Kartka miłości/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Nazajutrz same praktyczne myśli zaprzątały Helenę. Zbudziła się z poczuciem konieczności czuwania nad swojem szczęściem; drżała z obawy, by nie utracić Henryka przez nieostrożność jaką. W tej porannej, chłodnej godzinie, kiedy pokój spał jeszcze, uwielbiała go, pożądała całą istotą swą. Nigdy jeszcze dotąd nie chodziło jej o to, by być zręczną. Teraz zaś pierwszą jej myślą było, że powinna zobaczyć się z Julią tegoż rana jeszcze. Takim sposobem tylko uniknąć potrafi niedogodnych objaśnień i badań, które wszystko mogą popsuć.
Kiedy przyszła do pani Deberle około dziewiątej godzinie, znalazła ją bladą i z oczami zaczerwienionemi, jak heroina dramatu. Biedna kobieta, jak tylko ją ujrzała, płacząc, rzuciła się w jej objęcia, nazywając ją swoim dobrym aniołem. Nie kochała wcale tego Malignon‘a, oh! przysięgała na to! Mój Boże! co za głupia przygoda! Byłaby umarła, to rzecz pewna! bo teraz czuła, że nie jest wcale stworzona do podobnych rzeczy, do kłamstw, cierpień i tyranji uczucia zawsze jednego i tegoż samego. Jakże się czuła szczęśliwą, odzyskując wolność! Śmiała się z zadowolenia; potem znowu szlochała, błagając przyjaciółkę, by nie pogardzała nią. Na dnie tej gorączki krył się przestrach sądziła, że mąż jej wie o wszystkiem. Dnia poprzedzającego wrócił wzburzony. Zasypała Helenę pytaniami. Ta z zuchwalstwem i łatwością, które ją samą dziwiły, opowiedziała jej historyę jakąś z rozmaitymi szczegółami, które jeden po drugim mówiąc, wymyślała. Upewniała ją że mąż nie wie o niczem. Ona to sama, dowiedziawszy się o wszystkiem i chcąc ją uratować, postanowiła przerwać ich schadzkę. Julia słuchała ją, uwierzyła bajce i twarz jej zajaśniała radością z pośród łez. Raz jeszcze rzuciła się jej na szyję. Pieszczoty te nie sprawiały już teraz Helenie najmniejszej przykrości; nie doznawała żadnych skrupułów, które dawniej tyle ją męczyły. Poleciwszy Julii, by się zachowywała spokojnie, pożegnała ją i wyszła uszczęśliwiona, śmiejąc się w duszy ze swej zręczności.
Minęło dni kilka. Cały porządek życia Heleny zmienił się; myślą wszystkich chwil dnia żyła nie u siebie, ale u Henryka. Na całym świecie istniał dla niej tylko ten mały sąsiedni dom, w którym jego serce biło. Pod rozmaitymi pozorami biegła tam i zapominała się, uszczęśliwiona, że oddycha temże co on powietrzem.
W początkowym tym zachwycie z posiadania ukochanego, widok Julii rozczulał ją jako przedmiot, należący do niego. Pomimo to jednak, Henryk nie mógł widzieć się z nią sam na sam. Zdawała się z umysłu opóźniać chwilę drugiej schadzki. Jednego wieczora, kiedy ją przeprowadzał do przedpokoju, wymogła na nim obietnicę, że nie wrócą już nigdy do domu w pasażu Wód, bo toby ją skompromitowało. Oboje drżeli na myśl namiętnego uścisku, którym się spotkają znowu, sami nie wiedzieli gdzie i kiedy. Helena pożerana tą żądzą, żyła odtąd tylko dla tej chwili, obojętna dla innych; dnie całe marzyła o niej szczęśliwa; w szczęściu tem chwilowy tylko niepokój drażnił ją, gdy usłyszała koło siebie kaszel Joanny.
Joanna miała kaszel suchy, częsty, który wzmagał się szczególnie pod wieczór. Dostawała też wówczas lekkiej gorączki; pociła się bardzo podczas snu, co ją mocno osłabiało. Kiedy matka zapytywała ją, odpowiadała, że nie jest chora, że nic ją nie boli. Był to zapewne koniec kataru. Helena uspakajała się, nie mając dokładnego pojęcia o tem, co się koło niej działo; pomimo jednak zachwytu, w jakim żyła czuła niewyraźnie ból jakiś, jakgdyby ciężar, który ją przygniatał, raniąc sama nie wiedziała gdzie. Czasami wśród radości, która często teraz bez przyczyny zalewała jej serce, nagły niepokój chwytał ją; zdawało się jej, że nieszczęście jakieś stoi tuż za nią. Obracała się i uśmiechała. Kto nadto szczęśliwy jest, ten zawsze drży. Nikogo nie było za nią. Joanna zakaszlała była, ale piła ziółka, to przejdzie.
Jednego popołudnia stary doktór Bodin, który przychodził jako przyjaciel domu, dłużej niż zwykle zatrzymał się i zafrasowany małemi swemi niebieskiemi oczkami z boku przypatrywał się Joannie. Bawiąc się niby, rozpytywał ją. Dnia tego nic nie powiedział. Ale w parę dni potem pojawił się znowu, i teraz już nie badając wcale Joanny, z wesołością człowieka, który widział dużo rzeczy, zwrócił rozmowę na podróże. Służył niegdyś jako chirurg wojskowy i znał całe Włochy. Był to kraj przepyszny, który wiosną szczególnie podziwiać należało. Dla czego pani Grandjean nie miałaby tam pojechać z córką? I tak zręcznie kołując, doszedł do tego, że radził dłuższy pobyt w tym kraju słońca, jak go nazywał. Gdy to mówił, Helena nie spuszczała z niego oka. Zaczął się wówczas tłumaczyć, że żadna z nich nie jest chora, tylko, że zdaniem jego, zmiana powietrza wszystkich odmładza zwykle. Na myśl opuszczenia Paryża, Helena śmiertelnie zbladła; zimny dreszcz przeszedł ją. Mój Boże! odjechać tak daleko, tak daleko! nagle utracić Henryka i pozostawić miłość bez jutra! Taką uczuła rozpacz na myśl tę, że chcąc ukryć pomięszanie swe, pochyliła się ku Joannie. Czy Joanna chciała jechać? Dziecię splotło swe małe paluszki jakgdyby zziębnięte. O tak, bardzo chciała! chciała bardzo pojechać do słońca, we dwie tylko, ona i mama, oh! tylko we dwie; na biednej szczupłej twarzyczce, której policzki pałały gorączką, zabłysła nadzieja nowego życia. Ale Helena nie słuchała już; oburzona, przekonana, że cały świat zmówił się na nią, ksiądz, doktor Bodin, a nawet Joanna, by ją rozdzielić z Henrykiem. Widząc ją tak bladą, stary doktór sądził, że był nie dość ostrożnym; spiesznie więc dodał, że niema w tem nic pilnego, ale zarazem postanowił wznowić wkrótce tę rozmowę.
Właśnie dnia tego pani Deberle miała nie wychodzić z domu. Po wyjściu doktora, Helena chwyciła natychmiast# kapelusz. Joanna nie chciała iść; lepiej było koło ognia; obiecała być grzeczną i nie otwierać okna. Od jakiegoś czasu nie pragnęła już towarzyszyć matce; długiem spojrzeniem przeprowadzała tylko wychodzącą. A potem, gdy pozostała sama, kurczyła się na swem krzesełku i tak nieruchomie siedziała godzinami całemi.
— Mamo, czy to daleko Włochy — spytała kiedy Helena zbliżyła się dla pocałowania jej.
— Oh! bardzo daleko — moja pieszczotko.
Joanna trzymała ją za szyję. I nie zaraz ją puściła — szepcząc:
— I cóż? Rozalia zostałaby pilnować rzeczy. Obeszłybyśmy się bez niej... Wzięłybyśmy malutki tłomoczek... Oh! jakby to było dobrze, mateczko! My dwie tylko! Wróciłabym tłusta, ot tak patrzaj!
Nadęła policzki i zaokrągliła ramiona.
— Zobaczymy — rzekła na to Helena.
I wyszła, polecając Rozalii, by dobrze czuwała nad panienką. Po wyjściu jej, Joanna siadła skurczona na krzesełku koło kominka i patrząc na ogień głęboko się zadumała. Od czasu do czasu machinalnie wysuwała przed ogień ręce, dla ogrzania ich. Płomień raził jej wielkie oczy. Tak była zamyślona, że nie usłyszała, kiedy pan Rambaud wszedł. Częściej teraz przychodził, jak powiadał, z powodu tej sparaliżowanej kobiety, której doktor Deberle nie mogł jeszcze dotąd umieścić w szpitalu nieuleczalnych. Kiedy znajdował Joannę samą, siadał wówczas po drugiej strome kominka i rozmawiał z nią jak z dorosłą osobą. Bardzo to było nieprzyjemne, że biedna kobieta czekała już od tygodnia. Pan Rambaud miał zamiar pójść zaraz do doktora, który może będzie mógł dać mu odpowiedź jaką. Pomimo to, nie ruszał się z miejsca.
— Mama nie wzięła cię z sobą? — zapytał wreszcie.
Joanna z wyrazem zmęczenia wzruszyła ramionami. Wychodzenie z domu nadto ją męczyło. Nic już jej nie bawiło teraz.
I dodała:
— Starzeję się — nie mogę bawić się zawsze... Mama bawi się tam, a ja tutaj — i nie jesteśmy razem.
Nastało milczenie. Dziecię zadrżało i obie rączki wyciągnęło do ognia, jasno palącego się, w istocie, otulona ogromnym szalem, z jednym fularem na szyi, a drugim na głowie, podobna była do niemłodej kobiety. Pod całym tym stosem ubrania łatwo można było domyślić się, że dziewczynka nie większa była od chorego ptaka, dyszącego z najeżonem pierzem. Pan Rambaud z rękami, złożonemi na kolanach, patrzał na ogień. Po chwili milczenia, zwracając się znowu do Joanny — zapytał ją, czy matka wychodziła dnia poprzedzającego. Potwierdzającym skinieniem głowy odpowiedziała na to. A przedwczoraj, a onegdaj? Dziewczynka zawsze odpowiedziała potakująco. Matka jej wychodziła codziennie. Pan Rambaud i Joanna przeciągle popatrzyli na siebie; twarze ich były blade i poważne, jakgdyby się dzieliły wielkim wspólnym smutkiem. Nie mówili o tem, bo stary człowiek i mała dziewczynka nie mogą mówić z sobą o tem; ale dobrze wiedzieli, dla czego było im tak smutno, i dla czego lubili siedzieć razem przy kominku, kiedy dom był pusty. Znajdowali w ten pociechę. Zbliżali się jedno do drugiego, bo wówczas mniej czuli osamotnienie swoje. Ogarniało ich rozczulenie; chcieliby ucałować się i płakać.
— Zimno ci, mój kochany — jestem tego pewna... jestem tego pewna.. Zbliż się do ognia.
— Ależ nie, moja kochanko — nie zimno mi.
— Oh! kłamiesz — ręce masz zimne jak lód.. Zbliż się, a nie — to się pogniewam.
Potem, on z kolei zaczynał się niepokoić.
— Pewnie nie pozostawiono ziółek dla ciebie... Przygotuję je, chcesz? Oh! doskonale umiem przyrządzać je... Gdybym ja tobą się opiekował, zobaczyłabyś, nie zabrakłoby ci na niczem...
Nie pozwalali sobie mówić wyraźniej. Joanna żywo odpowiadała, że ziółka znudziły ją; za wiele ich piła już. Czasami jednak pozwalała panu Rambaud, by służył jej jak matka: podpierał ją poduszką, podawał lekarstwo, o którem możeby zapomniała, podtrzymywał ją, gdy przechodziła przez pokój. Pieszczoty te rozczulały ich oboje. Joanna z owem głębokiem wejrzeniem, którego płomień mięszał poczciwca, mówiła, że się bawią w tatę i córeczkę, kiedy mamy niema... Nagle smutek ogarniał ich, przestawali mówić i ukradkiem spoglądali na siebie litując się jedno nad drugiem.
Dnia tego, po długiem milczeniu, dziecię powtórzyło pytanie, które poprzednio już zadało było matce;
— Czy to daleko, Włochy?
— Oh! spodziewam się — rzekł pan Rambaud. — To aż za Marsylią... Dlaczego pytasz mię o to?
— Ot tak — odpowiedziała poważnie.
I zaczęła się uskarżać, że nic nie umie. Zawsze była słaba, nigdy nie chodziła na pensyę. Oboje umilkli znowu; wielkie gorąco ognia usypiało ich. Tymczasem Helena znalazła panią Deberle i siostrę jej Paulinę w pawilonie japońskim, gdzie często siadywały po południu. Było tu bardzo gorąco, duszno nawet, od wielkiego kaloryferu. Wielkie okna zamknięte były, przez nie widać było mały ogródek w stroju zimowym, podobny do ogromnej sepii jak najdokładniej narysowanej; małe czarne gałązki drzew odbijały wyraźnie na brunatnej ziemi. Siostry żywo sprzeczały się z sobą.
— Dajże mi pokój! — wolała Julia — dobrze zrozumiany interes nasz wymaga, byśmy podtrzymywali Turcyę.
— Ja rozmawiałam z jednym Rosyaninem — odpowiedziała Paulina równie żywo. — Mają dla nas przyjaźń, w Petersburgu, prawdziwi sprzymierzeńcy nasi są w tej stronie.
Julia z miną poważną skrzyżowała ręce:
— A cóż zrobisz wówczas z równowagą europejską?
Kwestya Wschodnia żywo zajmowała Paryż; ona jedna była przedmiotem wszystkich rozmów; kobieta, żyjąca choć cokolwiek w świecie, nie mogła bez nieprzyzwoitości mówić o czem innem. To też od dwóch dni pani Deberle z przejęciem zagłębiała się w zewnętrzną politykę. Stanowcze miała przekonania co do rozmaitych wypadków, zagrażających pewnemi następstwami. Siostra jej Paulina mocno ją gniewała; bo chcąc być oryginalną podtrzymywała Rosyę, wbrew jawnym interesom Francyi. Julia chciała ją naprzód przekonać, potem gniewała się.
— Cicho! milcz, mówisz jak głupia... Gdybyś jak ja wystudyowała była kwestyę...
Tu przerwała sobie mowę, witając wchodzącą Helenę.
— Dzień dobry, moja droga. Bardzoś uprzejma, żeś przyszła... Nic nie wiesz. Mówiono dziś rano o ultimatum. Posiedzenie Izby gmin bardzo było burzliwe.
— Nie, nie wiem nic — odrzekła Helena — mocno zadziwiona pytaniem. — Tak mało wychodzę z domu.
Zresztą, Julia nie czekała na odpowiedź. Tłumaczyła Paulinie, dla czego należało utrzymać neutralność morza Czarnego, i od czasu do czasu z wielką łatwością i bardzo poprawnie wymieniała nazwiska jenerałów angielskich i rosyjskich. W tej chwili ukazał się Henryk, niosąc w ręce plik dzienników. Helena domyśliła się, że przyszedł dla niej. Oczy ich szukały siebie wzajemnie i mocno utkwiły jedne w drugich. Potem w długiem, milczącem ściśnieniu ręki objęli siebie wzajemnie.
— Cóż tam jest w dzisiejszych dziennikach? — gorączkowo spytała Julia.
— W dziennikach, moja droga? — rzekł doktór; — ależ w nich nigdy nic niema.
Na chwilę zapomniano o kwestyi Wschodniej. Kilka razy wspomniano jakąś osobę, na którą oczekiwano, a która nie przybywała. Paulina zauważyła, że trzecia godzina nadchodzi. Oh! przyjdzie z pewnością, twierdziła pani Deberle zapewnił o tem bardzo uroczyście i nie wymieniała nikogo. Helena słuchała, nie słysząc. Nie zajmowało ją nic, co nie było Henrykiem. Nie przynosiła już z sobą roboty; siedziała po parę godzin, nie biorąc żadnego udziału w rozmowie, z myślą zajętą nieraz jakiemś dziecinnem marzeniem, wyobrażając sobie, że wszyscy znikali cudem, i ona pozostała sama z Henrykiem. Pomimo to jednak, odpowiadała rozpytującej ją Julii, podczas kiedy wzrok Henryka, wciąż w nią utkwiony, rozkosznie ją niepokoił.
— Dzwoni ktoś, to zapewne on — rzekła nagle Paulina.
Obie siostry przybrały minę obojętną. Był to Malignon bardzo starannie ubrany i troszkę poważny. Uścisnął ręce, które wyciągnęły się ku niemu; ale nie żartował jak zwykle; etykietalnie wracał do domu, gdzie nie bywał już od jakiegoś czasu. Podczas kiedy doktór i Paulina wymawiali mu, że go tak mało widzą, Julia pochyliła się do ucha Heleny, która pomimo swej niezmiernej obojętności na wszystko, miała teraz minę zadziwioną.
— A co? dziwisz się?... Mój Boże! nie mam do niego pretensyi. W gruncie, dobry to bardzo chłopiec, niepodobna gniewać się długo na niego... Wyobraź sobie, wyszukał męża dla Pauliny. To ślicznie, nieprawdaż?
— Zapewne — szepnęła Helena przez grzeczność.
— Tak, jeden z jego przyjaciół, bardzo bogaty, i który wcale nie zamyślał żenić się; obiecał nam przyprowadzić go... Czekaliśmy na niego dzisiaj, miał dać stanowczą odpowiedź... A zatem, pojmujesz sama, musiałam pominąć wiele rzeczy. Oh! niema już niebezpieczeństwa, znamy się teraz dobrze.
Ładnie się zaśmiała, trochę zarumieniła na wywołane wspomnienie: potem żywo zajęła się Malignon‘em. Helena uśmiechnęła się również. Światowa ta łatwość życia tłumaczyła ją również. Niepotrzebnie zaprzątano sobie głowy czarnymi dramatami, wszystko się rozwiązywało z nader miłą dobrodusznością. Podczas kiedy tak lubowała się w tej haniebnej myśli, że niema nic na świecie zakazanego, Julia i Paulina otworzyły drzwi pawilonu i uprowadziły z sobą Malignon‘a do ogrodu. Nagle Helena usłyszała poza sobą głos Henryka stłumiony i błagalny:
— Proszę cię, Heleno, oh! proszę cię...
Zadrżała i niespokojnie obejrzała się dokoła. Byli zupełnie sami; tamtych troje powoli chodziło aleją. Henryk ośmielił się objąć ją; ona drżała, ale była w upojeniu.
— Kiedy zechcesz — szepnęła, rozumiejąc dobrze, iż prosi ją o schadzkę.
I szybko zamienili z sobą słów kilka.
— Czekaj na mnie dziś wieczór, w tym domu pasażu Wód.
— Nie, nie mogę... Mówiłam ci już, obiecałeś mi...
—A więc gdzieindziej, gdzie zechcesz, bylebym widział cię... U ciebie tej nocy?
Oburzyła się na to. Ale ruchem głowy tylko odmówiła, bo nowy strach ją zdjął, widząc, że Malignon i dwie panie wracali. Pani Deberle odprowadziła była młodego człowieka, pod pozorem pokazania mu osobliwości jednej, to jest fiołków, kwitnących pomimo zimna. Teraz przyspieszyła kroku i rozpromieniona weszła naprzód.
— Skończone! — rzekła.
— Co takiego? — spytała Helena, nie mogąc się Jeszcze otrząsnąć z doznanego wrażenia i nie pamiętając już o tem, co jej powiedziała Julia.
— Ależ to małżeństwo!.. Oto pozbędziemy się kłopotu! Paulina zaczynała zawadzać już... Młody człowiek widział ją, podobała mu się bardzo. Jutro wszyscy będziemy na obiedzie u papy... Byłabym ucałowała Malignon‘a za tę dobrą wiadomość.
Henryk, nie tracąc wcale zimnej krwi, powoli odsunął się od Heleny. On także zachwycał się Malignon‘em. Zdawał się mocno cieszyć wraz żoną, że los ich małej siostrzyczki ustał się. Przestrzegł Helenę, że traci jedną ze swych rękawiczek. Podziękowała mu. W ogrodzie słychać było żartobliwy głos Pauliny; pochylała się ku Malignon’owi szeptała mu coś na ucho i wybuchała śmiechem, kiedy ten również odpowiadał jej szeptem. Zapewne mówili o przyszłym narzeczonym. Przez otwarte drzwi pawilonu Helena z rozkoszą oddychała świeżem powietrzem.
W tymże czasie w pokoju Heleny, Joanna i pan Rambaud milczeli; ciepło kominka sprowadziło na nich pewną odrętwiałość. Nagle dziecię, przerywając długie milczenie, zadało pytanie, będące jakgdyby zakończeniem marzenia jej:
— Czy chcesz, żebyśmy poszli do kuchni?... Mozo zobaczymy stamtąd mamę.
— I owszem, chodźmy — odrzekł pan Rambaud.
Dnia tego była cokolwiek silniejsza. O własnych siłach przeszła do kuchni i zbliżyła twarz swą do szyby. Pan Rambaud także patrzał na ogród. Nie było jeszcze liści i przez wielkie czyste szyby wyraźnie widać było wnętrze japońskiego pawilonu. Rozalia, zajęta obiadem, nazywała panienkę ciekawską. Ale dziecię poznało suknię matki i pokazywało ją, przyciskając twarz do szyby, by lepiej widzieć. Tymczasem Paulina podniosła głowę i zaczęła dawać jej znaki jakieś. Helena ukazała się także i ręką przywoływała córkę do siebie.
— Spostrzeżono panienkę — powtarzała kucharka, — Pokazują żebyś zeszła do nich.
Pan Rambaud musiał otworzyć okno. Proszono g by przyprowadził Joannę, wszyscy żądali tego. Joanna uciekła do pokoju, gwałtownie odmawiając i oskarżając przyjaciela swego, że umyślnie pukał do szyby. Lubiła patrzeć na swoją mamę, ale za nic nie chciała więcej chodzić do tego domu i na wszystkie proszące pytania pana Rambaud odpowiadała swojem strasznem, „dlatego że”, które miało wyjaśnić wszystko.
— To nie ty powinienbyś mię zmuszać do tego — rzekła nakoniec z ponurą miną.
Ale on powtarzał jej wciąż, że sprawi przykrość matce, i że nie można robić ludziom niegrzeczności. Okryje ją dobrze, nie będzie jej zimno, i tak mówiąc, obwiązywał ją szalem, zdejmował fular, który miała na głowie a układał mały włóczkowy kapturek. Ubrana już sprzeciwiała się jeszcze. Nakoniec dała się uprowadzić, z warunkiem wszakże, że natychmiast wróci do domu, jeżeliby się czuła nadto słaba. Odźwierna otworzyła im drzwi przechodowe; przyjęto ich w ogrodzie z okrzykami radości. Pani Deberle szczególnie okazywała Joannie wiele przyjaźni; umieściła ją w fotelu, przy lufie kaloryferu, chciała by zaraz pozamykano okna, bo powietrze było trochę za ostre jeszcze dla biednego dziecięcia. Malignon wyszedł był. Helena poprawiała rozrzucone włosy małej, zawstydzona trochę, że ją tak między obcymi widziano, obwiniętą w szal i ubraną w kapturku. Julia, widząc to — zawołała:
— Dajże pokój! czyż nie jesteśmy w domowem kółku?... Biedna Joanna! brakowało jej nam.
Zadzwoniła i zapytała, czy panna Smithson i Lucyan nie wrócili jeszcze z codziennej przechadzki. Nie było ich jeszcze. Zresztą, Lucyan stał się nieznośny; dnia poprzedzającego przyprowadził do łez pięć panien Levasseur.
— Czy chcesz, żebyśmy się bawili w gołębia — spytała Paulina, której przyszłe małżeństwo przewróciło w głowie. — To nie jest męczące.
Ale Joanna odmówiła. Z pomiędzy spuszczonyoh rzęs długiem spojrzeniem wodziła po osobach, otaczających ją. Doktór zwiastował był właśnie panu Rambaud, że jego protegowana została nakoniec przyjęta do nieuleczonych; pan Rambaud, z wielkiem wzruszeniem ściskał ręce pana Deberle, dziękując jak gdyby za dobrodziejstwo, które mu osobiście wyświadczonem zostało. Wszyscy zasiedli w fotelach i poufała, przyjemna rozmowa potoczyła się powoli. Chwilami głosy milkły i robiła się cisza. Podczas kiedy pani Deberle rozmawiała z siostrą swą, Helena rzekła do dwóch panów.
— Doktór Bodin radzi nam wyjechać do Włoch.
— Ah! to dla tego Joanna rozpytywała mię o nie — zawołał pan Rambaud. — Chciałabyś więc tam pojechać?
Dziecię, nic nie mówiąc, przycisnęło rączki swe do piersi, a blada twarzyczka jej rozjaśniła się. Wzrok bojaźliwie pomknął ku doktorowi; zrozumiała, że matka radzi się go. Lekko zadrżał, ale zachował obojętność. Nagle Julia wtrąciła się do rozmowy, chcąc jak zwykle wmięszać się do wszystkiego.
— Co, co? mówicie o Włoszech?... Czy nie mówiłaś, że jedziecie do Włoch!.. A to zabawnie się zbiegło! Dzisiaj właśnie rano męczyłam Henryka, żeby mię wywiózł do Neapolu... Wyobraź sobie, że od dziesięciu lat marzę o nim. Co wiosnę obiecuje mi, a potem nie dotrzymuje obietnicy.
— Nie mówiłem ci przecie, że wcale nie chcę — szepnął doktór.
— Jakto nie mówiłeś?... Odmówiłeś mi wręcz, tłumacząc się, że nie możesz opuścić twoich chorych.
Joanna słuchała. Wielki zmarszczek przerżnął jej czyste czoło; machinalnie wykręcała sobie palec jeden po drugim.
— Oh! moi chorzy — odrzekł doktór — na kilka tygodni mógłbym powierzyć ich któremu z kolegów... Gdybym wiedział, ze to ci zrobi tak wielką przyjemność..
— Doktorze — przerwała Helena — czy sądzisz także, że podobna podróż byłaby dobrą dla Joanny?
— Doskonałą, toby ją zupełnie postawiło na nogi. Dzieciom zawsze służy podróż.
— A zatem — zawołała Julia — bierzemy z sobą i Lucyana, i jedziemy wszyscy razem... Dobrze?
— Ależ naturalnie, zgadzam się zawsze na to, czego ty chcesz — odpowiedział z uśmiechem.
Joanna, spuściwszy głowę, otarła dwie grube łzy gniewu i boleści, co jej paliły oczy. I zasunęła się w fotel, jak gdyby nie chcąc nic widzieć już ani słyszeć, podczas kiedy pani Deberle, zachwycona niespodzianą rozrywką, która jej się trafiała, hałaśliwie zasypywała wszystkich słowami swemi. Oh! jakże jej mąż był dobry. Ucałowała go za to. I zaraz mówić zaczęła o przygotowaniach. Wyjadą w przyszłym tygodniu. Mój Boże! za mało będzie miała czasu do wybrania się! Potem, chciała ułożyć program drogi; tydzień cały zabawią w Rzymie, zatrzymają się w ślicznym kraiku, o którym pani Guirand mówiła jej; nakoniec, posprzeczała się z Pauliną, która żądała by podróż tę ułożono na trochę później, a wówczas i ona z mężem wezmą w niej udział.
— Ah! nie, to także! — rzekła. — Wesele odbędzie się za naszym powrotem.
Zapomniano o Joannie. Ta nie spuszczała oczu z matki i doktora. Teraz Helena zgadzała się chętnie na tę podróż, która miała ją zbliżyć do Henryka. Była to wielka radość; jechać we dwoje do krainy słońca, dnie całe przepędzać jedno obok drugiego, korzystać z godzin swobodnych. Uczucie doznanej ulgi uśmiechem wymykało się na usta; tak bardzo obawiała się stracić go. Tak szczęśliwą była, że w podróż tę zabierze przedmiot miłości swojej. I podczas kiedy Julia mówiła o okolicach, które zwiedzać będą, oni spojrzeniem mówili sobie, że tam się kochać będą, i tam jeszcze, i wszędzie gdzie będą razem. Tymczasem pan Rambaud; który powoli umilkł zdjęty smutkiem; jakimś, spostrzegł, że Joanna cierpi.
— Niedobrze ci, kochanko? — spytał półgłosem.
— Och tak, bardzo mi źle. Odprowadź mię proszę cię.
— Trzeba uprzedzić mamę.
— Nie, nie, mama jest zajęta, nie ma czasu... Odprowadź mię, odprowadź.
Wziął ją na ręce i rzekł Helenie, że dziecko zmęczone trochę. Prosiła go, by zaczekał na nią na górze, zaraz przyjdzie za nimi. Na drugiem piętrze zatrzymał się; mała, chociaż bardzo lekka, wyślizgała mu się z rąk. Oparła główkę na jego ramieniu, i tak smutnie patrzyli na siebie. Żaden szmer nie przerywał zimnej ciszy schodów. On szepnął.
— Rada jesteś, nieprawdaż, że pojedziesz do Włoch?
Ale dziewczynka wybuchła płaczem jąkając, że nie chce, że woli umrzeć w swoim pokoju, i nie pojedzie, zachoruje czuje to dobrze. Nigdzie, nigdzie już nie pojedzie. Można oddać trzewiczki jej, ubogim. Nakoniec, przez łzy rzekła do niego po cichu:
— Pamiętasz, coś mię prosił pewnego wieczora!
— Cóż takiego moja pieszczotko?
— Żebyś pozostał na zawsze z mamą; zawsze, zawsze. A więc, jeżeli chcesz jeszcze, to i ja chcę także.
Łzy zabłysły w oczach pana Rambaud. Ucałował ją czule, a ona dodała jeszcze ciszej.
— Może się gniewasz, że ja wówczas byłam taka zła. Bo to widzisz, ja nie wiedziałam... Ale ja ciebie chcę. Och! zaraz powiedz! zaraz... Ja ciebie kocham więcej jak tamtego...
Na dole, w pawilonie, Helena znowu się zapomniała. Zawsze jeszcze mówiono o podróży. Ona czuła gwałtowną potrzebę wynurzenia serca, wypowiedzenia przed Henrykiem, jak bardzo była szczęśliwa. W chwili kiedy Julia z Pauliną roztrząsały kwestję strojów, które wziąć trzeba. Helena pochyliła się ku niemu i wyznaczała schadzkę, której odmówiła na godzinę przedtem.
— Przyjdź tej nocy, czekać będę.
Kiedy nakoniec: wracała do siebie, spotkała Rozalię, która mocno wzburzona, biegła, ze schodów. Spostrzegłszy panią swą — zawołała:
— Pani! pani! — proszę iść prędzej!.. Panienka zasłabła. Plwa krwią!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.