nie lepszem, i że stanowczo nie chcę słyszeć nic więcej o tem, jeżeli rozmowa nie przybierze natychmiast tonu przyzwoitego i umiarkowanego“.
„Chciałbym jeszcze dodać parę uwag do tego, co powiedział mój czcigodny przedmówca“, oświadczył Sam, występując naprzód. „Jedno z indywiduów tu obecnych, nazwało mnie drabem“.
„To niema nic wspólnego ze sprawą“, zawołał pan Pickwick. „Bądź tak dobry i milcz“.
„Nie chcę też nic mówić o tej sprawie“, rzekł Sam, „ale powiem tylko to. Może gentleman mniema, iż istniała jakaś dawna miłość; otóż powiem, że nic podobnego nie było, gdyż młoda dama zawsze utrzymywała, że go niecierpi. Więc właściwie nikt go nie wysadził z siodła, i prawdę powiedziawszy, powinnoby mu być wszystko jedno, czy z młodą damą się ożenił pan Winkle, czy kto inny. Sądzę, że to uspokoi gentlemana“.
Po tych pocieszających uwagach Sama Wellera nastąpiła krótka pauza, poczem Ben Allen uniósł się z krzesła i zażądał, by mu się Arabella nigdy nie pokazywała na oczy, zaś pan Bob, mimo pochlebnych zapewnień Sama, poprzysiągł, iż zemści się straszliwie nad szczęśliwym małżonkiem.
Ale właśnie w chwili, gdy sprawa przybierała tak groźny obrót, pan Pickwick znalazł niespodziewanego a potężnego sprzymierzeńca w osobie starej damy, na której widocznie wywarła wielkie wrażenie obrona synowicy przez pana Pickwicka. Stara dama przystąpiła do Ben Allena i odważyła się zrobić kilka pocieszających uwag, które treściły się w tem, iż wielkie to szczęście, że się nie stało jeszcze gorzej; że im mniej będzie się mówić o tem, tem lepiej; że prawdę powiedziawszy, trudno dowieść, by to, co się stało, było wielkiem nieszczęściem; że co się stało, to się nie odstanie; że trzeba znieść to, czemu nie można przeszkodzić. Potem przez dłuższy czas wygłaszała tym podobne sentencje, zarówno nowe i przekonywające.
Na to wszystko odpowiedział Ben Allen tylko, iż nie jest bynajmniej jego zamiarem ubliżać ciotce albo jakiejkolwiek innej obecnej tu osobie, lecz to nie zmienia niczego i muszą mu pozwolić działać według jego własnego natchnienia, a on chce mieć przyjemność nienawidzenia swej siostry do grobowej deski, a nawet i potem jeszcze.
Gdy postanowienie to zostało obwieszczone najmniej pięćdziesiąt razy, stara dama nagle powstała, spojrzała w sposób wysoce majestatyczny i zapytała, co takiego zrobiła, że odmawiają jej tu uszanowania należnego jej wiekowi oraz stanowisku i że zmuszona jest w ten sposób przemawiać do własnego synowca, którego pamięta od dwudziestu pięciu lat t. j. od czasu jego urodzenia, którego znała, kiedy nie miał jeszcze żadnego zęba, nie mówiąc już o tem, iż była obecną, gdy mu pierwszy raz strzyżono włosy, tudzież przy innych ważnych ceremonjach, z czasów gdy był dzieciakiem; zdarzenia, które są dość ważne, by uzasadnić jej pretensje do miłości, posłuszeństwa i oddania jej synowca.
Gdy zacna dama egzorcyzmowała w ten sposób Bena Allena, pan Pickwick wyszedł z Bobem do tylnego pokoju, gdzie ten, podczas żywej rozmowy, wielokrotnie przykładał do ust pewną czarną butelkę, pod której wpływem twarz jego poczęła stopniowo przybierać spokojny a nawet jowialny wyraz. Wkońcu wyszedł nawet z pokoju z tą samą butelką w ręku, i oznajmiwszy, iż przykro mu, że postępował jak szaleniec, wzniósł toast za zdrowie i pomyślność pana i pani Winkle, i że nietylko nie zazdrości im szczęścia, ale chce być pierwszym, który im złoży życzenia. Usłyszawszy to Ben Allen, zerwał się z krzesła, pochwycił czarną butelkę i również wychylił toast tak serdecznie, że od silnego likieru twarz stała się mu tak czarna, jak flaszka sama. Wkońcu butelka poszła z rąk do rąk i została wypróżniona, poczem nastąpiło ogólne ściskanie sobie rąk i prawienie grzeczności a nawet pan Marcin z metalowem obliczem pozwolił sobie na uśmiech.
„A teraz“, rzekł Bob, zacierając ręce, „musimy wesoło przepędzić wieczór“.
„Przykro mi“, rzekł na to pan Pickwick, „ale muszę wrócić do zajazdu; od niejakiego czasu odzwyczaiłem się od ruchu, a podróż mię zmęczyła“.
„Przynajmniej napije się pan herbaty, panie Pickwick“, rzekła stara dama z niewysłowioną słodyczą.
„Bardzo dziękuję pani; ale nie mogę“.
Faktem jest, że wzrastające współczucie starej damy było głównym powodem, który zniewolił pana Pickwicka do usunięcia się. Myślał wciąż o pani Bardell i widok ciotki napawał go trwogą.
Ponieważ nie można było zmusić pana Pickwicka, by został, postanowiono, na jego własną propozycję, że pan Ben Allen będzie mu towarzyszył w podróży do starego pana Winkle, i że powóz zajedzie przed dom dokładnie o godzinie dziewiątej rano następnego dnia. Filozof pożegnał się więc i w towarzystwie Sama Wellera odjechał do Bush. Jest rzeczą godną uwagi, że gdy Marcin żegnał się z panem Wellerem oblicze jego wykrzywił grymas i równocześnie Marcin uśmiechnął się i zaklął; ci, co znali tego gentlemana, mówią, że w ten sposób chciał stwierdzić, że towarzystwo pana Wellera jest mu bardzo miłe, i że prosi o honor podtrzymania z nim stosunków w przyszłości.
„Czy mam zamówić oddzielny pokój?“ zapytał Sam, gdy dojechali do Bush.
„Nie“, odpowiedział pan Pickwick. „Ponieważ zjadłem obiad w kawiarni i muszę wstać wcześnie — jest to niepotrzebne! Zobaczno, kto jest w poczekalni dla podróżnych!“
Pan Weller poszedł na zwiady i wrócił z wiadomością, że siedzi tam tylko gentleman z jednem okiem. Gentleman ten popija z gospodarzem „biszof“.
„Napiję się z nimi!“ powiedział pan Pickwick.
„Bardzo śmieszny pasażer, ten jednooki!“ powiedział Sam, prowadząc pana Pickwicka. „Nabija w butelkę starego, że tamten wkońcu nie wie, czy stoi na nogach czy na głowie!“
Kiedy pan Pickwick wszedł, rzeczone indywiduum siedziało w głębi pokoju, paląc wielką fajkę, a oczy jego utkwione były w okrągłą twarz gospodarza, starego jegomościa, któremu musiał właśnie opowiedzieć jakąś niezwykłą historję, gdyż stary co chwila wykrzykiwał: „Nigdy nie słyszałem o czemś podobnem! Najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem! Nigdybym nie myślał, że to prawda!“ Te i tym podobne okrzyki zdumienia co chwila wyrywały mu się z ust.
„Sługa!“ odezwał się jednooki do pana Pickwicka. „Piękna noc, co?“
„Rzeczywiście!“ powiedział pan Pickwick, gdy posługacz postawił przed nim małą flaszkę wódki i szklankę wody gorącej.
Podczas gdy pan Pickwick mieszał wodę z wódką, jednooki obejrzał się uważnie po pokoju i wreszcie powiedział:
„Zdaje mi się, że już pana widziałem!“
„Nie przypominam sobie pana!“ odrzekł pan Pickwick.
„Tak myślę!“ odrzekł jednooki. „Pan mię nie zna, ale ja znam dwóch pańskich przyjaciół, którzy stali w gospodzie pod „Srebrnym Pawiem“ w czasie wyborów w Eatanswill!“
„Doprawdy?“ zawołał pan Pickwick.
„A tak!“ mówił jednooki. „Wspomniałem im o pewnej małej przygodzie, jaka się zdarzyła memu przyjacielowi Tomowi Smart. Może opowiedzieli to panu?“
„I nie raz!“ uśmiechnął się pan Pickwick. „To pański wuj, prawda?“ „Nie, tylko przyjaciel mego wuja!“ odpowiedział jednooki.“
„To był niezwykły człowiek, ten pański wujek!“ wmieszał się do rozmowy gospodarz.
„I ja tak myślę!“ odpowiedział jednooki. „Opowiedziałbym panom historję wprost zdumiewającą!“
„Naprawdę?“ zawołał pan Pickwick. „Niech pan koniecznie opowie!“
Jednooki komiwojażer nalał sobie szklankę nygusa i wychylił ją, poczem zaciągnął się ze swojej duńskiej fajki. Zawoławszy na Sama Wellera, który stał przy drzwiach, by i on posłuchał, jeżeli chce, ponieważ nie będzie opowiadał tajemnic, utkwił spojrzenie w gospodarzu i zaczął — co znajdziemy w następnym rozdziale.

Rozdział czterdziesty dziewiąty.
Opowieść o wuju komiwojażera.

„Wuj mój, panowie!“ zaczął jednooki komiwojażer, „był to najweselszy, najzabawniejszy i najsympatyczniejszy jegomość z tych, jacy kiedykolwiek żyli. Żałuję, żeście go nie znali, panowie! Ale może to i lepiej, żeście go nie znali, moi panowie, bo gdybyście go znali, toby was już nie było na świecie, gdyż, zgodnie z obowiązującemi prawami natury, nie żylibyście, albo bliscy bylibyście śmierci, co na jedno wychodzi, bo siedzielibyście w domu i nie bywali w towarzystwie, a ja nie miałbym przyjemności rozmawiać z wami jak w tej chwili! Panowie! Żałuję, że wasi ojcowie i matki nie znali mego wuja! Kochaliby go bezgranicznie, zwłaszcza sympatyczne mamusie! Wiem! Jeżeli jakie cnoty dominowały w tym niezwykłym człowieku, to było to zamiłowanie do ponczu i śpiewów przy stole. Wybaczcie, że zastanawiam się melancholijnie nad temi wygasłemi cnotami; ale takiego człowieka, jak mój wuj, nie spotkacie codziennie!
„Uważałem zawsze za bardzo pochlebne dla charakteru mego wuja, panowie, że przyjaźnił się z człowiekiem tej miary, co Tom Smart, z firmy Bilson i Slum, Cateaton Street, City. Mój wuj pracował dla Tiggina i Welpa, ale przez dłuższy czas miał tę samą marszrutę, co i Tom Smart. I pierwszej zaraz nocy, jak się poznali, wuj mój polubił Toma, Tom polubił wuja. Nie znali się jeszcze nawet pół godziny, a już się założyli o nowy kapelusz, kto z nich wypije prędzej półkwaterek ponczu. Wuj mój wypił prędzej, ale zato Tom pobił go, pijąc większemi łykami. Więc kazali podać dwa świeże półkwaterki, wypili swoje zdrowie i zostali przyjaciółmi na zawsze. Jest palec losu w tych rzeczach, gentlemani, trudno!
„Co do osobistego wyglądu, wuj mój był trochę krótszy niż ludzie zwykłego wzrostu. Ale był też nieco tęższy, niż zwykle bywają ludzie, i może twarz jego była trochę czerwieńsza niż inne. Miał najweselszą twarz jaką kiedykolwiek widzieliście, gentlemani; coś z Puncha, ale nos i broda ładniejsze. Oczy błyszczały mu zawsze wesoło, a jego uśmiech — nie, nie, nie było to jakieś bezmyślne skrzywienie warg, ale prawdziwy, nierobiony, szczery uśmiech nie schodził mu z ust! Kiedyś wyleciał z gigu i rymnął głową o kamień. Leżał więc z twarzą tak poharataną, że, używając jego własnego wyrażenia, gdyby go zobaczyła jego rodzona matka, z pewnościąby go nie poznała. Rzeczywiście, panowie, kiedy pomyślę jak wyglądał, sądzę, że nie poznałaby go matka, bo umarła kiedy wuj miał dwa lata i siedem miesięcy, myślę więc, że gdyby nawet nie poharatał sobie twarzy, matka zdziwiłaby się bardzo zobaczywszy jego nożyska, nie mówiąc już o czerwonej twarzy! Tak czy inaczej, leży sobie wuj, a — jak mi sam potem nieraz opowiadał — człowiek, który go podniósł, mówił, że wuj nie przestawał się uśmiechać, kiedy zaś odzyskał przytomność, to przedewszystkiem wybuchnął śmiechem, potem objął młodą dziewczynę, która trzymała przed nim miednicę, a wreszcie zażądał baranich kotletów z piklami! Bardzo lubił marynowane orzechy, panowie! Mawiał, że jedzone bez octu, strącają piwo.
„Wielkie podróże mego wuja przypadały na czas opadania liści; wtedy odbierał należności i przyjmował nowe zamówienia, na północy; jeździł z Londynu do Edynburga, z Edynburga do Glasgow, z Glasgow do Edynburga i z powrotem do Londynu. Chcę przez to powiedzieć, że do Edynburga wracał dla własnej przyjemności. Jeździł tam na tydzień, żeby odwiedzić starych przyjaciół. Jadł pierwsze śniadanie z jednym, lencz z drugim, obiad z trzecim, kolację z czwartym i tak mu schodził tydzień jak z bicza trzasł! Nie wiem, panowie, czy braliście kiedy udział w prawdziwem, treściwem śniadaniu szkockiem, by potem zajść na kilka tuzinów ostryg i kilka kufelków piwa, z paroma kieliszkami wódki na deser. Jeżeli tak — to mi przyznacie, że trzeba nielada głowy, by potem mieć jeszcze siły na obiad i kolację.
„Ale, jak mi miłe wasze oczy i brwi! Wszystko to było niczem dla mego wuja! Taki był zaprawiony, że dla niego była to zabawka dziecinna! Opowiadał mi sam, że mógł codziennie spotykać się ze Szkotami i o własnych siłach wracał do domu! A jednak Szkoci mają najsilniejsze głowy i najsilniejsze poncze, jakie spotkać można, panowie, między dwoma biegunami! Słyszałem, że jeden drab z Glasgow pił z drabem z Dundee przez piętnaści godzin. Obaj upili się w tym samym momencie, co stwierdzono dokładnie, ale żaden z nich nie miał o to pretensji!
„Pewnego wieczora, coś na dwadzieścia cztery godziny przed terminem odjazdu do Londynu, wuj odwiedził dom swego starego przyjaciela, wójta Mac... i jeszcze jakieś cztery sylaby, mieszkającego w Edynburgu. Oprócz wójta była jego żona, i wójtowe trzy córki i wójtowy dorosły syn, i trzech tęgich barczystych Szkotów, których wójt zaprosił na ucztę, by pomagali rozweselać mego wuja. Kolacja była wspaniała. Wędzony łosoś, fiński łupacz, głowa barania i haggish — znana szkocka potrawa, panowie! Wuj mawiał o tej potrawie, że jest dla żołądka Kupidyna! I jeszcze wiele innych smacznych rzeczy, zapomniałem nazw, ale wiem, że były smaczne! Panny były przyjemne i ładne, gospodyni jedna z najmilszych istot na świecie. Wuj mój był w doskonałym humorze! Skutek był taki, że młode damy chichotały i piszczały po cichu, stara dama śmiała się głośno a gospodarz i goście rechotali przez cały czas, aż im oczy na wierzch wyłaziły. Nie pamiętam, ile kieliszków wychylił każdy po kolacji, ale wiem tylko tyle, że około pierwszej po północy syn gospodarza uparł się przypomnieć sobie pierwszą strofkę piosenki „Willi przyniósł butlę wody!", a ponieważ jeszcze przed pół godziną był zupełnie do rzeczy, wuj postanowił, że czas do domu; zwłaszcza, że pili od siódmej, by się wuj nie zasiedział i mógł wrócić o przyzwoitej porze. Ale przyszło mu na myśl, że nie wypada wyjść tak zaraz. Więc obrał siebie prezesem zgromadzenia, przygotował porządną szklankę, wstał, zaproponował, by obecni wypili jego zdrowie, zwrócił się do siebie samego z bardzo czułą przemową i z zapałem wychylił toast! Nikt nie drgnął. Więc wuj nalał sobie jeszcze odrobinę — niech nie wietrzeje, wpakował obydwoma rękami kapelusz na łeb i machnął do domu.
„Noc była zimna i wietrzna, kiedy wuj wyszedł z mieszkania wójta. Wsadziwszy mocno kapelusz, by mu nie spadł, wuj wsadził ręce do kieszeni i spojrzawszy przed siebie, przyjrzał się uważnie pogodzie. Chmury płynęły na księżyc z niebywałą szybkością: to go zupełnie zasłaniały, to znowu odsłaniały tak, że w całym majestacie oświecał przedmioty, to znów go przesłaniały, z niebywałą szybkością pogrążając wszystko w mroku! „Nic z tego!“ mówi wuj do pogody tonem obrażonego. „Taka pogoda wcale nie jest odpowiednia dla mej podróży! Nie ujdzie!“ dodał z naciskiem. Powtórzywszy to kilka razy, kiwnął się i z trudem utrzymał równowagę — trochę mu się kręciło w głowie od patrzenia na księżyc — i poszedł wesoło dalej.
„Dom wójta stał na Canongate, a mój wuj szedł na drugi koniec Leith Walk, to znaczy przeszło milę drogi! Po obu bokach strzelały ku niebu dwa rzędy wysokich domów, o gładkich, zimnych ścianach i oknach, które wyglądały jak zagasłe oczy. Sześć, siedem, osiem pięter miały domy. Piętro wznosiło się nad piętrem — na podobieństwo domków z kart, jakie budują dzieci. Cień od nich padał na drogę, czyniąc ciemność jeszcze ciemniejszą. Gdzieś w oddali migało kilka latarń oliwnych, ale wskazywały one tylko wejście do wąskich zaułków albo miejsce, gdzie zaczynały się schody, prowadzące na wyższe piętra. Patrząc na to wszystko wzrokiem, który nieraz już na to patrzał, i przeto nie uważa teraz za godne patrzenia, wuj mój szedł środkiem ulicy, włożywszy palec w dziurki od kamizelki, a gdy od czasu do czasu ogarniała go chęć śpiewania, natenczas czynił to tak głośno, że uczciwi mieszkańcy spokojnych domów budzili się przerażeni i leżeli drżąc na swoich posłaniach, aż dźwięki umilkły w oddali. Uspokoiwszy się, że to zwykły pijak z gatunku tych, co to „nigdy do domu!“, otulali się w kołdry i zasypiali.
„Opisuję szczegółowo, jak to wuj szedł środkiem ulicy z palcami w dziurkach od kamizelki, albowiem, panowie, jak nieraz mi to powtarzał (a miał zupełną rację!), nie byłoby nic zajmującego w tej historii, gdyby nie to, że się zaczęła tak zupełnie jakby nigdy nic...
„Panowie! Wuj mój szedł z palcami w dziurkach od kamizelki, zająwszy dla siebie jednego całą ulicę i śpiewając albo długą pieśń, albo krótką strofkę pijacką, albo, gdy jedno i drugie zmęczyło go, gwiżdżąc pod nosem, aż doszedł do Mostu Północnego, gdzie styka się nowa wieża ze starą. Tu przystanął i przez chwilę przyglądał się dziwacznym smugom światła, jakie oba te budynki rzucały na siebie. Latarnie paliły się tak wysoko, że wyglądały jak gwiazdy — jedna na murach Zamku, druga na Calton Hlll; rzekłbyś, że umieszczono je na zamkach zawieszonych w powietrzu. Stare, malownicze miasto leżało wdole, w cieniu i mroku. Pałaców i kaplicy strzegł w dzień i noc, jak mawiał stary przyjaciel mego wuja, Dwór Artura, czuwając, jak dobry, ponury genjusz nad starożytnem miastem. Powiadam, panowie, że wuj zatrzymał się w tem miejscu i rozejrzał się. Następnie, pochwaliwszy pogodę, która umitygowała się nieco, chociaż księżyc zaszedł, poszedł dalej majestatycznie jak przedtem. Trzymał się środka ulicy z wielką godnością i miał taką minę, jakgdyby czekał na to tylko, że spotka kogoś, kto ma do środka ulicy takie same pretensje, co i on. Niestety, nie było nikogo, ktoby zadowolnił to marzenie. Szedł więc dalej, z palcami w kamizelce, łagodny jak jagnię.
„Doszedłszy do końca Leith Walk, wujek miał już tylko minąć niewielką przestrzeń, dzielącą go od wąskiej uliczki, która prowadziła wprost do jego kwatery. Otóż na tej przestrzeni znajdowała się w owych czasach zagroda, należąca do pewnego kołodzieja, który miał kontrakt z Urzędem pocztowym na skupywanie starych, zużytych dyliżansów. Otóż mój wuj, który bardzo lubił dyliżanse, stare, młode i takie w średnim wieku, postanowił nadłożyć drogi tylko poto, by rzucić na nie okiem — pamiętał, że przynajmniej pół tuzina ich stoi w zagrodzie — wszystkie zresztą w bardzo nędznym stanie. Wuj, panowie, był to entuzjasta, człowiek zapalny. Widząc, że nie może dobrze zajrzeć przez szpary w parkanie, przełazi przez ogrodzenie i usiadłszy sobie na starej osi od koła, oddał się kontemplacji dyliżansów z miną poważną i skupioną.
„Mogło być tych wehikułów z tuzin — a może i o trzy więcej — mój wuj nigdy nie znał dokładnie ich liczby, a że był bardzo skrupulatny, więc wolał o tem nie mówić — stały sobie jeden przy drugim w wielce opłakanym stanie. Drzwiczki odjęto z zawiasów. Obicia zdarto. Zaledwie tu i ówdzie wisiał na gwoździu jakiś nędzny strzęp. Latarnie zabrano, farba spłowiała, żelaziwo zardzewiało. Wiatr wył między szparami, a deszcz, który się zbierał na dachu, melancholijnemi kroplami spadał do wnętrza. Były to szkielety umarłych pojazdów i w tem miejscu, o tej porze, miały w sobie coś upiornego.
„Wuj oparł głowę na rękach i zaczął myśleć o tych rozmaitych ludziskach, którzy jechali ongiś, przed wielu laty, tymi starymi pojazdami, stojącemi teraz milcząco i cicho. Myślał o tych wszystkich ludziach, którym te pokiereszowane wehikuły przynosiły noc w noc, dzień po dniu, przez wiele lat, w pogodę i w słotę, dawno oczekiwane wieści, wyglądane z utęsknieniem posyłki, zapewnienia o zdrowiu i szczęściu, wiadomości o chorobie i śmierci. Kupiec, kochanek, żona, wdowa, matka, student, najmniejsze nawet dziecko — wszyscy biegli na dźwięk trąbki pocztyljona, — jak niecierpliwie wypatrywali przyjazdu starego dyliżansu. Gdzież oni wszyscy?! Co się z nimi wszystkimi stało?!
„Panowie! Wuj zapewnia, że wszystko to myślał w owej chwili, ale coś mi się wydaje, że musiał to gdzieś później wyczytać, bo opowiadał wyraźnie, że zapadł jakby w sen, siedząc na owej starej osi zepsutego wozu pocztowego, gdy nagle zbudził go zegar kościelny, który wydzwonił drugą. Otóż, myślenie nigdy nie było specjalnością mego wuja i gdyby myślał to wszystko, co potem opowiadał, to zajęłoby mu to o wiele więcej czasu, niż do godziny drugiej. Jestem więc zdania, panowie, że wuj wpadł w rodzaj odrętwienia i że wogóle o niczem nie myślał!
„Niech zresztą będzie jak chce, ale zegar wydzwonił drugą. Wuj przebudził się, przetarł oczy i zerwał się przerażony.
„Gdy tylko zegar wybił drugą, cały ów spokojny i milczący dziedziniec stał się nagle bardzo ożywiony. Drzwiczki znalazły się na zawiasach, obicia na swojem miejscu, żelazne części błyszczały jak nowe, farba odświeżona, latarnie naprawione, na każdem siedzeniu poduszki i oparcia, pocztyljoni kładli paczki do pudeł, posługacze lali wodę na nowe koła. Mnóstwo ludzi uwijało się dokoła, przymocowując dyszle do każdego wozu. Pasażerowie nadchodzili, oddawali swoje walizki, przyprowadzono konie. Jednem słowem jasne było, że lada chwila wozy ruszą w drogę. Panowie! Wuj otwierał na ten widok oczy tak szeroko, że do końca życia nie mógł się dość nadziwić, iż udało mu się później zamknąć!
„No!“ odezwał się jakiś głos i ktoś dotknął ramienia wuja. „Kupił pan bilet? Radzę zająć miejsce!“
„Ja! Czy kupiłem!“ mówi wuj i ogląda się zdumiony.
„Naturalnie!“
„Woj, panowie, nie mógł wymówić słowa — taki był tem zdziwiony! Najśmieszniejsze ze wszystkiego było to, że chociaż zebrało się tylu ludzi, i chociaż co chwila pokazywali się inni, nie mówiono, skąd się wzięli. Zdawało się, że w jakiś niewytłumaczony sposób zjawiają się z powietrza czy z ziemi, i znikają tak samo tajemniczo. Kiedy portjer włożył do karety bagaż i otrzymał zapłatę, odchodził. Ale zanim wujek obejrzał się, już skądciś zjawiało się całe mnóstwo innych, niosących tak ciężkie tłomoki, że aż się pod niemi uginali. Strój pasażerów był jakiś dziwaczny! Szerokie, wielkie płaszcze z bufiastemi rękawami, bez kołnierzy. I peruki, panowie, peruki, z warkoczami! Wuj mój nie mógł nic z tego zrozumieć.
„Wsiada pan czy pan nie wsiada?“ spytała osobistość, która przedtem odezwała się do mego wujka. Ubrana była jak pocztyljon, w olbrzymiej peruce, w płaszczu z bufiastemi rękawami, w jednem ręku trzymała latarkę, w drugiem pistolet, który przytykała do piersi. „Wsiadasz czy nie wsiadasz, Jack Martin?“ dodał, świecąc memu wujkowi w twarz.
„Hallo!“ zawołał wujek, cofając się. „To trochę zbyt bezceremonjalne!“
„Tak jest w spisie pasażerów!“ zimno odpowiedział pocztyljon.
„A czy niema tam jednego małego pan?“ mówi wuj, bo czuł, panowie, że gdyby pocztyljon wiedział, z kim ma do czynienia, to nie opuściłby pan.
„Nie, niema żadnego pan!“
„Przejazd opłacony?“ pyta wuj.
„Naturalnie!“ mówi tamten.
„Opłacony? Opłacony?“ powtarza wuj. „No, to niema rady! Który dyliżans?“
„Ten!“ powiada pocztyljon i pokazuje stary dyliżans Londyn-Edynburg, w którym już spuszczono stopnie i otworzono drzwiczki. „Czekaj pan! Są jeszcze inni pasażerowie! Nie pchaj się pan pierwszy!“
„Ledwie to powiedział, oczom mego wuja ukazał się młody człowiek w pudrowanej peruce, w błękitnej kurtce, szamerowanej srebrem, z szerokiemi połami, Tiggin i Welps pracowali w drukowanych perkalikach i sztuczkowych na kamizelki, więc wujek, panowie, znał się na materjałach. Człowiek ten miał krótkie pantalony i rodzaj nagoleników na jedwabnych pończochach i sprzączkach od bucików. Ztyłu miał warkocz, na głowie trójgraniasty kapelusz, a przy boku szpadę. Poły ubrania wisiały mu do kolan, a końce krawata spływały na piersi. Podszedł poważnie do drzwiczek dyliżansu, zdjął kapelusz, i trzymał go jakiś czas nad głową na wysokosci ramienia: odstawił przytem mały palec u prawej ręki, jak to czasami czynią wytwornisie pewnego gatunku, trzymając filiżankę herbaty. Potem zsunął obie nogi, ukłonił się bardzo nisko i dopiero wtedy nałożył kapelusz. Wuj miał właśnie zamiar wystąpić naprzód, lecz bardzo był poruszony, gdy zauważył, że te atencje skierowane są nie do niego, ale do młodej damy, która w tej chwili właśnie pokazała się na stopniu. Ubrana była w długi, staroświecki płaszcz z ponsowego aksamitu, z szerokim przodem i napierśnikiem. Nie miała na głowie kapelusza, panowie, tylko czarny jedwabny kapturek, ale, nim wsiadła do dyliżansu, obejrzała się dokoła, pokazawszy przytem tak piękną twarz, jakiej mój wuj nigdy przedtem nie widział — nawet na obrazkach! Weszła do dyliżansu, jedną ręką podtrzymując suknię. I, jak opowiadał zawsze mój wujek (przyczem nie omieszkał nigdy zaklinać się, że mówi prawdę), nie uwierzyłby nigdy, że mogą istnieć równej piękności nogi i ręce, gdyby nie patrzał na nie własnemi oczyma!
„Ale spojrzawszy na młodą damę, wuj zauważył, że patrzy na niego błagalnie i że wygląda zastraszona i przerażona. Zauważył również, że młodzian w pudrowanej peruce, aczkolwiek bardzo uprzejmy i ugrzeczniony, objął ja wpół przy wsiadaniu i wsiadł zaraz po niej. Przyłączył się do nich jakiś podejrzanego wyglądu jegomość w bronzowej peruce i jaskrawem ubraniu, z wielką szpadą i w wysokich butach. Usiadł on obok młodej damy, która wtuliła się w kąt dyliżansu, wujek odrazu zmiarkował więc, że to jakaś ciemna historja, że coś się święci, jak zwykł był mawiać w takich okolicznościach! W jednej chwili zdecydował się przyjść na pomoc młodej damie, gdyby potrzebowała pomocy.
„Śmierć i błyskawice!“ zawołał młody gentleman i dotknął ręką szpady, gdy mój wujek wsiadł do dyliżansu.
„Krew i pioruny!“ ryknął drugi gentleman. To mówiąc, wyciąga szpadę i bez dalszych ceremonij napada na wuja. Wuj nie miał przy sobie broni, ale bardzo zręcznie zerwał gentlemanowi jego trójgraniasty kapelusz i nadstawił go tak, że szpada przedziurawiła go w samym środku. Wtedy mój wuj zgiął rogi kapelusza i czeka.
„Dźgnij go ztyłu!“ zawołał podejrzany jegomość do towarzysza, usiłując wyrwać wujkowi swoją szpadę.
„Nie radzę!“ zawołał wuj, pokazując koniec buta gestem bardzo groźnym. „Wytrzęsę mu ze łba mózg, jeżeli go ma, albo przetnę skórę, jeżeli mózgu nie ma!“ Tu wuj, natężywszy się, wyrwał gentlemanowi z rąk szpadę i wyrzucił ją przez okno. Na co młodszy z jegomościów znów zawołał: „Śmierć i błyskawice!“ i groźnie położył rękę na szpadzie, ale jej nie wyciągnął. Może, jak z uśmiechem mawiał wuj, może bał się przestraszyć młodą damę!
„Moi panowie!“ powiada wuj, siadając swobodnie. „Nie życzę tu sobie żadnej śmierci, z błyskawicami czy bez błyskawic, zwłaszcza w towarzystwie damy, a co do piorunów i krwi, mieliśmy tego dość, jak na jeden dzień! Więc, panowie, proszę zająć swoje miejsca i jazda! Hej tam, posługacz! Proszę podnieść scyzoryk gentlemana!“
„Zaledwie wuj to powiedział, w oknie dyliżansu ukazał się pocztyljon ze szpadą gentlemana w ręku. Podniósł latarkę i poważnie spojrzał w twarz wujkowi, a wuj, ku swemu zdumieniu, przekonał się, że za oknem kręci się całe mnóstwo pocztyljonów, i każdy badawczo patrzy na niego. Nigdy w życiu nie widział takiego morza bladych twarzy, czerwonych ciał i badawczych oczu, jak w ów dzień!
„Najdziwniejsza rzecz, jaka mi się kiedykolwiek zdarzyła!“ myśli wuj. „Pozwoli pan, że mu zwrócę kapelusz?”
„Podejrzany jegomość w milczeniu odebrał swój trójgraniasty kapelusz, spojrzał na dziurę z zajęciem i wcisnął go wreszcie na czubek peruki z godnością, której efekt osłabił ponurem mruknięciem i zdjęciem po chwili owego nakrycia głowy.
„W porządku!” zawołał pocztyljon i ruszyli z miejsca. Wuj wyjrzał oknem, gdy wyjeżdżali z dziedzińca, i zobaczył, że wszystkie inne dyliżansy jeżdżą sobie wkółko po dziedzińcu, z niewielką szybkością, bo jakie pięć mil na godzinę. Strasznie to oburzyło mego wujka, panowie! Jako człowiek interesu, uważał, że karetki pocztowe nie są na to, by się niemi bawić, i postanowił napisać skargę do Urzędu Pocztowego, jak tylko wróci do Londynu!
„Ale w owej chwili myśli jego były zupełnie zajęte młodą damą, która siedziała w kącie dyliżansu z głową wtuloną w kapturek płaszcza. Gentleman w błękitnem ubraniu siedział naprzeciw niej. Gentleman w jaskrawem ubraniu obok niej. Obaj nie spuszczali z niej oka. Jeżeli odważyła się choćby poruszyć fałdy kapturka, podejrzany jegomość natychmiast uderzał się po rękojeści szabli, a wujek odgadywał z jego gniewnego mruczenia (nie mógł go widzieć, bo było ciemno), że gotów był ją połknąć jak nic. To coraz więcej gniewało mego wujka, więc postanowił, żeby tam nie wiedzieć co, położyć temu kres. Wuj uwielbiał bowiem piękne oczy, ładne twarzyczki, zgrabne nóżki i małe stopy. Jednem słowem — kochał tę płeć! To już rodzinne, panie! Ja — również!
„Liczne były sposoby, któremi wujek starał się zwrócić uwagę damy albo wciągnąć tajemniczych jegomościów w rozmowę. Wszystko napróżno! Gentlemani nie chcieli mówić, dama nie śmiała! Od czasu do czasu wujek wychylał się oknem, by zobaczyć, dlaczego tak wolno jadą? Wołał, aż ochrypł wkońcu — nikt mu nie odpowiadał! Więc oparł się o poręcz i myślał o cudnej twarzy i drobnych stopach. To był lepszy pomysł! Czas biegł niepostrzeżenie i wuj nie głowił się już, dokąd jedzie i w jaki sposób dostał się w podobną sytuację? Nie dlatego, żeby go to martwiło — nie. Wuj, był to na wszystko gotowy, odważny gentleman, co się i samego djabła nie ulęknie!
„Nagle dyliżans stanął. „Hallo?” zawołał wuj. „Skad powiał wiatr?“
„Wszyscy wysiadać!“ woła pocztyljon.
„Wysiadać? Tutaj?” pyta wuj.
„Tutaj!“ odpowiada pocztyljon.
„Ani mi się śni!“ woła wuj.
„Doskonale! Więc zostań pan, gdzie jesteś!“ odpowiada pocztyljon.
„Zostanę!“ mówi wujek.
„Zostań!“ mówi pocztyljon.
„Inni pasażerowie przysłuchiwali się tej rozmowie z wielką ciekawością, a widząc, że wujek postanowił zostać, młody gentleman wysiadł i podał rękę damie. Podejrzany jegomość obejrzał uważnie dziurę w swoim trójgraniastym kapeluszu. Przechodząc obok wujka, młoda dama opuściła mu na kolana jedną z rękawiczek i szepnęła ledwo dosłyszalnym głosem: „Pomocy!“ Panowie! Wuj z takim pośpiechem wyskoczył z dyliżansu, że aż stopnie trzasnęły!
„Namyślił się pan?“ zapytał pocztyljon, widząc wuja.
„Wuj spojrzał na niego. Przez chwilę przyszło mu na myśl, czy nie dobrzeby było wyrwać pocztyljonowi pistolet z łapy, strzelić w twarz jegomościowi z wielkim mieczem, zdzielić resztę towarzystwa pałką po łbie i uciec z młodą damą? W następnej chwili jednak wyrzekł się tego planu, uważając, że jest zbyt melodramatyczny w wykonaniu, i poszedł za dwoma tajemniczymi jegomościami, którzy, mając między sobą młodą damę, weszli do wielkiego domu, stojącego przed nimi. Weszli na korytarz, wuj za nimi.
„Wuj mówi, że ze wszystkich zrujnowanych i opuszczonych miejsc, jakie kiedykolwiek widział, to wydało mu się najbardziej opuszczone. Dom wyglądał tak, jakby kiedyś był wielkim zajazdem. Ale dach zapadł się w wielu miejscach, schody były zmurszałe, pokiereszowane, połamane. W ostatnim pokoju, do którego weszli, było palenisko i komin, strasznie okopcony. Ale wesoły płomień nie ogrzewał go w tej chwili! W palenisku leżało nieco białego popiołu od spalonych polan, ale wnętrze kominka było zimne, ciemne.
„No“, powiada wuj, obejrzawszy się. „Dyliżans, który wlecze się z szybkością sześciu mil na godzinę, a potem wybiera postój w takiem miejscu — to nieczysta sprawa! Musimy zawiadomić, kogo należy! Podam to do gazet!“
„Wuj powiedział to głośno, chcąc w ten sposób zmusić tajemniczych gentlemanów do rozmowy. Ale żaden z nich nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, szeptali coś do siebie i krzywili się, patrząc na niego. Dama znajdowała się na drugim końcu pokoju i wujek miał wrażenie, że kiwa na niego rączką — jak gdyby prosząc o pomoc.
„Wreszcie obaj nieznajomi zbliżyli się nieco i rozmowa się nawiązała.
„Nie wiesz, zdaje się, mój poczciwcze, że to prywatny pokój?“ powiada jegomość w błękitnem ubraniu.
„Nie, nie wiedziałem, mój poczciwcze!“ mówi wuj. „Ale jeżeli ma to być prywatny pokój, to jakże miły i zaciszny musi być ogólny!“ To mówiąc, wuj siada na krześle z wysoką poręczą i patrzy na gentlemana z taką miną, że za to samo Tiggin i Welps powinni mu byli dać materji na ubranie — akurat tyle, ile potrzeba, ani cala mniej ani więcej!
„Wyjdź pan z tego pokoju!“ wołają obaj gentlemani i chwytają za szpady.
„Co takiego?“ pyta wuj, udając, że nie rozumie, „o co chodzi?“
„Opuść pan pokój, albo jesteś trup!“ mówi podejrzany jegomość, wyjmując swoją wielką szpadę i wywijając nią w powietrzu.
„Skończyć z nim! Skończyć z nim!“ woła jegomość w błękitnem ubraniu i odskakuje kilka kroków. „Skończyć z nim!“ Dama wydała lekki okrzyk.
„Otóż, panowie, wuj zawsze odznaczał się zimną krwią i przytomnością umysłu. Przez cały czas, gdy tamci mu grozili a on stał z obojętną miną, wuj oglądał się za jakąś bronią abo innym środkiem obrony, i w chwili, kiedy tamci wyciągnęli szpady, wuj zauważył koło kominka stary rapier w zardzewiałej pochwie. Jednym susem wuj złapał rapier, wyjął go z pochwy, machnął tęgo nad głową, krzyknął na damę, żeby mu nie wchodziła w drogę, rzucił krzesło w łeb temu w błękitnem ubraniu, a rapierem w tego w jaskrawem ubraniu i, korzystając z ich konsternacji, runął na nich na chybił trafił.
„Panowie! Znacie starą historję o młodym Irlandczyku, który, gdy go zapytano, czy umie grać na skrzypcach, odpowiedział, że pewnie, ale nie napewno, bo nigdy jeszcze nie miał skrzypiec w reku? Można to zastosować do mego wuja i jego szermierskich zdolności. Nigdy przedtem nie miał w reku szpady, z wyjątkiem jednego razu, kiedy grał Ryszarda III-go w teatrze amatorskim, ale i przy tej okazji umówił się z Richmondem, że się schowa za kulisy i nie będzie go wcale widać! Ale teraz musiał wuj walczyć z dwoma doświadczonymi szermierzami! Napierać, odpierać, atakować, bronić się i umykać, zręcznie i umiejętnie, chociaż do tej chwili nigdy tego nie robił! Najlepszy to dowód, ile jest prawdy w starem przysłowiu, że człowiek nigdy nie wie, co potrafi, nim spróbuje!
„Walka była strasznie hałaśliwa! Kombatanci klęli jak kawalerzyści, a szpady ich robiły tyle hałasu, co wszystkie noże na rynku Newport, gdyby niemi uderzać o siebie! Kiedy walka doszła do największego napięcia, dama (prawdopodobnie dlatego, żeby dodać odwagi memu wujowi), zrzuciła kapturek z głowy i ukazała oblicze tak cudnej piękności, że wuj gotów był walczyć z pięćdziesięcioma wrogami, byle zdobyć jej uśmiech i umrzeć dla niego! I przedtem już dokazywał cudów, ale gdy zobaczył jej twarzyczkę walczył jak oszalały olbrzym.
„W tej samej chwili młodzieniec w błękitnem ubraniu odwrócił się, a zobaczywszy, że młoda dama ma odkrytą twarz, wydał okrzyk zazdrości i gniewu, zadał jej cios w samo serce, na co mój wuj krzyknął tak, że aż cały budynek zadrżał! Dama odskoczyła lekko i, schwyciwszy koniec szpady błękitnego, zanim zdążył odzyskać równowagę, pchnęła go na ścianę i, odwróciwszy szpadę, przygwoździła nią błękitnego mocno i na fest. Był to wspaniały przykład dla wuja! Wuj krzyknął z triumfem, zmusił swego przeciwnika, by skoczył w tym samym kierunku, i wpakowawszy stary rapier w sam środek wielkiej róży na kamizelce gentlemana, przygwoździł go obok jego towarzysza! Stali tak sobie, moi panowie, machając rękoma i nogami, jak owe figurki, poruszane sznurkiem! Mój wuj często powtarzał później, że to najpewniejszy sposób pozbycia się nieprzyjaciela! Ale i kosztowny, bo się traci jedną szpadę na każdego draba!
„Konie! Konie!“ wołała dama, biegnąc do mego wujka i zarzucając mu swoje wspaniałe ramiona na szyję. „Uciekajmy! Może jeszcze uda nam się uciec!“
Może?“ pyta wuj. „Czyż jeszcze jest kto do zabicia, ślicznotko?“ wujek nie był z tego bardzo zadowolony, bo uważał, że po takiej walce przydałoby się trochę gruchania we dwoje.
„Nie mamy chwili do stracenia!“ mówi ona. „On“ (tu pokazuje na tego w błękitnem), „jest jedynym synem potężnego markiza Filletoville!“
„Obawiam się, kochanie, że nigdy nie odziedziczy tytułu po ojcu!“, powiada wuj, patrząc zimno na młodego gentlemana, który stał przy ścianie w wyżej opisanej pozie. „Zabiłaś dziedzica, najdroższa!“
„Ci łajdacy pozbawili mię domu i przyjaciół!“ wołała młoda dama, a twarz jej oblał rumieniec oburzenia. „Ten łajdak miał mię poślubić wbrew mojej woli!“
„Przeklęta niech będzie jego podłość!“ zawołał wuj, patrząc z pogardą na dziedzica Filletoville.
„Jak pan mógł domyśleć się z tego, co pan widział“, ciągnęła dama, „gotowi byli mię zabić, gdybym zawołała o pomoc! Jeżeli ich wspólnicy odkryją nas tutaj, przepadliśmy! Za dwie minuty może być zapóźno! Konie!“ Z temi słowy, wzruszona przeczuciem tego, co się stać może, i wycieńczona zabiciem młodego markiza Filletoville, zemdlała i opadła w ramiona mego wujka. Wuj porwał ją na ręce i wyniósł przed dom. Dyliżans stał przed gankiem, zaprzężony w cztery długoogoniaste, czarne i dobrze spasione konie.
„Panowie! Przypuszczam, że nie uwłaczam pamięci mego wuja, twierdząc, że chociaż był kawalerem, nieraz już trzymał w swoich objęciach niewiastę. Mam nawet podejrzenia, że chętnie całował kelnerki. Złapano go nawet raz czy dwa, jak ściskał gospodynię w bardzo niedwuznaczny sposób. Wspominam te okoliczności, by zaznaczyć, że musiała to być niezwykła dama, skoro tak podziałała na mego wuja. Mówił, że kiedy się obudziła, i spojrzała na niego swemi wielkiemi, czarnemi oczyma (długie jej włosy spływały mu z ramion), tak jakoś zrobiło mu się dziwnie, że aż nogi ugięły się pod nim. Ale któż potrafi patrzeć obojętnie w piękne czarne oczy?! Ja nie, panowie! Boję się spojrzeć w pewne czarne oczy! Wiem, co to znaczy!
„Nie opuścisz mię nigdy?“ szepnęła młoda dama.
„Nigdy!“ odrzekł wuj. I mówił szczerze.
„Mój drogi obrońco!“ zawołała dama. „Drogi, kochany, dzielny obrońco!“
„Ach nie mów pani!“ zawołał wuj.
„Dlaczego?“ pyta ona.
„Bo usta twoje są tak piękne, gdy mówisz, że obawiam się, że będę brutalny i pocałuję cię!“
„Młoda dama podniosła rękę, jak gdyby chciała zagrozić wujkowi, by tego nie robił i powiedziała — nie, nic nie powiedziała, tylko się uśmiechnęła. Kiedy patrzysz na najcudniejsze wargi na świecie i widzisz, jak się uśmiechają — jeżeli jesteś pochylony tuż nad niemi i nikt nie patrzy — nie możesz wyrazić swego zachwytu nad ich barwą i kształtem, nie pocałowawszy choćby jeden raz! Wujek mój uczynił to i szanuję go za to!
„Co?“ zawołała młoda dama przerażona. „Turkot kół i rżenie koni?“
„Tak“, powiada wuj. Dobre miał ucho na turkot kół i stuk kopyt końskich. Ale miał wrażenie, że tyle koni i kół się zbliża zdaleka, że niepodobna było określić ich ilości.
„Gonią nas!“ zawołała młoda dama, składając ręce. „Gonią nas! Cała moja nadzieja w panu!“
„Tyle było strachu w jej cudnej twarzy, że mój wuj zdecydował się w jednej chwili. Wsadził damę do karety, prosił, by się nic nie bała, raz jeszcze przycisnął usta do jej warg, i poradziwszy, by zamknęła okna, bo zimno, wskoczył na kozioł.
„Czekaj, ukochany!“ zawołała młoda dama.
„Co się stało?“ pyta wuj już z kozła.
„Chciałam z tobą pomówić! Tylko jedno słowo! Jedno słowo, najdroższy!“
„Mam zejść?“ pyta wuj. Dama nie odpowiada, tylko się uśmiecha. Wuj w jednej chwili był już przy niej.
„Co się stało, kochanie?“ pyta wuj, zaglądając przez okno karety. Dama pochyliła się w tej samej chwili i wujek stwierdził, że jest jeszcze piękniejsza! Stał przy niej bliziutko panowie, więc musiał dokładnie widzieć!
„Co się stało, ukochana?“ pyta wujek.
„Nie będziesz nikogo kochał poza mną?“ pyta ona. „Nigdy się z nikim nie ożenisz?“ dodaje.
„Wujek przysiągł uroczyście, że się nigdy nie ożeni, a wtedy ona cofnęła główkę i zamknęła okno. Wskoczył na kozioł, rozstawił łokcie, wziął lejce, schwycił za bat, który leżał na dachu, i pomknął, poganiając cztery dzielne, długoogoniaste rumaki, z szybkością pięćdziesięciu mil angielskich na godzinę! A stary dyliżans za nim... Aż się kurzyło!
„Hałas za nimi wzmagał się. Im prędzej pędził stary dyliżans, tem prędzej pędziła pogoń. Hałas był piekielny, ale wszystko zagłuszał krzyk młodej damy: „Prędzej! prędzej!“
Mknęli obok ciemnych drzew, jak pióra gnane przez wiatr! Domy, bramy, kościoły, rozmaitego rodzaju inne przedmioty mijali z hałasem i turkotem. Ale pogoń zbliżała się coraz bardziej, a młoda dama coraz głośniej krzyczała: „Prędzej! Prędzej!“ Tu mój wuj mocno uderzył butem — i przekonał się, że jest już świt, a on siedzi na starem kole edynburskiego dyliżansu, mokry i zziębnięty, i uderza nogami, żeby się rozegrzać! Zsiada i ogląda się za piękną damą! Niestety! Dyliżans nie miał ani drzwi, ani siedzenia... Stare pudło i tyle!
„Oczywiście wuj wiedział, że to jakaś tajemnicza historja, i że wszystko odbyło się tak, jak pamiętał. Zdębiał, przypomniawszy sobie przysięgę złożoną pięknej damie: z tego powodu odmówił kilku zamożnym gospodyniom i umarł kawalerem. Zawsze powtarzał: Co to za dziwna rzecz, że w taki prosty sposób (poprostu dlatego, że przelazł przez płot!) dowiedział się, że duchy karet, stangretów i pasażerów odbywają co noc takie cudaczne podróże! Dodawał przytem, że pewnie jest jedynym żyjącym człowiekiem, który brał udział w tych niesamowitych ekskursjach! Myślę, że miał słuszność, panowie! Przynajmniej ja nie słyszałem o żadnym innym!“
„Ciekaw jestem, co takie duchy karet pocztowych mogą wozić w kufrach?“ zapytał gospodarz, który wysłuchał wszystkiego z wielkim zajęciem.
„Listy umarłych, oczywiście!“ odparł komiwojażer.
„Prawda! Naturalnie!“ odparł gospodarz. „Że też mi to nie przyszło do głowy!“

Rozdział pięćdziesiąty.
Jak pan Pickwick wywiązał się ze swojej misji i jak znalazł sprzymierzeńca.

Konie stawiły się nazajutrz punktualnie kwadrans przed dziewiątą. Pan Pickwick zajął miejsce wewnątrz powozu, Sam siadł wtyle, na zewnątrz, poczem pocztyljonowi polecono udać się do mieszkania pana Boba Sawyera, by zabrać Bena Allena.
Gdy zajechano przed drzwi z czerwoną lampą, gdzie widniał napis „Sawyer, niegdyś Nockemorf“, pan Pickwick wysunął głowę z powozu i ze zdziwieniem ujrzał, iż mały chłopak w szarej liberji zamykał okiennice. W tak rannej godzinie było to rzeczą niezwykłą i nieodpowiadającą naturze zajęcia pana Sawyera, filozof powziął więc natychmiast dwa przypuszczenia: albo umarł jakiś dobry przyjaciel lub pacjent pana Boba, albo też pan Bob ogłosił niewypłacalność.
„Co się stało?“ zapytał pan Pickwick chłopca.
„Nic, panie“, odrzekł zapytany, rozdziawiając w uśmiechu gębę od ucha do ucha.
„Wszystko dobrze!“ zawołał Bob, ukazując się nagle na progu z małą brudną skórzaną torbą podróżną w ręku oraz z grubym płaszczem i szalem, przewieszonemi przez ramię. „Jadę z wami.“
„Pan?“ zawołał pan Pickwick.
„Tak! Będzie to poprostu wyprawa. Hej, Samie! Uważaj!“
Zaapelowawszy w ten sposób do uwagi Sama, którego twarz wyrażała wielkie zdumienie takiem stanowczem postępowaniem, Bob rzucił mu swą torbę, którą pan Weller umieścił pod siedzeniem. Po dokonaniu tego tenże Bob przy pomocy chłopca wlazł przemocą w nieco ciasny płaszcz i, wsunąwszy następnie głowę do powozu, począł głośno śmiać się.
„Doskonały żart!“ zawołał, ocierając sobie połą płaszcza łzy.
„Ależ, kochany panie“, odrzekł pan Pickwick z pewnem zakłopotaniem, „nie spodziewałem się, że będzie pan nam towarzyszył“.
„W tem właśnie cała sztuka!“ odparł pan Sawyer. „No, i cały żart!“
„A! To żart?“ zapytał pan Pickwick.

„Rozumie się. Rzecz w tem, że pozostawiam mój interes, by sam siebie wydobył z kłopotu, kiedy nie chciał wydobyć mnie“.

Objaśniwszy w taki sposób fenomen zamykania okiennic, pan Sawyer wskazał na aptekę i znów zaczął się śmiać.
„Jakto? Więc pozostawia pan swoich chorych, nie oddawszy ich wprzód pod opiekę innego lekarza?“ zawołał pan Pickwick poważnym tonem.
„Dlaczegożby nie?“ odrzekł Bob. „Jeszcze oszczędzam na tem, bo ani jeden mi nie płaci. A przytem“, dodał, zniżając głos do poufnego szeptu, „i chorzy na tem także skorzystają, bo prawie nie mam lekarstw, a nie mogąc ich teraz kupić, byłbym zmuszony dawać wszystkim kalomel — coby niejednemu nie wyszło na dobre. A tak wszystkim będzie lepiej“.
W odpowiedzi tej była logika i filozofja, jakiej pan Pickwick nie spodziewał się. Pan Pickwick odetchnął tylko głębiej, a potem powiedział, ale już nie tak stanowczo:
„Ależ ten powóz, kochany panie, może pomieścić tylko dwie osoby, a przyrzekłem już zabrać pana Allena“.
„Niech się pan o mnie nie troszczy; już o tem pomyślałem. Usiądę z Samem ztyłu za powozem. Popatrz pan: ten napis umieszczę na drzwiach sklepu: Sawyer, dawniej Nockemorf. Zgłosić się naprzeciwko, do pani Cripps“. Pani Cripps, to matka tego małego chłopaka. „Bardzo mi przykro“, powie pani Cripps, „ale musiał wyjechać — wezwano go dziś rano na konsyljum z najsławniejszymi chirurgami — nie mogli sobie dać rady bez niego — okropna operacja“. „Otóż spodziewam się“, dodał wkońcu Bob, „że doskonale mi to zrobi. Jeśli wiadomość o tem dostanie się do miejscowych dzienników, stanę się wziętym lekarzem. Ale oto i Ben! No! Siadajmy!“
Po tej szybko wypowiedzianej przemowie, Bob wepchnął swego przyjaciela do powozu, posunął pocztyljona, zamknął drzwiczki, podniósł stopień, nakleił napis na drzwiach, zamknął je, schował klucz, potem wskoczył na tylne miejsce obok Sama i dał pocztyljonowi sygnał do odjazdu; wszystko to uczynił z taką szybkością, że nim pan Pickwick mógł się ostatecznie zdecydować, czy ma z sobą wziąć Boba, czy nie, powóz toczył się już na dobre; w ten sposób pan Bob Sawyer został formalnym członkiem jadącego towarzystwa.
Dopóki powóz posuwał się ulicami Bristolu, wesoły Bob miał na nosie swe zielone okulary i zachowywał odpowiednią powagę, poprzestając na szeptaniu jakichś dowcipów dla wyłącznego użytku i radości Sama. Ale jak tylko wyjechano na gościniec, pozbył się odrazu i okularów i zawodowej powagi, i zaczął wyrabiać rozmaite figle, tak, że aż zwrócił uwagę przechodniów a powóz wraz z jego zawartością uczynił przedmiotem więcej niż powszedniej ciekawości. Najniewinniejszym i najmniej hałaśliwym z tych figlów było przeraźliwe naśladowanie trąbki pocztarskiej i rozpostarcie karmazynowej chustki, przywiązanej do końca laski nakształt sztandaru, którym z różnemi gestami wyzwania od czasu do czasu powiewał.
„Nie rozumiem“, rzekł pan Pickwick, przerywając poważną rozmowę z Ben Allenem o przymiotach pana Winkle i pani Arabelli, „nie rozumiem co wszyscy przechodzący widzą w nas tak nadzwyczajnego, iż się tak oglądają“.
„Może im się podoba ten piękny powóz“, odrzekł Ben z pewną dumą; „nie zawsze można widzieć taki ekwipaż“.
„I to być może“ powiedział pan Pickwick, udobruchany tem przypuszczeniem, ale zobaczywszy przez okno, że spojrzenia przechodzących bynajmniej nie wyrażają zdumienia połączonego z szacunkiem i że przechodnie wymieniają rozmaite telegraficzne znaki z podróżnymi siedzącymi zewnątrz powozu, pan Pickwick począł sobie uświadamiać, iż demonstracje te mogą mieć jakiś daleki związek z jowialnym humorem Boba Sawyera.
„W każdym razie, spodziewam się“, rzekł filozof, „że nasz żartobliwy przyjaciel nie popełnia tam żadnej niedorzeczności“.
„O, nie!“ odrzekł Ben Allen; „Bob to najspokojniejsza w świecie istota, o ile nie wypił trochę zadużo“
W tej chwili usłyszano przedługie naśladowanie trąbki, po którem bezzwłocznie nastąpiły wesołe okrzyki i długie wycie, widocznie wychodzące z gardła i piersi „najspokojniejszej w świecie istoty“ a, mówiąc wyraźniej, pana Boba Sawyera. Pan Pickwick i Ben zamienili wiele mówiące spojrzenia i pierwszy z nich zdjął kapelusz i wychylił się połową ciała przez okno, co wkońcu pozwoliło mu dojrzeć żartobliwego swego przyjaciela.
Pan Bob Sawyer siedział nie z tyłu ale na wierzchu powozu, z rozkroczonemi, jak tylko stać go było, nogami; na głowie miał kapelusz Sama, włożony na bakier, w jednej ręce trzymał ogromny kawał chleba z masłem a w drugiej ogromną oplecioną butelkę i z głębokiem zadowoleniem przemawiał to do jednego, to do drugiego, od czasu do czasu przerywając monotonność tych czułości okrzykami i wrzaskami, oraz wymianą krótkich, ale soczystych słów z pierwszymi lepszymi przechodniami. Karmazynowy sztandar przytroczony był bardzo pieczołowicie do oparcia, a pan Sam Weller siedział zdobny w kapelusz Boba, i ciężko pracował nad drugim kawałkiem chleba z masłem, ale czynił to z tak pogodnem obliczem, że wyczytać z niego było można całkowite i pełne uznanie dla tego niezwykłego postępowania.
Tego było dość, by rozburzyć żółć człowieka o takiem poczuciu przyzwoitości, jak pan Pickwick. Ale zjawiły się na horyzoncie pewne utrudniające interwencję okoliczności, gdyż w tej chwili przejeżdżał dyliżans pocztowy, wypakowany pasażerami tak wewnątrz, jak i zewnątrz, a przejeżdżający wyrażali swe zdumienie w sposób najzupełniej niedwuznaczny. Równie niemiłe były gratulacje jakiejś irlandzkiej rodziny żebraków, która szła równo z powozem, a przedewszystkiem jej męskiej głowy, która przypuszczała, że chodzi tu o jakiś satyryczno-polityczny pochód triumfalny albo o coś podobnego.
„Panie Sawyer!“ krzyknął pan Pickwick, mocno urażony, „panie Sawyer!“
„A co!“ odpowiedział miły młodzieniec, pochylając się ku jednej stronie powozu z największym spokojem.
„Czyś pan oszalał?“
„Wcale nie; jestem tylko wesoły“.
„Wesoły! Zdejm mi pan natychmiast tę skandaliczną czerwoną chustkę! Stanowczo żądam tego. Samie! Odbierz mu ją!“
Nim Sam zdobył się na ten krok, Bob Sawyer dobrowolnie spuścił sztandar, umieścił go w kieszeni, przyjacielsko skinął głową panu Pickwickowi, otarł otwór flaszki i przyłożył ją do ust, dając w ten sposób, bez uciekania się do niepotrzebnej przemowy, panu Pickwickowi do zrozumienia, że tym toastem życzy mu zdrowia i wszelkich pomyślności. Wykonawszy to, Bob zatknął starannie korek, spojrzał na pana Pickwicka z wielką przyjaźnią i począł zajadać chleb z masłem oraz uśmiechać się.
„No, panie!“ zawołał filozof, którego chwilowy gniew nie mógł sprostać niewzruszonemu spokojowi Boba, „nie rób pan takich niedorzeczności“.
„Nie, nie“, odrzekł uczeń Eskulapa, mieniając się na kapelusze z Samem; „robiłem to nie w złej myśli, ale podróż tak mię ożywiła, iż nie mogłem powstrzymać się“.
„Pomyśl pan, co ludzie powiedzą na to“, mówił dalej pan Pickwick przekonywającym głosem. „Miejże pan wzgląd na przyzwoitość!“
„O, rozumie się“, odrzekł Bob. „Nic już więcej nie zrobię i będę spokojny, drogi panie!“
Poprzestając na tem zapewnieniu, pan Pickwick cofnął się wgłąb powozu i spuścił okno. Ale zaledwie rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę, gdy go do pewnego stopnia przestraszyło pojawienie się jakiegoś nieprzejrzystego ciała podłużnej postaci, po drugiej stronie okna; ciało to wielokrotnie uderzało w szybę, jakby prosiło o wpuszczenie.
„A to co znowu?“ zawołał pan Pickwick.
„To coś podobnego do flaszki“, odrzekł Ben Allen, przypatrując się temu przedmiotowi z wielkiem zajęciem przez okulary. „To, zdaje się, własność Boba“.
Było to przypuszczenie zupełnie trafne, gdyż Bob Sawyer, przywiązawszy butelkę do końca laski, pukał nią w okno, wzywając w ten sposób swych przyjaciół, by na znak niewzruszonej przyjaźni i pełnej między nimi harmonji zechcieli zbadać jej wnętrzne.
„Co tu robić?“ zapytał pan Pickwick, „Jest to pomysł jeszcze niedorzeczniejszy, niż poprzedni“.
„Sądzę, że najlepiej będzie, gdy weźmiemy flaszkę i zatrzymamy u siebie“, rzekł Ben. „Zasłużył na to, by mu spłatać takiego figla“.
Ponieważ pan Pickwick w zupełności podzielał tę opinję, powoli więc opuścił okno i odwiązał butelkę od laski, poczem laskę cofnięto do góry. W tej chwili usłyszano serdeczny śmiech Boba.
„Co to za wesoły chłopiec!“ rzekł pan Pickwick, oglądając flaszkę, znajdującą się w rękach towarzysza podróży.
„O! Bardzo wesoły!“ odpowiedział Ben.
„Nie można się długo gniewać na niego“, zauważył pan Pickwick.
„Nie, nie można“.
Podczas tej krótkiej wymiany zdań, pan Pickwick w roztargnieniu odkorkował butelkę.
„Co to jest?“ zapytał obojętnie pan Allen.
„Sam nie wiem“, odpowiedział z równą obojętnością pan Pickwick.
„Ale zdaje mi się, że to pachnie ponczem“.
„Czy tak?“ rzekł Ben.
„Przynajmniej tak mi się zdaje“, powiedział pan Pickwick, który zawsze bronił się przed możliwością powiedzenia nieprawdy. „Jak długo nie spróbowałem, z całą pewnością nie mogę tego stwierdzić“.
„To niech pan spróbuje“, rzekł Ben. „W ten sposób przekonamy się, o co właściwie chodzi“.
„Tak pan sądzi! Ha! Jeżeli pan życzy sobie tego, nie mam nic przeciwko temu“.
Zawsze gotów czynić zadość pragnieniom swych przyjaciół, pan Pickwick dość długo próbował, co się w flaszce zawiera, aż wreszcie pan Allen zapytał go trochę niecierpliwie:
„I cóż to jest?“
„To szczególne!“ odparł filozof, mlaskając ustami; „nie jestem jeszcze zupełnie pewny, ale... (tu łyknął raz jeszcze) ale tak! To poncz!“
Ben Allen spojrzał na pana Pickwicka, pan Pickwick spojrzał na Bena Allena. Pan Ben Allen uśmiechnął się; pan Pickwick zachował zwykłą swą powagę, potem zaś powiedział z całą surowością:
„Pański przyjaciel zasługuje na to, byśmy mu wypili wszystko, do ostatniej kropli“.
„Jestem tego samego zdania“, zauważył Ben Allen.
„Czy tak? A więc za jego zdrowie!” rzekł pan Pickwick.
To rzekłszy, znakomity nasz przyjaciel pociągnął z niesłychaną energją z flaszki, poczem wręczył ją Benjaminowi, który nie kazał się prosić i poszedł za jego przykładem. Uśmiech rozjaśnił twarze obydwóch, a poncz znikł powoli i ku wielkiemu zadowoleniu podróżników.
„W każdym razie“, rzekł pan Pickwick, przełykając ostatnie krople, „pomysły jego są rzeczywiście bardzo zabawne“.
„O, tak!“ odrzekł Ben Allen. I, by dowieść, że Bob był jednym z najprzyjemniejszych i najweselszych kolegów, pan Ben Allen począł bawić pana Pickwicka długiem opowiadaniem, jak to przyjaciel jego pewnego razu tak wiele wypił, że dostał gorączki i musiał sobie ogolić głowę. Opowiadanie o tym zajmującym wypadku trwało jeszcze, gdy powóz zatrzymał się przed oberżą pod „Dzwonem“ w Berkeley Heath, gdzie zmieniono konie.
„Tu zjemy może obiad?“ zapytał Bob, zaglądając w okno.
„Obiad?“ odparł pan Pickwick. „Przejechaliśmy przecież dopiero dziewiętnaście mil, a mamy przejechać osiemdziesiąt siedem i pół“.
„Dlatego właśnie musimy nabrać sił, by móc sprostać niewygodom podróży“, zauważył Bob Sawyer.
„Ależ to niemożliwe, jeść obiad o wpół do dwunastej“, rzekł pan Pickwick, patrząc na zegarek.
„Mniejsza o to!“ zawołał Bob, „możemy to nazwać lenczem! Hej! Garson! Lencz na trzy osoby. Konie mają jeszcze postać z kwadrans w stajni. Dawajcie wszystko, co macie na zimno, parę butelek porteru i najlepszą maderę“.
Wydawszy te rozkazy z wielką precyzją i donośnym głosem, Bob Sawyer wszedł do oberży, by dopilnować ich wykonania. W pięć minut powrócił z oznajmieniem, iż wszystko gotowe i w doskonałym gatunku. Jakość lenczu usprawiedliwiała w zupełności te pochwały, i nietylko ten gentleman, ale także Ben Allen i pan Pickwick dali tego dowody. Pod auspicjami tej trójki wypróżniono flaszki piwa i madery, a gdy zaprzężono konie i wszyscy pasażerowie zajęli miejsca, oplatana flaszka Boba znów została napełniona najlepszym ekwiwalentem dawnego ponczu, jaki w tak krótkim czasie można było otrzymać, trąbka zatrąbiła, a czerwony sztandar powiewał w najlepsze, już bez najmniejszego sprzeciwu ze strony pana Pickwicka.
W Tekesbury zatrzymano się na obiad, pito porto, maderę i porter. Wkońcu napełniono znowu flaszkę po raz czwarty. Pod skombinowanym wpływem tych trunków pan Pickwick i Allen usnęli, a Bob Sawyer i Sam wyśpiewywali przez całą drogę bardzo wesołe duety.
Ściemniło się już zupełnie, kiedy pan Pickwick był w stanie podnieść się na tyle, by spojrzeć w okno. Samotne, przydrożne dworki, ciemne zarysy mijanych przedmiotów, pochmurne powietrze, pokryte pyłem i kurzem ścieżki, czerwone ogniska w oddali, smugi czarnego dymu, wznoszące się z wysokich kominów i zaciemniające wszystko dokoła — blask dalekich świateł, ciężkie wozy, jadące gościńcem, naładowane żelaziwem lub innym towarem, wszystko to mówiło, że są niedaleko wielkiego miasta Birmingham.
Gdy z turkotem jechali przez wąskie uliczki, prowadzące do serca tego ożywionego centrum, oczy i uszy nie mogły się dość nadziwić ożywieniu, jakie tu panowało. Ulice zatłoczone były ludźmi pracy. Echo pracy obijało się o każdy dom. Światła błyskały w owalnych oknach każdego piętra, a szum, turkot kół i stuk kopyt końskich wprawiały w drżenie mury. Ogniska, które widzieli zdaleka, paliły się dumnym płomieniem w piecach wielkich fabryk i w zakładach przemysłowych. Stuk młotów, syk pary, gwar maszyn, oto muzyka, która rozlegała się z każdego zaułka.
Pocztyljon mknął już szybko przez ulice koło pięknych i jasno oświetlonych sklepów, ciągnących się od krańców miasta do oberży Królewskiej, a pan Pickwick jeszcze nie zdążył należycie zastanowić się nad delikatną misją, która go tu sprowadziła.
Obecność pan Boba Sawyera bynajmniej nie ułatwiała tej delikatnej misji i nie zmniejszała trudności, jakie należało pokonać. Prawdę powiedziawszy, pan Pickwick czuł, że obecność pana Boba, aczkolwiek bardzo miła i przyjemna, nie jest zaszczytem, o któryby się ubiegał. Chętnie poświęciłby pewną sumę na to, by wesoły chirurg znajdował się teraz o jakie pięćdziesiąt mil od Birmingham.
Filozof nasz nigdy nie miał osobistych stosunków z panem Winkle starszym, chociaż parę razy odpisał mu na listy, udzielając zadawalniających odpowiedzi co do charakteru i postępowania jego syna. Czuł więc, że złożenie pierwszej wizyty w towarzystwie Bena Allena i Boba Sawyera, nieźle podpitych, nie jest wcale środkiem, któryby przychylnie usposobił ojca Nataniela.
„Bądź co bądź“, powtarzał pan Pickwick dla dodania sobie odwagi, „muszę zrobić, co będę mógł! Solennie przyrzekłem synowi, że dziś jeszcze zobaczę się z ojcem. Jeżeli młodzieńcy uprą się towarzyszyć mi, będę się starał, jak można, skrócić wizytę. Zresztą sądzę, iż dla własnego honoru zechcą zachowywać się przyzwoicie!“
Zaledwie pocieszył się w ten sposób, wehikuł stanął przed drzwiami oberży Królewskiej. Kiedy Sam obudził wkońcu Bena Allena i wyciągnął go za kołnierz, pan Pickwick mógł wysiąść. Zaprowadzono ich do przyzwoitego pokoju a pan Pickwick natychmiast zapytał posługacza, gdzie mieszka pan Winkle?
„Niedaleko stąd“, powiedział posługacz. „Jakie pięćset kroków, panie, jest magazyn pana Winkle, nad kanałem, panie. A prywatne mieszkanie, ach! Do prywatnego mieszkania również nie będzie nawet pięciuset kroków!“ Tu posługacz zgasił świecę, by mieć sposobność znów zapalić ją i w ten sposób umożliwić panu Pickwickowi następne pytanie, jeżeli pan Pickwick pytać zechce.
„Czem mogę służyć?“ spytał posługacz zrozpaczony milczeniem pan Pickwicka. „Herbatka? Kawa? Obiad?“
„Nie, dziękuję!“
„Słucham pana. Może zamówić kolację?“
„Jeszcze nie teraz!“
„Słucham pana!“ Posługacz podszedł do drzwi, ale zatrzymał się i zapytał z wielkiem namaszczeniem:
„Mam przysłać pokojówkę?“
„Możesz, jeżeli chcesz!“
„Jeżeli pan chce!“
„I przynieś wody sodowej!“ zawołał Bob Sawyer.
„Wody sodowej? Piorunem!“ i jakby mu ciężar spadł z pleców, że wreszcie dano mu jakieś zlecenie, posługacz natychmiast ulotnił się. Posługacze nigdy nie biegają ani chodzą. Posiadają dziwny i tajemniczy sposób ulatniania się z pokojów, wiadomy tylko im jednym!
Ponieważ woda sodowa zbudziła w panu Benie Allenie pewne słabe oznaki życia, przeto pozwolił sobie umyć twarz i zgodził się, by Sam oczyścił mu suknie. Gdy pan Pickwick i Sawyer usunęli nieład w ubraniu, spowodowany podróżą, wszyscy trzej udali się do pana Winkle. Bob Sawyer zatruwał po drodze atmosferę wyziewami tytoniu.
W spokojnej, bocznej ulicy, o ćwierć mili od oberży, wznosił się stary dom z czerwonej cegły. Drzwi, do których dochodziło się po trzech stopniach, miały u góry napis: „M. Winkle“. Schody były bardzo białe, cegły bardzo czerwone, a cały dom był nadzwyczaj czysty i schludny. Zegar wybił dziesiątą, gdy znajomi nasi zapukali do rzeczonych drzwi. Ładna służąca zjawiła się na odgłos pukania i cofnęła się, gdy ujrzała trzech nieznajomych.
„Czy pan Winkle jest u siebie?“ zapytał pan Pickwick.
„Jest przy kolacji“, odpowiedziała dziewczyna.
„Oddaj mu, moje dziecię, ten bilet i przeproś, że przychodzę tak późno, ale bardzo mi na tem zależy, by się zobaczyć z nim dziś jeszcze; dopiero przed chwilą przyjechałem“.
Służąca patrzyła z niepokojem na pana Boba Sawyera, który, zapomocą różnych i dziwnych grymasów wyrażał podziw dla jej wdzięków, potem rzuciła okiem na wiszące w sieni kapelusze i płaszcze i zawołała inną dziewczynę, by pilnowała drzwi, poczem poszła na górę. Posterunek ten został jednak niebawem zluzowany, gdyż służąca powróciła niebawem i, przeprosiwszy naszych znajomych za to, że zatrzymała ich na ulicy, wprowadziła do pokoju, będącego w połowie biurem, a w połowie garderobą. Główne umeblowanie jego stanowił stół do pisania, umywalnia, zwierciadło do golenia, chłopiec do zdejmowania butów, taboret, cztery krzesła i stary zegar. Nad gzymsem kominka widać było drzwi do żelaznej kasy, wpuszczonej w ścianę, a kilka półek z książkami i kalendarz ścienny i sporo warstw zakurzonego papieru zdobiło ściany.
„Przepraszam pana, iż musiał pan czekać za drzwiami“, rzekła młoda dziewczyna, zapalając lampę i zwracając się do pana Pickwicka z uprzejmym uśmiechem.
„Niema za co, kochane dziecię!“ powiedział pan Pickwick.
„Nie jesteśmy obrażeni!“ dodał Bob, wesoło rozwierając ramiona i skacząc w rozmaite strony by nie mogła wyjść z pokoju.
Młodą damę nie bawiły wcale te igraszki, gdyż jasno wyraziła swoje zdanie o panu Bobie Sawyerze, mówiąc że jest „nieznośną kreaturą“, a gdy zaczepki pana Boba stały się śmielsze, zakryła twarz rękoma i wybiegła z pokoju, nie szczędząc okrzyków oburzenia i wstrętu.
Pozbawiony jej towarzystwa, Bob Sawyer zaczął myszkować po biurku, odsuwać szuflady, próbować zamka kasy, odwrócił kalendarz „twarzą do ściany“, naciągał buty pana Winkle seniora i robił ze sprzętami, znajdującemi się w pokoju inne temu podobne dowcipne eksperymenty, napełniające trwogą i oburzeniem pana Pickwicka, ale pobudzające do hałaśliwej wesołości pana Boba Sawyera.
Nakoniec drzwi otworzyły się i wszedł przez nie do pokoju niewielki staruszek w tabaczkowym fraku, z głową i twarzą, które, pominąwszy łysinę, były prawdziwem przeciwieństwem głowy i twarzy pana Winkle juniora, i trzymał w jednem ręku bilet pana Pickwicka, w drugiem zaś srebrny lichtarz.
„Witam pana“, rzekł staruszek do pana Pickwicka, stawiając lichtarz i podając mu rękę. „Bardzo rad jestem, że widzę pana. Proszę siadać. A ten gentleman?“
„Jest to mój przyjaciel, pan Sawyer“, odpowiedział pan Pickwick, „a także przyjaciel syna pańskiego“.
„A!“ rzekł pan Winkle senjor, rzucając dość niechętne spojrzenie na Boba. „Jak się pan czuje?“
„Jak ryba w wodzie“, odpowiedział Bob.
„Ten drugi gentleman“, zaczął znów pan Pickwick, „ten drugi gentleman, jak pan się przekona, przeczytawszy list, który mu wręczę, jest bliskim krewnym... lub raczej serdecznym przyjacielem pańskiego syna. Nazwisko jego jest Allen“.
„Ten gentleman?“ zapytał pan Winkle, wskazując biletem na Bena, który zasnął na krześle i tak się pochylił, iż widać było tylko kość pacierzową i kołnierz surduta.
Pan Pickwick zamierzał właśnie odpowiedzieć na to pytanie wyliczeniem imienia pana Benjamina Allena wraz z jego szanownym zawodem, oraz innych znakomitych zalet tego młodzieńca, gdy dowcipny Bob, aby przyjaciela swego doprowadzić do przytomności, tak uszczypnął go w ramię, że Ben krzyknął i zerwał się, ale spostrzegłszy, że ma przed sobą osobę nieznajomą, przystąpił do pana Winkle, bardzo serdecznie uścisnął mu rękę, co trwało z pięć minut, wybełkotał kilka nawpół zrozumiałych frazesów o tem, że mu niesłychanie miło poznać pana Winkle, i przesłyszał uprzejme pytanie, czy nie zechce się czego napić po tak długiej podróży, czy też woli zaczekać na obiad. Potem usiadł i począł wodzić dokoła tak błędnym wzrokiem, jak gdyby nie miał najmniejszego pojęcia o tem, gdzie się znajduje, czego też rzeczywiście nie wiedział.
Wszystko to stawiało pana Pickwicka w bardzo kłopotliwem położeniu, tembardziej, że pana Winkle senjora widocznie dziwiło niepomiernie takie ekscentryczne, by nie powiedzieć nieprzyzwoite, zachowanie jego towarzyszy. Aby położyć temu kres, wyjął list z kieszeni i podając go, powiedział:
„Jest to list od pańskiego syna. Z niego przekona się pan, iż szczęście i przyszłość Nataniela zależy od dobrotliwego i ojcowskiego przyjęcia treści tego listu. Bardzo mię pan zobowiąże, gdy przeczyta pan ten list ze spokojem, a następnie zechce pan ze mną pomówić o tym przedmiocie w tonie i duchu, w jakim tego rodzaju sprawy omawiać należy. Jak ważna jest pańska decyzja dla syna pańskiego i z jakim niepokojem jej oczekuje, o tem niech świadczy to, że ośmieliłem się panu złożyć wizytę bez uprzedniego porozumienia, o tak późnej godzinie i —“ dodał pan Pickwick, rzucając przelotne spojrzenie na swych towarzyszy, „w tak nieprzychylnych okolicznościach“.
Po tem preludjum, pan Pickwick wręczył zdziwionemu staruszkowi cztery szczelnie zapisane stronice najdelikatniejszego, najcieńszego papieru listowego, a sam usiadł znów w fotelu i począł przypatrywać się panu Winkle z niepokojem wewnętrznym, ale zarazem z przeświadczeniem uczciwego człowieka, który wie, że nie zrobił nic, co wymagałoby usprawiedliwiania lub ukrywania.
Stary kupiec, przed rozpieczętowaniem listu obejrzał go na wszystkie strony, poddał mikroskopijnemu badaniu znak na pieczątce lakowej, potem podniósł oczy na pana Pickwicka; wreszcie, przysunąwszy krzesło do lampy, usiadł przy biurku, rozłamał pieczątkę, otworzył list, podniósł go wysoko do światła i zabrał się do czytania.
Właśnie w tej chwili Bob Sawyer, którego dowcip od niejakiego czasu pozostawał w bezczynności, położył sobie ręce na kolanach i tak wykrzywił twarz, jak to widzieć można na obrazach świętej pamięci Grimaldiego, przedstawiających clownów. Na nieszczęście, tak złożyło się, że pan Winkle, zamiast zagłębić się w czytaniu, jak to Bob przypuszczał, spojrzał ponad brzeg listu i zobaczył przypadkowo nie kogo innego, jak pana Boba Sawyera. Słusznie wywnioskowawszy, że chirurg przedrzeźnia jego osobę, utkwił wzrok w Bobie tak groźnie, iż rysy uwieczniane przez świętej pamięci Grimaldiego stopniowo poczęły tracić cały swój komizm, a natomiast wyrażać wielkie zmieszanie i pokorę.
„Czy pan mówił co do mnie?“ zapytał pan Winkle, po chwili groźnego milczenia.
„Nie, panie“, odrzekł Bob, teraz w niczem już niepodobny do clowna, ale zato bardzo zaczerwieniony.
„Czy jest pan tego pewny?“
„O, tak! Najzupełniej pewny!“
„Miło mi dowiedzieć się o tem“, odrzekł starzec z wielką powagą; „ale patrzał pan na mnie?“
„Przepraszam bardzo, ale nie patrzałem“, odparł Bob z wyszukaną grzecznością.
„To bardzo mnie cieszy“, rzekł pan Winkle senjor.
Pan Pickwick przypatrywał mu się z wielkiem napięciem, gdy z ostatnich linij pierwszej strony przeszedł na najwyższe drugiej, z ostatnich drugiej na najwyższe trzeciej, z ostatnich trzeciej na najwyższe czwartej. Żadna jednak zmiana na twarzy nie mogła służyć za klucz do jego uczuć, z jakiemi przyjął wiadomość o małżeństwie syna, która, jak pan Pickwick wiedział, mieściła się w pierwszych sześciu linjach.
Pan Winkle, jak powiedzieliśmy, przeczytał list do ostatniego wyrazu. Potem złożył go starannie i właśnie w chwili, kiedy pan Pickwick spodziewał się wielkiego wybuchu uczuć, umoczył pióro w atramencie i zapytał tak spokojnie, jakgdyby chodziło o rzecz najprostszą w świecie.
„Jaki jest adres Nataniela?“
„Chwilowo oberża pod „Jerzym i Jastrzębiem“, odpowiedział pan Pickwick.
„Pod „Jerzym i Jastrzębiem“. Gdzież to jest?“
„George Yard, Lombard Street“.
„W City?“
Stary gentleman napisał metodycznie adres na liście, włożył go do biurka, zamknął biurko, klucz włożył do kieszeni i rzekł:
„Zapewne nie ma pan nic więcej do powiedzenia, panie Pickwick?“
„Zupełnie nic, drogi panie!“ zawołał nasz gorący filozof z niemiłem zdziwieniem. „Nic zupełnie! Ale czyż nie zechce pan wypowiedzieć mi swego zdania o kroku tak ważnym w życiu syna? Czy nie zechce pan za mojem pośrednictwem oświadczyć zapewnienia o pańskiej niezmiennej miłości i dalszem wspomaganiu? Czyż nie poleci mi pan, bym uspokoił jego żonę? Proszę się nad tem zastanowić, kochany panie!“
„Właśnie chcę się zastanowić. Obecnie nic powiedzieć nie mogę. Jestem człowiekiem interesu, panie Pickwick; nigdy nie biorę się z pośpiechem do żadnej sprawy, a ta, o ile ją znać mogę, nie bardzo mi się podoba. Tysiąc funtów, panie Pickwick, to niewiele“.
„Ma pan słuszność“, wyrwał się Ben Allen, który właśnie ocknął się i przypomniał sobie, że swoje tysiąc funtów przepuścił bez najmniejszej trudności. „Jest pan bardzo rozsądnym człowiekiem. Bobie! Ten człowiek ma dobrze w głowie“.
„Cieszę się bardzo, że pan wyraża się o mnie z takiem uznaniem“, odpowiedział pan Winkle pogardliwie, spoglądając na pana Allena, który z powątpiewaniem potrząsał głową. „To pewna, panie Pickwick“, mówił dalej, „że kiedy pozwoliłem memu synowi podróżować jakiś czas, by poznał świat i ludzi (co czynił pod pańskiemi auspicjami), aby nie wszedł w życie jak żółtodziob, który dopiero co wymknął się ze szkoły, i przez pierwszego lepszego dał się wodzić za nos, to nigdy podobnego wypadku nie uwzględniałem w mym rachunku. Syn mój wie o tem bardzo dobrze. I jeśli teraz cofnę swą pomoc, nie będzie miał prawa dziwić się temu. Zresztą, dowie się jeszcze, co należy. Dobrej nocy. Małgorzato! Otwórz panom drzwi“.
Przez ten czas Bob Sawyer szturchał łokciem Bena, by powiedział coś pojednawczego; Ben podniósł się i, nie czekając długo, przemówił zwięźle, ale dobitnie:
„Panie“, zaczął, utkwiwszy błędne oczy w pana Winkle i mocno gestykulując, „pan... pan powinieneś wstydzić się swego postępku“.
„Rzeczywiście“, odparł pan Winkle; „jako brat tej młodej osoby, jest pan najlepszym sędzią w tej sprawie. Ale dość tego. Ani słowa więcej, panie Pickwick. Dobranoc panu“.
To rzekłszy, stary kupiec, wziął lichtarz i otworzył drzwi, grzecznie wskazując na korytarz.
„Pożałuje pan swego postępku“, rzekł pan Pickwick, zaciskając zęby, by powstrzymać swój gniew, gdyż wiedział, jak ważne jest to pociągnięcie dla jego młodego przyjaciela.
„W tej chwili“, odpowiedział pan Winkle ze spokojem, „jestem wręcz przeciwnego zdania. Dobranoc panom“.
Pan Pickwick wyszedł na ulicę bardzo oburzony. Pan Bob Sawyer, zupełnie zgnębiony stanowczością starego gentlemana, poszedł za jego przykładem. Kapelusz pana Bena Allena potoczył się po schodach, a osoba pana Allena poszła wślad za nim. Trzej towarzysze poszli w milczeniu i bez kolacji spać. Przed zaśnięciem pan Pickwick powiedział sobie, że gdyby był wiedział, jaki formalista jest z pana Winkle senjora, nigdy nie podjąłby się był podobnej misji!

Rozdział pięćdziesiąty pierwszy.
Pan Pickwick spotyka starego znajomego, której to szczęśliwej okoliczności czytelnik zawdzięcza sprawy nadzwyczaj interesujące, a dotyczące dwóch mężów wielkiego znaczenia i potęgi.

Ranek, który ukazał się oczom pana Pickwicka, o godzinie ośmej następnego dnia, nie był obliczony na to, by podnieść go na duchu lub zmniejszyć depresję, w jaką wpadł po wczorajszej nieudanej misji. Niebo ciemne było i ponure, powietrze wilgotne i mgliste, ulice mokre i śliskie. Dym wisiał leniwo nad kominami, jak gdyby brakło mu odwagi unieść się wgórę, a deszcz siąpił wolno i smutno, jak gdyby nie chciało mu się nawet padać. Na dziedzińcu, przed stajnią, kogut kołysał się na jednej nodze, pozbawiony zwykłego ożywienia. Pod niski dach przybudówki schronił się osioł z taką miną, jak gdyby nosił się z zamiarem popełnienia samobójstwa. Na ulicach nie widziałeś nic prócz parasoli i nie słyszałeś nic prócz uderzania kropel deszczowych.
Przy śniadaniu prawie nie rozmawiano. Nawet pan Bob Sawyer odczuwał tego dnia wpływ pogody i skutki poprzednich wzruszeń. Według jego własnego kwiecistego określenia był „przyćmiony“. Pan Ben Allen również, pan Pickwick również.
W napięciu oczekiwania, że się wkońcu nieco wypogodzi, przeczytano kilkakrotnie ostatnie pisma londyńskie z zainteresowaniem, dobrze znanem w chwilach ostatecznego przygnębienia. Każdy cal dywana został schodzony z podobną wytrwałością. Oknem wyglądano jedynie z obowiązku. W rozmowie poruszano wszelkie możliwe tematy, które natychmiast gasły. Wreszcie koło południa, pan Pickwick widząc, że się nie zanosi na żadną zmianę, rezolutnie zadzwonił i kazał zaprzęgać.
Chociaż drogi były grząskie a deszcz rozpadał się jeszcze gwałtowniej, chociaż w okna karety uderzały grudy błota i strumienie wody a jazda dla pasażerów wewnątrz wehikułu była prawie tak przykra, jak dla siedzących zewnątrz, ruch i poczucie, że się coś robi, okazały się czemś nieskończenie wyższem od siedzenia w nudnym pokoju, patrzenia na nudny deszcz padający na nudne ulice; wszyscy przyznali zgodnie, iż dobrze robią, że jadą, i nie mogli się sobie dość nadziwić, dlaczego odkładali odjazd, mogąc odjechać już oddawna?
Kiedy stanęli w Coventry, by zmienić konie, para buchająca z nich stała się tak gęsta, że nie było poza nią widać chłopca stajennego, słyszano tylko jego głos, którym oznajmił, że należy mu się Złoty Medal przy następnem rozdawaniu nagród przez Human Society za to, że zdjął pocztyljonowi kapelusz, ponieważ woda lała się z niego strumieniami, co groziło (mówił ów niewidzialny jegomość) zatopieniem jego (pocztyljona), gdyby stajenny nie był człowiekiem wielkiej przytomności umysłu i przez zdjęcie kapelusza i wytarcie twarzy słomą nie uratował mu życia.
„Bardzo przyjemnie!“ powiedział pan Bob Sawyer, nastawiając kołnierz płaszcza i zakrywając usta szalikiem w celu umiejscowienia oparów wódki, którą właśnie przełknął.
„Bardzo!“ przyznał grzecznie Sam.
„Nie mówisz tego szczerze!“ powiedział Bob.
„Nie wiem, czy to konieczne, jeżeli już pan był szczery“, odrzekł Sam.
„To żadna wymówka!“ powiedział Bob.
„Tak, panie“, odrzekł Sam. „Jest dobrze jak jest! jak powiedział młody szlachcic, gdy przyznano mu pensję, ponieważ dziadek wuja jego matki zapalił kiedyś fajkę Jego Królewskiej Mości, bo miał przy sobie krzesiwo!“
„Niezły powód!“ powiedział pan Bob pobłażliwie.
„Młody szlachcic powtarzał to co kwadrans do końca swego życia!“ dodał Sam.
„Czy wzywano pana kiedy“, zapytał Sam, zniżając głos do tajemniczego szeptu, „czy wzywano pana kiedy, odkąd pan został rzezignatem, do pocztyljona?“
„Nie przypominam sobie!“ odrzekł Bob.
„A widział pan kiedy, grasując (jak się to mówi o duchach) po szpitalu, pocztyljona?“ pytał Sam dalej.
„Nie, nie przypominam sobie!“ odrzekł Bob.
„Nigdy nie widział pan na cmentarzu mogiły pocztyljona, ani trupa pocztyljona?“ katechizował go Sam w dalszym ciągu.
„Nie!“ odrzekł Bob. „Nigdy!“
„Nigdy!“ z triumfem zawołał Sam. „I nigdy pan nie zobaczy! Jest coś jeszcze, czego nie widział nikt w świecie: zdechłego osła! Nikt nigdy nie widział zdechłego osła, z wyjątkiem gentlemana w czarnych jedwabnych pantalonach, którego znała młoda niewiasta, właścicielka kozy. Ale to był francuski osioł, więc trzeba do niego przykładać inną miarę
„No, a co to ma wspólnego z pocztyljonem?“ spytał Bob.
„Bardzo dużo!“ powiedział Sam. „Nie będę szedł tak daleko, by zacząć od tego, jak to czyni wielu rozumnych ludzi, że i pocztyljon i osioł jest nieśmiertelny. Ale ja powiadam, że jak tylko poczują, że z nimi szlus — obaj dają nura niewiadomo dokąd i ślad po nich zanika. Co się z nimi dzieje — nikt nie wie! Przypuszczam jednak, że idą szukać przyjemności na drugim świecie, bo na tym nie widziano jeszcze, by pocztyljon albo osioł mieli jaką przyjemność!“
Wykładaniem tej ciekawej teorji i popieraniem jej wieloma faktami i danemi statystycznemi Sam Weller skracał sobie czas podróży do Dunchurch gdzie zjawił się suchy pocztyljon i świeże konie. Następną stacją był Daventry, potem Towcester. A gdy wyjeżdżali z każdej z tych stacyj, lało jeszcze gorzej niż gdy zajeżdżali przed nią.
„Powiadam“, odezwał się Bob Sawyer, zaglądając w okno karety, gdy stanęli przed oberżą pod „Głową Saracena“ w Towcester, „że tak dalej nie pójdzie!“
„Jak Boga kocham!“ zawołał pan Pickwick budząc się z drzemki. „Obawiam się, że pan zmókł!“
„Doprawdy? Rzeczywiście“, odpalił Bob. „Tak, odrobinę! Czuję niemiłą wilgoć!“
Bob miał wygląd „wilgotny“, gdyż deszcz spływał mu z płaszcza, z rękawów, z kolan, z kołnierza. Cała jego postać tak błyszczała od wilgoci, że można ją było wziąć za kawał ceraty.
„Trochę zmokłem“, przyznał Bob, wstrząsając się i lejąc wodę jak hydrant albo pies nowofundlandzki, który tylko co wylazł z wody.
„Sądzę, że niepodobna jechać w nocy!“ powiedział pan Ben.
„Niema mowy!“ powiedział Sam Weller, mieszając się do rozmowy. „To poprostu okrucieństwo wymagać czegoś podobnego od zwierząt! — Mają tu łóżka, proszę pana“, dodał, zwracając się do pana Pickwicka. „Zajazd czysty i wygodny. Za pół godzinki mogą sporządzić smaczny obiadek, proszę pana! Parę ptaszków i smaczny kotlecik, groszek francuski, torcik, różne delikatesy. Radziłbym panu zatrzymać się, gdzie stoimy. Radzę słuchać, jak mawiał pewien lekarz!“
Na szczęście ukazał się właściciel oberży pod „Głową Saracena“, potwierdzając informacje pana Wellera dotyczące urządzeń jego zakładu; poparł też zdanie Sama co do złego stanu dróg, wątpliwości, czy na następnej stacji dostanie się świeże konie, dodając zapewnienie, że przez całą noc będzie lało — pewne to, jak śmierć! — że ranek będzie taki sam — z tą samą śmiertelną pewnością! — oraz poruszył inne tematy nieobce właścicielom zajazdów.
„Dobrze“, powiedział pan Pickwick. „Ale muszę koniecznie wysłać list do Londynu, by go wręczono jutro raniutko! Jeżeli nie znajdę posłańca, muszę jechać!“
Gospodarz uśmiechnął się z zadowoleniem. Nic łatwiejszego! Gentleman owinie list w szary papier i wyśle go pocztą nocną albo nocnym dyliżansem z Birmingham! Jeżeli gentlemanowi chodzi o to, by list został zaraz doręczony, niech napisze na kopercie: „Doręczyć zaraz!“, co wystarczy. Jeszcze lepiej, jeżeli gentleman dopisze: „Oddawcy dać pół korony za odniesienie!“
„Dobrze!“ powiedział pan Pickwick. „Zostajemy!“
„Światła, John! I napalić w piecu! Gentlemani przemokli!“ zawołał gospodarz. „Tędy panowie! Proszę się nie troszczyć o pocztyljona, panowie! Przyślę go, kiedy panowie zażądacie! John! świece“.
Przyniesiono świece, zapalono w kominku, dorzucono kilka polan. W dziesięć minut później garson rozkładał już na stole biały obrus, zapuszczono firanki, ogień trzeszczał wesoło i wszystko przybrało taki wygląd (jak zwykle zresztą w każdej gospodzie angielskiej), jak gdyby oddawna oczekiwano podróżnych i przygotowano wszystko dla ich wygody już poprzedniego dnia.
Pan Pickwick zajął miejsce przy bocznym stoliku i nakreślił parę słów do pana Winkle, zawiadamiając go, że zatrzymała ich niepogoda, i że następnego dnia będzie z pewnością w Londynie. Przedtem nie chce mówić o rezultacie swojej wyprawy. List ten szybko włożono do koperty i odesłano do baru przez pana Wellera.
Sam zostawił list pod opieką gospodyni i osuszywszy się przed ogniem w kuchni, szedł ściągać swemu panu przemokłe buty, gdy nagle zatrzymał go widok gentlemana łysego, który siedział nad stosem gazet przy stoliku. Czytał z przejęciem jakiś artykuł, przyczem marszczył nos i wykrzywiał twarz, co nadawało mu majestatyczny wyraz bezbrzeżnej pogardy.
„Ho, ho!“ zawołał Sam. „Znam skądcić ten łeb i te rysy! Okulary i daszek również! Eatanswill — albo jestem kiep!“
Sam zakasłał się nagle, a to dlatego, by zwrócić uwagę gentlemana; gentleman spojrzał, podniósł głowę i okazał głębokie i myślące rysy pana Potta z „Gazety Eatanswillskiej“.
„Przepraszam pana“, powiedział Sam zbliżając się. „Mój pan jest tutaj!“
„Ts! ts!“ zawołał pan Pott, wciągając Sama do izby i zamykając drzwi z wyrazem tajemniczego niepokoju i przejęcia.
„Co się stało, proszę pana?“ spytał Sam, rozglądając się bezmyślnie.
„Ani mi się waż szepnąć, jak się nazywam!“ zawołał pan Pott. „To żółta okolica! Gdyby rozwścieczona ludność dowiedziała się, że tu jestem, rozszarpanoby mię w kawały!“
„Nie, doprawdy?!“ spytał Sam.
„Padłbym ofiarą ich wściekłości“, ciągnął pan Pott. „A jakże tam twój pan, młodzieńcze?“
„Zatrzymał się tu na nocleg z kilkoma przyjaciółmi, w drodze do miasta!“ odrzekł Sam.
„Czy i pan Winkle należy do nich?“ zapytał pan Pott marszcząc się lekko.
„Nie, proszę pana! Pan Winkle nie rusza się teraz z domu. Ożenił się“.
„Ożenił się!“ zawołał pan Pott bardzo gwałtownie. Potem umilkł i dodał wolno, mściwym głosem: „To mu się należało!“
Dawszy upust złośliwości i bezlitosnemu triumfowi nad pokonanym wrogiem, pan Pott zapytał, czy pan Pickwick i jego przyjaciele należą do „błękitnych?“ Otrzymawszy zadawalniającą odpowiedź od Sama, który wiedział o tem akurat tyle, co i pan Pott, pan Pott zgodził się pójść do pokoju pana Pickwicka, gdzie przyjęto go bardzo serdecznie. Natychmiast postanowiono też zjeść wspólnie obiad.
„Jakże tam sprawy w Eatanswill?“ spytał pan Pickwick, gdy pan Pott usiadł przy ogniu a całe towarzystwo zrzuciło przemokłe obuwie i wciągnęło suche pantofle. „Czy „Niepodległość“ jeszcze istnieje?“
„Niepodległość“, odrzekł pan Pott, „wciąż jeszcze prowadzi swój niecny i nędzny żywot, pogardzana i nienawidzona nawet przez tych nielicznych, którzy wiedzą o jej marnem istnieniu. Zduszona własnem plugastwem, które tak popierała! Oślepiona i ogłuszona wyziewami brudu, który wyhodowała. Wstrętna ta szmata, nie zdająca sobie na szczęście sprawy ze swego upadku, grzęźnie szybko w zdradliwem błocie, łudząc się, że daje twarde i nowoczesne podstawy niższym warstwom społeczeństwa. Błoto, w którem grzęźnie, podnosi się już nad jej głowę i wkrótce pochłonie ją nazawsze!“
Wygłosiwszy ów manifest (wyjątek z artykułu wstępnego z przed tygodnia!) z wielką siłą przekonania, wydawca zatrzymał się, by złapać oddech i spojrzał majestatycznie na pana Boba Sawyera.
„Jest pan młodym człowiekiem, panie!“ powiedział pan Pott.
Bob przytaknął.
„Pan również!“ zwrócił się pan Pott do pana Allena.
Ben przyjął do wiadomości ten delikatny wyrzut.
„I obaj wyznajecie szczerze te zasady, które przez tyle lat głosiłem ku zbudowaniu i pożytkowi mieszkańców tego królestwa?“ poddał pan Pott.
„Doprawdy nie wiem“ powiedział Bob Sawyer. „Ja...“
„Przyjaciel pański, panie Pickwick, nie dał się chyba zatruć?“ zawołał pan Pott. „Jest błękitny!“
„Nie, nie“ powiedział pan Bob. „Jestem obecnie pewnego rodzaju tęczą. Wszystkie barwy!“
„Chwiejny, chwiejny!“ uroczyście oznajmił pan Pott. „Żałuję, że nie mogę pokazać panu serji pięciu artykułów, jakie ukazały się w „Gazecie Eatanswillskiej“. Ośmielam się twierdzić, że niebawem oprze pan swoje poglądy na zdrowych zasadach błękitnych!“
„Przypuszczam, że wkońcu zupełnie zsinieję!“ powiedział pan Bob.
Pan Pott spojrzał nieufnie na pana Boba, potem zwrócił się do pana Pickwicka.
„Widział pan, oczywiście, artykuły literackie, które ukazały się w „Gazecie“ w ostatnich trzech miesiącach, a które narobiły tyle hałasu... powiedziałbym uniwersalnego hałasu na całym świecie!“
„Byłem tak zajęty rozmaitemi sprawami w ostatnich czasach“, tłumaczył się pan Pickwick „że nie mogłem śledzić..“
„Szkoda! Powinien pan był śledzić!“ surowo powiedział pan Pott.
„Poprawię się“, powiedział pan Pickwick.
„Zjawiły się w formie obszernego przeglądu z zakresu metafizyki w Chinach“, powiedział pan Pott.
„O!“ zawołał pan Pickwick. „Pańskie pióro, mam nadzieję?“
„Pióro mego krytyka“, z godnością odpowiedział pan Pott.
„Zawiły temat, powiedziałbym“, rzekł pan Pickwick.
„Ogromnie!“ Powiedział pan Pott, robiąc bezgranicznie uczoną minę. „Nagłowił się nad nim, że pozwolę sobie użyć wyrażenia technicznego. Na moje żądanie przeczytał nawet Encyclopoedia Britannica“.
„Naprawde?“ zawołał pan Pickwick. „Nie wiedziałem nawet że bezcenne to dzieło zajmuje się również metafizyką w Chinach!“
„Czytał, panie“, powiedział pan Pott, kładąc rękę na kolanie pana Pickwicka i spoglądając z uśmiechem intelektualnej wyższości. „Czytał o metafizyce pod literą „M“, a o Chinach pod „C“, i skombinował jedno z drugiem. Rozumie pan?“
Oblicze pana Potta tchnęło taką grandeur na wspomnienie potężnych wyników owego naukowego przedsięwzięcia, że minęło parę dobrych chwil, zanim pan Pickwick był w stanie podjąć rozmowę. Wreszcie, gdy oblicze redaktora przyjęło stopniowo wyraz właściwej mu moralnej supremacji, pan Pickwick ośmielił się podtrzymać rozmowę, pytając:
„Czy wolno zapytać, jaka wielka sprawa zagnała pana tak daleko od domu?“
„Ta sama sprawa, która przyświeca mi we wszystkich moich pracach“, odrzekł pan Pott. „Dobro kraju!“
„Przypuszczam, że to sprawy publiczne“, powiedział pan Pickwick.
„Tak panie“, powiedział pan Pott, „tak“. Tu, nachyliwszy się nad panem Pickwickiem, szepnął: „Jutro moi przeciwnicy urządzają w Birmingham bal. Z kolacją!“
„Dobry Boże!“ zawołał pan Pickwick.
„Tak, panie, z kolacją!“ dodał pan Pott.
„Pan nie mówi chyba serjo!“ zawołał pan Pickwick.
Pan Pott skinął złowróżebnie.
Chociaż pan Pickwick udawał, że go wielce zdumiała ta wiadomość, tak jednak mało był uświadomiony politycznie, że nie mógł zdać sobie sprawy, dlaczego fakt ten ma być trzymany w takiej tajemnicy? Zauważywszy to, pan Pott wyciągnął ostatni numer „Gazety Eatanswillskiej“ i odwołał się do następnego artykułu:

Pokątne knowania Żółtków.

„Gad współczesności zieje zatrutym jadem bezskutecznie i beznadziejnie, pragnąc skazić szanowne nazwisko naszego elekta, czcigodnego pana Slumkey — tego samego Slumkey, o którym pisaliśmy, nadługo, zanim objął swoje odpowiedzialne i wyjątkowe stanowisko, że przyjdzie dzień, kiedy pan Slumkey stanie się jednocześnie najpiękniejsza ozdobą i najszczytniejszą dumą naszego kraju! Nasz współczesny gad, jakeśmy powiedzieli, wydrwiwa dar, złożony naszemu sławnemu kompatrjocie przez oczarowanych wyborców: mosiężny kubełek na węgle, — przyczem zaznacza, że sam obdarowany złożył na ten cel anonimowo przez zaufanego przyjaciela swego piwniczego prawie trzy czwarte potrzebnej sumy. Czyż ten podły gad nie rozumie, że, jeżeli to prawda, pan Slumkey ukazuje się w jeszcze piękniejszem świetle (jeśli to możliwe)! Czyż nawet gadzinowa tępość nie jest w stanie pojąć, że to delikatna i subtelna pomoc wyświadczona ciału wyborczemu, pozyskać musi panu Slumkey nawet serca i dusze tych współmieszkańców, których wartość moralna da się porównać z wartością świni? Czyli, innemi słowy, którzy nie upadli tak nisko, jak nasz przeciwnik?! Oto podłość naszych przewrotnych żółtych! Ale to nie wszystko jeszcze! Zdrada czyha za murami! Twierdzimy śmiało, a mamy dowody nieomylne, i prosimy cały naród o wzięcie nas pod swe opiekuńcze skrzydła, otóż twierdzimy, że w całej pełni trwają przygotowania do Balu Żółtych, mającego się odbyć w jednem z Żółtych Miast, będącem sercem i duszą żółtych! Prowadzić go będzie żółty mistrz ceremonji! Uświetnią go swoją obecnością trzej żółci członkowie parlamentu, a prawo wejścia da posiadanie żółtego biletu! Bardzośmy nasolili naszemu żółtemu kompatrjocie? Niech się pocieszy! Niech pęknie z bezsilnej złości, gdy pióro nasze pisze te słowa: Będziemy na balu!“
„Tak, panie“, powiedział pan Pott składając gazetę, „tak się rzeczy mają!“
Ponieważ w tej samej chwili gospodarz i garson wnieśli obiad, pan Pott położył palec na wargach, na znak, że składa swoje życie w ręce pana Pickwicka i że powierzył mu swoją tajemnicę. Pan Ben Allen i pan Bob Sawyer, którzy zdrzemnęli się podczas odczytywania artykułu i dyskusji, jaka się po nim wywiązała, zerwali się na dźwięk magicznego słowa „Obiad!“, który doszedł ich uszu: do tego obiadu zasiedli z systemem trawiennym podnieconym przez dobry apetyt, ze zdrowym zapałem, z niecierpliwem oczekiwaniem.
W czasie obiadu i podczas sjesty, która po nim nastąpiła, pan Pott przeszedł na tematy domowe i poinformował pana Pickwicka, iż powietrze eatanswillskie nie służyło jego żonie i dama ta wyjechała w objazd do rozmaitych kąpieli, w celu ozdrowienia na duchu i ciele. Była to delikatna wersja faktu, że pani Pott wprowadziła wreszcie w czyn swoją stałą pogróżkę separacji i, działając przez brata, porucznika, rozstała się z małżonkiem, przyczem pan Pott zobowiązał się do wypłacenia jej połowy dochodów czerpanych z wydawania i sprzedaży „Gazety Eatanswillskiej“.
Podczas gdy wielki pan Pott poruszał ten i inne tematy, ożywiając rozmowę rozmaitemi wyjątkami ze swoich własnych elukubracyj, jakiś dziwaczny jegomość zapukał z okna dyliżansu, który zatrzymał się przed zajazdem i wyładowywał paczki, czy może liczyć na odpowiednie wygody, w postaci łóżka i pościeli, jeżeli zatrzyma się na nocleg?
„Naturalnie, proszę pana“, odpowiedział gospodarz.
„Rzeczywiście? Mogę na to liczyć? Mogę liczyć?“ dopytywał się jegomość, widocznie podejrzliwy z natury.
„Niewątpliwie, proszę pana“, mówił gospodarz.
„Dobrze“, powiedział nieznajomy. „Stangret! Zostaję! Posługacz! Waliza!“
Życząc pozostałym pasażerom dobrej nocy w sposób nieco zgryźliwy, nieznajomy wysiadł. Był to przykrótki jegomość, z czarnemi, twardemi włosami, przyciętemi na jeża czyli „à la szczotka“ i stojącemi sztywno i równo na głowie; wygląd miał pompatyczny i groźny, maniery stanowcze, oczy surowe i niespokojne, a całe zachowanie zdradzało silną wiarę w siebie i świadomość swojej wyższości nad innymi.
Nieznajomy został wprowadzony do pokoju zajmowanego uprzednio przez patrjotycznego pana Potta. Garson zauważył ku swemu niepomiernemu zdumieniu, że zanim zdarzył zapalić świecę, nieznajomy wyciągnął z pod kapelusza plikę gazet i zaczął je czytać z wyrazem tłumionej wściekłości, która przed godziną jeszcze paraliżowała majestatyczne rysy pana Potta. Garson zauważył również, że gdy gniew pana Potta wywoływała „Niepodległość Eatanswillska“, nieznajomy gniewał się na „Gazetę Eatanswillską“.
„Przyślij gospodarza“, powiedział nieznajomy.
„Słucham pana!“
Przysłany gospodarz zjawił się.
„Pan jest gospodarzem?“ zapytał nieznajomy.
„Tak, proszę pana!“
„Zna mię pan?“
„Nie mam przyjemności!“ odparł gospodarz.
„Nazywam sie Slurk!“ ciągnął nieznajomy.
Gospodarz zlekka pochylił głowę.
„Slurk!“ powtórzył gentleman. „Teraz wiesz pan, kim jestem?!“
Gospodarz podniósł głowę, spojrzał na sufit, potem na gentlemana i uśmiechnął się niewyraźnie.
„Znasz mię, człowieku?“ pytał nieznajomy.
Gospodarz zebrał się na odwagę i odparł:
„Nie, nie znam pana“.
„Dobre nieba!“ zawołał nieznajomy tłukąc pięścią w stół. „I to jest popularność!“
Gospodarz cofnął się o krok do drzwi — nieznajomy nie spuszczał z niego oczu.
„Oto“, powiedział nieznajomy, „wdzięczność za całe lata pracy i znoju dla dobra mas! Przyjeżdżam zziębnięty i mokry! Rozentuzjazmowany tłum nie wita mię przy wjeździe! Dzwony kościelne milczą! Nawet dźwięk mego nazwiska nie budzi żadnego oddźwięku w sprzedajnych piersiach! Dość!“ dodał pan Slurk przechadzając się po pokoju. „To wystarczy człowiekowi, by złamał pióro i zrzekł się roli obrońcy tych niewdzięczników!“
„Mówił pan: brandy i woda?“ wtrącił gospodarz, chcąc przerwać djalog.
„Rum!“ gniewnie zawołał pan Slurk. „Macie tu gdzie ogień?“
„Możemy napalić tutaj!“ odrzekł gospodarz.
„Pójdę spać, nim się ogrzeje!“ zawołał pan Slurk. „Jest kto w kuchni?“
„Żywej duszy. Ale pali się doskonały ogień. Wszyscy się już rozeszli, dom zamknięty na cztery spusty.“
„Wypiję swój rum z wodą w kuchni, przy ognisku kuchennem“, powiedział pan Slurk. Zabrawszy kapelusz i gazety, poszedł za gospodarzem do skromnej izby i, rzuciwszy się na fotel przy kominie, przybrał, jak poprzednio, wściekłą minę i zaczął czytać.
Trzeba wypadku, że demon niezgody, włócząc się po oberży pod „Głową Saracena“, dojrzał pana Slurka, siedzącego wygodnie przy kominku, i pana Potta, nieco podnieconego winem, w sąsiednim pokoju. Wobec tego demon wślizgnął się do wyżej wymienionego apartamentu z niebywałą szybkością i umiejscowił się w głowie pana Boba Sawyera, poczem zmusił go (on, demon) do wypowiedzenia następujących słów:
„Zgapiliśmy się! Ogień wygasł! Strasznie tu zimno, co?“
„Rzeczywiście“, powiedział pan Pickwick otrząsając się.
„Czy nie dobrzeby było wypalić cygaro w kuchni, co?“ poddał pan Bob, wciąż kuszony przez wyżej wymienionego demona.
„Rzeczywiście, należałoby“, powiedział pan Pickwick. „Jak pan sądzi, panie Pott?“
Pan Pott ziewnął w odpowiedzi. Wszyscy więc czterej podróżni razem udali się ze szklankami w ręku do kuchni, na czele stąpał Sam Weller.
Nieznajomy wciąż czytał. Podniósł głowę i oniemiał. Pan Pott oniemiał również.
„Co się stało!“ szepnął pan Pickwick.
„Gad!“ zawołał pan Pott.
„Co za gad?“ odpowiedział pan Pickwick, oglądając się trwożnie, by nie nadeptać jeśli nie na węża, to przynajmniej na karalucha lub pająka.
„Ten gad!“ szepnął pan Pott, chwytając pana Pickwicka za ramię i pokazując mu oczyma nieznajomego. „Ten gad Slurk! Z „Niepodległości!“
„Może się cofniemy lepiej...“ szepnął pan Pickwick.
„Nigdy, panie!“ powiedział pan Pott, gotując się z gniewu jak prawdziwy garnek[18]. „Nigdy!“ Z temi słowy pan Pott zajął miejsce po przeciwnej stronie kominka i, wyciągnąwszy paczkę gazet, zaczął czytać, siedząc naprzeciw swego wroga.
Pan Pott, naturalnie, czytał „Niepodległość“, a pan Slurk, oczywiście, „Gazetę Eatanswillską“. Każdy z nich wyrażał swą pogardę dla elukubracji wroga głośnym śmiechem, i ironicznemi drwinami, co się wyrażało w słowach takich, jak: „bzdury!“ „podłość!“ „barbarja!“ „humbug!“ „bandytyzm!“ „błoto!“ „brudy!“ „ślina!“ „ciepła woda!“ i innych uwagach krytycznych tegoż pokroju.
Zarówno pan Ben Allen, jak pan Bob Sawyer śledzili owe oznaki nienawiści i gniewu z niekłamaną rozkoszą, którą wyrażali puszczaniem wielkich kłębów dymu z cygar. W chwili, gdy wyżej przytoczone argumenty osłabły, pan Bob Sawyer zwrócił się do pana Slurk z pytaniem:
„Czy mogę prosić o gazetę, gdy pan skończy?“
„W tej szmacie nie znajdzie pan nic, czem mógłby pan zaspokoić swoją ciekawość!“ powiedział pan Slurk, uśmiechając się satanicznie do pana Potta.
„Za chwilę będę służył panu tem tutaj“, powiedział pan Pott blady z gniewu i jąkając się z tego samego powodu. „Ha, ha, ha! Uśmieje się pan z zuchwalstwa tego draba!“
Słowa „szmata“ i „drab“ powiedziane były ze specjalnym naciskiem a oblicza obu redaktorów przybrały wyraz zaczepny.
„Rubaszność tego nędznika jest wprost ohydna!“ powiedział pan Pott, podając gazetę Bobowi i wykrzywiając się w kierunku Slurka.
Tu pan Slurk wybuchnął śmiechem i, składając gazetę w ten sposób, by móc odczytać nową kolumnę, powiedział, że ten półgłówek jest naprawdę ogromnie zabawny.
„Bezwstydny głupiec!“ powiedział pan Pott, stając się z czerwonego purpurowy.
„Czytał pan kiedy bzdurstwa tego pana?“ zapytał pan Slurk Boba.
„Nigdy“, powiedział Bob. „Straszna marnota, co?“
„Ohydne! Ohydne!“ odrzekł pan Slurk.
„Słowo daję! Tego już za wiele!“ zawołał na to pan Pott, udając, że ciągle czyta.
„Jeżeli potrafi pan przebrnąć przez bezmiar złośliwości, podłości, kłamstw, łgarstw, kalumnij i hipokryzyj“, ciągnął pan Slurk, podając gazetę panu Bobowi, „to może wynagrodzi to panu śmiech z głupoty tego niegramatycznego gryzipiórka!“
„Co pan powiedział?“ spytał pan Pott, drżąc z wściekłości.
„Czy do pana mówiłem?“ odpalił pan Slurk.
„Ten pan powiedział: niegramatyczny gryzipiórek!“ wyjaśnił Bob.
„Tak, panie, tak“, odpowiedział pan Slurk. „I niebieski ptak, na dodatek! Ha, ha, ha!“
Pan Pott nie odpowiedział ani jednem słowem na tę żartobliwą obelgę, ale ruchem niewymuszonym zmiął egzemplarz „Niepodległości“, rzucił ją pod nogi, podeptał, opluł z miną wielce dostojną i wrzucił w ogień.
„Oto odpowiedź!“ powiedział pan Pott, odchodząc od kominka. „W taki sam sposób postąpiłbym z gadem, który zapisuje tę szmatę, gdyby nie prawa mego kraju, które przywykłem szanować!“
„Nie krępuj się!“ zawołał pan Slurk. „Nie krępuj się pan! Zrób z nim, co chcesz! Nie zasłaniaj się prawem! No, jazda!“
„Słuchajcie! Słuchajcie!“ zawołał Bob Sawyer.
„Czy może być coś piękniejszego?!“ zawołał Ben Allen.
„Proszę! Proszę!“ zachęcał pan Slurk.
Pan Pott rzucił spojrzenie wzgardy, pod którem ugięłaby się nawet kotwica.
„Proszę! Proszę!“ coraz głośniej wołał pan Slurk.
„Nie chcę!“ odpowiedział pan Pott.
„A, pan nie chce? Nie chce pan?“ dopytywał się pan Slurk kuszącym głosem. „Słyszycie panowie! Nie chce! Nie boi się, nie! Ale nie chce! Ha, ha, ha!“
„Uważam pana“, powiedział pan Pott, poruszony tym sarkazmem, „uważam pana za gadzinę! Uważam, że jest pan kreaturą, która przez swoje podłe, bezwstydne zachowanie postawiła się poza nawias społeczeństwa! W sensie politycznym i prywatnym uważam pana poprostu za zwykłą żmiję!“
Oburzony „Niepodległy“ nie czekał końca tego osobistego oskarżenia. Schwyciwszy swoją torbę podróżną, wypełnioną rozmaitemi ruchomemi przedmiotami, cisnął ją w pana Potta właśnie w chwili gdy Pott odwrócił się, a ponieważ w tym kącie torby zapakowana była twarda szczotka do włosów, rozległo się głośne uderzenie i pan Pott zwalił się na podłogę.
„Panowie!“ krzyczał pan Pickwick. „Panowie!“ zawołał, widząc, że pan Pott chwyta za łopatkę do węgli. „Panowie! Umitygujcie się — na miłość Boga! Sam! Na pomoc! Ratujcie, kto może!“
Wydając te i tym podobne okrzyki, pan Pickwick rzucił się między walczących i dostał łopatką w jeden bok a torbą w drugi. Może to nienawiść oślepiła tłumaczy uczuć publicznych miasta Eatanswill (obaj byli za sprawiedliwością!), a może zrozumieli korzyści, wynikające z wmieszania się między nich osoby trzeciej, na którą spadną wszystkie razy, dość, że nie zwrócili najmniejszej uwagi na pana Pickwicka i walczyli dalej przy pomocy torby i łopatki. Pan Pickwick ucierpiałby też niemało z powodu swego humanitaryzmu, gdyby nie wbiegł wierny Sam, zwabiony krzykami swego pana o pomoc, nie okręcił głowę pana Potta workiem od mąki i worek ów nie zaciągnął mocno aż na plecy potentata.
„Odbierzcie tamtemu torbę!“ zawołał Sam do pana Bena Allena i pana Boba Sawyera, którzy uwijali się po pokoju z lancetami w ręku, gotowi wpakować go pierwszej napotkanej osobie, która nawinie im się pod rękę.
„Oddawaj, pokrako, bo się z tobą porachuję!“.
Nieco przerażony tą groźbą i zmęczony walką, przedstawiciel „Niepodległości“ pozwolił się rozbroić. Pan Weller odebrał łopatkę Pottowi i uwolnił go od worka, mówiąc z naciskiem:
„A teraz obaj pójdziecie do łóżka, albo sam was ułożę z zakneblowanemi ustami! Wtedy możecie wrzeszczeć, ile wlezie! Pan będzie łaskaw tędy, proszę pana!“
Tu Sam zwrócił się do pana Pickwicka i wskazał mu drogę, a obaj wrodzy redaktorzy zostali zaprowadzeni przez gospodarza do łóżek, pod eskortą Boba i Bena. Odchodząc, mruczeli coś groźnie i zapowiadali śmiertelną walkę na jutro. Namyśliwszy się jednak, doszli obaj do przekonania, że daleko lepiej potrafią to zrobić — w druku. Więc Eatanswill rozbrzmiewało echem ich walki — na papierze!
Odjechali nazajutrz oddzielnemi dyliżansami, zanim reszta pasażerów się zbudziła. A ponieważ pogoda poprawiła się, więc i nasi podróżni odjechali do Londynu.

Rozdział pięćdziesiąty drugi,
opisujący ważną zmianę w rodzinie Wellerów i przedwczesny upadek czerwonosego.

Uważając, że jest rzeczą delikatności nie przedstawiać młodej pary panu Benowi Allenowi i panu Bobowi Sawyerowi bez uprzedniego przygotowania, i chcąc równocześnie oszczędzać Arabellę, pan Pickwick zaproponował, by on i Sam zatrzymali się w pobliżu oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“, zaś młodzi ludzie poszukali sobie kwatery gdzieindziej. Wszyscy zgodzili się na ten układ; pan Ben i pan Bob udali się do wiadomej sobie garkuchni na krańcach Borough, gdzie za dawnych czasów nazwiska ich nieraz figurowały na szczycie długich i zawiłych rachunków, zapisywanych kredą.
„Ach, to pan panie Weller! Dzień dobry, panie Weller!“ zawołała piękna pokojówka, spotkawszy Sama w korytarzu.
„Dla mnie zawsze jest dzień dobry, gdy pannę widzę“, odpowiedział Sam, zostając nieco wtyle, by pan jego nic nie słyszał. „O! Jakie z panny śliczne stworzenie!“
„No! Panie Weller! Co też pan mówi? I daj mi pan pokój, panie Weller!“
„Czemu mam dać pokój, moja droga?“
„A temu, co pan robisz!... Puśćże mnie pan!“ dodała piękna dziewczyna, uśmiechając się, a odpychając Sama do ściany, oświadczyła, że pomiął jej czepek i potargał włosy. „Nie daje pan sobie powiedzieć“, dodała, „że od trzech dni czeka tu na pana list. Przysłano go zaraz po pańskim wyjeździe, a na kopercie napisano: pilno“.
„Gdzież ten list, moja droga?“
„Wzięłam go, inaczej pewnoby zaginął. Ale doprawdy, nie jest pan wart tego“.
Po tych słowach i po wielu małych, zalotnych, miłych wątpliwościach i obawach, czy aby nie zgubiła go, Mary wydobyła z za prześlicznego swego gorsu list i podała Samuelowi; ten naprzód ucałował go z wielką galanterją i szacunkiem.
„Oho!“ zawołała Mary, poprawiając sobie chustkę na gorsie i udając, że nie wie o co chodzi, „czy nie zakochał się pan w tym liście?“
Sam odpowiedział tylko wzrokiem, o którego wyrazie żaden opis nie może dać najsłabszego nawet wyobrażenia, potem, usiadłszy koło Mary pod oknem, otworzył list i przejrzał jego treść.
„Oho!“ zawołał, „a to co znaczy?“
„Spodziewam się, że nic złego?“ rzekła Mary, zaglądając mu przez ramię.
„Niech Bóg błogosławi twoje piękne oczy!“ rzekł Sam, odwracając się.
„Nie troszcz się pan o moje oczy, a lepiej czytaj, co tam piszą!“ odparła piękna pokojówka, rzucając przy tem tak zalotnie oczyma, że nie podobna było oprzeć się temu.
Sam orzeźwił się pocałunkiem i począł czytać co następuje:

„Markiz Granby obok Darken. Środa.

„Mój kochany Samuelu!
„Przykro mi, iż mam przyjemność uwiadomić cię o złych wiadomościach. Twoja macocha dostała kataru a wskutek tego była o tyle nieostrożna, że długo siedziała na wilgotnej łące podczas deszczu, ażeby czekać na pasterza, który pokazał się bardzo późno w nocy, gdyż upił się grogiem i nie mógł prędko wytrzeźwieć. Doktor mówi, że gdyby wtenczas napiła się grogu gorącego a nie przedtem, toby jej nie zaszkodziło. Koła jej zostały zaraz posmarowane i zrobiono, co tylko można było, by się dalej toczyły. Twój ojciec spodziewał się, że będzie toczyła się jak zwykle, ale właśnie na skręcie, mój synu, pojechała złą drogą i potoczyła się z góry z wielką szybkością i chociaż doktor chciał ją zahamować, ale to się na nic nie zdało i odjechała do ostatniej stacji wczoraj wieczorem o godzinie szóstej bez dwudziestu minut ukończywszy podróż daleko prędzej niż zwykle, może dlatego, że nie brała wielu pakunków w drogę. Ojciec twój mówi, że jeżeli chcesz mnie odwiedzić, Sammy, to będzie bardzo kontent, bo jestem bardzo samotny, Samiwelu. N. B. Chce, żeby ci mógł coś powiedzieć, bo inaczej nie będzie dobrze, a ponieważ wiele jest rzeczy do załatwienia, jest pewny, że gubernator nie odmówi. Pewno, że nie odmówi Sammy, bo ja go znam dobrze, więc posyłam mu moje uszanowanie, do którego przyłączam się na całe życie piekielnie przywiązany Twój ojciec

Tony Weller“.
„Dziwny list“, rzekł Sam. „Kto tu z tego może być mądry? To nie jego ręka, wyjąwszy podpis. To nabazgrał sam, bo litery, jak konie“.

„Może kazał napisać komu, a potem podpisał“, zauważyła piękna pokojówka.
„Zaczekajno panna trochę“, odpowiedział Sam, raz jeszcze przeglądając list. „Tak, tak, ma panna słuszność. Gentleman, który to pisał, pisał o tem nieszczęściu jak należy, ale nadszedł mój ojciec, zaczął mu zaglądać przez ramię i wszystko pomieszał przez swoje dodatki. On tak zawsze robi. Masz słuszność, kochana Mary“.
Uspokoiwszy się i co do tego punktu, Sam jeszcze raz odczytał list i teraz dopiero zrozumiawszy dokładnie jego treść, złożył go i powiedział smutno:
„A więc biedna kobiecina umarła. Szkoda; nie miałaby złego charakteru, gdyby ci pasterze dali jej spokój. Bardzo mię to zasmuciło“.
Sam powiedział te słowa tak poważnie, iż piękna Mary spuściła oczy i także bardzo spoważniała.
„No“, zawołał wkońcu Sam, kładąc list do kieszeni z lekkiem westchnieniem, „tak stać się musiało i teraz stało się; niema na to rady, jak powiedziała pewna stara dama, poślubiwszy swego lokaja. Nieprawdaż, Mary?“
Mary pochyliła głowę i westchnęła.
„Teraz muszę prosić imperatora o urlop“.
Mary znów westchnęła; list tak był rozczulający.
„Adieu!“ rzekł Sam.
„Adieu!“ odpowiedziała piękna pokojówka, odwracając głowę.
„Podasz mi przecież rękę na pożegnanie?“
Piękna dziewczyna podała mu rękę, bardzo drobną, chociaż była to ręka pokojówki. Potem wstała, by odejść.
„Niedługo zabawię“, rzekł Sam.
„Pana nigdy niema w domu“ odpowiedziała Mary, trochę niechętnie rzucając głowę. „Zaledwie pan wróci, zaraz znów wyjeżdża“.
Sam pociągnął ku sobie garderobianą piękność i począł jej coś szeptać; nie trwało długo a Mary przestała odwracać twarz i znów zaczęła na niego patrzeć. Gdy się rozstali, musiała zajść do swego pokoiku, by tam poprawić sobie po raz drugi czepek i włosy, zanim pokaże się swej rozkazodawczyni. Gdy w tym celu wchodziła po schodach, lekko stąpając, uszczęśliwiła Sama mnóstwem pozdrowień i uśmiechów, rzucanych przez barjerę.
„Zabawię najwyżej dzień lub dwa, panie“, powiedział Sam do pana Pickwicka, zawiadomiwszy go o stracie, jaką poniósł jego ojciec.
„Zabaw ile wypadnie, mój kochany“, odrzekł filozof; „zgóry pozwalam ci na to“.
Sam ukłonił się.
„Powiedz twemu ojcu, że jeżeli mogę mu się jakoś przydać w obecnem jego położeniu, to gotów jestem zrobić wszystko, co będzie w mojej mocy“, dodał pan Pickwick.
„Bardzo dziękuję panu; powiem mu“.
Po takich oświadczeniach obustronnej przychylności i obustronnego zrozumienia, pan i sługa rozstali się.
Była siódma wieczorem, gdy Samuel Weller wysiadł z dyliżansu, idącego przez Dorking, o kilkaset kroków od „Markiza Granby“. Wieczór był zimny i smutny, mała ulica ciemna i pusta, i nawet mahoniowa twarz szlachetnego i mężnego markiza, kołysanego przez wiatr, miała wyraz jakby bardziej niż zwykle ponury i melancholijny. Firanki w oberży były pozapuszczane, okiennice w części pozamykane; przed drzwiami nie było ani śladu próżniaków, którzy zwykle się tu gromadzili; wszystko było smutne i puste.
Widząc, że niema nikogo, kogoby się można zapytać, jak i co się stało, Sam wszedł pocichu do domu i wkrótce ujrzał szanownego swego ojca.
Wdowiec siedział przy niewielkim, okrągłym stole, w pokoiku za bufetem, i palił fajkę z oczyma wlepionemi w ogień. Widocznie pogrzeb odbył się w dniu dzisiejszym, gdyż krepowa szarfa, długa na półtora łokcia, zdobiła jeszcze kapelusz, który pan Weller miał na głowie i niedbale spadała na oparcie krzesła. Weller był tak głęboko zamyślony, iż Sam napróżno wołał go kilkakrotnie po imieniu. Stary ciągle palił fajkę z nieruchomą i spokojną twarzą i obejrzał się dopiero wówczas, gdy syn położył mu wkońcu rękę na ramieniu.
„Sammy“, rzekł wtedy, „dobrze, żeś przyszedł“.
„Odzywałem się już kilka razy“, odparł Sam, wieszając kapelusz, „aleś mię nie słyszał“.
„Tak“, odrzekł stangret, znów w zamyśleniu wpatrując się w ogień; „byłem w marzeniu, Sammy“.
„A o czemże tak myślałeś?“ zapytał syn, przysuwając sobie krzesło do kominka.
„Myślałem o niej“, odparł wdowiec i zwrócił głowę w stronę cmentarza w Dorking, by dać tem do zrozumienia, iż słowa jego odnoszą się do zmarłej pani Weller.
„Nie spodziewałem się“, mówił dalej, z wielką powagą wpatrując się w syna, jakby chciał zapewnić, iż to, co powie, chociaż brzmi to nieprawdopodobnie, jest jednak całkowicie prawdą; „nie spodziewałem się, by, pomimo wszystko, tak mię to obeszło, że odjechała“.
„Powinno cię też obejść“, rzekł Sam.
Weller kiwnął głową i znów utkwił oczy w ogień, otoczył się obłokiem dymu i zapadł w głębokie rozmyślania. Po długiem milczeniu zaczął znów, ręką odganiając dym.
„Ach, mówiła jeszcze tak mądrze, Sammy“.
„Co mówiła?“
„Myślę wówczas, kiedy leżała chora“, odparł stary.
„Ale co takiego?“
„Zaraz ci powiem. „Weller“, powiedziała mi, „obawiam się, iż nie byłam dla ciebie taka, jaka być powinnam. Ty jesteś dobry człowiek, z najlepszem sercem — mogłam zrobić dom twój daleko przyjemniejszym dla ciebie. Teraz, kiedy już zapóźno“, powiedziała, „przekonywam się, iż jeżeli kobieta zamężna chce być miłą Bogu, to naprzód powinna wypełniać wszystkie swe obowiązki w domu, aby tym, którzy ją otaczają, uczynić życie szczęśliwem i przyjemnem. Może wprawdzie chodziła do kościoła, do kaplicy, czy gdzie tam, ale nie może uważać, że w ten sposób opłacze swe lenistwo, albo sobkostwo, ale coś jeszcze gorszego. Ja postępowałam przeciwnie i straciłam czas i pieniądze dla ludzi, używających czasu i pieniędzy na jeszcze gorsze cele. Ale gdy mnie już nie stanie, Wellerze, sądzę, że pozostanę w tej pamięci taka, jaka byłam z natury, przed poznaniem tych ludzi“. „Zuzanno“, powiedziałem jej. Właściwie nie wiedziałem, co powiedzieć, Samiwelu, bo byłem bardzo wzruszony; niema co temu przeczyć. „Zuzanno“, powiedziałem, „jedno z drugiem wziąwszy, byłaś bardzo dobrą żoną, więc nie mówmy o tem. Nabierz odwagi, moja kochana, a dożyjesz jeszcze tego, że rozwalę głowę temu Stigginsowi“. „Uśmiechnęła się na te słowa, Samiwelu“, rzekł stary stangret, tłumiąc fajką westchnienie, „ale pomimo to umarła“.
Po trzech czy czterech minutach, podczas których zacny pan Weller senjor nieustannie kiwał powoli głową, uroczyście paląc przytem fajkę. Sam odważył się na kilka słów pociechy:
„No, ojcze, wszyscy pomrzemy, jeden prędzej, drugi później“.
„Tak, wszyscy, Sammy“, rzekł pan Weller.
„Tak już Opatrzność rozrządziła“, rzekł Sam.
„Naturalnie“, odpowiedział ojciec, kiwając głową na znak potwierdzenia, „bo w przeciwnym razie cóżby robili przedsiębiorcy pogrzebowi?“
Wpadłszy na niezmierne pole przypuszczań i domysłów z racji tej ostatniej refleksji, stary Weller położył fajkę i poprawił ogień z zamyśloną miną.
Gdy był tem zajęty, tłuściuchna kucharka w żałobie, która dotąd porządkowała coś na bufecie, wsunęła się do pokoju i ukłoniwszy się kilkakrotnie Samowi, stanęła w milczeniu za krzesłem Wellera, oznajmiając mu swą obecność lekkim kaszlem, po którym, gdy go nie zauważono, nastąpił mocniejszy.
„A to co?“ zawołał stangret, odsuwają pospiesznie swe krzesło, i odwracając się tak prędko, iż opuścił pogrzebaczkę. „Cóż tam?“
„Napije się pan może filiżankę herbaty, kochany panie Weller?“ zapytała tłuściutka kucharka przymilającym się głosem.
„Nie chcę“, odpowiedział krótko stangret. „Niech pani idzie na spacer...“ Tu nagle zatrzymał się i dodał cicho: „gdzie pieprz rośnie“.
„Ach, jak to nieszczęście zmienia ludzi!“ zawołała kucharka, podnosząc oczy w górę.
„Ale przynajmniej nie doprowadzi mię do zmiany stanu“, mruknął Weller.
„Doprawdy, nigdy nie widziałam człowieka z takiemi humorami“, rzekła otyła kucharka.
„To nic nie szkodzi! To dla mego dobra, jak mówił pewien uczeń, pocieszając się, gdy go oćwiczono“, rzekł pan Weller.
Tłuściuchna kucharka potrząsnęła głową z wielkiem współczuciem i zwracając się do Sama zapytała, czy nie sądzi, iż ojciec jego powinien jakoś zebrać się w sobie i walczyć ze swem przygnębieniem.
„Sam pan widzi, panie Samuelu“, dodała, „a ja mówiłam mu to jeszcze przedwczoraj, że prędko poczuje się samotnym i że nie potrafi tego znieść; ale powinien dać sobie z tem jakoś radę; bo to pewna, iż szczerze go żałujemy i gotowiśmy zrobić wszystko, by mu było dobrze. Bo niema przecież takiej sytuacji w życiu, by nie można było jej polepszyć, jak mi mówiła jedna bardzo godna osoba, gdy umarł mój mąż“.
Tu tłuściutka oratorka, przyłożywszy rękę do ust, znów odkaszlnęła i czule spojrzała na Wellera.
„W tej chwili nie potrzebuję gadaniny pani“, rzekł stangret głosem poważnym i stanowczym; „proszę więc być tak dobrą i odejść!“
„Dobrze, dobrze, panie Weller! Mówiłam do pana, kierując się jedynie miłością chrześcijańską“.
„O tak, wiem“, rzekł pan Weller. „Samuelu, pokaż pani drogę i zamknij drzwi“.
Aluzja ta nie poszła na marne, gdyż tłuściutka kucharka bezzwłocznie wyszła, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Wtedy Weller, spocony, znów padł na krzesło i zawołał:
„Sammy! Jeżeli tydzień pozostanę tu, tylko jeden tydzień, mój chłopcze, to jestem pewny, że ta kobieta przed jego upływem wyjdzie za mnie gwałtem“.
„Tak jest w tobie zakochana?“ zapytał Sam.
„Co tam zakochana! Nigdzie nie mogę ukryć się przed nią. Gdybym był zamknięty w żelaznej skrzyni z patentowanym zamkiem, ona i wtedy znalazłaby sposób, by dostać się do mnie“.
„To wspaniale, być tak pożądanym!“ zauważył Sam z uśmiechem.
„Nie bardzo mi to pochlebia, Sammy“, odrzekł Weller, poprawiając ogień. „To okropne położenie. Poprostu nie mogę siedzieć w domu. Zaledwie twoja biedna macocha zamknęła oczy, już jedna baba przysłała mi słoik konfitur, druga słoik korniszonów, trzecia ugotowała dzban rumianku i wręczyła mi go własnoręcznie“.
Tu Weller zatrzymał się z oznakami wielkiego niesmaku, a potem dodał, zniżając głos:
„Wszystko to były wdowy, Sammy, z wyjątkiem tej z rumiankiem, która była pięćdziesięcioletnią panną“.
Sam odpowiedział swemu ojcu łobuzerskiem spojrzeniem a stary stangret począł rozbijać wielki kawał węgla, z tak mściwym wyrazem twarzy, jakby to była głowa jednej z wyżej wymienionych wdów.
„Jednem słowem“, powiedział wkońcu, „nigdzie nie czuję się bezpiecznie, tylko na koźle“.
„Dlaczego miałbyś tam czuć się bezpieczniej, aniżeli gdzieindziej?“ zapytał Sam.
„Bo stangret jest to istota uprzywilejowana“, odrzekł Weller, wpatrując się w syna. „Bo stangret może, nie budząc podejrzenia, robić to, czego inny człowiek robić nie może; bo stangret może być na najprzyjaźniejszej stopie z osiemdziesięcioma tysiącami podróżnych płci pięknej, a nigdy nikt nie pomyśli, że może mieć chęć do żeniaczki z którą z nich. Czy jest jaki inny śmiertelnik, któryby to mógł o sobie powiedzieć, Sammy?“
„Jest w tem coś“, odrzekł Sam z zamyśloną miną.
„Gdyby twój gubernator był stangretem, czy myślisz, iż przysięgli zasądziliby go? Przypuszczając nawet, iż doszło już do ostateczności, to i wtedy nawet nie ośmieliliby się!“
„A dlaczegożby nie?“ zapytał Sam z powątpiewaniem.
„Dlaczego? Boby to było przeciw ich sumieniu. Prawdziwy stangret jest rodzajem łącznika między bezżeństwem a małżeństwem; wszyscy praktyczni ludzie wiedzą o tem“.
„Chcesz przez to powiedzieć, iż są faworytami wszystkich i że żadnej kobiece nie przyjdzie na myśl zachować go tylko dla siebie?“
Weller kiwnął głową, potem dodał:
„Czemu to się dzieje — sam nie wiem. Ale tak jest. Stangret, który objeżdża swoje stacje, ma tyle miłych przymiotów, że wszystkie młode dziewczęta we wszystkich miastach, przez które przejeżdża, zawsze oglądają się za nim, ba, powiedziałbym, że niemal modlą się do niego. Dlaczego, nie wiem, ale wiem, że tak jest. To jest prawo natury, dispensarium Opatrzności, jak zwykła była mawiać twoja biedna Macocha“.
„Dyspozycja“, zauważył Sam, poprawiając ojca.
„Bardzo dobrze, Samie, niech będzie dyspozycja; powiedziałem dispensarium, bo wszędzie tak napisano, gdzie dostaje się lekarstwa za darmo i trzeba tylko przynieść flaszkę. Więcej nie mówię“.
Po tych słowach pan Weller nałożył sobie i zapalił fajkę, poczem, przybierając znów myślącą twarz, mówił jak następuje:
„Dlatego też, mój chłopcze, ponieważ nie widzę korzyści z pozostawania tu i narażania się na ożenienie gwałtem, i ponieważ nie chcę rozstawać się z najprzyjemniejszymi członkami naszego towarzystwa, postanowiłem jechać dalej starym dyliżansem i przenieść się z powrotem pod „Dziką Dziewczynę“, która jest moim naturalnym żywiołem“.
„A cóż będzie z zakładem?“ zapytał Sam.
„Zakład, mój chłopcze, ze wszystkiem, co do niego należy, sprzedam, i tak, jak twoja macocha przed śmiercią życzyła sobie dwieście funtów z sumy otrzymanej za sprzedaż, umieści się na twoje imię w tych... jakże to nazywają się te historje?“
„Jakie historje?“
„Te, co to codzień podnoszą się i spadają w City?“
„Omnibusy?“
„Nie, te... co to ciągle są w ruchu i ciągle plączą się z długiem państwowym, bonami skarbowemi i t. d.?“
„A! Fundusze publiczne?“
„Tak, tak! Fundusze publiczne. Dwieście funtów szterlingów umieścimy w tych funduszach na twoje imię, w obligacjach na cztery i pół procent, Sammy“.
„Bardzo to pięknie ze strony macochy, że pamiętała o mnie, bardzo jej jestem za to wdzięczny“, rzekł Sam.
„Resztę złoży się na moje imię, a gdy otrzymam kartę podróżną, tobie się to dostanie. Więc uważaj, abyś odrazu nie przepuścił wszystkiego, mój chłopcze, i uważaj, by jaka wdowa nie zwietrzyła twoich pieniędzy, bo jesteś zgubiony“.
Dawszy synowi tę ojcowską przestrogę, Weller wypogodził nieco czoło. Widocznie ulgę mu przyniosło, iż powiedział synowi co chciał.
„Ktoś puka“, rzekł Sam po chwili.
„Niech sobie puka“, rzekł Weller z godnością.
Sam nie ruszył się. Zapukano powtórnie, potem znów, potem pukano bez przerwy, tak, że Sam wkońcu zapytał, czy możeby wpuścić pukającą osobę?
„Ts!“ szepnął Weller, patrząc z przerażeniem; „nie zważaj na to, Sammy, może znów jaka wdowa“.
Ponieważ nie zwrócono na pukanie uwagi, po niejakim czasie, niewidzialny gość spróbował sam otworzyć drzwi i zajrzeć do pokoju. Wtedy ukazała się nie głowa kobieca, ale długie czarne włosy i czerwona twarz pana Stigginsa.
Staremu stangretowi fajka wypadła z ręki.
Wielebny gentleman otworzył drzwi ruchem prawie niedostrzeżonym, aż otwór stał się tak wielki, że mógł przepuścić wysoką powłokę cielesną przybysza, poczem wśliznął się do pokoju i równie cicho zamknął drzwi. Następnie, zwróciwszy się do Sama, podniósł ręce i oczy do sufitu na znak niepocieszonego smutku, który go ogarnął z powodu rodzinnego nieszczęścia Wellerów; potem wziął z kąta wielki fotel, zaniósł go przed kominek, usiadł i, wydobywszy z kieszeni chustkę, przyłożył ją do oczu.
Podczas gdy to się działo, Weller siedział nieruchomo, z wytrzeszczonemi oczyma, oparłszy rękę o kolana, a cała jego postawa wyrażała bezgraniczne zdumienie. Sam, siedząc naprzeciw ojca, w milczeniu i z ogromną ciekawością czekał na dalszy przebieg tej sceny.
Pan Stiggins przez kilka minut trzymał chustkę przy oczach, wielokrotnie wydając bolesne jęki. Potem, pokonawszy swój smutek z ogromnym wysiłkiem, włożył chustkę do kieszeni, zapiął guziki, poprawił ogień, potarł sobie ręce i spojrzał na Sama.
„O mój miody przyjacielu!“ zawołał, przerywając milczenie, ale głosem bardzo cichym; „cóż to za okropne zmartwienie i boleść“.
Sam lekko pochylił głowę.
„I dla męża złości także! O! Od tego krwawi serce wybrańca bożego!“
Samowi zdawało się, że ojciec jego coś mruknął o nosie wybrańca, który także można zakrwawić; ale pan Stiggins nie dosłyszał tego.
Wielebny przysunął sobie krzesło do Sama.
„Nie wiesz, młody człowieku“, powiedział, „czy nie zapisała czego dla Emanuela?“
„Co to jest?“ zapytał Sam.
„Kaplica... nasza kaplica... nasza trzoda, kochany panie“.
„Nic nie zapisała ani dla trzody, ani dla pasterza, ani dla żadnego bydła, nawet dla psa nic nie zapisała“, odrzekł Sam stanowczo.
Pan Siggins podejrzliwie spojrzał na Sama, a potem na starego Wellera, który zamknął oczy i jakby spał. Po chwili, przysunął krzesło jeszcze bliżej i zapytał znów:
„A dla mnie nic, panie Samuelu?“
Sam potrząsnął głową.
„Pomyśl pan tylko, może przecież coś“, rzekł Stiggins blady jak papier. „Przypomnij pan sobie, panie Samuelu; nic nawet na pamiątkę?“.
„Nic, coby warte było choćby tyle, co pański stary parasol...”
„Może“, zaczął znowu pan Stiggins z wahaniem i po kilku minutach namysłu, „może poleciła mnie opiece męża złości, panie Samuelu?“
„To być może, wnosząc z tego, co mi powiedział. Niedawno właśnie mówił o panu“, odparł Sam.
„Doprawdy!“ zawołał pan Stiggins, nabierając otuchy. „Ach! Może się odmieni! Będziemy mogli bardzo wygodnie żyć razem, panie Samuelu. Gdy pan wyjedzie, będę się opiekował sprawami — a z pewnością będę się opiekował dobrze“.
Wydawszy z głębi piersi długie westchnienie, pan Stiggins zatrzymał się, czekając na odpowiedź. Sam pochylił głowę, a Weller, wydał jakiś niezwykły głos, który nie był ani jękiem, ani warczeniem, ani chrapaniem, ale w którym, zdawało się, zawarte są wszystkie te odcienie.
Ośmielony tym głosem, który wziął za oznakę skruchy, lub wyrzutów sumienia, pan Stiggins spojrzał dokoła, zatarł ręce, zapłakał, uśmiechnął się, znów zapłakał, a potem, zwolna przeszedłszy przez pokój, wziął szklankę z dobrze sobie znanej półki i ostrożnie włożył do niej cztery kawałki cukru. Po spełnieniu tej pierwszej czynności, znów spojrzał dokoła i westchnął ponuro; następnie posunął się wilczym krokiem ku bufetowi i powracając z tą samą szklanką, do połowy napełnioną arakiem, przybliżył się do kociołka, wesoło kipiącego na kominku, przyrządził sobie grog, zamieszał, skosztował, usiadł, pociągnął długi łyk i zatrzymał się, by odetchnąć.
Weller, który czynił różne, dziwne i niezwykłe wysiłki, by udawać śpiącego, nie zrobił żadnej uwagi podczas wszystkich tych czynności; ale gdy pan Stiggins zatrzymał się, by odetchnąć, rzucił się na niego, wyrwał mu szklankę z rąk, bryznął w twarz resztą grogu, szklankę cisnął w kominek i porwawszy wielebnego gentlemana za kołnierz, zaczął go tłuc i kopać nogami, przyczem każdemu ruchowi nogi towarzyszyły mocne, choć bez związku, przekleństwa na wszystkie członki pana Stigginsa, na jego oczy i jego ciało.
„Sammy!“ zawołał potem, zatrzymawszy się na chwilę, „osadźno mi należycie kapelusz na głowie!“
Jako posłuszny syn, Sam osadził ojcu kapelusz, ozdobiony czarną krepą, a dzielny stangret zaczął tłuc pana Stigginsa jeszcze energiczniej niż przedtem, powlókł go przez salę, sień i drzwi aż na ulicę, przyczem uderzenia nogami nie ustawały ani na chwilę przez całą drogę, a gwałtowność ich, zdawało się, zwiększała się coraz bardziej.
Pyszny to był i wesoły widok, gdy czerwononosy, drżąc całem ciałem, wił się w żylastych rękach Wellera, podczas gdy uderzenia nogą następowały po sobie ze zdumiewającą szybkością. Ale widok stał się jeszcze wspanialszy, gdy potężny stangret, po przezwyciężeniu rozpaczliwego oporu swej ofiary, zanurzył głowę pana Stigginsa w stągiew pełną wody i trzymał ją tam, dopóki omal się nie udusił.
„Masz“, rzekł nakoniec, pozwalając wielebnemu wydobyć głowę ze stągwi i zadając mu ostateczne, energiczne uderzenie nogą. „Przyślij mi tu jeszcze kilku takich próżniackich pasterzy, a zrobię z nich miazgę, a potem utopię. Sammy, pomóż mi wejść do domu i nalej szklankę wódki; zadyszałem się, mój chłopcze“.

Rozdział pięćdziesiąty trzeci,
opisujący ostateczne rozstanie się z panem Jingle i Hiobem Trotterem, zawierający opis pamiętnego poranka, poświęconego interesom w Gray’s Inn Square, a zakończony kilkakrotnem stukaniem do drzwi pana Perkera.

Gdy pan Pickwick po długiem przygotowaniu i licznych zapewnieniach zawiadomił Arabellę o niezadawalniającym wyniku jego wizyty u pana Winkle starszego w Birmingham, nadmieniając przytem, iż niema najmniejszego powodu, by oddawać się rozpaczy, biedna kobieta zalała się łzami, wyrzucając sobie, iż stała się powodem nieporozumienia między ojcem a synem.
„Moje dziecię“, rzekł z dobrocią pan Pickwick, „tyś tu nic nie winna. Trudno było przewidzieć, iż pan Winkle tak źle odniesie się do małżeństwa swego syna. A jestem pewny“, dodał, wpatrując się w jej piękną twarz, „iż nawet nie przypuszcza, jakiej sobie odmawia radości“.
„Ach! Kochany panie Pickwick, cóż my poczniemy, gdy on nie przestanie się na nas gniewać?“
„Będziemy cierpliwie czekać, aż się opamięta, moje kochane dziecię“, rzekł z zadowoleniem pan Pickwick.
„Ale cóż zrobi Nataniel, gdy ojciec odmówi mu swej pomocy?“
„W takim razie, moja droga, gotów jestem założyć się, iż znajdzie jakiego innego przyjaciela, który mu dopomoże do utorowania sobie drogi w świecie“, odparł filozof.
Znaczenie tej odpowiedzi było dość jasne, by Arabella zrozumiała ją. Rzuciła się więc panu Pickwickowi na szyję, serdecznie go ucałowała i zapłakała jeszcze mocniej.
„No, no, uspokój się pani“, rzekł filozof biorąc ją za obie ręce, „poczekamy jeszcze kilka dni i zobaczymy, czy odpisze, lub czy da Natanielowi jaką inną odpowiedź. Jeżeli nie da żadnej, to mam w głowie tuzin planów, z których każdy zapewni wam szczęście. Uspokój się, moja droga“.
To powiedziawszy, pan Pickwick uścisnął rękę Arabelli i poprosił ją, by przestała płakać, gdyż może tem zmartwić męża. Gdy tylko Arabella, najlepsza w świecie istota, usłyszała to, schowała chustkę; a gdy przyszedł pan Winkle, ukazała mu ten sam jaśniejący uśmiech i te same błyszczące oczy, które na początkach ich znajomości zawładnęły jego sercem.
„Przykre jest położenie tego młodego małżeństwa“, powiedział do siebie pan Pickwick na drugi dzień, ubierając się rano. „Muszę iść do Perkera i zasięgnąć jego rady!“
Ponieważ panu Pickwickowi bardzo się śpieszyło pomówić o tym interesie, jak również załatwić swoje rachunki z poczciwym panem Perkerem, kazał prędko podawać śniadanie i tak szybko wykonał swój zamiar, że jeszcze nie wybiła dziesiąta a już był w biurze.
Brakowało całych dziesięciu minut do tej godziny, a pan Pickwick szedł już po schodach, prowadzących do mieszkania adwokata. Dependenci jeszcze nie nadeszli, więc filozof nasz skracał sobie czas wyglądaniem przez okno.
Zdrowe światło październikowego poranka nawet starym domom nadawało wesoły wygląd: niektóre brudne okna miały wyraz prawie przyjemny, gdy padały na nie promienie słońca. Tłumy dependentów adwokackich pokazywały się i znikały w rozmaitych zaułkach. Każdy z nich patrzył na zegar ratuszowy i zwalniał lub przyśpieszał kroku w zależności od pory, w jakiej nominalnie zaczynały się jego godziny biurowe; panowie „od wpół do dziesiątej“ stawali się nagle bardzo ruchliwi, zaś panowie „od dziesiątej“ — bardzo arystokratycznie powolni. Zegar wydzwonił dziesiątą, urzędnicy przyśpieszyli kroku, jeden chciał wyminąć drugiego. Wszędzie rozlegało się echo odmykanych i zamykanych drzwi. W każdem oknie, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, pokazywały się głowy. Portjerzy zajmowali miejsca przy drzwiach. Gospodynie w przydeptanych pantoflach biegły na miasto. Pocztyljon szedł od domu do domu. Wszędzie zawrzało życie.
„Wczesny z pana ptak, panie Pickwick!“ zawołał jakiś głos.
„A, pan Lowten!“ powiedział filozof, oglądając się i poznając starego znajomego.
„Trochę za gorąco, by spacerować“, powiedział pan Lowten.
„Tak możnaby sądzić po panu“, powiedział pan Pickwick, patrząc na purpurowe oblicze dependenta.
„Miałem kawał drogi“, objaśnił pan Lowten. „Biło wpół, kiedy byłem jeszcze przy Polygonie! Ale zdążyłem przed nim, więc mniejsza o to!“
Pocieszywszy się tą refleksją, pan Lowten wyjął klucz, otworzył biuro, schował klucz do kieszeni i wyjął listy, które pocztyljon wrzucił do skrzynki, poczem wprowadził pana Pickwicka do biura. Tu w mgnieniu oka uwolnił się od marynarki, włożył stare ubranie, które chował w biurku, powiesił kapelusz, poukładał kilka stosów papierów i dokumentów w równoległe rzędy i, założywszy pióro za ucho, zatarł ręce z miną wielce zadowoloną.
„Jużem gotów, jak pan widzi“, powiedział. „Zdjąłem kurtkę spacerową, przebrałem się po biurowemu — jak chce, niech przychodzi! Ma pan przy sobie szczyptę tabaki?“
„Nie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Mocno żałuję!“ powiedział pan Lowten. „Mniejsza o to! Skoczę po butelkę wody sodowej! Czy nie wyglądam trochę nie tego koło oczu?“
Indywiduum, do którego zwrócone były te słowa, przyjrzało się panu Lowtenowi z pewnej odległości, poczem stwierdziło, że koło oczu nie ma nic „nie tego“.
„Bardzom rad!“ zawołał pan Lowten. „Zabawiliśmy się wczoraj zbyt długo pod „Ogarkiem“ i zawsze na drugi dzień czuję się niewyraźnie... Pan Perker zajmuje się już pańską sprawą!“
„Jaką sprawą?“ zapytał pan Pickwick. „Kosztami procesu z panią Bardell?“
„Nie, sprawą tego jegomościa, za którego weksel płaciliśmy na pański rachunek po dziesięć szylingów za sto, aby, jak pan wie, wydobyć go z więzienia Fleet-street i wyprawić do Demeraru“.
„A! Pana Jingle!“ zawołał żywo pan Pickwick. „Jakże poszło?“
„Wszystko już ułożone. Nasz ajent w Liwerpoolu pisze, iż niejednokrotnie doznawał uprzejmości od pana, gdyś pan zajmował się jeszcze interesami, i że wyśle pana Jingle do Ameryki, jeżeli pan poleci“.
„Bardzo mię to cieszy“, rzekł pan Pickwick.
„Ale“, dodał pan Lowten, skrobiąc pióro na razie po drugiej stronie, by zrobić nowe nacięcie, „ale ten drugi, cóż to za wrażliwy pan?“
„Jaki drugi?“
„Ten służący, czy przyjaciel... ten... pan wie przecież: Trotter.“
„Ba!“ zawołał pan Pickwick, „o tym zawsze myślałem coś wprost przeciwnego“.
„I ja także. Sądziłem z tego tylko, co o nim wiedziałem. Ale to dowodzi tylko, jak łatwo można się mylić. Coby pan powiedział na to, gdyby i Trotter pojechał do Ameryki?“
„Co? Nie chce przyjąć tego, co mu tu daję?“ zawołał pan Pickwick.
„Nie chce. Propozycja pana Perkera, że da mu osiemnaście szylingów tygodniowo, z przyrzeczeniem podwyżki, jeżeli się będzie dobrze sprawował, nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia“, odparł pan Lowten. „Powiada, że musi jechać z tamtym. Namówili więc Perkera, by raz jeszcze napisał, no i wpakowaliśmy go również tam, gdzie, jak powiada pan Perker, ani w przybliżeniu nie będzie mu się powodzić tak dobrze, jak przestępcy w Nowej Walji, gdy staje przed sądem w nowem ubraniu“.
„Co za szaleństwo!“ zawołał pan Pickwick z rozpromienioną twardą. „Co za szaleństwo!“
„To, panie, gorzej niż szaleństwo!“ odrzekł pan Lowten pogardliwie. „To ciężka głupota. Mówi, że to jego jedyny przyjaciel, że całą duszą jest do niego przywiązany, i t. d. Przyjaźń, to piękna rzecz! Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi pod „Ogarkiem“, zwłaszcza przy grogu i gdy każdy płaci za siebie! Ale djabłaby tam chciał się kto poświęcać za innych! Człowiek powinien mieć tylko dwa rodzaje przywiązania: pierwsze do zaimka osobowego w pierwszej osobie, drugie do dam w ogólności! Taki jest mój system! Ha, ha, ha!“ Pan Lowten zakończył śmiechem pół drwiącym, pół wesołym, który nagle urwał się na dźwięk kroków pana Perkera; na ten dźwięk bardzo zręcznie usiadł na krzesło i zaczął usilnie machać piórem.
Przywitanie pana Pickwicka z jego doradcą prawnym było serdeczne i ciepłe; zaledwie jednak klijent usiadł w fotelu adwokata, gdy jakiś głos spytał, czy pan Perker przyjmuje.
„To, panie, jeden z naszych wagabundów“, rzekł pan Perker, „czy chce pan go widzieć?“
„Jak pan myśli?“ rzekł pan Pickwick z wahaniem.
„Ja myślę, że tak będzie najlepiej. No, panie, jak się tam pan nazywa... proszę wejść“.
Na to swobodne zaproszenie weszli pan Jingle i Hiob Trotter, ale ujrzawszy pana Pickwicka, stanęli zmieszani.
„No?“ zapytał pan Perker, „poznajesz pan tego gentlemana?“
„O!“ zawołał pan Jingle, podchodząc, „niemało mam do tego powodów. Panie Pickwick; najszczersze dzięki; uratowany od śmierci; oswobodzony; wyzwolony. Nigdy pan nie pożałuje tego“.
„Miło mi to słyszeć od pana“, odrzekł pan Pickwick. „Teraz wygląda pan lepiej“.
„Wszystko z łaski pana. Wielka zmiana. Więzienie Jej Królewskiej Mości jest niezdrowe, bardzo niezdrowe“.
Pan Jingle był ubrany skromnie i przyzwoicie, również Hiob, stojący za nim i wpatrujący się w pana Pickwicka.
„Kiedy jedziecie do Liwerpoolu?“ zapytał pan Pickwick.
„Dziś, o siódmej wieczorem“, rzekł Hiob, występując naprzód; „dyliżansem pocztowym z City“.
„Macie już miejsca?“
„Tak jest“, rzekł Hiob.
„Więc stanowczo jesteś zdecydowany jechać?“ zapytał pan Pickwick.
„Zupełnie, proszę pana“.
„Co do pana Jingle“, rzekł pan Perker głośno, zwracając się do pana Pickwicka, „to ułożyliśmy się, że co trzy miesiące będzie mu się potrącać pewną kwotę z jego pensji, celem opłacenia wydatków, co nastąpi w ciągu roku. Jestem stanowczo przeciwko temu, byś pan robił coś dla niego, mój drogi panie, na co nie zasłużył pracowitością i dobrem prowadzeniem“.
„Rozumie się“, przerwał pan Jingle stanowczo. „Uwaga słuszna; człowiek praktyczny; sądzi zdrowo, bardzo zdrowo“.
„Zaspakajając wierzycieli, wykupując zastawione suknie, żywiąc w więzieniu, opłacając przejazd do Ameryki, stracił pan już około pięćdziesięciu funtów...“ mówił dalej pan Perker, nie zwracając uwagi na to, co powiedział pan Jingle.
„Nie stracił!“ zawołał energicznie pan Jingle; „wszystko będzie zapłacone. Będę pracował jak koń. Może żółta febra... to trudno... ale jeżeli nie...“
Tu pan Jingle zatrzymał się, uderzył mocno dłonią po kapeluszu, podniósł rękę do oczu, potem usiadł.
„Chce przez to powiedzieć“, dodał Hiob, „że jeżeli go nie zabierze żółta febra, to zapłaci wszystko. Jeżeli będzie żył, panie Pickwick, to dotrzyma słowa; daję na to moją rękę. Jestem pewny, że dotrzyma“, powtórzył Hiob z wielkim zapałem; „przysięgam“.
„Dobrze, dobrze“, odrzekł pan Pickwick, który rzucił Perkerowi kilkadziesiąt gniewnych spojrzeń, by dać mu do poznania, że nie życzy sobie wyliczania swych dobrodziejstw, na co jednak mały adwokat nie zwracał najmniejszej uwagi. „Radzę panu tylko“, dodał z uśmiechem, zwracając się do pana Jingle, „byś pan nie brał udziału w takich niezwykłych meczach krokietowych i nie zadawał się z sir Tomaszem Blazo. Wtenczas, nie wątpię, że nie straci pan zdrowia“.
Pan Jingle uśmiechnął się, ale miał minę trochę głupią, więc pan Pickwick zmienił temat rozmowy.
„Nie wie pan przypadkiem, co się stało z drugim naszym przyjacielem, tym skromniejszym, którego widziałem w Rochester?“
„Z ponurym Jemmy?“ spytał pan Jingle.
„Tak“.
Pan Jingle pokiwał głową.
„Mądry łotr, zabawny facet, genjalny kpiarz, brat Hioba“.
„Brat Hioba!“ zawołał pan Pickwick. „Tak, teraz nawet widzę podobieństwo!“
„Często biorą nas jednego za drugiego“, powiedział Hiob z chytrym uśmiechem w kątach ust. „Ale ja byłem zawsze poważniejszy od niego. Wyemigrował do Ameryki, proszę pana, zabardzo dał się tu we znaki, żeby mu pozwolili żyć spokojnie! I nie dał więcej o sobie znaku życia!“
„To tłumaczy, dlaczego nigdy nie otrzymałem obiecanych „Kartek z prawdziwego życia“, które miał mi dostarczyć w ów dzień, kiedy to podejrzewano, że popełnił samobójstwo“, powiedział pan Pickwick z uśmiechem. „Na Rochester Bridge! Nie potrzebuję pytać, czy jego posępne usposobienie było udane, czy szczere!“
„On potrafi wszystko udać“, powiedział Hiob. „Pańskie szczęście, proszę pana, że się pan tak tanio od niego wykupił! Przy bliższem poznaniu mógł być nawet niebezpieczniejszy od... od...“ Hiob spojrzał na pana Jingle, zawahał się i dodał: „ode mnie nawet!“
„Obiecująca rodzinka, panie Trotter“, powiedział pan Perker, zalakowując napisany właśnie list.
„Tak, panie“ odpowiedział Hiob. „I bardzo!“
„No“, powiedział mały adwokat z uśmiechem. „Mam nadzieję, że pan nie spełni nadziei pokładanej w panu! Proszę oddać ten list agentowi po przybyciu do Liverpoolu, i jeśli mi wolno radzić, nie dajcie się panowie zbyt szybko poznać w Indjach Zachodnich. Jeżeli zmarnujecie tę sposobność, zasługujecie obaj na stryczek, który, według mnie, słusznie wam się należy! A teraz zostawcie nas z panem Pickwickiem, mamy ze sobą jeszcze inne interesy, a czas jest drogi!“ To mówiąc, Perker spojrzał na drzwi, starając się jak można skrócić pożegnanie.
Ze strony pana Jingle nie trwało ono długo. W krótkich słowach podziękował adwokatowi za życzliwość i szybkość, z jaką pokierował jego interesami, potem, zwróciwszy się do swego dobroczyńcy, stał przez kilka chwil jakby niezdecydowany, co ma zrobić lub powiedzieć. Hiob zakończył tę niepewność, skłoniwszy się nisko i z wdzięcznością panu Pickwickowi, poczem uprzejmie ujął pod rękę swego przyjaciela i wyprowadził go.
„Godna siebie para!“ powiedział pan Perker, gdy drzwi zamknęły się za nimi.
„Mam nadzieję, że tem się staną“, odrzekł pan Pickwick. „Jak pan przypuszcza? Czy jest możliwe, że ich nawrócenie będzie stałe?“
Perker wzruszył ramionami z powątpiewaniem, ale widząc przerażone i rozczarowane spojrzenie pana Pickwicka, powiedział:
„Oczywiście, że jest to możliwe! W obecnej chwili są bezwzględnie skruszeni i dobrze pamiętają, co niedawno wycierpieli. Co się z nimi stanie, gdy pamięć tego osłabnie, tego nie możemy odgadnąć, ani pan, ani ja! W każdym razie, kochany panie“, dodał Perker, kładąc rękę na ramieniu pana Pickwicka, „pański czyn przynosi panu zaszczyt, bez względu na skutek, jaki przyniesie. Czy ten rodzaj uczynności, tak dalekowzroczny i wspaniałomyślny, że aż rzadko stosowany, może być nazwany prawdziwem miłosierdziem, czy omamieniem siebie samego, pozostawiam do rozstrzygnięcia mądrzejszym ode mnie. Ale nawet gdyby te dwa daraby zaraz jutro dokonały napadu bandyckiego, sąd mój o pańskim czynie nie zmieni się przez to!“
Wypowiedziawszy powyższe uwagi w ów uroczysty i natchniony sposób, właściwy gentlemanom jego profesji, pan Perker przysunął sobie krzesło do biurka i wysłuchał opowieści pana Pickwicka o tem, jak się uparł pan Winkle.
„Dajcie mu tydzień do namysłu!“ rzekł mały adwokat, proroczo kiwając głową.
„Czy myśli pan, że ustąpi?“
„Rozumie się. Jeżeli nie, uciekniemy się do zdolności przekonywania, jakie posiada ta młoda dama, od czego każdy inny, a nie pan, byłby zaczął zaraz na początku“, odparł pan Perker.
Po wynurzeniu takiego zdania, pan Perker zażył ogromną szczyptę tabaki, wzruszając ramionami na dowód, jak wysoce ceni przekonywawcze zdolności młodych dam. Wtem, w pierwszym pokoju dały się słyszeć głosy, a następnie pan Lowten zapukał.
„Proszę wejść!“ rzekł mały adwokat.
Dependent wszedł i zamknął za sobą drzwi z miną tajemniczą.
„Co tam?“ zapytał pan Perker.
„Pytają o pana“.
„Kto?“
Lowten spojrzał na pana Pickwicka i kaszlnął.
„Mów pan, kto o mnie pyta?“
„Panowie Dodson i Fogg“.
„Ach prawda!“ zawołał pan Perker spoglądając na zegarek; „umówiłem się z nimi, by przyszli tu o pół do dwunastej, celem zakończenia pańskiej sprawy, panie Pickwick. Dałem im rewers, za który przysłali mi pańskie zwolnienie z więzienia. Przychodzą mi teraz bardzo nie w porę; cóż pan zrobi teraz ze sobą, drogi panie? Może zechce pan przejść do drugiego pokoju?“
Pan Pickwick z wyraźnie powstrzymywanem wzruszeniem oświadczył, iż zostanie tam gdzie jest; że to panowie Dodson i Fogg powinni wstydzić się spojrzeć mu w twarz, ale że on może patrzeć na nich nie rumieniąc się. Z rumieńcami na twarzy i wszystkiemi oznakami oburzenia prosił pana Perkera, by zechciał o tem nie zapominać.
„Bardzo dobrze, panie“, odrzekł pan Perker. „Ale muszę panu powiedzieć: jeżeli pan przypuszcza, że Dodson i Fogg okażą jakąkolwiek skruchę i żal, ponieważ przyszło panu czy komu innemu spojrzeć w twarz, to jest pan w swoich przypuszczeniach największym optymistą, jakiego kiedykolwiek widziałem. Lowten! Niech ci panowie wejdą“.
Lowten znikł, uśmiechając się, a po chwili wrócił, by, według obowiązujących form, wprowadzić firmę, najpierw Dodsona, potem Fogga.
„Sądzę, że panowie znacie już pana Pickwicka“, rzekł pan Perker, wskazując piórem w kierunku, gdzie siedział filozof.
„Jak się pan ma, panie Pickwick!“ zawołał Dodson donośnym głosem.
„Jak się pan ma?“ powtórzył Fogg. „Przypuszczam, że dobrze. Mam wrażenie, że znam pana“, dodał, biorąc krzesło i oglądając się dokoła z uśmiechem.
Pan Pickwick bardzo lekko kiwnął głową, potem, widząc, że Fogg wyjmuje z kieszeni papiery, cofnął się we wnękę okna.
„Pan Pickwick nie potrzebuje się oddalać“, rzekł Fogg do pana Perkera, uwalniając papiery z czerwonego sznurka i uśmiechając się jeszcze przyjemniej; „pan Pickwick zna tę sprawę dość dokładnie; między nami niema tajemnic, ha, ha, ha!“
„Niema“, dodał Dodson, „ha, ha, ha!“
Potem obaj sprzymierzeni roześmiali się razem z zadowoleniem i wesoło, jak zazwyczaj czynią to ludzie, gdy mają otrzymać pieniądze.
„Pan Pickwick będzie musiał żałować swej ciekawości“, rzekł pan Fogg z bardzo swobodnym humorem, gdy porządkował papiery. „Suma kosztów wynosi sto trzydzieści trzy funty, sześć szylingów i cztery pensy, panie Perker“.
Podczas gdy panowie Perker i Fogg zajęli się sprawdzaniem rachunków celem ustalenia zysków i strat, i obracali kartki, pan Dodson odezwał się z wielką uprzejmością do pana Pickwicka:
„Nie wygląda pan obecnie tak dobrze, jak wówczas, gdy miałem zaszczyt widzieć pana ostatni raz“.
„Bardzo być może“, odrzekł pan Pickwick, który już rzucił na obydwóch łobuzów tysiące spojrzeń pełnych oburzenia, co jednak nie sprawiło najmniejszego wrażenia; „w ostatnich czasach byłem prześladowany przez łotrów“.
Pan Perker kaszlnął głośno i spytał pana Pickwicka, czyby nie zechciał przeczytać porannych gazet? Ale pan Pickwick stanowczo odmówił.
„Racja!“ powiedział pan Dodson. „Założę się, żeś pan miał wiele przykrości w więzieniu! Straszne tam towarzystwo! Gdzie pan mieszkał, panie Pickwick?“
„Miałem pokój na tem samem piętrze, co kawiarnia!“ objaśnił nie posiadający się z oburzenia pan Pickwick.
„Naprawdę? Zdaje się, że to najsympatyczniejsza część gmachu“.
„Rzeczywiście“, sucho odpowiedział pan Pickwick.
Zimna krew tego nędznika na gentlemana o wybuchowym temperamencie mogła podziałać dość podniecająco. Pan Pickwick nadludzkim wysiłkiem powstrzymywał swój gniew. Ale gdy pan Perker wypisał przekaz na całą sumę, a Fogg schował go do kieszonki od kamizelki z triumfalnym uśmiechem na swojem obleśnem obliczu, który to uśmiech natychmiast znalazł odzwierciadlenie na twarzy pana Dodsona, filozof poczuł, że krew uderza mu do głowy.
„Panie Dodson!“ powiedział pan Fogg, chowając notes i naciągając rękawiczki, „jestem na pańskie rozkazy!“
„Służę panu“, odpowiedział pan Dodson wstając.
„Jestem bardzo rad“, powiedział pan Fogg, złagodzony nieco posiadaniem przekazu, „że miałem sposobność poznać pana, panie Pickwick! Przypuszczam, że nie myśli pan już o nas tak nieżyczliwie jak wtedy, gdyśmy się po raz pierwszy widzieli!“
„Mam nadzieję!“ powiedział pan Dodson tonem obrażonej cnoty. „Pan Pickwick miał sposobność poznać nas lepiej! Bez względu na to, co pan sądzi o ludziach naszej profesji, zapewniam pana, że nie czuję żalu ani chęci zemsty za uczucia, jakie uważał pan za stosowne okazać nam w naszem biurze na Freeman Courts, Cornhill, o czem raczył wspomnieć mój wspólnik“.
„Nie, nie! I ja!“ dodał pan Fogg, tonem wybaczającym.
„Postępowanie nasze mówi za siebie i usprawiedliwi nasze stanowisko jak w tym tak w każdym wypadku. Pracujemy w naszym zawodzie od lat już kilku, szanowny panie, i cieszymy się poważaniem wielu bardzo szanownych klijentów. Dowidzenia panu!“
„Dowidzenia panu, panie Pickwick!“ powiedział pan Fogg. To mówiąc, włożył parasol pod pachę, zdjął rękawiczkę z prawej ręki i wyciągnął dłoń do gotującego się z gniewu pana Pickwicka. Filozof natychmiast schował obie ręce do kieszeni i obrzucił go wzrokiem pełnym bezgranicznej pogardy.
„Lowten!“ zawołał w tej chwili pan Perker. „Otwórz pan drzwi!“
„Zatrzymaj się pani“ zawołał pan Pickwick. „Teraz ja chcę mówić!“
„Mój kochany panie“, przerwał mały adwokat, który przez cały ten czas stał jak na rozżarzonych węglach, „niech już będzie temu koniec; proszę pana, panie Pickwick...“
„Panie!“ odpowiedział żywo pan Pickwick; „nikt mię nie zmusi do milczenia! — Panie Dodson“, mówił dalej, „pan zwrócił się do mnie z pewnemi uwagami...“
Dodson odwrócił się, pochylił grzecznie głowę i uśmiechnął się.
„Tak, z pewnemi uwagami...“ ciągnął dalej pan Pickwick zadyszany, „wspólnik pana podał mi rękę, a obaj panowie stosowaliście do mnie wybaczający, wspaniałomyślny ton, co jest taką bezczelnością, jakiej nawet u panów nie spodziewałem się“.
„Co, panie?“ zapytali razem Dodson i Fogg.
„Czy wiecie, że padłem ofiarą waszych haniebnych sposobów i sztuczek? Czy wiecie, iż jestem właśnie tym, którego uwięziliście i ograbiliście? Czy wiecie, iż jesteście pełnomocnikami pani Bardell?“
„Wszystko to jest nam wiadome“, odrzekł Dodson.
„Wiadome!“ dodał Fogg, uderzając się — może przypadkiem — po kieszeni...
„Widzę, że pamięć o tem miła jest panom“, powiedział pan Pickwick, usiłując uśmiechnąć się z goryczą, co mu się zresztą nie udało. „Chociaż dawno chciałem panom w słowach dobitnych wytłumaczyć, co o panach myślę, wyrzekłbym się tej przyjemności przez wzgląd na mego przyjaciela, Perkera, gdyby nie trudny do zniesienia ton panów i ta bezczelna poufałość!... Powtarzam: bezczelna poufałość!“ dodał, odwracając się do pana Fogga ruchem tak gniewnym, że Fogg uważał aż za stosowne jak najszybciej cofnąć się w kierunku drzwi.
„Zastanów się pan, co mówisz!“ zawołał pan Dodson, który, aczkolwiek ważniejsza osobistość od swego towarzysza, przezornie ukrył się za plecami pana Fogga i mówił nad jego głową, blady jak kreda. „Pozwól mu, niech cię obraża, Fogg! Nie przeszkadzaj mu!“
„Nie mam tego zamiaru“, odpowiedział pan Fogg, cofając się trochę dalej jeszcze, ku wielkiemu zadowoleniu swego partnera, który w ten sposób znalazł się poza obrębem biura.
„Jesteście“, mówił dalej pan Pickwick, podchwytując nić przerwanej mowy, „jesteście dwaj doskonale dobrani złodzieje, łotry, oszuści!“
„Czy to już wszystko?“ wmieszał się pan Perker.
„Wszystko się w tem zawiera!“ odrzekł pan Pickwick. „Łotry, oszuści!“
„Dobrze, dobrze“, powiedział adwokat pojednawczym tonem. „Moi kochani panowie, pan Pickwick powiedział wszystko, co miał do powiedzenia! Teraz proszę, byście wyszli. — Czy drzwi otwarte, Lowten?“
Lowten uśmiechem odpowiedział, że tak jest.
„Więc żegnam panów, dowidzenia, dowidzenia, proszę panów, proszę panów! Panie Lowten! Drzwi!“ mówił mały adwokat, wypychając Dodsona i Fogga za drzwi. „Tędy, kochani panowie, tędy, proszę, nie zatrzymujcie się, tędy, Lowten, drzwi, dlaczego nie otwiera pan drzwi?!“
„Jeżeli jest prawo w Anglji“, powiedział pan Dodson, patrząc na pana Pickwicka i nakładając kapelusz, „zapłaci nam pan za to!“
„Złodzieje!“ krzyknął pan Pickwick.
„Pamiętaj pan! Drogo za to zapłacisz!“
„...Łotry! Oszuści!“ wołał za nimi pan Pickwick, nie zwracając najmniejszej uwagi na groźby.
„Bandyci!“ zawołał pan Pickwick, wybiegając na schody, któremi schodzili obaj adwokaci.
„Bandyci!“ wołał pan Pickwick, wyrywając się panu Perkerowi, oraz panu Lowtenowi i biegnąc do okna.
Gdy cofnął swą głowę od okna, twarz jego była uśmiechnięta, rozpromieniona i pogodna. Spokojnie wszedł do biura i oświadczył, że wielki kamień spadł mu z serca i obecnie czuje się bardzo zadowolony.
Perker milczał z początku, potem wziął niuch tabaki z tabakierki, posłał Lowtena po nowy zapas tabaki, i dopiero wtedy wybuchnął śmiechem, który wstrząsał nim przez dobre pięć minut. Gdy się wreszcie uspokoił, oznajmił, że czuje, iż powinien bardzo się gniewać, ale nie może o tej sprawie myśleć poważnie, a jak będzie mógł, to pomyśli!
„Teraz, kochany panie“, powiedział pan Pickwick, „musimy załatwić ze sobą rachunki!“
„W taki sam sposób jak tamte?“ zapytał pan Perker, na nowo wybuchając śmiechem.
„Niezupełnie“, powiedział pan Pickwick, wyciągając notes i serdecznie ściskając dłoń plenipotenta. „Miałem na myśli rachunki finansowe. Zrobił pan dla mnie bardzo wiele — nigdy panu za to nie będę w stanie zapłacić! I nie chcę zapłacić! Wolę być pańskim dłużnikiem!“
Po tej rozmowie dwaj przyjaciele zagłębili się w bardzo poważne i zawiłe rachunki, które przedstawił pan Perker, a pan Pickwick natychmiast uregulował z oznakami wielkiej wdzięczności i życzliwości.
Zaledwie skończyli, rozległo się silne pukanie do drzwi. Nie było to zwykle podwójne pukanie, ale nieprzerwany szereg jednostajnych uderzeń, jak gdyby pukający bez przerwy ruszał rękami lub zapomniał co robi.
„A to co takiego?“ zdumiał się Perker.
„Zdaje mi się, że pukają do drzwi!“ odrzekł pan Pickwick, jak gdyby ktoś mógł mieć co do tego najmniejszą wątpliwość.
Pukający dał odpowiedź głośniejszą niż dać mógł jakiemikolwiek słowami, nie przestając pukać — coraz głośniej i coraz mocniej.
„Słowo daję!“ zawołał pan Perker, chwytając za dzwonek. „Poruszymy cały gmach! Panie Lowten, słyszy pan pukanie?“
„Zaraz otworzę, proszę pana!“ odpowiedział dependent.
Zdawało się, że pukający słyszy odpowiedź i pragnie dać dowód, że nie może czekać tak długo. Wyraził to z niemożliwym hałasem.
„To niemożliwe!“ zawołał pan Pickwick, zatykając sobie uszy.
„Spiesz się pan, panie, Lowten, bo nałożą nam karę!“ zawołał Perker.
Pan Lowten, który właśnie mył ręce w ciemnej alkowie, pobiegł do drzwi i, otworzywszy je, ujrzał to, co opiszemy w następnym rozdziale.

Rozdział pięćdziesiąty czwarty
zawiera szczegółowe sprawozdanie z pukania, oraz inne rzeczy, między innemi ciekawe dane, dotyczące pana Snodgrassa i pewnej młodej damy a będące w związku z tą historją.

Przedmiot, który przedstawił się oczom zdumionego dependenta, był to chłopiec — cudownie tłusty chłopiec — ubrany za grooma, stojący na słomiance z oczyma przymkniętemi, jak gdyby spał. Pan Lowten nigdy w życiu nie widział tak pyzatego chłopca. A postawa pukającego i jego śniąca mina były czemś wręcz przeciwnem temu, czego było można po takiem pukaniu oczekiwać! Nic więc dziwnego, że się zdumiał.
„Co się stało?“ spytał pan Lowten.
Dziwny chłopiec nie odpowiedział, ale kiwnął się kilka razy i wydał z siebie dźwięk podobny do chrapnięcia.
„Skąd się tu wziąłeś?“ pytał dependent.
Chłopiec nie odpowiedział. Sapał jak miech — ale trwał w miejscu nieruchomo.
Dependent powtórzył pytanie trzy razy i już miał zamknąć drzwi, kiedy chłopiec nagle podniósł głowę, otworzył oczy, otrząsnął się i zrobił ruch, jakgdyby na nowo chciał się zabrać do pukania. Widząc otwarte drzwi, obejrzał się zdumiony i spojrzał na pana Lowtena.
„Czego u djabła tak się dobijasz?“ gniewnie spytał pan Lowten.
„Jakto tak?“ spytał chłopiec śpiącym i niewyraźnym głosem.
„Jak pijany pocztyljon!“ wypalił pan Lowten.
„Bo mi pan kazał stukać, aż otworzą, żebym czasami nie zasnął“, odpowiedział pyzaty chłopiec.
„Dobrze“, odrzekł dependent. „Od kogo przychodzisz?“
„Jest na dole“.
„Kto?“
„Pan. Kazał zapytać, czy pan w domu“.
Pan Lowten uważał za stosowne wychylić się przez okno. Ujrzawszy w powozie starego, rzeźkiego gentlemana, dał mu znak, by poszedł na górę. Stary gentleman lekko wyskoczył z karety.
„To tamten twój pan — w karecie?“ zapytał Lowten.
Chłopiec skinął głową.
Dalsze wyjaśnienia były zbyteczne, jegomościem tym okazał się bowiem pan Wardle, który wbiegł po schodach, minął Lowtena i wpadł do pokoju pana Perkera.
„Pickwick!“ zawołał pan Wardle. „Podaj mi rękę, mój chłopcze! Dopiero wczoraj dowiedziałem się, że osadzono cię w klatce! Jakże pan mógł dopuścić do tego, panie Perker?“
„Nie mogłem nic na to poradzić, mój panie!“ odrzekł pan Perker z uśmiechem i zażył tabaki. „Pan nie wie, jaki to uparciuch!“
„Wiem, wiem, naturalnie!“ odpowiedział pan Wardle. „Ale strasznie się cieszę, że go widzę i nieprędko zgodzę się stracić go z oczu!“
„To mówiąc, pan Wardle raz jeszcze uścisnął rękę pana Pickwicka potem pana Perkera i rzucił się na fotel. Wesoła i czerwona jego twarz jaśniała jak zawsze zdrowiem i dobrym humorem.
„A to śliczne historje się tutaj dzieją! Dajno tabaki Perker. To dopiero czasy!“
„O czem myślisz?“ zapytał pan Pickwick.
„O tem, że widocznie wszystkie dziewczęta, razem i zosobna, potraciły głowy. Zaraz powiecie, że to nic nowego, i chociaż może to rzeczywiście nic nowego, to w każdym razie jest to prawda“.
„Chyba nie przyjechał pan poto wyłącznie do Londynu, by nam to powiedzieć, mój drogi panie?“ zapytał pan Perker.
„Nie, nie tylko poto“, odparł pan Wardle, „chociaż to jest głównym powodem mojej podróży. Jak się ma Arabella?“
„Bardzo dobrze“, odrzekł pan Pickwick; „jestem pewny, że się bardzo ucieszy, gdy cię zobaczy“.
„A! Czarnooka kokietka! Sam miałem ogromny gust z nią się ożenić i w tych wariackich czasach grać warjata. No, ale i z tego jestem zadowolony; bardzo mię to cieszy“.
„Skąd dowiedziałeś się o tem?“ zapytał pan Pickwick.
„Rozumie się, że od moich córek. Arabella napisała do nich przedwczoraj, że potajemnie i bez zezwolenia swego teścia wyszła zamąż za obecnego jej męża, lecz pan Pickwick wyjechał, by uzyskać przyzwolenie ojca na coś, czego już nie może zmienić. Usłyszawszy o tem, uznałem, że nadarza się dobra sposobność do dania małej nauki moim pannom, do wskazania im, jak okropną jest rzeczą, gdy dzieci zawierają małżeństwa bez zezwolenia rodziców. Ale gdzie tam! Nie zrobiłem żadnego wrażenia. Powiedziały, że daleko okropniejszą jest rzeczą, gdy wesele odbyło się bez drużek, i było zupełnie tak, jak gdyby mój Joe wygłosił kazanie“.
Tu stary gentleman zaczął śmiać się, a gdy naśmiał się dowoli, mówił dalej:
„Ale to bynajmniej jeszcze nie wszystko. To dopiero połowa miłosnych spisków, które potworzono. Od sześciu miesięcy stąpaliśmy po minach, a teraz miny wkońcu wybuchły!“
„Co chcesz pan przez to powiedzieć?“ zapytał pan Pickwick, blednąc; „spodziewam się, że nie potajemne małżeństwo?“
„Nie, nie“, odrzekł pan Wardle. „Tak źle jeszcze nie jest!“
„Więc cóż? Czy jetem interesowany w tej sprawie?“ dopytywał się filozof.
„Mam mu odpowiedzieć na to pytanie, Perker?“ spytał pan Wardle.
„Jeżeli przez to nie kompromituje pan siebie, kochany panie!“
„Więc dobrze! Jesteś interesowany!“
„Jakto?“ zapytał filozof z niepokojem. „W jaki sposób?“
„Z ciebie taki zapalony młodzieniec, że, doprawdy, boję się mówić. Ale, jeżeli pan Perker zechce usiąść między nami, by zapobiec nieszczęściu, to może odważę się“.
Zamknąwszy drzwi i pokrzepiwszy się nową szczyptą tabaki pana Perkera, stary gentleman rozpoczął opowiadanie w następujący sposób:
„Rzecz się ma tak: córka moja Bella... Bella, co wyszła za pana Trundle... wiecie?“
„Wiemy, wiemy!“ zawołał niecierpliwie pan Pickwick.
„Nie przestraszajcie mię na samym początku. Córka moja, Bella, siadła tedy koło mnie przedwczoraj wieczór, gdy Emilja poszła spać z bólem głowy, po odczytaniu listu Arabelli; otóż Bella powiedziała: „Cóż myślisz o tem ojcze?“ „Spodziewam się, moja kochana, że wszystko pójdzie dobrze“, odpowiedziałem. A trzeba wam wiedzieć, że odpowiedziałem tak, ponieważ siedziałem przed dobrym ogniem, popijając sobie grog w spokoju ducha, a wiedziałem, że wystarczy, bym tylko od czasu do czasu rzucił słówko, aby szczebiotała bez końca. Bo moje dziewczęta, to żywe portrety ich nieboszczki matki, a teraz, gdy jestem stary, chętnie przesiaduję z niemi; ich głosy i ich spojrzenia przypominają mi najszczęśliwszy okres w mojem życiu i na chwilę czynią mnie znów tak młodym, jak byłem wówczas, chociaż serce już nie może być takie lekkie. „To prawdziwe małżeństwo ze skłonności“, zaczęła Bella po chwili milczenia. „Tak jest, drogie dziecię“, odrzekłem; „ale takie małżeństwa nie zawsze się udają...“
„Ja twierdzę przeciwnie!“ zawołał pan Pickwick z ogniem.
„Bardzo dobrze, będziesz sobie twierdził, co ci się podoba, gdy na ciebie przyjdzie kolej mówić; a teraz nie przerywaj“.
„Przepraszam“, rzekł pan Pickwick.
„Przebaczam ci“, odparł pan Wardle. „Ojcze“, powiedziała Bella, rumieniąc się nieco, „przykro mi, że takiego jesteś zdania o małżeństwie ze skłonności“. „Źle się wyraziłem“, odrzekłem, klepiąc ją po policzku, jak sobie na to tylko taki stary jegomość, jak ja, pozwolić może, „źle, bo i twoja matka wyszła zamąż ze skłonności, i ty także“. „Ja nie to miałam na myśli“, przerwała Bella; „chciałam pomówić z tobą, ojcze, o Emilji“.
Pan Pickwick drgnął.
„A tobie co znowu?“ zapytał Wardle, przerywając opowiadanie.
„Nic, nic“, odrzekł filozof, „mów dalej“.
„Nigdy nie umiałem rozciągać żadnego opowiadania“, rzekł szybko Pan Wardle. „Prędzej czy później musi wyleźć szydło z worka, a gdy wylezie, znacznie oszczędza to czasu, Krótko mówiąc: Bella zebrała się wkońcu na odwagę, by mi powiedzieć, że Emilja jest bardzo nieszczęśliwa, że od ostatniego Bożego Narodzenia prowadzi korespondencję z naszym młodym przyjacielem, Snodgrassem, i że w poczuciu obowiązku postanowiła z nim uciec, naśladując chwalebny postępek swej przyjaciółki; czując jednak pewne w tym względzie skrupuły, ponieważ byłem niezłym ojcem, uznała, iż wypada zrobić mi ten zaszczyt i zapytać, czy też nie mam nic przeciwko temu, by się pobrali w sposób zwyczajny i pospolity. A teraz, mój kochany Pickwick, jeżeli możesz doprowadzić swe oczy do ich zwyczajnych rozmiarów i poradzić mi, co mam z tem zrobić, to będę ci za to bardzo obowiązany“.
Ten dziwny sposób, w jaki poczciwy stary gentleman odezwał się, był zupełnie na miejscu, gdyż twarz pana Pickwicka wyrażała ogromne zdumienie i zmieszanie, co robiło bardzo komiczne wrażenie.
„Snodgrass?... Od Bożego Narodzenia?“ te słowa wybiegły wkońcu z ust stropionego pana Pickwicka.
„Oczywiście, że od Bożego Narodzenia“, odparł pan Wardle. „Wszystko to jest dość wyraźne, a my musieliśmy nosić bardzo kiepskie okulary, żeśmy prędzej tego nie dostrzegli“.
„Naprawdę, że nie rozumiem“, rzekł pan Pickwick zamyślony; „poprostu nie rozumiem“.
„Ależ to nietrudno zrozumieć!“ zawołał jowialny Wardle. „Gdybyś był młodszy, byłbyś już dawno wtajemniczony we wszystko. A poza tem“, mówił stary gentleman dalej, z pewnem wahaniem, „trzeba wam wiedzieć, że ja, nie wiedząc o niczem, od czterech czy pięciu miesięcy nalegałem nieco na Emilję, by przyjęła rękę jednego z naszych sąsiadów, oczywiście, jeśli go może pokochać, bo nigdy nie zamierzałem jej zmuszać. Jestem pewny, że ona, jak zwykle dziewczyna, by podnieść własną wartość i spotęgować uczucia Snodgrassa, przedstawiła mu to w bardzo ponurych barwach i że następnie oboje doszli ostatecznie do przekonania, iż są parą okrutnie prześladowanych kochanków i że pozostaje im zatem tylko potajemne małżeństwo albo śmierć. Teraz, pytanie, co tu robić?“
„A cóźeś zrobił?“ zapytał pan Pickwick.
„Ja?“
„To znaczy, coś zrobił, gdy ci to wszystko powiedziała pani Trundle?“
„O, rozumie się, że narobiłem głupstw“.
„Oczywiście“, wtrącił pan Perker, który słuchał całej rozmowy, kręcąc łańcuchem od zegarka, drapiąc się po nosie i okazując inne oznaki zniecierpliwienia. „To bardzo naturalne. Ale jakiego rodzaju głupstw narobił pan?“
„Naprzód okropnie się rozgniewałem i tak tem przestraszyłem matkę, że się aż rozchorowała“.
„To bardzo rozumne“, zauważył pan Perker; „a dalej co, kochany panie?“
„Zrzędziłem i wściekałem się przez cały następny dzień, aż wkońcu, zmęczony tem, że trapię wszystkich i sam siebie, wziąłem powóz w Muggleton i przyjechałem tu, pod pozorem, by Emilja odwiedziła Arabellę“.
„Więc panna Wardle jest tu?“ zapytał pan Pickwick.
„Oczywiście“, odparł Wardle, „a w tej chwili powinna być w hotelu Osborne, na Adelphi, o ile twój przedsiębiorczy przyjaciel nie porwał jej, gdym wyszedł“.
„Pogodziliście się?“ zapytał pan Perker.
„Wcale nie. Emilja przez cały czas robi miny i płacze, a tylko wczoraj wieczorem, między podwieczorkiem a kolacją, zabrała się z wielką ostentacją do pisania listu. Ja udałem, że nie zauważam tego“.
„Czy chcecie wysłuchać mego zdania o tem wszystkiem?“ zapytał pan Perker, spoglądając kolejno to na zamyśloną twarz pana Pickwicka, to na niespokojne rysy pana Wardle — i energicznie zażywając swą ulubioną tabakę.
„Pewnie“, odpowiedział pan Wardle, spoglądając na pana Pickwicka.
„Oczywiście“, rzekł pan Pickwick.
„Otóż moje zdanie jest takie“, rzekł mały adwokat, wstając i odsuwając krzesło, „że najlepiej zrobicie, gdy się stąd wyniesiecie. Przejedźcie się albo przejdźcie się piechotą, jak wam będzie wygodniej, boście mnie znudzili. Na przechadzce pomówcie sobie o całej sprawie; a jeżeli odrazu wszystkiego nie ułożycie, to powiem wam, co należy zrobić, gdy się zobaczymy drugi raz“.
„Naprawdę, doskonała rada!“ zawołał pan Wardle, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy gniewać.
„Ba, ba! Kochany panie! Znam ja was lepiej, niż wy sami“, odparł pan Perker. „Wiem, żeście już wszystko ułożyli sobie w swych głowach“.
To mówiąc, mały adwokat szturchnął tabakierką najpierw w pierś pana Wardle, a potem w kamizelkę pana Pickwicka, poczem wszyscy trzej poczęli śmiać się, a zwłaszcza dwaj ostatni gentlemani, którzy uścisnęli sobie ręce, bez żadnego wyraźnego powodu.
„Będzie pan dziś u mnie na obiedzie, Perker!“ rzekł pan Wardle.
„Nie mogę obiecywać! Nie mogę obiecywać!“ odpowiedział pan Perker, „ale w każdym razie wpadnę wieczorem!“
„Czekam do piątej“, powiedział pan Wardle. „Joe!“
Obudziwszy wkońcu Joego, obaj przyjaciele odjechali powozem pana Wardle, powóz ten miał oparcie ztyłu dla pyzatego chłopca — gdyby bowiem nie to humanitarne urządzenie, Joe niezawodnie wypadłby i zabiłby się na pierwszym zakręcie.
Przybywszy pod „Jerzego i Jastrzębia“, dowiedzieli się, że Arabella i jej pokojówka kazały sobie sprowadzić powoź i pojechały do Adelphi — otrzymały bowiem wiadomość od Emilji, że bawi w mieście. Ponieważ Wardle miał jeszcze interesy, odesłał więc powóz wraz z pyzatym chłopcem do hotelu i kazał powiedzieć, że on i pan Pickwick przyjdą na obiad o piątej.
Obarczony tem zleceniem, pyzaty chłopiec spał sobie wygodnie w powozie jak w łóżku, nie zwracając uwagi na wyboje i kałuże. Cudownem zrządzeniem losu zbudził się sam, bez niczyjej pomocy, gdy powóz stanął. Otrząsnął się, by doprowadzić do jakiego takiego stanu swoje władze umysłowe, i polazł po schodach.
Otóż, czy ów wstrząs, zamiast orzeźwić pyzatego chłopca, wprowadził jego głowę w zamęt, czy też sprawił to nagły napływ myśli i nowych idej, dość, że pyzaty chłopiec zapomniał o zwykłych ceremonjach, czy (co również jest możliwe) poprostu zdrzemnął się, idąc po schodach, wszedł bowiem do saloniku, nie zapukawszy poprzednio. Tam ujrzał natychmiast gentlemana, który siedział na kanapie i obejmował pewną młodą damę, podczas gdy Arabella i jej piękna pokojówka udawały, że z wielkiem zajęciem wyglądają oknem. Na ten widok pyzaty chłopiec pisnął, panie krzyknęły, a gentleman zaklął — wszystko to odbyło się niemal jednocześnie!
„Czego tu chcesz, nędzniku?“ zawołał gentleman. Nie potrzebujemy dodawać, że był to pan Snodgrass.
Pyzaty chłopiec, bardzo wystraszony, zdobył się tylko na jedną odpowiedź:
„Panienko!“
„Czego chcesz, głuptasie?“ zapytała Emilja, odwracając głowę.
„Mój pan i pan Pickwick przyjdą na obiad o piątej“, odpowiedział pyzaty chłopiec.
„Wynoś się!“ zawołał pan Snodgrass do zdumionego chłopca.
Arabella, Emilja, pan Snodgrass i pokojówka niezwłocznie udali się na naradę w kąt pokoju, i szeptali coś parę minut, podczas gdy pyzaty chłopiec drzemał.
„Joe“, powiedziała Arabella z czarującym uśmiechem. „Jak się masz, Joe?“
„Joe!“ zawołała panna Emilja. „Poczciwy z ciebie chłopak! Nie zapomnę o tobie!“
„Joe“, powiedział pan Snodgrass, zbliżając się do zdziwionego chłopaka i podając mu rękę. „Nie poznałem cię w pierwszej chwili; masz pięć szyllingów!“
„I ja ci będę winna piątkę“, dodała Arabella, „na rachunek dawnej znajomości!“ I obdarzyła korpulentnego młodzieńca nowym czarującym uśmiechem.
Ponieważ pyzaty chłopiec myślał powoli, więc z początku dziwił się tym nagłym oznakom przyjaźni i obejrzał się trwożliwie. Wreszcie twarz jego rozjaśniła się uśmiechem od ucha do ucha, schował do każdej kieszeni po półkoronówce, a za nią całą łapę, i wybuchnął końskim śmiechem: pierwszy i jedyny raz w życiu!
„Widzę, żeś nas zrozumiał“, powiedziała Arabella.
„Trzeba mu zaraz dać coś zjeść“, powiedziała Emilja.
Pyzaty chłopiec prawie roześmiał się znów, usłyszawszy te słowa. Mary poszeptała jeszcze chwilę z państwem, poczem odezwała się:
„Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, to razem zjemy obiad!“
„Dobrze!“ energicznie powiedział pyzaty chłopak. „Mają tu doskonały pasztet!“
Z temi słowy pyzaty chłopak poszedł po schodach, za nim piękna pokojówka, czarując wszystkich posługaczy i narażając się na gniew wszystkich pokojówek.
Znalazł się pasztet, o którym pyzaty chłopiec mówił z takiem uczuciem, a prócz tego kawał wołowiny, półmisek kartofli i flaszka porteru.
„Niech pani siada“, powiedział pyzaty chłopak. „Ależ to pyszna wsuwa! Taki jestem głodny!“
Rzuciwszy parę razy łakomym wzrokiem po stole, pyzaty chłopiec zajął miejsce u szczytu, zaś Mary naprzeciw niego.
„Pozwoli pani kawałek?“ zapytał pyzaty chłopiec, zagłębiając w pasztet nóż i widelec.
„Kawałeczek, jeśli pan łaskaw“, odrzekła Mary.
Pyzaty chłopiec ukrajał dla Mary kawałeczek, a sobie kawał pasztetu, i już miał go podnieść do ust, gdy nagle z rąk wypadł mu widelec i nóż; chłopak odsunął krzesło i, opuściwszy ręce na kolana, zawołał:
„Jaka pani śliczna!“
Było to powiedziane głosem zachwyconym, a więc nie miało w sobie nic zatrważającego. A jednak w spojrzeniu pyzatego chłopca było coś tak kanibalskiego, że komplement ten wydał się Mary conajmniej dwuznaczny.
„Panie Joe!“ zawołała Mary, rumieniąc się. „Co to ma znaczyć?“
Pyzaty chłopiec wolno przyjął poprzednią pozycję i w odpowiedzi westchnął głęboko. Przez chwilę milczał zamyślony, potem pociągnął łyk porteru. Dokonawszy tego, znowu westchnął, i zabrał się z zapałem do pasztetu.
„Bardzo ładna panienka, ta panna Emilja!“ powiedziała Mary po jakimś czasie.
Właśnie pyzaty chłopiec skończył jeść pasztet. Utkwił spojrzenie w Mary i odpowiedział:
„Znam ładniejszą!“
„Nie może być!“
„Może być!“ zawołał pyzaty chłopiec z niezwykłem ożywieniem.
„Jak się nazywa?“
„A jak pani?“
„Mary“.
„Ona tak samo“, odrzekł pyzaty chłopiec. „Pani jest tą panną“; pyzaty uśmiechnął się, mówiąc ten komplement i zrobił coś pośredniego między „zezem“ i „okiem“, co według wszelkiego prawdopodobieństwa, miało być kokieteryjnem zerknięciem.
„Pan nie powinien tak do mnie mówić“, zawołała Mary. „Pan tak nie myśli!“
„Nie myślę?“ zapytał pyzaty chłopiec. „Ale mówię!“
„No, dobrze!“
„Czy pani często będzie tu przychodzić?“
„Nie“, odrzekła Mary, potrząsając głową. „A dlaczego pan pyta?“
„Och!“ powiedział pyzaty chłopak. „To szkoda! Gdyby pani nie wyjeżdżała, raczylibyśmy się doskonałemi obiadkami!“
„Może czasem i będę przyjeżdżać dla pańskiej przyjemności“, powiedziała Mary, głaszcząc obrus. „Jeżeli pan wyświadczy mi pewną łaskę!“
Pyzaty chłopiec przeniósł wzrok z pasztetu na wołowinę, jak gdyby w jego umyśle słowo „łaska“ musiało być w ten czy w inny sposób związane z jedzeniem. Potem wyjął jedną półkoronówkę i przyjrzał jej się uważnie.
„Zrozumiał mię pan?“ zapytała Mary, patrząc mu chytrze w twarz.
Pyzaty chłopiec znów spojrzał na półkoronówkę i powiedział niewyraźnie:
„Nie...“
„Panie proszą, by pan nic nie mówił starszemu panu, że tamten młody pan był na górze... I ja proszę pana o to samo!“
„Tylko tyle?“ spytał pyzaty chłopiec, z widoczną ulgą chowając półkoronówkę do kieszeni. „Naturalnie, że nie powiem!“
„Widzi pan“, tłomaczyła Mary. „Pan Snodgrass bardzo kocha pannę Emilję, a panna Emilja bardzo kocha pana Snodgrassa, ale gdyby starszy pan się o tem dowiedział, wywiózłby was wszystkich do jakiegoś zapadłego kąta i tylebyśmy was widzieli!“
„Nie, nie powiem“, stanowczo powiedział pyzaty chłopiec.
„Strasznie pan jest kochany“, zawołała Mary. „Ale na mnie czas! Muszę iść na górę i ubrać moją panią do obiadu!“
„Niech pani jeszcze nie odchodzi!“ prosił Joe.
„Muszę!“ odrzekła Mary. „Dowidzenia — tymczasem!“
Pyzaty chłopiec ze zręcznością słonia rozpostarł ramiona, by objąć i pocałować Mary. Ale ponieważ nie trzeba było wielkiej żywości, by mu się wymigać, piękna Mary uciekła zanim się spostrzegł. Wtedy sentymentalny młodzieniec zabrał się do wołowiny i zjadłszy dobry funt, zasnął.
Na górze tyle miano do omówienia, tyle robiono planów ucieczki i potajemnego ślubu na wypadek, gdyby pan Wardle w dalszym ciągu trwał w okrutnym uporze, że pozostało zaledwie pół godziny do obiadu, kiedy pan Snodgrass zaczął się żegnać. Panie poszły przebrać się do sypialni, a pan Snodgrass wziął kapelusz i skierował się ku schodom. Zaledwie jednak wyszedł za drzwi, usłyszał donośny głos pana Wardle, a przechyliwszy się przez poręcz schodów, ujrzał go w towarzystwie innego gentlemana. Nie znając rozkładu domu, pan Snodgrass cofnął się szybko do pokoju, który właśnie opuścił, i cofając się jeszcze dalej, trafił do sypialni pana Wardle, i ostrożnie zamknął drzwi właśnie w chwili, gdy osoby, które dojrzał przed chwilą, weszły do bawialni. Byli to Panowie Wardle, Winkle, Pickwick i Benjamin Allen — bez trudu poznał ich wszystkich po głosach.
„Całe szczęście, żem się zdobył na tyle przytomności umysłu, by przed nimi uciec“, powiedział pan Snodgrass i na palcach podszedł do drugich drzwi. „Muszą wychodzić również na korytarz, więc wymknę się niepostrzeżenie!“
Ale jedna okoliczność przeszkodziła mu wymknąć się niepostrzeżenie: drzwi zamknięte były na klucz, a klucz wyjęto...
„Garson“, rzekł pan Wardle, zacierając ręce. „Dziś dacie nam najlepszego wina, jakie macie!“
„Podam najlepsze, proszę pana!“
„A paniom powiedz, że już jesteśmy!“
„Słucham pana!“
Pan Snodgrass szczerze i gorąco pragnął, by damy wiedziały, że i on jest także! Miał zamiar szepnąć przez dziurkę od klucza „Garson“, ale potem przestraszył się, że może przyjść niewłaściwy garson; przypomniał sobie również, że przed paru dniami, w sąsiednim hotelu, znaleziono pewnego gentlemana w bardzo podobnej sytuacji (wypadek ten pod rubryką „Z policji“ szczegółowo podały poranne dzienniki), usiadł więc, drżąc, na walizce.
„Na Perkera nie będziemy czekać ani minuty“, powiedział stary gentleman. „Przyjdzie albo o piątej, albo wcale nie. Więc nie warto czekać! A! Arabella!“
„Moja siostra!“ zawołał pan Ben Allen, obejmując ją bardzo dramatycznie.
„A Ben! Ale jakże cię czuć tytoniem!“ zawołała Arabella, krztusząc się.
„Naprawdę?“ rzekł pan Benjamin Allen. „Czuć mnie tytoniem? Bardzo być może“.
Było to rzeczywiście bardzo możliwe, gdyż właśnie z dwunastoma studentami medycyny odbył w tylnym pokoju, przy wesołym dymie, wielkie wspólne zebranie, na którem palono co niemiara.
„Bardzo się cieszę, że cię widzę“, rzekł pan Ben Allen. „Daj ci Boże wszystkiego najlepszego!“
„Ach“, odrzekła młoda kobieta, nadstawiając mu twarz do pocałunku, „tylko nie ściskaj mnie tak mocno, bo mi pomniesz suknię“.
Po tej scenie pojednania, pan Ben Allen, rozczulony porterem i cygarami, spojrzał dokoła siebie przez wilgotne okulary.
„A mnie nic się nie dostanie?!“ zawołał pan Wardle, roztwierając ramiona.
„Owszem“, szepnęła Arabella, przyjmując pieszczoty i serdeczne gratulacje pana Wardle, „ale pan jest zły, okrutny, bez serca; jest pan potwór!“
„A ty jesteś mała buntownica!“ odrzekł pan Wardle tym samym tonem. „Powinienbym zabronić ci bywać w moim domu! Osoby, które wychodzą zamąż bez pozwolenia, należy wykluczyć z towarzystwa! Ale mniejsza o to“, dodał stary gentleman. „Obiad na stole! Usiądź przy mnie! Joe! Ależ ten przeklęty chłopak nie śpi!“
Ku wielkiemu zdumieniu swego pana, pyzaty chłopiec miał wygląd niezwykle przytomny. Oczy jego były szeroko otwarte i nie zdradzały chęci do szybkiego zamknięcia się, a nic też nie nasuwało przypuszczenia, że się wkrótce zamkną. Ruchy jego miały szybkość, która również wydać się mogła podejrzana. Za każdym razem, gdy spojrzenie jego spotkało Arabellę lub Emilję, pyzaty chłopiec wykrzywiał się i uśmiechał. Pan Wardle mógłby przysiąc, że raz nawet pyzaty chłopiec mrugnął...
Tę zmianę w zachowaniu pyzatego chłopca wywołało nagłe poczucie ważności jego osoby oraz to, że go młode damy dopuściły do tajemnicy. Uśmiechy, grymasy j mrugnięcia miały być zapewnieniem, że się na nim nie zawiodą i mogą polegać na jego wierności. Wszystkie te jednak znaki budziły raczej, niż usypiały podejrzliwość, więc Arabella od czasu do czasu dawała mu odpowiedni znak głową, na co pyzaty chłopiec odpowiadał zdwojonem mruganiem, grymasami i wykrzywianiem się.
„Joe“, powiedział pan Wardle, bezskutecznie przeszukawszy kieszenie. „Przynieś moją tabakierkę! Leży na sofie!“
„Niema jej tam, proszę pana“, odrzekł Joe.
„Ach! Przypominam sobie“, zawołał pan Wardle, „położyłem ją na tualecie dzisiaj rano! Kropnij no się do sypialni i przynieś!“
Pyzaty chłopiec poszedł i wrócił z tabakierką i twarzą tak bladą, jakiej nie widziano jeszcze u tego chłopca!
„Co się stało temu chłopcu?“ zapytał pan Wardle.
„Nic mi się nie stało“, nerwowo odpowiedział pyzaty chłopiec.
„Widziałeś ducha koło pieca?“ zapytał pan Wardle.
„A może sobie dał na piec?“ dodał pan Allen.
„Bodaj czy pan nie zgadł“, powiedział pan Wardle. „On jest chyba pijany!“
Pan Ben Allen powiedział, że Joe pewnie się upił, a że się znał na ludziach pijanych, więc pan Wardle upewnił się w swoich podejrzeniach, które męczyły go już od godziny, że pyzaty chłopak chyba się upił.
„Nie spuszczajcie z niego oka przez jakiś czas“, powiedział pan Wardle. „Zobaczymy, czy rzeczywiście jest pijany!“
Nieszczęśliwy chłopiec zamienił zaledwie tuzin słów z panem Snodgrassem: pan Snodgrass prosił Joego, aby go w jakiś sposób wybawił, potem kazał mu wracać z tabakierką, by zbyt długa jego nieobecność nie zbudziła podejrzeń. Joe pokręcił się chwilę z bardzo podejrzaną miną i poszedł na poszukiwanie Mary.
Ale Mary, ubrawszy swoją panią, poszła do domu, pyzaty chłopak wrócił więc do pokoju jeszcze bardziej markotny, niż poprzednio.
Wardle i Allen wymienili spojrzenia.
„Joe!“ zawołał pan Wardle.
„Słucham pana!“
„Gdzie idziesz?“
Pyzaty chłopiec spojrzał beznadziejnie po wszystkich obecnych i mruknął, że wcale nie miał zamiaru wyjść.
„A, nie miałeś zamiaru, co? Podaj ten ser panu Pickwickowi“, powiedział pan Wardle.
Pan Pickwick, w dobrem zdrowiu i doskonałym humorze, był niebywale miły przez cały czas obiadu. Właśnie zajęty był wielce energiczną rozmową z Emilją i panem Winkle; uprzejmie pochylił głowę, kurtuazyjnie, w gorączce dyskusji, kiwał lewą ręką i cały roztopił się w miłych uśmiechach. Wziął kawałek sera z talerza i miał zamiar podjąć przerwaną rozmowę, gdy pyzaty chłopiec palcem wskazał po za siebie, jakby chciał coś napomknąć, przyczem wykrzywił się najszkaradniej jak umiał.
„A to co?“ zawołał zaniepokojony filozof. „Co to ma być?“ Urwał, bo pyzaty chłopiec cofnął się nagle, i udał — a może nie udał — że zasnął.
„Co takiego?“ zapytał pan Wardle.
„Twój Joe jest dziś bardzo dziwny!“ powiedział pan Pickwick, patrząc niechętnie na pyzatego chłopca. „Bardzo to przykre, ale, naprawdę, chwilami obawiam się, czy nie dostał bzika!“
„Och, panie Pickwick! Niech pan tego nie mówi!“ zawołały Arabella i Emilja jednogłośnie.
„Oczywiście, nie jestem tego pewien“, ciągnął pan Pickwick, wśród ogólnego milczenia i konsternacji, „ale jego zachowanie, choćby względem mnie, było naprawdę niepokojące. O!“ zawołał nagle pan Pickwick, „przepraszam panie! Wsadził mi jakiś ostry przedmiot w łydkę!“
„Upił się!“ zawołał pan Wardle z wściekłością. „Zadzwońcie! Zawołajcie służbę! Upił się!“
„Nie upiłem się“, ryczał pyzaty chłopiec, padając na kolana, gdy pan Wardle porwał go za kołnierz. „Nie upiłem się!“
„Więc zwarjowałeś! To jeszcze gorzej! Zawołajcie na służbę!“
„Nie zwarjowałem! Jestem przy zdrowych zmysłach!“ zaczął wołać pyzaty chłopiec, prawie z płaczem.
„Więc po jakiego djabła wpakowałeś panu Pickwickowi w łydkę jakiś ostry przedmiot?“ surowo pytał pan Wardle.
„Nie chciał na mnie patrzeć“, tłumaczył pyzaty chłopiec, „a ja musiałem zwrócić na siebie jego uwagę!“
„Co chciałeś powiedzieć panu Pickwickowi?“ pytało jednocześnie z tuzin głosów.
Pyzaty chłopiec spojrzał na drzwi sypialń, i wytarł palcami parę łez.
„Co chciałeś powiedzieć?“ pytał pan Wardle, potrząsając nim.
„Czekaj pan!“ zawołał pan Pickwick. „Pozwól, niech ja go wybadam. Co mi chciałeś powiedzieć, moje dziecko?“
„Chciałem coś panu szepnąć!“ odpowiedział pyzaty chłopiec.
„Prawdopodobnie chciał ugryźć pana w ucho!“ zawołał Pan Wardle. „Niech pan do niego nie podchodzi! Zadzwoń Pan! Niech go stąd zabiorą!“
W chwili, gdy pan Winkle miał już pociągnąć za dzwonek, powszechne zdumienie powstrzymało go od tej czynności, gdyż drzwi od sypialnego pokoju otworzyły się a uwięziony kochanek wszedł do sali, mocno zaczerwieniony ze wstydu, i oddał ukłon całemu towarzystwu.
„Do stu piorunów! A to co?“ zawołał pan Wardle, puszczając kołnierz pyzatego chłopca i cofając się o parę kroków.
„Panie“, rzekł pan Snodgrass, „byłem ukryty w sypialnym pokoju od czasu pańskiego powrotu“.
„Emiljo, moje dziecko“, rzekł pan Wardle tonem wyrzutu, „wiesz jak nie lubię wszelkich ukrywań i kłamstw! Na to nie zasłużyłem, doprawdy!“
„Drogi ojcze“, odrzekła Emilja. „Arabella wie, każdy tu wie, Joe wie, że nie przykładałam do tego ręki. Auguście! Na miłość boską, wytłumacz się!“
Pan Snodgrass, któremu nie o takie posłuchanie chodziło, począł opowiadać w jaki sposób znalazł się w tak przykrem położeniu; jak pragnąc nie wywołać zatargu domowego, usiłował sam uniknąć spotkania z panem Wardle, jak mu się zdawało, że wymknie się przez inne drzwi, ale te były zamknięte, wskutek czego był zmuszony pozostać tu wbrew swej woli. Położenie jego było bardzo przykre, ale nie żałuje tego, gdyż korzysta teraz ze sposobności, by oznajmić zgromadzonym tu wszystkim przyjaciołom, iż głęboko i szczerze kocha córkę pana Wardle, że dumny jest z tego, iż może powiedzieć, że panna Emilja podziela to uczucie, że chociażby tysiące mil ich rozdzielały, choćby cały ocean toczył między nimi swe fale, on nie zapomni nigdy, i t. d. i t. d.
To powiedziawszy, ukłonił się powtórnie, wziął kapelusz i podszedł ku drzwiom.
„Stój pan!“ krzyknął pan Wardle; „dlaczego do wszystkich tysięcy...“
„Fur beczek“, pochwycił pan Pickwick z obawy, by nie nastąpiło co gorszego.
„Niech będzie fur beczek“, mówił dalej pan Wardle, podchwytując wyrażenie, „dlaczego do wszystkich tysięcy fur beczek nie powiedział pan tego naprzód mnie?“
„Albo czemu mnie się nie zwierzyłeś?“ dorzucił pan Pickwick.
„Mój Boże“, zaczęła Arabella, podejmując się obrony, „poco te wszystkie pytania? Zwłaszcza ze strony pana, panie Wardle, który, jak wiemy, kierując się swem starem i zachłannem sercem, przeznaczałeś dla Emilji pewnego znacznie bogatszego sąsiada, a który przytem jesteś tak gwałtowny i opryskliwy, że wszyscy boją się pana, oprócz mnie. Podaj pan rękę panu Snodgrassowi i każ mu, na miłość boską, dać co jeść, bo widzi pan, jaki jest wygłodzony! A potem każ pan przynieść te doskonałe wina; bo dopiero wtedy się staje pan znośniejszy, kiedy wypijesz przynajmniej dwie butelki“.
Poczciwy, stary gentleman pokręcił Arabellę zlekka za ucho, potem ucałował ją bez najmniejszego skrupułu, wreszcie uściskał swoją córkę z wielkiem uczuciem i podał rękę panu Snodgrassowi.
„W jednym punkcie“, powiedział wesoło, „Arabella ma niezawodnie słuszność; zadzwoń, niech przyniosą wina“.
Razem z winem pojawił się pan Perker. Pan Snodgrass dostał na boku coś do zjedzenia, o potem siadł obok Emilji, już bez najmniejszej opozycji ze strony pana Wardle.
Wieczór przeszedł bardzo wesoło. Szczególnie pan Perker odznaczał się doskonałym humorem. Opowiadał mnóstwo komicznych historyj i śpiewał poważną pieśń, która robiła wrażenie prawie tak komiczne, jak historja. Arabella była bardzo zachwycającą, pan Wardle bardzo jowialny, pan Pickwick bardzo harmonijny, pan Ben Allen bardzo hałaśliwy, kochankowie bardzo milczący, pan Winkle bardzo gadatliwy, a całe towarzystwo bardzo ożywione.

Rozdział pięćdziesiąty piąty.
Pan Salomon Pell, w asystencji komitetu stangretów, urządza interesy pana Wellera starszego.

„Samiwelu“, rzekł pan Weller, zwracając się do swego syna nazajutrz po pogrzebie, „znalazłem go; byłem pewny, że tam być musi“.
„Co znalazłeś?“ zapytał Sam.
„Testament twojej macochy, Sammy, według którego należy tak zarządzić jak ci wczoraj o tem mówiłem, a mianowicie, co do funduszów“.
„Jakto? więc ci nie powiedziała, gdzie był schowany?“ zapytał Sam.
„Ani pisnęła“, odparł pan Weller. „Zajęci byliśmy usuwaniem naszych małych nieporozumień a ja starałem się jakoś jej dogodzić i rozweselić ją, jakoś więc ze wszystkiem zapomniałem o tem. Zresztą, nie wiem, czybym powiedział, hoćbym i pamiętał“, dodał pan Weller, „bo to głupia rzecz, Sammy, nudzić kogoś gadaniem o majątku, gdy dana osoba leży chora. To tak, jakbyś wsuwał rękę do kieszeni, pomagając wsiadać podróżnemu, który spadł z wierzchu dyliżansu, tymczasem pytasz go niby z westchnieniem, jak się czuje“.
Wyjaśniwszy w ten obrazowy sposób swoją myśl, Weller otworzył pugilares i wydobył z niego arkusz listowego papieru, dość brudnego i zabazgranego dziwnem pismem.
„To jest ten dokument, Sammy; znalazłem go w małym imbryku od herbaty, na półce w bufecie. Tam zawsze chowała banknoty, zanim się z nią ożeniłem. Ze sto razy widziałem, jak podnosiła nakrywkę, by płacić rachunki. Biedna istota, mogłaby śmiało napełnić testamentami wszystkie imbryki w całym domu i nicby jej to nie zaszkodziło, bo mało używała herbaty w ostatnich czasach z wyjątkiem zgromadzeń towarzystwa wstrzemięźliwości, gdzie zawsze piją naprzód herbatę, by podtrzymać ducha“.
„Cóż w nim jest?“ zapytał Sam.
„To, com ci już powiedział, mój chłopcze: przekaz na dwieście funtów szterlingów memu pasierbowi, Samuelowi, a cała reszta majątku, w każdej postaci i rodzaju, memu mężowi, panu Tony Wellerowi, którego mianuję moim wykonawcą testamentu“.
„I to wszystko?“
„Wszystko. A ponieważ wszystko jest w porządku i ku memu i twemu zadowoleniu, my zaś jesteśmy jedynemi interesowanemi stronami, więc sądzę, że możemy najspokojniej rzucić ten świstek w ogień“.
„Co robisz, lunatyku?!“ zawołał Sam, chwytając testament, w chwili właśnie, gdy ojciec, w swej nieświadomości, miał go już cisnąć w komin. „A to piękny z ciebie wykonawca testamentu!“
„Dlaczegożby nie?“ zapytał Weller, zwracając się szybko do syna z pogrzebaczem w ręku.
„Dlaczego? Dlatego, że testament musi być sprawdzony, uprawomocniony, zaprzysiężony, słowem powinien przejść wszystkie formalności“.
„Naprawdę?“ zapytał Weller starszy.
Sam wziął testament, włożył go ostrożnie do kieszeni i spojrzeniem odpowiedział, że tak jest naprawdę.
„W takim razie, powiem ci“, zaczął znów pan Weller, pomyślawszy chwilkę, „że to jest coś dla bliskiego przyjaciela kanclerza. Pell musi tu wetknąć swój nos. To jedyny człowiek do załatwiania wszelkich prawnych trudności. Nie tracąc czasu, zaraz przedstawimy to wszystko trybunałowi bankrutów“.
„Nigdy nie widziałem takiej pomylonej, starej głowy!“ zawołał Sam. „Ciągle w niej się plączą jakieś trybunały, bankruty, wszelkiego rodzaju alibi i tym podobne głupstwa. Weź lepiej porządny surdut i chodźmy do miasta załatwić całą sprawę, zamiast mówić tu o rzeczach, których nie rozumiesz“.
„Bardzo dobrze, Sammy; na wszystko się zgadzam, co prowadzi do załatwienia sprawy, ale uważaj, co ci powiem, mój chłopcze: w rzeczach prawnych niemasz jak Pell“.
„Ja też nie mam nic przeciw niemu“, rzekł Sam.
„A więc zaczekaj chwilę“, odrzekł Weller, zapiąwszy halsztuk przy pomocy małego lusterka, wiszącego na oknie, teraz z wielkim trudem wciągając na siebie wierzchnie ubranie. „Gdy będziesz taki stary, jak twój ojciec, nie tak łatwo potrafisz wleźć w surdut jak teraz“.
„Gdyby mi to trudniej przychodziło, niż teraz, to niech mię powieszą, jeżelibym go kiedy nosił“, odparł Sam.
„Tak myślisz teraz“, odrzekł Weller z powagą właściwą jego wiekowi, „ale przekonasz się, że nabierzesz więcej rozumu, gdy nabierzesz ciała. Otyłość i mądrość, Sammy, zawsze idą w parze“.
Wypowiedziawszy tą nieomylną zasadę, będącą wynikiem długoletnich osobistych spostrzeżeń i doświadczeń, pan Weller, zapomocą zręcznego ruchu ciałem, zdołał zapiąć najniższy guzik u surduta, zgodnie z jego przeznaczeniem. Potem, wypocząwszy przez chwilę, by zaczerpnąć oddechu, oczyścił kapelusz rękawem i oświadczył, że jest gotów.
„Ponieważ cztery głowy warte więcej niż dwie, Samiwelu“, rzekł, gdy jechali do Londynu, „i ponieważ majątek twojej macochy, to łakoma rzecz dla gentlemana handlującego prawem, więc weźmiemy z sobą kilku z moich przyjaciół, którzy prędko dadzą sobie z nim radę, gdyby pozwolił sobie na jaką nieprawidłowość; weźmiemy dwóch z tych, którzy cię kiedyś odprowadzali do więzienia. To najlepsi znawcy koni, jakich kiedykolwiek w życiu mojem widziałem“.
„A czy tacy sami znawcy adwokatów?“ zapytał Sam.
„Człowiek, który zdrowo sądzi o koniach, sądzi zdrowo o wszystkiem“, odpowiedział Weller tak dogmatycznym tonem, iż Sam nie ośmielił się zaprzeczyć temu aforyzmowi.
Wobec tej godnej uwagi zasady zabrano z sobą po drodze jednego pucołowatego i dwuch niezmiernie otyłych stangretów, co pan Weller uczynił zapewne w myśl tego, że otyłość i mądrość zawsze chodzą w parze. Towarzystwo udało się potem do szynku przy ulicy Portugalskiej, skąd bezzwłocznie posłano do pana Salomona Pella.
Posłaniec zastał go w sądzie, lecz nie przy nazbyt wytężającej pracy, gdyż przy zimnej przekąsce, składającej się z grzanek i kurczęcia. Ledwie posłaniec oznajmił mu, poco przyszedł, gdy pan Pell, włożywszy do kieszeni przekąskę razem z rozmaitemi dokumentami, ruszył bezzwłocznie w drogę i tak żwawo, że stanął w oberży, zanim posłaniec zdołał opuścić gmach sądu.
Gentlemani“, rzekł, wchodząc do sali i dotykając kapelusza, „witajcie mi. Mówię to nie dlatego, by wam pochlebiać, ale niema na świecie drugich pięciu osób, dla którychbym dziś wyszedł z trybunału“.
„Tyle zajęcia?“ zapytał Sam.
„Po same uszy, jak mi zwykł był mawiać nieboszczyk lord kanclerz, gdy go powoływano do Izby wyższej, gdzie stawiano mu różne pytania. Nie był on bardzo wielkich sił a takie pytania bardzo mu szkodziły na serce. Nieraz myślałem, doprawdy, że nie wytrzyma“.
Tu Pell pochylił głowę i umilkł. Weller trącił łokciem swego sąsiada, by zwrócić jego uwagę na to, jakich wysokich znajomych ma prawnik, poczem zapytał, czy praca wywarła jakiś zły wpływ na zdrowie jego znakomitego przyjaciela.
„Nigdy nie mógł przyjść do siebie“, odrzekł zapytany. „Myślę, że to go dobiło. „Pell“, mawiał mi często, „w jaki sposób u djabła możesz wytrzymać tyle pracy? Doprawdy, że to dla mnie zagadka!“ „Szczerze mówiąc“, odpowiadałem, „ja sam nie wiem“. „Pell“, dodawał kanclerz, wzdychając i patrząc na mnie jakby z zazdrością... ale zazdrością przyjacielską, gentlemani, czystą, przyjacielską, zazdrością, w której niema nic złego, „Pell“, mówił „doprawdy, że jesteś zdumiewającym człowiekiem“. O! gentlemani! Gdybyście go znali, z pewnością bardzobyście go polubili. Przynieś mi araku za trzy pensy, moja kochana“.
Zwróciwszy to ostatnie zdanie do kelnerki, pan Pell westchnął, spojrzał na swe buty, potem na sufit, wreszcie powiedział:
„W każdym razie człowiek mojej profesji nie powinien myśleć o prywatnej rozmowie, gdy wezwany jest do udzielenia pomocy prawnej. Nie mogę jednak nie nadmienić, że odkąd widzieliśmy się ostatni raz, zaszedł bardzo melancholijny i opłakany wypadek“. Doszedłszy do słowa „opłakany“, pan Pell wyjął chusteczkę, ale otarł nią tylko kroplę rumu która mu zawisła na górnej wardze.
„Czytałem o tem w Advertiser, panie Weller“, ciągnął pan Pell. „Dobry Boże! Tylko pięćdziesiąt dwa lata... Pomyśl pan!“
Smutne te refleksje zwrócone były do jegomościa z centkowaną twarzą, którego spojrzenie pan Pell pochwycił przypadkiem, na co jegomość z centkowaną twarzą, który wogóle miał ponury pogląd na świat, poruszył się niezręcznie na krześle i oznajmił, że, o ile jemu wiadomo, rzeczywiście tak pisano. Uwaga ta, zawierająca subtelną aluzję do czegoś, na co trudno znaleźć argument, została pominięta milczeniem.
„Słyszałem, że to była piękna niewiasta, panie Weller“, ciągnął pan Pell ze współczuciem.
„Tak, panie“, odrzekł pan Weller który nie bardzo lubił mówić o tej materji, uważał jednak, że adwokat, dzięki znajomości z lordem kanclerzem, musi się znać na dobrem wychowaniu. „Bardzo piękna niewiasta, panie! Była wdową jak ją poznałem!“
„To ciekawe“, powiedział pan Pell, oglądając się dokoła, „pani Pell była również wdową!“
„To rzeczywiście bardzo interesujące!“ przyznał jegomość z centkowaną twarzą.
„Bardzo dziwny zbieg okoliczności“, podjął pan Pell.
„Wcale nie dziwny“, odrzekł niechętnie pan Weller. „Czy to jedna kobieta wychodzi zamąż?“
„Słusznie, słusznie, panie Weller, ma pan najzupełniejszą słuszność! Pani Pell była to bardzo elegancka i wykształcona niewiasta, jej maniery były przedmiotem zachwytu całego sąsiedztwa! Dumny byłem, patrząc, jak ta niewiasta tańczy! W ruchach jej było coś tak solidnego i godnego, a zarazem taka lekkość! Powiadam panom — wcielenie prostoty! Ach, czasy, czasy! Przepraszam, że pana o to pytam, panie Samuelu: czy pańska macocha była wysoka?“
„Niebardzo“ odparł Sam.
„Pani Pell była wysoka“, powiedział pan Pell. „Wspaniała niewiasta, szlachetna w każdym calu, z nosem jakby stworzonym, by rozkazywać. Bardzo była do mnie przywiązana, panowie! A jaka przy tem ustosunkowana! Brat jej matki, moi panowie, miał około ośmiuset funtów rocznie!“
„No“, powiedział pan Weller, który niespokojnie przysłuchiwał się dyskusji. „Teraz przystąpmy do rzeczy!“
Słowa te były najsłodszą muzyką dla uszu Pella. Od samego początku starał się on odgadnąć, czy wezwano go do jakiej sprawy, czy też tylko, by wypić szklankę ponczu lub grogu, lub też dla oddania mu jakiego innego hołdu, a teraz wątpliwości ustąpiły, choć z jego strony nie było żadnego w tym względzie nacisku. Położył więc kapelusz na stole, a oczy mu błyszczały, gdy mówił:
„Cóż to za sprawa, hm? Czy który z gentlemanów życzy sobie ogłosić się bankrutem? Zażądamy orzeczenia sądowego, a takie przyjacielskie orzeczenie sądowe załatwia wszystko, musicie wiedzieć. My tu wszyscy żyjemy w przyjaźni“.
„Podajno mi dokument, Sammy“, rzekł Weller do syna, a wziąwszy dokument zwrócił się do adwokata i dodał: „żądamy wytryfikacji tego tu“.
„Weryfikacji kochany panie, weryfikacji“, zauważył Pan Pell.
„Niech i tak będzie“, odrzekł Weller cierpko; „weryfikacja czy wytryfikacja na jedno wyjdzie. Jeżeli pan mię nie rozumie, to znajdzie się drugi, co mnie zrozumie“.
„Bez urazy, panie Weller“, odrzekł pan Pell łagodnie. „Pan, jak widzę, jesteś wykonawcą“, dodał, spojrzawszy na papier.
„Tak, panie“, odparł pan Weller.
„A ci gentlemani są zapewne legatarjuszami?“ rzekł znów Pell z uprzejmym uśmiechem.
„Nie, Sammy jest jedynym lokotarjuszem“, odrzekł Weller. „Ci gentlemani, to moi przyjaciele, którzy przyszli dopilnować, by wszystko było zrobione jak należy; rodzaj arbitrów“.
„O! Bardzo dobrze! Nic nie mam przeciw temu. Ale prosiłbym o zaliczkę pięciu funtów, zanim zacznę“.
Ponieważ komitet zadecydował, że pięć funtów można zaryzykować, pan Weller wypłacił żądaną sumę. Poczem wywiązała się długa dyskusja o niczem właściwie, poczem pan Pell dowiódł ku ogólnemu zadowoleniu gentlemanów, którzy umieli patrzeć w przyszłość, że gdyby nie powierzono mu tej sprawy, wszystko poszłoby na opak z powodów, których nie podawał bliżej, ale które nie mniej jednak były niewątpliwe. Następnie prawnik zjadł trzy kotlety z odpowiednim dodatkiem piwa i wódki — na rachunek przyszłych dochodów. Wreszcie wszyscy udali się do Doctors Commons.
Na drugi dzień powtórzono wizytę w Doctors Commons, gdzie miano wiele do roboty z pewnym parobkiem powołanym na świadka, który upił się i ku wielkiemu zgorszeniu prokuratora i pełnomocnika nie chciał złożyć innej przysięgi, tylko świecką. Następnego tygodnia znowu trzeba było udać się do Doctors Commons, potem do urzędu opieki nad sierotami, potem trzeba było zredagować kontrakt sprzedaży oberży, ratyfikować rzeczony kontrakt, spisać inwentarz, zjeść niemało śniadań i obiadów, tudzież zrobić wiele innych rzeczy, zarówno korzystnych jak i potrzebnych, przyczem zagryzmolono tyle papieru, że pan Salomon Pell i jego pisarek, a nawet ich niebieska torba, tak się wypełnili, iż trudno było poznać, że to ten sam człowiek, ten sam pisarek i ta sama torba, których widzieć można było przed paroma dniami w okolicach ulicy Portugalskiej.
Nakoniec, gdy wszystko już zostało uporządkowane, wyznaczono dzień dla sprzedaży oberży i zamienienia gotówki na papiery funduszów publicznych, co stało się za pośrednictwem maklera papierów państwowych, pana Wilkinsa Flashera esq., w pobliżu banku miasta Londynu. Polecił go pan Salomon Pell. Był to pod pewnym względem dzień uroczysty i zainteresowane osoby przystroiły się odpowiednio. Pan Weller kazał się ufryzować a ubranie oczyścił ze szczególną pieczołowitością; jegomość z centkowaną gębą zatknął sobie w pętelkę wspaniałą georginię z liśćmi a ubrania dwóch innych przyjaciół przyozdobione były w bukiety laurowe i inne niewiędnące ziele. Wszyscy przywdziali paradne ornaty, pozapinali się aż po samą szyję i włożyli na siebie możliwie największą ilość ubrania, co od czasu wynalezienia dyliżansów należało i należy w pojęciu stangretów do najwyższej elegancji.
Pan Pell czekał o oznaczonej godzinie w omówionem miejscu. Nawet pan Pell włożył rękawiczki i czystą koszulę, bardzo przetartą koło kołnierza i mankietów od częstego prania.
„Za kwadrans druga“, powiedział pan Pell, patrząc na zegar. „Jeżeli spotkamy się z panem Flasher o kwadrans po drugiej, będziemy w sam czas!“
„Cobyście panowie powiedzieli, gdybyśmy tak wstąpili na jedno piwko?“ spytał jegomość z centkowaną twarzą.
„I kawałek zimnej wołowiny“, dodał drugi stangret.
„Albo kilka ostryg“, poddał trzeci jegomość ochrypły i na bardzo krótkich nóżkach.
„Słuchajcie! Słuchajcie!“ zawołał pan Pell. „Miałożby to być uczczenie pana Wellera, że wszedł w posiadanie majątku! Ha, ha, ha!“
„Bardzo mi przyjemnie, panowie“, rzekł pan Weller. „Sammy, zadzwońno!“
Sammy usłuchał. A ponieważ z podaniem porteru, wołowiny i ostryg nie zwlekano, przeto złożyło się wcale niezłe śniadanie. Że wszyscy brali w niem czynny udział, nie potrzebuję chyba mówić. Ale, jeżeli kto okazał większe zdolności od innych, był to stangret z ochrypłym głosem, który suto polał octem ostrygi i nie zachłysnął się nawet.
„Panie Pell“, powiedział pan Weller starszy, mieszając szklankę gorącej wody z wódką (przed każdym gościem postawiono szklankę}, „Panie Pell, ja sam myślałem, by jakoś uczcić ten dzień, ale Sammy szepnął mi...“
Tu pan Samuel Weller, który w milczeniu pożerał ostrygi, zawołał: „Słuchajcie!“ bardzo głośno.
...szepnał mi“, ciągnął pan Weller starszy, „że należałoby użyć tych płynów na wzniesienie pańskiego zdrowia, żeś pan, panie Pell, tak zręcznie i umiejętnie rzecz przeprowadził. Pańskie!“
„Stój!“ zawołał jegomość z twarzą centkowaną. „I wszyscy niech na mnie patrzą!“
To mówiąc centkowany wstał, a za nim inni gentlemani. Centkowany spojrzał na towarzystwo, i wolno podniósł rękę, poczem wszyscy obecni (nie wykluczając centkowanego}, wciągnęli również powietrze i przyłożyli szklanki do warg. Centkowany znów poruszył ręką i wszystkie szklanki wyróżniły się. Niepodobna opisać wrażenia, jakie robi podobna ceremonja! Jest ona jednocześnie poważna, uroczysta, budująca i pełna grandeur.
„Moi panowie“, powiedział pan Pell. „Mogę tylko powiedzieć, że taki dowód zaufania jest bardzo miły człowiekowi mego zawodu. Nie chcę pokazać się egoistą, panowie, ale mogę tylko powiedzieć, że rad jestem, żeście się do mnie zwrócili: ze względu na was. Tyle tylko. Gdybyście się zwrócili do człowieka mniej wyrobionego ode mnie, zapewniam was, z całą stanowczością, że znaleźlibyście się na Queer street. Żałuję że mój szanowny przyjaciel już nie żyje i nie może wiedzieć, jak wybrnąłem z tej sprawy. Nie mówię tego powodowany dumą, nie zawracałbym wam głowy podobnemi rzeczami! Zawsze możecie mię tu znaleźć, ale gdyby mię tu przypadkiem nie było — oto mój adres! Przekonacie się, że żądania moje są rozsądne i niewygórowane, że nikt nie jest życzliwiej usposobiony dla swoich klijentów, a przytem znam się cokolwiek na swojej specjalności! Jeżeli panowie, zechcecie polecić mię swoim przyjaciołom, będę niezmiernie zobowiązany, a oni również, gdy poznają mię bliżej! Wasze zdrowie, panowie!“
To powiedziawszy, pan Salomon Pell położył przed każdym gościem pana Wellera drukowaną kartę z adresem, poczem spojrzał znów na zegar i oznajmił, że już chyba czas. Wtedy pan Weller uregulował rachunek i cała paczka — doradca, świadkowie, wykonawca testamentu i obdarowany — udali się do City.
Biuro pana Wilkinsa Flashera esq. znajdowało się na pierwszem piętrze, o trzy domy od Banku Angielskiego. Dom pana Wilkinsa Flashera esq. był na Brixton Surrey. Koń pana Wilkinsa Flashera esq. stał w wynajętej stajni, groom pana Wilkinsa Flashera esq. został właśnie posłany na West End. Dependent pana Wilkinsa Flashera esq. poszedł na obiad. Więc pan Wilkins Flasher esq. osobiście zawołał „Proszę!“, kiedy pan Pell i jego przyjaciele zastukali do drzwi.
„Dzień dobry panu!“ powiedział pan Pell, kłaniając się pokornie. „Chcielibyśmy załatwić z panem małą tranzakcyjkę“.
„Proszę, proszę“, zawołał pan Flasher. „Wejdźcie panowie! Służę za chwilę!“
„Dziękujemy panu“, powiedział pan Pell. „Nie śpieszno nam. Niech pan siada, panie Weller!“
Pan Weller usiadł na krześle, Sam na skrzyni, świadkowie usiedli, gdzie który mógł, i zabrali się do oglądania kalendarza oraz kilku ogłoszeń, wiszących na ścianie, z taką ciekawością, jak gdyby to były arcydzieła starych mistrzów.
„Gotów jestem założyć się o pół tuzina flaszek klaretu“, powiedział pan Flasher esq., podejmując rozmowę, którą przerwało na chwilę wejście pana Pell.
Słowa te były zwrócone do szykownego młodzieńca, który nasunął kapelusz aż na prawy wąs i łapką bił na biurku muchy. Wilkins Flasher esq. kołysał się na krześle, bardzo zręcznie, przebijając pudełko opłatków, scyzorykiem, którym od czasu do czasu rzucał w sam środek czerwonego opłatka przylepionego na etykiecie. Obaj ci panowie mieli bardzo wycięte kamizelki, bardzo wykładane kołnierze przy koszulach, bardzo niskie trzewiki, bardzo wielkie pierścionki, bardzo małe zegareczki, bardzo grube łańcuchy i bardzo wyperfumowane chustki do nosa.
„Nigdy nie zakładam się o pół tuzina, tylko o tuzin“, odpowiedział tamten.
„Zrobione, Simmery, zrobione!“ zawołał pan Flasher.
„Pamiętaj!“ powiedział tamten.
„Oczywiście“, odpowiedział pan Wilkins Flasher esq. i wpisał to złotym ołóweczkiem do małego notesika, co również zrobił pan Simmery, również w małym notesiku i złotym ołówkiem.
„Widzę że jest już wzmianka o Bofferze“, zauważył pan Simmery. „Biedak. Wyrzucili go!“
„Założę się o dziesięć gwinej przeciw pięciu, że sobie poderżnie gardło“, powiedział pan Wilkins Flasher esq.
„Zrobione!“ zawołał Simmery.
„Stój!“ powiedział pan Wilkins. „Zmieniam zdanie! Może się powiesi!“
„Doskonale!“ powiedział pan Simmery, wyjmując notes i ołówek. „Godzę się i na to! Nie mam żadnej pretensji! Niech będzie i tak! Powiedzmy, popełni samobójstwo!“
„To jest, zabije się!“
„Doskonale!“ powiedział pan Simmery. „Flasher pięć gwineji przeciw dziesięciu, że Boffer się zabije! W jakim czasie?“
„Dwa tygodnie, powiedzmy!“ poddał pan Flasher.
„Za długo“, powiedział pan Simmery, bijąc muchę. „Powiedzmy — tydzień!“
„Powiedzmy pośrodku: dziesięć dni?“
„Dobrze. Niech będzie dziesięć dni!“
A więc zapisano do notesika, że Boffer zabije się w ciągu dziesięciu dni, w przeciwnym zaś razie Wilkins Flasher esq. ma wręczyć Frankowi Simmery esq. sumę dziesięciu gwinej. A jeżeli Boffer zabije się w ciągu tych dziesięciu dni, Frank Simmery esq. płaci Wilkinsowi Flasher esq. pięć gwinej.
„Bardzo żałuję, że wpadł!“ powiedział Wilkins Flasher. „Kapitalnie dawał jeść!“
„I miał doskonałe porto“, dodał pan Simmery. „Muszę posłać jutro służącego, kiedy go będą licytowali, niech kupi parę butelek dla mnie!“
„Takiś sprytny!“ zawołał pan Wilkins Flasher esq. „Poślę także mojego! Założę się, że lepiej i taniej kupi!“
„Zrobione!“
Znowu zapisano coś w notesikach złotemi ołówkami. Pan Simmery, po zabiciu kilkunastu much i zrobieniu kilka zakładów, pobiegł do Stock Exchange, by dowiedzieć się, co tam słychać.
Wilkins Flasher esq. teraz mógł już wysłuchać, co mu miał do powiedzenia pan Pell, a wypełniwszy odpowiedni papier, zażądał, by całe towarzystwo poszło z nim do banku, co też uczyniono. Pan Weller i jego trzej przyjaciele przyjmowali to wszystko z największem zdumieniem, Sam zaś z obojętnością, której nic nie było w stanie poruszyć.
Przeszedłszy dziedziniec pełen ruchu i gwaru, i minąwszy dwuch odźwiernych, ubranych tak, że sam ich widok mógł wzbudzić pożar, weszli do biura, gdzie sprawa miała być załatwiona; tu pan Pell i pan Flasher opuścili na jakiś czas towarzystwo, by zajść do urzędu opieki.
„Co to za biuro?“ zapytał centkowany jegomość pana Wellera starszego.
„Biuro konsolidów“, rzekł wykonawca testamentu.
„A cóż to za gentlemani siedzą przy biurkach? — zapytał jegomość z chrypką.
„Sądzę, że to zredukowane konsolidy“, odrzekł pan Weller. „Czy tak, Sammy?“
„Jakto, myślisz, że zredukowany konsolid może żyć?“ spytał Sam z pogardą.
„Skądże mam wiedzieć?“ powiedział pan Weller. „Myślałem, że to konsolidy. Tak wyglądają. Więc któż to taki?“
„Urzędnicy“.
„Dlaczegóż wszyscy jedzą chleb z szynką?!“
„Może to jest ich obowiązek“, powiedział Sam. „Zapewne należy to do systemu, bo cały dzień to tylko robią“.
Weller i jego przyjaciele mieli czas zastanowić się nad tą szczególną właściwością angielskiego systemu finansowego, gdy Pell i pan Wilkins Flasher esq. zaprowadzili ich do biura, na którem, na wielkiej tablicy, było napisane ogromne „W“.
„A to na co?“ spytał pan Weller, zwracając uwagę pana Pella na ten napis.
„Pierwsza litera nazwiska nieboszczki!“ odrzekł pan Pell.
„Tak być nie może“, rzekł stangret, zwracając się do arbitrów. „To coś nie w porządku! Nasze nazwisko zaczyna się od V!“
Arbitrowie wyrazili zdanie, że sprawa nie może być legalnie załatwiona pod literą „W“ i niezawodnie wszystko odwlekłoby się na jaki dzień lub dwa, gdyby nie stanowcza i na pierwszy rzut oka bezceremonjalna postawa Sama, który schwycił ojca za połę, wciągnął go do biura i zmusił do podpisania wszystkiego, co należało. Przy umiejętności pana Wellera okazało się to pracą tak trudną i żmudną, że obecny przy tem urzędnik miał czas obrać i zjeść trzy jabłka.
Ponieważ pan Weller starszy nalegał na to, by oberża została niezwłocznie sprzedana, więc z banku poszli wszyscy na giełdę — po krótkiej zaś chwili Wilkins Flasher esq. wrócił z mandatem na dom Smyth, Payne i Smyth, na pięćset trzydzieści funtów szterlingów, jako część renty przekazanej przez panią Wellerową mężowi. Dwieście funtów Sama zostało przepisane na jego imię. Wilkins Flasher esq., otrzymawszy komisowe, niedbale włożył pieniądze do kieszeni i poszedł z powrotem do biura.
Zrazu pan Weller uparł się, by wypłacono mu wszystko w suwerenach. Ale gdy arbitrowie wyjaśnili mu, że w takim razie musiałby kupić mały worek, by miał w czem zanieść pieniądze do domu, zgodził się przyjąć sumę w banknotach pięciofuntowych.
„Mój syn!“ powiedział pan Weller, gdy wyszli z banku, „mój syn i ja mamy dzisiaj po południu ważny interes do załatwienia, chciałbym więc zakończyć nasze rachunki. Może wstąpimy gdzieś, gdzie nam nie będą przeszkadzać“.
Znaleziono zaciszny pokoik, wysłuchano sprawozdania pana Pella, wyrażono swoją o tem opinję. Sam sprawdzał rachunki, niektóre pozycje zostały zakwestjonowane przez arbitrów. Ale pomimo zapewnień pana Pella, że są zbyt bezwzględni wobec niego, był to jeden z najlepszych interesów, jaki udało mu się zrobić w ciągu następnych sześciu miesięcy.
Po załatwieniu wszelkich formalności, arbitrowie pożegnali się, gdyż musieli tej samej nocy wyjechać z miasta. Salomon Pell, widząc, że nic nie da się już wymamić — ani do jedzenia ani do picia — pożegnał się przyjaźnie i pan Weller został sam z synem.
„Samiwelu!“ powiedział pan Weller, chowając notes do peszeni. „Mam tu w pugilaresie tysiąc sto osiemdziesiąt funtów szterlingów, licząc w to już i odstępne za prawo trzymania oberży. Teraz mój chłopcze, idźmy pod „Jerzego i Jastrzębia!“

Rozdział pięćdziesiąty szósty.
Ważna konferencja pana Pickwicka z Samuelem Wellerem, w obecności jego ojca. Przybycie gentlemana w tabaczkowym fraku.

Pan Pickwick siedział samotnie i rozmyślał o wielu rzeczach, między innemi, w jaki sposób mógłby pomóc młodemu małżeństwu, którego niepewna przyszłość była powodem nieustannej jego troski i zmartwienia, gdy Mary wpadła szybko do pokoju i zbliżywszy się do stołu, powiedziała z ożywieniem:
„Proszę pana! Pan Samuel jest na dole i zapytuje, czy może wejść ze swoim ojcem?“
„Naturalnie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Dziękuję panu“, powiedziała Mary, idąc ku drzwiom.
„Sam nie dawno tu jest, co?“ zapytał pan Pickwick.
„Niedawno, proszę pana“, zapewniała Mary gorąco. „Przyszedł przed chwilą! Powiedział, że już nie będzie prosił więcej o urlop!“
Mary albo spostrzegła się, że oznajmiła tę ostatnią wiadomość z większym zapałem, niż wymagała tego konieczność, albo może zauważyła życzliwy uśmiech na obliczu pana Pickwicka — ale nagle przestała mówić. Spuściła głowę i bardzo uważnie zaczęła się przyglądać swemu malutkiemu fartuszkowi, z o wiele większem zajęciem, niż miała po temu powody.
„Powiedz mu niech zaraz przyjdzie!“ powiedział pan Pickwick.
Mary, najwyraźniej bardzo zadowolona, wybiegła z pokoju.
Pan Pickwick przeszedł się parę razy po pokoju, gładząc podbródek, potem powiedział do siebie głosem melancholijnym i łagodnym:
„Ha! Będzie to najlepsza nagroda za jego wierność. Niech tak się stanie, w imię Boże. Taki już los starych kawalerów, że muszą patrzeć, jak osoby otaczające ich, zawierają inne związki i oddalają się. Nie mam prawa żądać, by ze mną stało się inaczej. Nie, nie!“ dodał weselej, „byłoby to egoizmem i niewdzięcznością. Powinienem się cieszyć, że mi się nadarza sposobność, by się nim zająć. Bardzo się cieszę“.
Pan Pickwick był jeszcze pogrążony w tych rozmyślaniach, gdy zapukano do drzwi trzy czy cztery razy, zanim pukanie usłyszał. Filozof szybko usiadł, przybrał natychmiast wesołą twarz, i zawołał:
„Proszę wejść“.
Po chwili ukazał się Sam Weller, w towarzystwie swego ojca.
„Cieszę się, żeś powrócił, Samie. Jak się pan ma, panie Weller?“
„Bardzo dobrze, dziękuję panu“, odrzekł wdowiec. „Spodziewam się, że i panu dobrze się wiedzie?“
„O, doskonale! Dziękuję panu“.
„Chciałbym pomówić z panem parę słów, jeżeli może mi pan udzielić jakich pięciu minut“, rzekł pan Weller.
„Dlaczegożby nie?“ rzekł pan Pickwick. „Samie, podaj ojcu krzesło“.
„Dziękuję ci, Samiwelu, mam już“, rzekł pan Weller, biorąc sobie krzesło. „Bardzo dziś mamy piękny dzień“, dodał stary gentleman, kładąc kapelusz na podłodze zanim usiadł.
„Bardzo piękny, jak na tę porę“, odpowiedział pan Pickwick.
„Prześliczna pogoda, dawno takiej nie pamiętam“, zaczął znów pan Weller. Doszedłszy do tego punktu rozmowy, dostał gwałtownego napadu kaszlu, a gdy ten ustał, zaczął głową i mruganiem dawać znaki, to groźne, to błagalne, swemu synowi, który uparcie ich nie dostrzegał.
Pan Pickwick, zauważywszy, iż stary woźnica jest zakłopotany, udał, iż bardzo jest zajęty rozcinaniem kart jakiejś książki i czekał cierpliwie, aż Weller wyjaśni cel swej wizyty.
„Nigdy nie widziałem tak nieznośnego chłopca, jak ty, Sammy“, powiedział wreszcie wdowiec, spoglądając na syna z wielkiem oburzeniem. „Nigdy w życiu“.
„Cóż on zrobił?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie chce zacząć, panie; wie dobrze, iż nie umiem należycie wyrazić się, gdy trzeba powiedzieć coś szczególnego, a stoi jak słup. Widzi, żem ugrzązł na samym początku drogi, że zajmuję panu drogi pański czas, robi ze mnie śmieszną figurę, że się aż wstydzić muszę, a nie chce mi dopomóc ani słowem. To nie po synowsku, Samiwelu“, dodał, ocierając pot z czoła, „wcale nie po synowsku“.
„Powiedziałeś, że chcesz mówić“, odrzekł Sam, „a skądże mogłem wiedzieć, że uwięźniesz, zanim jeszcze zaczniesz?“
„Widziałeś dobrze, że nie mogę ruszyć z miejsca, że jadę złą drogą, że włażę między płoty, rowy i tym podobne historje, a nie chcesz mi podać ręki, by pomóc. Wstydzę się za ciebie, Samiwelu“.
„Rzecz ma się tak, proszę pana“, zaczął Samuel z ukłonem; „mój ojciec podniósł swój fundusz...“
„Bardzo dobrze, Samiwelu! Bardzo dobrze!“ przerwał Weller, kiwając z zadowoleniem głową. „Nie miałem zamiaru być dla ciebie surowym, Sammy! Bardzo dobrze! Tak należało zacząć! Teraz dojdziemy do końca!“
Pan Weller kiwnął kilkanaście razy głową dla okazania swojej wdzięczności, i ze skupioną miną czekał na dalsze sprawozdanie Sama.
„Możesz usiąść, Samie“, powiedział pan Pickwick, widząc, że się zanosi na dłuższą rozmowę niż przypuszczał.
Sam znowu się skłonił i usiadł. Gdy ojciec obejrzał się, ciągnął dalej:
„Ojciec podniósł pięćset trzydzieści funtów!“
„Wszystko skonsolidowane“, dodał pan Weller starszy.
„To nic nie znaczy, czy skonsolidowane, czy nie“, powiedział Sam. „Pięćset trzydzieści funtów — tyle wynosi suma, co?“
„Gadasz jak z nut, Samie“, powiedział pan Weller.
„Do tego dołączył sumę ze sprzedaży oberży i domu...“
„Statki, zapasy, prawo trzymania oberży...“, dodał Weller.
„...co stanowi razem“, ciągnął Sam, „tysiąc sto siedemdziesiąt funtów“.
„Naprawdę?“ zdumiał się pan Pickwick. „Cieszę się, że pan zrobił tak dobry interes!“
„Niech pan zaczeka jedną minutę“, rzekł Weller, błagalnie wznosząc rękę. „Wal dalej, Samiwelu“.
„I bardzo życzy sobie“, zaczął Sam z widocznem wahaniem, „życzy sobie bardzo ulokować tę kwotę w pewnem miejscu, bo jeżeli będzie ją nosił przy sobie, to albo pożyczy ją pierwszemu lepszemu, albo wyda wszystko na konie, albo zgubi gdzie pugilares w drodze, słowem, w ten czy inny sposób zrobi z siebie mumję egipską“.
„Bardzo dobrze, Samiwelu“, przerwał Weller, z takiem zadowoleniem, jak gdyby syn oddawał najwyższe pochwały jego rozsądkowi i przezorności. „Bardzo dobrze“.
„Otóż z tych powodów“, mówił Sam dalej, mnąc swój kapelusz, „stary zebrał wszystkie pieniądze... i przyszedł tu ze mną, by powiedzieć... to jest, by ofiarować — czyli, innemi słowami...“
„By powiedzieć“, zawołał Weller zniecierpliwiony, „że moneta ta na nic mu się nie przyda. Będę teraz regularnie jeździć dyliżansem, a ponieważ nie wiem, gdzieby ją podziać, chyba że będę płacił konduktorowi, by mi jej pilnował, albo włożę w jaką kieszeń w dyliżansie, coby mogło się stać pokusą dla przejeżdżających. Jeżeliby pan zechciał się nią zaopiekować, tobym był panu wielce obowiązany. Może“, dodał Weller, wstając i szepcząc do ucha panu Pickwickowi, „może posłuży ona do spłacenia części tej kary sądowej... Słowem, proszę, byś pan zechciał zatrzymać ją u siebie, dopóki jej nie zażądam“.
To rzekłszy, Weller położył swój pugilares na kolanach pana Pickwicka, chwycił za kapelusz i wybiegł z pokoju z szybkością, której nie można było spodziewać się po człowieku takiej tuszy.
„Samie! Zatrzymaj go!“ zawołał pan Pickwick spiesznie. „Biegnij i zaraz mi go tu przyprowadź. Panie Weller! Stój pan!“
Sam zrozumiał, iż nie może nie usłuchać rozkazu pana Pickwicka. Pochwycił więc ojca za ramię, gdy ten chciał już schodzić nadół, i przyprowadził go z powrotem.
„Mój drogi przyjacielu“, rzekł filozof, biorąc go za rękę; „takie zaufanie wzrusza mię“.
„Niema powodu, proszę pana“, odrzekł Weller z uporem.
„Ale zapewniam pana, mój przyjacielu, iż mam więcej pieniędzy, niż mi potrzeba; daleko więcej, aniżeli człowiek w moim wieku wydawać może“.
„Nikt nie wie, ile może wydać, dopóki nie spróbuje“, filozoficznie zauważył pan Weller.
„Być może; ale ponieważ nie chcę robić takiej próby, nie mogę więc przypuszczać, by mi zabrakło pieniędzy, i proszę, byś pan wziął je z powrotem, panie Weller“.
„Bardzo dobrze“, odparł stary stangret z kwaśną miną. „Tylko uważaj, Samiwelu, co mówię: zrobię z temi pieniędzmi jakiś krok rozpaczliwy, zupełnie rozpaczliwy, Samiwelu!“
„Tego nie radzę“, odrzekł Sam.
Weller pomyślał chwilkę, potem zapiął surdut z stanowczą miną i powiedział:
„Wydzierżawię rogatkę[19]“.
„Co?!“ zawołał Sam.
„Rogatkę“, odrzekł Weller, zaciskając zęby. „Będę celnikiem przy rogatce. Pożegnaj twego ojca, Samiwelu; resztę życia poświęcę rogatce“.
Była to groźba tak straszliwa, a Weller powiedział tak stanowczo, że ją wykona, i tak głęboko był zmartwiony odmową pan Pickwicka, iż zacny filozof po krótkim namyśle powiedział:
„No, no, panie Weller, zatrzymam pańskie pieniądze. Rzeczywiście, może będę umiał lepiej ich użyć, niż pan.“
„Rozumie się!“ odrzekł Weller, wypogadzając czoło. „O to mi chodziło“.
„Nie mówmy o tem więcej“, odrzekł pan Pickwick, chowając pugilares do swego biurka. „Serdecznie jestem panu zobowiązany. A teraz niech pan usiądzie; chciałbym zasięgnąć pańskiej rady“.
Uśmiech triumfu, który wykrzywił nietylko twarz, ale ręce, nogi i całą osobę Wellera, gdy pugilares został zamknięty, ustąpił miejsca najmajestatyczniejszej powadze, gdy usłyszał te słowa.
„Sam“, rzekł pan Pickwick, „zostaw nas na chwilę“.
Sam wyszedł natychmiast.
Potężny stangret miał minę niezwykle myślącą, ale zarazem i zdumioną, gdy pan Pickwick zaczął w następujący sposób:
„Nie jest pan, jak sądzę, wielkim zwolennikiem małżeństwa?“
Weller potrząsnął głową; nie był poprostu w stanie przemówić, gdyż myśl, iż może jaka niegodziwa wdowa zawróciła głowę panu Pickwickowi, sparaliżowała mu język.
„Idąc tu po schodach“, mówił filozof dalej, „zapewne zauważył pan pewną młodą dziewczynę?“
„Widziałem“, odpowiedział Weller krótko.
„Co pan o niej sądzi? Mówiąc szczerze, czy podoba się panu?“
„Zbudowana dobrze, więź proporcjonalna, miarę trzyma“, odrzekł stangret z miną znawcy.
„Tak, tak, to ładna dziewczyna, ale co pan sądzi o jej zachowaniu z tego, co pan widział?“
„Hm! Ruchy dobre, panie, posuwiste“.
Pan Pickwick niebardzo rozumiał, co Weller chciał przez to powiedzieć, ale z tonu domyślił się, iż były to ulubione wyrażenia stangreta, gdy kogo chciał pochwalić, i dlatego był tak zadowolony, jakby otrzymał dodatnią odpowiedź.
„Ta dziewczyna bardzo mię interesuje“, powiedział pan Pickwick.
Weller odkaszlnął.
„Chcę przez to powiedzieć, że interesuje mię o tyle, że chciałbym, by była szczęśliwą; rozumie mię pan?“
„Najzupełniej“, odrzekł Weller, który nierozumiał nic a nic.
„Dziewczyna ta jest zakochana w Samie“.
„W Samiwelu?“ zapytał ojciec.
„Tak“.
„To rzecz naturalna“, rzekł po chwili namysłu, „to rzecz naturalna, ale trochę niepokojąca. Trzeba, by Sammy miał się na ostrożności“.
„Co pan przez to rozumie?“ zapytał pan Pickwick.
„Musi uważać, by nic jej nie przyrzekł“, odparł pan Weller. „Musi uważać, by w chwili czułości nie przyrzekł jej czego, coby potem służyć mogło za pretekst do procesu o złamanie przyrzeczenia małżeństwa. Z temi rzeczami igrać nie można, panie Pickwick. Kobiety, kiedy raz na kogo zarzucą sieć, to już potem niewiadomo jak się wywikłać; ani się człowiek opatrzy, a już go złapały. Ja tak samo ożeniłem się pierwszy raz, panie Pickwick; a Samiwel jest następstwem tego błędu“.
„Niebardzo mi pan dodaje tem otuchy“, rzekł pan Pickwick, „ale sądzę, że najlepiej załatwić tę rzecz odrazu. Nietylko ta młoda dziewczyna jest zakochana w pańskim synu, ale i Samuel jest w niej zakochany, panie Weller“.
„A to miłe rzeczy dla ojcowskiego ucha!“ odezwał się pan Weller.
„Przekonałem się o tem niejednokrotnie“, mówił dalej filozof, nie zważając na wykrzyknik Wellera, „i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Teraz wyobraź pan sobie, że chciałbym, by się pobrali, i zająłbym się ich losem? Co pan myślałby o tem, panie Weller?“
Najpierw Weller skrzywił się okropnie, usłyszawszy propozycję, zmierzającą do małżeństwa człowieka, którym się bądź co bądź interesował; ale gdy pan Pickwick przedstawił mu całą rzecz, kładąc nacisk na ten fakt, że Mary nie jest wdową, stary stał się przystępniejszy, tembardziej, że Mary bardzo przypadła mu do gustu i, mówiąc nawiasem, nawet już zerkał na nią wcale nie po ojcowsku; wkońcu oświadczył więc, iż nie chce bynajmniej sprzeciwiać się życzeniom pana Pickwicka i zawsze z przyjemnością pójdzie za jego radą. Wtedy nasz zacny przyjaciel przywołał swego służącego.
„Samie“, powiedział odkaszlnąwszy, „twój ojciec i ja rozmawialiśmy tu o tobie“
„O tobie, Samiwelu“, powtórzył Weller, tonem protekcyjnym.
„Nie jestem tak ślepy, Samie“, mówił dalej filozof, „by oddawna nie dostrzec, iż do pokojówki pani Winkle czujesz coś więcej niż przyjaźń“.
„Słyszysz, Samiwelu?“ dodał Weller, tym samym tonem arbitralnym, co przedtem.
„Sądzę, panie“, odrzekł Samuel, zwracając się do pana Pickwicka, „iż niema w tem nic złego, gdy młody człowiek okazuje pewne względy młodej dziewczynie, która niewątpliwie jest ładna i przyzwoita“.
„Oczywiście“, rzekł pan Pickwick.
„Ani odrobiny“, dodał Weller głosem przyjaznym, ale poważnym.
„Nietylko, że nie widzę nic złego w tej rzeczy tak naturalnej“, zaczął znów pan Pickwick, „ale chciałbym poprzeć twoje zamiary i pomóc ci. Dlatego to rozmawiałem z twoim ojcem, a ponieważ jestem zdania...“
„Wobec tego, że rzeczona osoba nie jest wdową“, wtrącił Weller w formie komentarza.
„I wobec tego, że osoba ta nie jest wdową“, powtórzył z uśmiechem pan Pickwick, „pragnę okazać ci wdzięczność za twe przywiązanie, umożliwiając ci poślubienie tej dziewczyny, i chcąc zająć się tem, byś mógł zapewnić twej rodzinie niezależny byt. Dumny będę“, mówił dalej pan Pickwick, którego głos, drżący dotąd, powrócił znów do swego zwykłego brzmienia, „dumny będę i szczęśliwy, gdy będę mógł twoje dalsze życie uczynić przedmiotem mej wdzięcznej i żywej troski“.
Przez kilka minut trwało głębokie milczenie, po którem Sam przemówił głosem cichym i przerywanym, pomimo to jednak, stanowczym.
„Bardzo jestem panu obowiązany za tę propozycję, prawdziwie godną pana, ale nic z tego nie będzie“.
„Nic nie będzie?“ zawołał pan Pickwick ze zdumieniem.
„Samiwelu!“ zawołał Weller z godnością.
„Powiadam, że nic z tego nie będzie“, powtórzył Sam głosem nieco podniesionym. „Bo cóżby się z panem stało?“
„Mój kochany chłopcze“, rzekł pan Pickwick, „zmiany, które ostatnio zaszły w życiu moich przyjaciół, zmienią zupełnie i mój tryb życia w przyszłości. A przytem starzeję się i potrzebuję wypoczynku i spokoju; podróże moje skończyły się Samie“.
„Skąd to można wiedzieć, panie?“ odparł Sam. „Teraz się panu tak wydaje; ale przypuśćmy, że zmieni pan zdanie, co jest bardzo możliwe, gdyż ma pan w sobie ogień dwudziestopięcioletniego młodzieńca; cóż wtedy zrobi pan beze mnie? Nie, panie, to nie może być, nie może!“
„Bardzo dobrze, Samiwelu! W tem, co mówisz, jest wiele racji“, zauważył Weller zachęcającym tonem.
„Mówię po długim namyśle, Samie, i pewny, że słowa dotrzymam“, zaczął znów pan Pickwick, pochyliwszy głowę. „Nowe widownie owych wędrówek są dla mnie zamknięte! Moje włóczęgowskie życie skończyło się“.
„Niech będzie, panie“, odparł Sam. „A więc tem bardziej będzie pan potrzebował kogoś, kto pana rozumie, kto wie, jak pana rozweselić. Jeżeli chce pan mieć jakiegoś bardziej gładkiego, obytego służącego ode mnie, to zgoda, niech go pan bierze; ale czy mi pan będzie płacił, czy nie, czy da mi pan mieszkanie, czy będę miał u pana co jeść, czy nie, czy spotkam się z pańskiem uznaniem, czy nie, — Sam Weller, którego pan wziął ze starej oberży w Borough, zawsze będzie przy panu, niech się dzieje, co chce. I choćby było najgorzej a ludzie byli dla mnie jeszcze bardziej bezwzględni, nic mi w tem nie przeszkodzi“.
W końcu tej deklaracji, wygłoszonej z wielkiem wzruszeniem przez Sama, ojciec jego zerwał się z krzesła i zapomniawszy o wszelkich względach na czas, miejsce i przyzwoitość, podniósł kapelusz do góry i trzykrotnie krzyknął:
„Hurra!“
„Mój kochany Samie“, rzekł pan Pickwick, gdy pan Weller usiadł, nieco zawstydzony swym entuzjazmem; „mój kochany Samie, powinienbyś też mieć wzgląd i na tę dziewczynę“.
„Ja, panie, mam wzgląd na nią; opowiedziałem jej, w jakiem znajduję się położeniu, a ona przyrzekła mi czekać, aż będę się mógł z nią ożenić. Spodziewam się, że dotrzyma słowa (gdyby nie dotrzymała to nie byłaby kobietą, jakiej mi potrzeba, a w takim razie nie będzie czego żałować!) Pan zna mnie dawno; jestem zdecydowany i nic nie zmieni mego postanowienia“.
Któżby mógł zwalczać takie postanowienie? W każdym razie nie pan Pickwick. Bezinteresowne przywiązanie tych dwóch skromnych przyjaciół napełniało w tej chwili pana Pickwicka większą dumą i radością, aniżeli dziesięć tysięcy zapewnień przyjaźni najznakomitszych osób w świecie.
Podczas gdy ta rozmowa odbywała się w pokoju pana Pickwicka, przy drzwiach oberży zatrzymał się mały jegomość w tabaczkowym fraku, a za nim szedł służący z walizeczką. Zamówiwszy sobie łóżko na noc, jegomość zapytał garsona czy niejaka pani Winkle mieszka tutaj? na co garson odpowiedział, oczywiście, twierdząco.
„Czy jest sama?“ zapytał jegomość.
„Zdaje mi się, że tak“, odpowiedział garson. „Zaraz zawołam jej pokojówkę...“
„Nie potrzebuję pokojówki“, szybko zawołał jegomość. „Zaprowadź mię do jej pokoju, nie anonsując!“
„Ależ, panie!“
„Czyś głuchy?“
„Nie, proszę pana!“
„Więc słuchaj uważnie, jeśli łaska. Słyszysz, co mówię?“
„Słyszę, proszę pana“.
„Doskonale! Zaprowadź mię do pokoju pani Winkle, nie anonsując!“
To mówiąc, staruszek wsunął garsonowi pięć szylingów i szybko spojrzał mu w oczy.
„Doprawdy panie“, powiedział garson. „Nie wiem czy...“
„Przecież zrobisz to, co mówię!“ powiedział jegomość. „Lepiej zrób to zaraz! Oszczędzimy drogiego czasu!“
Było coś tak spokojnego i stanowczego w mowie starca, że garson wsadził pięć szylingów do kieszeni i bez słowa zaprowadził go na górę.
„Ten pokój?“ zapytał staruszek. „Możesz odejść!“
Garson odszedł, dziwiąc się, ktoby to mógł być i czego mógł tu chcieć? Staruszek zaczekał, aż garson zniknie mu z oczu, poczem zapukał.
„Proszę!“ powiedziała Arabella.
„Hm, głos miły“, mruknął staruszek, „ale to jeszcze nic!“ To mówiąc otworzył drzwi i wszedł. Arabella, która siedziała z robótką, wstała i spojrzała na nieznajomego, nieco zmieszana — ale ze zmieszaniem było jej bardzo do twarzy.
„Proszę, niech pani nie wstaje“, powiedział nieznajomy, zamykając drzwi. „Pani Winkle, jeżeli się nie mylę?“
Arabella skinęła głową.
„Która wyszła za mąż za Nataniela Winkle, syna kupca z Birmingham?“ mówił dalej nieznajomy, przypatrując się jej z wyraźnem zaciekawieniem.
Arabella znów skinęła głową i niespokojnie spojrzała dokoła, jakby chciała kogo przywołać na pomoc.
„Widzę, że moja wizyta dziwi panią“, rzekł stary.
„Nie mogę temu zaprzeczyć“, odpowiedziała młoda kobieta.
„Pozwoli pani, że wezmę sobie krzesło“, rzekł nieznajomy, siadając i najspokojniej wyjmując z kieszeni okulary. „Pani mnie nie zna?“ mówił dalej, wpatrując się w nią tak uważnie, aż poczuła się nieswojo.
„Nie, panie“, odrzekła nieśmiało.
„Tak“, rzekł stary, lekko kołysząc lewą nogą. „Pani nie może mnie znać. Ale może zna pani moje nazwisko?“
„Bardzo pana przepraszam“, odpowiedziała Arabella, drżąc cała, chociaż nie wiedziała, dlaczego. „Czy nie zechce mi go pan przypomnieć?“
„Zaraz, droga pani, zaraz“, odpowiedział nieznajomy, który wciąż jeszcze nie odwracał oczu od jej twarzy. „Pani niedawno wyszła zamąż?“
„Tak, panie“, rzekła Arabella ledwo dosłyszalnym głosem, poczem odłożyła robótkę; lecz zdenerwowanie jej jeszcze wzrosło, gdy myśl, która jej już przedtem zaświtała, zaczęła się jej narzucać coraz mocniej.
„Nie zwracając uwagi mężowi swemu na to, iż wypada naprzód powiadomić o tem jego ojca, od którego w zupełności zależy?“
Arabella przyłożyła chustkę do oczu.
„Nie zadawszy sobie nawet tyle trudu, by się jaką boczną drogą dowiedzieć, co stary myśli o tej sprawie, która przecież i jego może w wysokim stopniu interesować?“ ciągnął dalej nieznajomy.
„Temu nie mogę zaprzeczyć“, rzekła Arabella.
„I nie będąc ze swej strony w stanie zapewnić mężowi dostatecznych dochodów, któreby mogły być rekompensatą za środki utrzymania, jakich oczywiście nie cofniętoby mu, gdyby ożenił się w myśl życzeń jego ojca?“ dodał stary gentleman. „Chłopcy i dziewczęta nazywają to bezinteresownem przywiązaniem, aż dopóki sami nie mają chłopców i dziewcząt, a wtenczas patrzą na to innem, nie tak pogodnem okiem“.
Arabella gorzko płakała, a na swe usprawiedliwienie przytoczyła, że jest młoda i niedoświadczona; tylko miłość skłoniła ją do tego kroku, a niemal od dzieciństwa pozbawiona była rad i opieki rodziców.
„To źle“, zaczął znów stary, ale już łagodniejszym tonem, „to bardzo źle. To było romantyczne, ale to nie jest godne człowieka interesu; to głupie“.
„Ja sama jestem temu winna, tylko ja“, odrzekła biedna Arabella, płacząc.
„Nonsens! Sądzę, że pani temu niewinna, iż on się w pani zakochał... Ale zresztą“, dodał nieznajomy, wpatrując się w Arabellę, „i on nie bardzo winien: bo co mógł innego zrobić?“
Ten mały komplement, a może dziwny sposób, w jaki go stary pan wypowiedział, a może inny ton w odnoszeniu się do Arabelli — znacznie bardziej przyjazny, niż przedtem — może wreszcie wszystkie te trzy okoliczności razem, sprawiły, że pani Winkle uśmiechnęła się przez łzy.
„Gdzie jest mąż pani?“ zapytał nagle stary, chcąc ukryć śmiech, który omal nie rozjaśnił jego twarzy.
„Spodziewam się go lada chwila... Namówiłam męża, by się trochę przeszedł dziś rano. Bardzo jest nieszczęśliwy i przygnębiony tem, że niema wiadomości od ojca.
„Przygnębiony?“ rzekł stary pan. „A dobrze mu tak!“
„Obawiam się, że to przeze mnie“, rzekła Arabella; „naprawdę, bardzo mi ciężko na sercu, bo tylko ja ponoszę winę za jego obecne położenie“.
„Niech się nim pani tak bardzo nie przejmuje“, odparł stary gentleman. „Dobrze mu tak. Bardzo mię to cieszy — jesli chodzi o jego osobę“.
Zaledwie stary pan wymówił te słowa, gdy na schodach dały się słyszeć kroki, które, zdawało się, i Arabella i nieznajomy poznali odrazu. Staruszek zbladł, lecz zadał sobie trud, by wyglądać spokojnie, potem wstał, gdy pan Winkle wszedł do pokoju.
„Mój ojciec!“ zawołał, cofając się.
„A tak, ojciec!“ odrzekł stary. „No, co mi masz do powiedzenia?“
Pan Winkle milczał.
„Myślę, że wstydzisz się twego postępowania?“ ciągnął stary dalej.
Pan Winkle wciąż jeszcze nic nie mówił.
„Czy wstydzisz się twego postępowania?“ powtórzył stary. „Odpowiadaj: tak czy nie?“
„Nie, ojcze“, odrzekł pan Winkle, obejmując Arabellę; „nie wstydzę się ani za siebie, ani za moją żonę“.
„Doprawdy?!“ zawołał starzec ironicznie.
„Przykro mi, że zrobiłem coś, czem mogłem osłabić życzliwość ojca dla mnie; ale muszę powiedzieć zarazem, iż nie mam powodów, by wstydzić się mego wyboru, tak, jak ojciec nie może mieć powodu, by wstydzić się takiej synowej“.
„Daj mi rękę, Natanielu“, powiedział staruszek wzruszonym głosem, „A ty chodź, niech cię uściskam, mój aniele! Bo, pomimo wszystko, śliczna z ciebie synowa!“
Po paru minutach pan Winkle poszedł do pana Pickwicka i przedstawił go swemu ojcu, poczem obaj gentlemani przez dobre pięć minut ściskali sobie ręce.
„Panie Pickwick“, rzekł staruszek otwarcie i bez ceremonji. „Serdecznie dziękuję panu za pańską dobroć wobec mego syna! Jestem żywego charakteru, a gdy był pan u mnie, byłem zirytowany niespodziewaną wiadomością. Teraz przekonałem się osobiście, jak rzeczy stoją, i jestem bardzo zadowolony. Czy mam pana przeprosić, panie Pickwick?“
„O bynajmniej“, zawołał pan Pickwick. „Gdyż obecnie zrobił pan to, czego jedynie brakowało do mego szczęścia“.
Tu nastąpiło nowe ściskanie rąk, trwające przez nowe pięć minut, oraz wzajemne komplementy, które pozatem, że były komplementami, miały tę szczególną wartość, że były szczere.
Sam odprowadził ojca, jak mu nakazywał obowiązek, do Belle Sauvage, a wróciwszy, spotkał na podwórzu pyzatego chłopca, który przyniósł list od panny Emilji Wardle.
„Słuchajno“, powiedział Joe, wyjątkowo jak na niego rozmowny. „Śliczna dziewczyna z tej Mary? Co? Bardzo ją kocham!“
Pan Weller nie dał słownej odpowiedzi, ale nadzwyczaj zdziwiony tem, co usłyszał, zrazu wpatrywał się w pyzatego chłopca około minuty. Potem wziął go za kołnierz, odprowadził do rogu ulicy, kopnął go kolanem w sposób niewinny i najzupełniej ceremonjalny, poczem pogwizdując wrócił do hotelu.

Rozdział pięćdziesiąty siódmy
w którym klub Pickwicka zostaje rozwiązany a wszystko kończy się ku zadowoleniu wszystkich.

Przez cały tydzień po przybyciu pana Winkle starszego z Birmingham, pan Pickwick i Sam po całych dniach nie bywali w oberży, przychodząc tylko na obiad, a jeden i drugi mieli poważne i tajemnicze miny, zupełnie niezgodne z ich charakterem. Widocznem było, iż przygotowuje się jakiś ważny wypadek, ale gubiono się w domysłach, jakiej może on być natury. Niektórzy — między nimi pan Tupman — skłonni byli przypuszczać, że pan Pickwick myśli o ożenku, lecz myśl ta została przez damy odrzucona w sposób stanowczy. Inni skłaniali się do mniemania, że nosi się z projektem wielkiej podroży i że obecnie zajęty jest przygotowaniami do niej. Temu jednak kategorycznie zaprzeczył Sam, który po krzyżowych pytaniach, zadanych mu przez Mary, oświadczył niedwuznacznie, że nowych podróży pan Pickwick nie podejmie. Wreszcie, gdy wszyscy przyjaciele przez sześć dni suszyli sobie mózgi, postanowiono jednogłośnie zawezwać pana Pickwicka do wytłumaczenia swego postępowania i zapytać wprost, dlaczego tak stroni od miłego towarzystwa zdziwionych przyjaciół.
W tym celu pan Wardle zaprosił wszystkich na obiad do „Adelphi“, a gdy wino dwa razy obeszło kolej, postawił to wielkie pytanie.
„Mój kochany Pickwicku! Radzibyśmy dowiedzieć się, czem mogliśmy cię obrazić, że tak stronisz od nas i poświęcasz cały swój czas jakimś samotnym wycieczkom“.
„Chcecie wiedzieć?“ odrzekł pan Pickwick. „To dziwne; właśnie dziś chciałem wam to wyjaśnić. Daj mi więc wina, a zaspokoję waszą ciekawość“.
Butelka obeszła kolejkę z niezwykłą szybkością, a pan Pickwick z wesołym uśmiechem spojrzał kolejno w twarze przyjaciół i tak zaczął:
„Wszystkie zmiany, jakie w naszem towarzystwie zaszły w ostatnich czasach (mówię tu o małżeństwach już zawartych oraz tych, które będą zawarte, wraz ze skutkami, jakie to za sobą pociąga), zniewoliły mię do pomyślenia o planie mego własnego życia w przyszłości. Postanowiłem osiąść w okolicy Londynu, w jakiem zaciszu, pięknem i przyjemnem. Znalazłem dom, jakiego mi było trzeba, kupiłem go i urządziłem tak, że mogę się wprowadzić, kiedy zechcę. Zamierzam więc w najbliższym czasie odbyć tam intromisję i mam nadzieję, będę mógł jeszcze spędzić kilka lat w tem miłem ustroniu, ciesząc się za życia towarzystwem moich przyjaciół i pewny, iż po śmierci będę żył w ich wspomnieniach“.
Tu pan Pickwick zatrzymał się. Dokoła stołu przebiegł pomruk łagodny i smutny.
„Dom, który kupiłem“, mówił dalej pan Pickwick, „znajduje się w Dulwich, w najpiękniejszej miejscowości, jaką można znaleść w okolicach Londynu. Mam wielki ogród, a samo mieszkanie nie tylko jest urządzone wygodnie, ale nawet, mogę powiedzieć, z pewnym wykwintem. Sami to zresztą osądzicie. Sam będzie mi towarzyszył. Za radą Perkera zgodziłem gospodynię, kobietę bardzo starą i przyjmę jeszcze tyle służby, ile będzie mi potrzeba. Chciałbym jednak, by to moje ustronie poświęcono jakimś obchodem, który chętniebym u siebie widział. Jeśli mój przyjaciel, Wardle, niema nic przeciwko temu, to prosiłbym go, by zaślubiny jego córki odbyły się w moim domu i to w tym dniu, w którym obejmę go w posiadanie. Szczęście młodych ludzi“ mówił pan Pickwick wzruszony, „było zawsze największą rozkoszą mego życia; serce moje odmłodnieje, gdy pod moim dachem spełnią się najgorętsze życzenia moich przyjaciół“.
Tu pan Pickwick znów zatrzymał się, wzruszony. Emilja i Arabella głośno płakały.
„Osobiście i pisemnie“, mówił dalej filozof, „porozumiałem się z naszym klubem i zawiadomiłem go o mych zamiarach. Podczas długiej mojej nieobecności zakradła się tam niezgoda, moje usunięcie się i rozmaite inne okoliczności przyspieszyły tylko jego rozwiązanie się. Klub Pickwicka już nie istnieje“.
„Poszukiwania i badania moje niejednemu mogą się wydać błahe“, mówił dalej filozof z powagą; „a jednak nigdy nie będę żałował“, dodał pan Pickwick cichym głosem, „że około dwóch lat poświęciłem przestawaniu z rozmaitemi gatunkami i odmianami ludzkich charakterów. Całe prawie życie poświęciłem praktycznym zabiegom w celach majątkowych, podczas tych badań widziałem jednak sceny, o których przedtem nie miałem najmniejszego pojęcia, co — jak sądzę — rozszerzyło mój horyzont umysłowy i udoskonaliło mój rozum. Jeżeli niewiele zrobiłem dobrego, to sądzę, żem jeszcze mniej zrobił złego. Dlatego przypuszczam, że u schyłku życia wszystkie moje przygody będą mi źródłem miłych wspomnień. A teraz, drodzy przyjaciele, niech was Bóg błogosławi!“
To rzekłszy, pan Pickwick nalał sobie szklankę i drżącą ręką podniósł ją do ust, a oczy jego napełniły się łzami, gdy ujrzał, iż nagle wszyscy wstali, by go uczcić.
Układy przedślubne pana Snodgrassa z panem Wardle nie zajęły wiele czasu. Narzeczony nie miał ani ojca ani matki a podczas swej małoletności pozostawał pod opieką pana Pickwicka, który najdokładniej znał stan jego interesów. Rachunki złożone przez pana Pickwicka panu Wardle najzupełniej zadowolniły tego gentlemana, zresztą wszystkie rachunki byłyby go zadowolniły, gdyż zacny człowiek miał serce przepełnione radością i weselem. Dał on Emilji piękny posag i postanowiono, że ślub odbędzie się za cztery dni. Ten krótki termin do rozpaczy doprowadził trzy krawcowe i jednego krawca!
Kazawszy założyć do karety pocztowe konie, stary pan Wardle pojechał nazajutrz po matkę. Kiedy zakomunikował starej damie wiadomość z wrodzoną sobie gwałtownością, natychmiast zemdlała. Odzyskawszy przytomność, kazała zapakować suknię z jedwabnego brokatu i opowiedziała kilka szczegółów, dotyczących ślubu najstarszej córki Lady Tollimglower, która wyszła zamąż w podobnych okolicznościach. Opowiadanie zajęło około trzech godzin i nie zostało nigdy skończone.
Należało jeszcze powiadomić o tem, co się stało, panią Trundle, ponieważ jednak była w stanie błogosławionym, mąż miał jej sam to powiedzieć, by się zbytnio nie przejęła wiadomością. Widocznie nie zaszkodziło jej to wzruszenie, gdyż natychmiast napisała do Muggleton, zamawiając sobie nową pelerynę i jedwabną suknię, przyczem oznajmiła, że będzie na weselu. Na to pan Trundle wezwał lekarza, a lekarz oświadczył, że pani Trundle wie najlepiej jak się czuje, na co znowu pani Trundle powiedziała, że czuje się dość silna i postanowiła być na weselu; na co znowu lekarz, człowiek rozumny i dyskretny, który wiedział, co potrzeba temu, a co innym, powiedział, że gdyby pani Trundle została w domu, to zmartwienie mogłoby jej więcej zaszkodzić niż jazda, lepiej więc niech jedzie. I pojechała. Lekarz przezornie zapisał jej pół tuzina recept na wszelki wypadek w drodze.
Gwoli większego zamieszania, pan Wardle otrzymał polecenie, by wręczył dwa liściki dwom młodym damom, które miały wystąpić jako druchny. Otrzymawszy zaproszenie, obie młode damy zaczęły desperować, że nie mają co na siebie włożyć, i że niema również czasu, by coś zrobić. Okoliczność ta, zdaje się, napełniła obu ojców młodych dam niesłychaną radością. Ostatecznie odświeżono stare sukienki, uszyto nowe kapelusiki, i obie młode damy wyglądały tak pięknie, jak tylko można. A ponieważ podczas ceremonji płakały w odpowiedniej chwili, i cieszyły się w odpowiednim czasie, zachowanie ich wszystkim się niezmiernie podobało.
W jaki sposób ubodzy krewni dostali się do Londynu — czy szli piechotą, czy przyjechali dyliżansem, czy uczepili się karety, czy nieśli jeden drugiego na zmianę — niewiadomo. Przybyli tam jednak jeszcze przed panem Wardle. Pierwszemi osobami, które w ów pamiętny dzień zastukały do drzwi pana Pickwicka, byli ubodzy krewni, cali w uśmiechach i wielkich kołnierzach.
Przywitano ich serdecznie, gdyż bogactwo czy ubóstwo nie grało żadnej roli u pana Pickwicka. Nowi służący okazali się uosobieniem zręczności i ruchliwości. Z Samem trudno było rywalizować w dowcipie. Mary jaśniała urodą i pięknemi wstążkami.
Oblubieniec, który od paru dni nie wychodził z domu, pojechał na spotkanie oblubienicy do Dulwich Church w asyście pana Pickwicka, pana Bena Allena, pana Boba Sawyera i pana Tupmana. Na koźle jechał Sam Weller, ubrany w nowa liberję, umyślnie na ten dzień wymyśloną, z wielką kokardą w klapie — dar pani jego serca. Przywitali ich państwo Wardle, państwo Winkle, narzeczona i druchny w mieszkaniu państwa Trundle. Po skończonej ceremonji wszyscy udali się na śniadanie do pana Pickwicka, gdzie ich już oczekiwał mały pan Perker.
Tu ostatecznie rozwiały się wszystkie chmurki. Wszystkie oblicza promieniały. Słychać było wokoło tylko życzenia i pochwały. Wszystko tu było prześliczne! Łąka przed domem, ogródek za domem, jadalnia, sypialnia, bawialnia, sypialnia, palarnia, a nadewszystko pokój do pracy, pełen malowideł, wygodnych foteli, starych gablotek, śmiesznych stoliczków, niezliczonych ksiąg, wielkich okien, wychodzących na piękną łąkę, usianą tu i ówdzie małemi domkami, skrytemi wśród drzew. A dywany, a firanki, a sofy, a fotele! Wszystko tu było tak wygodne, tak wykwintne, że niewiadomo było, co najbardziej podziwiać?!
Pośród wszystkich tych pięknych rzeczy stał pan Pickwick, z twarzą opromienioną uśmiechem, któremu nie był nikt w stanie oprzeć się: ani mężczyzna, ani niewiasta, ani dziecko. Zdawało się, że pan Pickwick był najszczęśliwszy ze wszystkich: co chwila ściskał komuś ręce — czasami dwa razy temu samemu, a kiedy nie miał kogo ściskać za ręce, zacierał dłonie z wyrazem niewysłowionej radości, oglądał się na każdy okrzyk zdumienia, czy zadowolenia i obdarzał wszystkich uradowanem spojrzeniem.
Oznajmiono, że śniadanie podano. Pan Pickwick prowadził starą damę (bardzo wymowną na temat lady Tollimglower) do szczytu stołu. Wardle siada na przeciwnym końcu. Reszta — gdzie kto chciał. Sam stanął za krzesłem swego pana. Śmiech i rozmowy ustały. Pan Pickwick, odmówiwszy modlitwę, zrobił małą pauzę i obejrzał się. Łzy płyną mu przy tem z oczu — łzy radości!
Niech nam wolno będzie pożegnać naszych przyjaciół w jednej z owych rzadkich chwil niezmąconego niczem szczęścia, które, o ile ich szukamy, zjawiają się czasem, by rozjaśnić nasze doczesne życie. Są na ziemi mroczne cienie, ale światło jest silniejsze — choćby przez sam kontrast. Niektórzy ludzie lepiej widzą w ciemności, niż za dnia — jak sowy i nietoperze. My, którzy nie posiadamy takich optycznych zdolności, wolimy rzucić ostatnie spojrzenie na naszych przyjaciół w jednej z owych chwil, gdy słońce świeci najjaśniej.
Jest losem większości ludzi, którzy żyją na świecie i osiągają wybitne stanowiska, że nawiązują prawdziwe przyjaźnie i z biegiem czasu tracą je. Jest losem wszystkich autorów i kronikarzy, że tworzą wyimaginowanych przyjaciół, by stracić ich po skończeniu swojej twórczej pracy. Ale to nie wyczerpuje jeszcze miary nieszczęść, gdyż nieraz żąda się od autora, by opowiedział, co się z wszystkimi stało.
Posłuszni temu zwyczajowi, bezsprzecznie złemu — podajemy krótką biograficzną notatkę o dalszych kolejach gości i znajomych pana Pickwicka.
Państwo Winkle, przywróceni przez ojca zupełnie do łask, wkrótce po opisanych wypadkach przenieśli się do małego domku w odległości niecałej mili od pana Pickwicka. Pan Winkle, który pracuje jako korespondent swego ojca w City, zmienił swój dawny strój na zwykłe ubranie Anglika i wygląda obecnie, jak przystało na chrześcijanina.
Państwo Snodgrassowie osiedli w Dingley-Dell, gdzie kupili sobie niewielką posiadłość, raczej dla przyjemności, niż dla zysku. Pan Snodgrass bywa czasami roztargniony i dotąd uchodzi za wielkiego poetę między swymi znajomymi, chociaż wiemy, iż nigdy nic nie napisał dla podtrzymania tej opinji. Ale znamy niejedną osobistość słynną w filozofii, literaturze i innych dyscyplinach, której wysoka wziętość nie na lepszych opiera się podstawach.
Pan Tupman, gdy przyjaciele jego pożenili się a pan Pickwick przeniósł się do swego własnego domku, zamieszkał w Richmond, gdzie mieszkał poprzednio. Latem przechadza się po tarasie z miną młodzieńczą i ujmującą, dzięki której jest przedmiotem uwielbienia wielu dam w pewnym już wieku, zamieszkujących tę okolicę. Ale nigdy już się nikomu nie oświadczył.
Pan Bob Sawyer najpierw ogłaszał się w gazetach a potem pojechał do Bengalu w towarzystwie pana Bena Allena. Obaj dostali posady chirurgów Kompanji Wschodnio Indyjskiej, obaj mieli po czterdzieści razy żółtą febrę, wobec czego postanowili spróbować, czy nie wyjdzie im na zdrowie pewna wstrzemięźliwość. Odtąd mają się dobrze.
Pani Bardell znów odnajmuje pokoje rozmaitym kawalerom. Zarabia na tem nieźle, ale nie wytacza już procesów o złamanie przyrzeczenia małżeństwa. Adwokaci jej, panowie Dodson i Fogg ciągle mają nawał pracy, z której ciągną wielkie dochody, i poczytywani są za najzręczniejszych między zręcznymi.
Sam Weller dotrzymał słowa i przez dwa lata był jeszcze kawalerem. Po dwóch latach, gdy gospodyni pana Pickwicka zmarła, filozof podniósł do tej godności Mary pod warunkiem, że niezwłocznie wyjdzie zamąż za Sama, co też spełniła bez szemrania. Mamy wszelkie powody przypuszczać, że związek ten nie został bezowocny, ponieważ w ogrodzie pana Pickwicka często widzieć można, jak bawi się dwóch ładnych chłopczyków.
Weller starszy jeździł dyliżansem przez rok jeszcze; potem wskutek napadów podagry zmuszony był do opuszczenia kozła raz na zawsze. Na szczęście, pieniądze powierzone panu Pickwickowi zostały tak dobrze umieszczone, że wystarczają mu na przyzwoite życie i utrzymanie w doskonałej oberży niedaleko Shooter’s Hill. Jest tam szanowany jak wyrocznia; chełpi się przyjaźnią z panem Pickwickiem i zachował niczem nieprzezwyciężony wstręt do wdów.
Pan Pickwick wciąż mieszka w swym nowym domu. Wolne chwile poświęca porządkowaniu pamiętników, które przedstawia następnie sekretarzowi tego ongiś znakomitego Klubu, lub słucha, gdy mu Sam czyta głośno i cieszy się, jak zwykle, uwagami Sama, których ten nigdy nie szczędzi. Z początku nabawiały go pewnego kłopotu prośby to pana Snodgrass, to pana Winkle, to pana Trundle, by trzymał do chrztu ich dzieci. Ale obecnie przywykł do tej ceremonji i wykonywa ją, jak coś bardzo zwykłego. Nigdy nie miał powodu żałować tego, co uczynił dla pana Jingle. Obaj bowiem — zarówno pan Alfred Jingle, jak pan Hiob Trotter — stali się porządnymi członkami społeczeństwa, ale za nic w świecie nie chcą powrócić na widownię dawnych swych czynów i pokus. Pan Pickwick podupadł nieco na siłach, ale umysł jego pozostał jak dawniej młodzieńczy. Często widzieć go można, jak podziwia obrazy w Dulwich Gallery lub przechadza się w pogodny dzień po okolicy. Znają go dobrze ubodzy w całem sąsiedztwie i nigdy nie omieszkają zdjąć kapelusza, gdy przechodzi. Sąsiedzi, a zwłaszcza dzieci, uwielbiają go. Co rok bywa na wielkiem zebraniu rodzinnem u pana Wardle. W podróży tej, jak wogóle w każdej okoliczności, towarzyszy mu wierny Sam, gdyż miedzy panem i sługą istnieje wzajemne i głębokie przywiązanie, które tylko śmierć rozerwie.


KONIEC.






  1. Esquire, tytuł dawany w Anglji każdemu, kto nie należy do klas kupieckiej lub rzemieślniczej: D. W. P. C. K. P. znaczy: Dożywotni Wice-Prezes Członków Klubu Pickwicka.
  2. Esquire, Dożywotni Prezes Członków Klubu Pickwicka.
  3. Okolice Londynu.
  4. Hampstead, wieś w okolicach Londynu.
  5. Karol I, ścięty na rusztowaniu przed oknami pałacu Whitehall skąd go wyprowadzono.
  6. Przedmieście Londynu
  7. Aluzja do bohatera znanej sztuki Johna Lilo „Kupiec londyński“ której bohaterem jest Barnwell.
  8. Szopa w której odbywają się wybory.
  9. Big-wig, peruka, tak nazywają w Anglji adwokatów
  10. Pot znaczy po angielsku: garnek.
  11. Jest zwyczaj w Anglji, iż na Boże Narodzenie zawiesza się w pokoju, gdzie są wszyscy zebrani, wielką gałąź u sufitu, kto pod nią kogo podprowadzi, ten ma prawo ucałować podprowadzoną osobę.
  12. Małpa
  13. Barania głowa.
  14. Morfeusza
  15. Kwakerowie nie zdejmują nakrycia głowy w pewnych wypadkach w których inni to czynią.
  16. Przy ulicy tej znajduje się więzienie za długi.
  17. Ludowa postać legendarna,
  18. Pot — garnek.
  19. Zawód celnika uchodził wówczas za hańbiący. Słowa starego Wellera zawierają więc groźbę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.