Kartka miłości/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Helena późno wróciła do domu.
Z trudnością wchodziła po schodach, trzymając się poręczy: z parasola jej woda ściekała na stopnie. Przed drzwiami swemi zatrzymała się na chwilę, chcąc odetchnąć; czuła się odurzona szumem ulewy, potrącaniem ludzi, którzy uciekali przed deszczem, światłem latarni co migotały w kałużach stojących na ulicy. Poruszała się jak we śnie, zadziwiona jeszcze temi pocałunkami, które odebrała i którym wzajemnością odpłaciła. Szukając klucza swego, teraz zastanawiała się nad tem, że nie czuła ani wyrzutów, ani radości z tego, co się stało. Stało się, nie mogła temu zaradzić, by było inaczej. Nie miała klucza przy sobie, musiała go zapomnieć w kieszeni tamtej sukni. Przykro jej to było; zdawało jej się, że sama siebie z własnego domu wygnała. Musiała zadzwonić.
— Ah! to pani — rzekła Rozalia, otwierając. — Zaczynałam już być niespokojna.
I biorąc parasol, dla zaniesienia go do kuchni — dodała.
— Jaki deszcz!... Zefiryn, który przyszedł w tej chwili, mokry był jak zupa... Ośmieliłam się zatrzymać go na obiad. Ma pozwolenie do godziny dziesiątej.
Helena machinalnie szła za nią. Zdawała się czuć jakąś potrzebę obejrzenia wszystkich pokojów mieszkania swego, zanim zdejmie kapelusz.
— Dobrześ zrobiła, moja kochana — odrzekła.
Zatrzymała się chwilę na progu kuchni, patrząc na zapalony piec. Instynktownym ruchem otworzyła jedną szafę i zamknęła ją napowrót. Wszystkie meble byty na swem miejscu; robiło jej to przyjemność. Zefiryn powstał z uszanowaniem przed nią. Uśmiechnęła się i z lekka kiwnęła mu głową.
— Nie wiedziałam, czy mam już włożyć pieczeń — mówiła znowu sługa.
— A któraż godzina? — spytała Helena.
— Wkrótce będzie siódma.
— Jakto! siódma godzina!
Zdziwiło ją to ogromnie. Straciła rachunek czasu. Teraz dopiero budziła się.
— A Joanna? — spytała.
— Oh! bardzo była grzeczna. Zdaje mi się nawet, że zasneła, bo nie słyszałam, by się ruszała.
— Jakto nie dałaś jej światła?
Rozalia zakłopotała się; nie chciała przyznać się, że Zefiryn przyniósł jej ryciny. Panienka nie ruszała się, a więc niczego nie potrzebowała. Helena nie słuchała jej. Weszła do pokoju, gdzie przenikliwe zimno schwyciło ją.
— Joanno! Joanno! — zawołała.
Żaden głos nie odpowiedział. Potrąciła o fotel. Drzwi od sali jadalnej, które była zostawiła przymknięte, teraz oświecały kawałek dywana. Helenę przeszedł dreszcz; zdawało się, że deszcz pada na pokój, takie w nim było wilgotno-zimne powietrze i tak wyraźny szmer ulewy. Odwróciwszy się, spostrzegła ramę otwartego okna, blado rysującego się na szarem tle nieba.
— Któż to otworzył to okno! — zawołała. — Joanno! Joanno!
Wciąż żadnej odpowiedzi. Śmiertelny niepokój ściskał jej serce. Chciała spojrzeć przez to okno, ale macając koło niego, natrafiła na włosy; Joanna była tam. W tej chwili Rozalia weszła ze światłem, i dziecię ukazało się bladziutkie, śpiące z twarzą opartą na skrzyżowanych rękach, krople spadające z dachu bryzgały na nią. Zrozpaczona, zmęczona, leżała tak bez oddechu prawie. Wielkie niebieskawe powieki miała zamknięte; na rzęsach wisiały dwie grube łzy.
— Nieszczęśliwe dziecko! — wyjąkała Helena — czy można coś podobnego!.. Mój Boże, zimna zupełnie!... Usnąć tak, na taką pogodę, kiedy zakazano jej dotykać się okna!.. Joanno, Joanno, odpowiedz mi, obudź się!
Rozalia umknęła przez ostrożność. Mała, którą matka wzięła była na ręce, upuściła głowę, jak gdyby nie mogąc otrząsnąć się z ołowianego snu, który ją opanował. Nakoniec otworzyła powieki i osowiała, odurzona, mrużyła oczy, które światło lampy raziło.
— Joanno, to ja... Co ci? Spójrz, wróciłam.
Ale dziewczynka nie rozumiała; z osłupiałą miną szeptała tylko.
— Ah!... Ah!...
Przypatrywała się matce, jak gdyby jej nie poznawała. Nagle zatrzęsła się zdawała się uczuwać wielkie zimno pokoju. Myśli jej wracały; łzy spłynęły z rzęs na policzki.
— To ty, to ty.. Oh! zostaw mię, nadto mnie ciśniesz. Tak mi dobrze było.
I wyśliznęła się jej z rąk; bała się matki. Niespokojnym wzrokiem wodziła po niej od rąk do ramion; jedna ręka Heleny była obnażona, usunęła się przed nią z zalęknioną miną, tak jakby uciekała przed pieszczotą obcej dłoni; jątrzyło ją dotknięcie tej ręki, która zdawała się jej być inną niż zwykle.
— Nie łaję cię — mówiła dalej Helena. — Ale powiedz, czy to rozsądnie? Pocałuj mię.
Joanna wciąż usuwała się. Nie przypominała sobie ani takiej sukni, ani takiego płaszcza u matki swojej. Pasek był luźny, fałdy układały się w tak niemiły sposób. Dla czegoż wracała tak źle ubrana? W całym stroju było coś tak brzydkiego i tak smutnego zarazem. Suknia obłocona, trzewiki popękane; nic się na niej nie trzymało, jak sama mówiła, kiedy się gniewała na małe dziewczynki, które nie umieją się ubierać.
— Pocałuj mnie, Joanno.
Ale ta nie poznawała również głosu matki; zdawało się jej, że był mocniejszy jakiś. Przyglądała się twarzy, dziwiła zmniejszonym i jak gdyby zmęczonym oczom, gorączkowej czerwoności ust i temu dziwnemu cieniowi, co mroczył twarz całą. Nie lubiła tego; znowu zaczynało ją boleć w piersiach, jak wtedy, kiedy jej sprawiano przykrość. Subtelnie te a odurzające ją rzeczy, które odczuwała, denerwowały ją, domyśliwała się w nich zdrady. Wybuchła nareszcie płaczem.
— Nie, nie, proszę cię.. Oh! zostawiłaś mię samą oh, byłam na to nieszczęśliwa...
— Ale teraz kiedy wróciłam już, kochanko... nie płacz, wróciłam.
— Nie, nie, skończyło się już... Nie chcę cię więcej.. Oh! czekałam, czekałam, tak mię boli.
Helena objęła ją znowu i przyciągała do siebie łagodnie, ale dziecię opierało się — powtarzając:
— Nie, nie, to już co innego, ty już nie jesteś ta sama.
— Jakto? co ty mówisz, moje dziecię?
— Nie wiem, jesteś już inna.
— Chcesz powiedzieć, że nie kocham cię już?
— Nie wiem, jesteś inna... Nie zaprzeczaj temu... Skończyło się, skończyło. Chcę umrzeć.
Helena blada bardzo, trzymała ją znowu na rękach. A zatem poznać to było z jej twarzy? Ucałowała małą, ale ta drżała przytem z wyrazem tak głębokiego cierpienia, że nie ośmieliła się powtórzyć pocałunku. Patrzała jednak na matkę. Ani jedna, ani druga nie mówiły nic. Joanna płakała po cichu, nerwowo sztywna, zbuntowana. Helena pomyślała sobie, że nie należało zważać na kaprysy dziecinne. W gruncie jednak czuła głuchy wstyd; rumieniła się pod ciężarem dziecka opartego na jej ramieniu. Postawiła wreszcie Joannę na ziemi. Obie doznały ulgi.
— Teraz bądź grzeczna, otrzyj oczy — rzekła. — Wszystko to urządzimy.
Dziecię usłuchało; miało minkę bardzo łagodną, trochę bojaźliwą; z pod oka spoglądała na matkę. Nagłe kaszel ją schwycił.
— Mój Boże! otóż i chora jesteś. Nie mogę się oddalić na chwilę... Zimno ci było?
— Tak, mamo, w plecy.
— Masz! włóż ten szal. W sali jadalnej zapalono w piecu. Ogrzejesz się... Czyś głodna?
Joanna zawahała się. Już miała powiedzieć prawdę, że nie głodna wcale, ale znowu spojrzawszy na matkę z ukosa, cofnęła się i rzekła półgłosem;
— Tak, mamo.
— No, to się skończy na niczem — rzekła Helena, która potrzebowała uspokoić samą siebie. — Ale proszę cię, niedobre dziecię, nie strasz mię tak więcej.
Rozalia weszła, oznajmiając, że obiad na stole; Helena zaczęła ją wówczas żywo łajać. Służąca spuściła głowę, przyznając, że pani miała słuszność, że powinna była czuwać nad panienką. Wreszcie chcąc ułagodzić panią; pomagała jej rozbierać się. Mój Boże! w jakimże to stanie była pani suknia! Joanna śledziła okiem odzienie, która jedno po drugiem opadało, jak gdyby zapytywała je, spodziewając się, że z tej przemokłej, zabłoconej odzieży wyśliźnie się to, co przed nią ukrywano. Taśma jedna nie dawała się rozwiązać; Rozalia po chwili dopiero potrafiła dokonać tego; dziecię zbliżyło się do matki i podzielając niecierpliwość sługi, gniewało się na ten węzeł a zarazem ciekawie przypatrywało, jak też był zrobiony. Ale nie mogła wytrzymać tak blizko matki i cofnęła się za fotel, uciekając przed zdejmowaną odzieżą, która drażniła ją. Odwracała głowę. Nigdy dawniej nie doznawała tej przykrości, jaką teraz sprawiała jej matka, zmieniając suknię.
— Musi być pani teraz przyjemnie — Mówiła Rozalia.
— To tak miło, sucha bielizna, kiedy kto przemókł.
Helena, włożywszy kaftan z niebieskiej bai, lekko westchnęła, jak gdyby w istocie czuła tę przyjemność. Teraz dopiero, kiedy zrzuciła z ramion ten ciężar ubrania, który dźwigała z sobą, zrobiło się jej lżej, czuła że jest u siebie. Napróżno służąca powtarzała, że zupa już na stole; ona jeszcze chciała świeżą wodą umyć sobie twarz i ręce. Kiedy się już dobrze wodą zlała i wilgotna jeszcze, zapięła kaftanik po szyję, wówczas Joanna zbliżyła się do niej, ujęła jej rękę i pocałowała.
U stołu jednak matka i córka nie rozmawiały z sobą wcale. W piecu paliło się, mała salka jadalna wesoło wyglądała ze swym mahoniem błyszczącym i jasną porcelaną. Ale Helena znowu wpadła w to osłupienie, które przeszkadzało jej myśleć; jadła machinalnie i jak gdyby z gustem, Joanna, siedząc naprzeciw, ukradkiem przypatrywała się jej, nie tracąc ani jednego ruchu. Wtem zakaszlała. Matka która zapomniała była o niej, nagle zaniepokoiła się.
— Jakto! kaszlesz jeszcze!... Nie ogrzałaś się.
— Oh! owszem mamo, ciepło mi.
Chciała dotknąć jej ręki, by przekonać się, czy nie kłamie. Wówczas także spostrzegła, że pełny talerz stał przed nią.
— Mówiłaś, żeś głodna... Nie lubisz tego?
— Ale owszem, mamo. Jem. Joanna z wysiłkiem przełknęła kęs jeden. Helena przez chwilę patrzała na nią, potem znowu myślą wróciła do tego ocienionego pokoju, tam. Dziecię dobrze widziało, że zapominano o niem. Pod koniec obiadu biedne jej ciałko znużone, złamane, pochyliło się na krześle; zrobiła się podobna do małej staruszki, miała oczy bez wyrazu żadnego, jak te podżyłe stare panny, których nikt już nie będzie kochał.
— Panienka nie bierze konfitur? — spytała Rozalia — mogę zdjąć już nakrycie?
Heleny oczy patrzyły gdzieś w dal.
— Mamo chcę spać — rzekła Joanna głosem zmienionym. — Czy pozwolisz mi położyć się?.. Lepiej mi będzie w łóżku.
Helena znowu zdawała się nagle budzić ze snu.
— Słabaś, kochanko! Co cię boli? mówże!
— Ależ nic, mówię ci!... Spać chcę, pora już przecie na to.
Wstała z krzesła i wyprostowała się, chcąc pokazać, że jest zdrowa. Małe jej nóżki potykały się o posadzkę. Chwytała się mebli, by nie upaść, i pomimo tego ognia, co ją palił wewnątrz, miała na tyle sił, że wstrzymała się od płaczu. Matka sama chciała ją położyć do łóżka, ale zaledwie zdołała związać jej włosy jak na noc, z takim pospiechem dziewczynka rozbierała się. Wśliznęła się między prześcieradła i szybko zamknęła oczy.
— Dobrze ci? — spytała Helena, nakrywając ją i otulając.
— Bardzo dobrze. Zostaw mnie, nie ruszaj... Zabierz światło.
Pragnęła tylko pozostać w ciemności, otworzyć oczy i pozostać z bólem swym tak, żeby ją nikt nie widział. Kiedy wyniesiono lampę szeroko rozwarła oczy.
Tuż obok, w drugim pokoju. Helena chodziła. Szczególną czuła potrzebę ruchu, myśl położenia się nieznośną była dla niej. Popatrzała na zegar; za dwadzieścia minut dziewiąta. Cóż będzie robiła? Przetrząsła szufladę sama nie wiedząc, czego szukała. Potem zbliżyła się do biblioteki, rzuciła okiem na książki i odeszła, znudzona już samem czytaniem tytułów. Od tej ciszy w pokoju brzęczało jej w uszach; ta samotność, to ciężkie powietrze sprawiało jej cierpienie. Chciałaby hałasu, ludzi, coś coby ją oderwało od niej samej. Parę razy przysłuchiwała się przy drzwiach gabineciku, gdzie Joanna nie dawała znaku życia. Wszystka spało; ona kręciła się, przestawiając rozmaite przedmioty, kiedy jej podpadły pod rękę. Nagłe przyszło jej na myśl, że Zefiryn musiał być jeszcze u Rozalii. Uszczęśliwiona wówczas że nie była zupełnie sama, skierowała się do kuchni, ciągnąc za sobą pantofle.
Kiedy przechodziła przedpokój i otwierała już oszklone drzwi małego kurytarza, usłyszała brzmiący odgłos potężnego policzka a jednocześnie głos Rozalii:
— Jeszcze mię będziesz szczypał, co!... Precz z rękami.
Zefiryn odpowiedział szepleniąc:
— To nic nie szkodzi, moja piękna, tak cię kocham... Masz jeszcze...
Ale drzwi skrzypnęły. Kiedy Helena weszła, żołnierz i kucharka, spokojnie siedząc przy stole, mieli oboje nos utopiony w talerzu. Udawali obojętność: to nie oni byli. Tylko mieli twarze bardzo czerwone i oczy błyszczące jak świece na swoich krzesłach słomianych podskakiwali jak na sprężynach. Rozalia, ujrzawszy panią, zerwała się z miejsca podbiegła ku niej:
— Pani potrzebuje czego?
Helena nie przygotowała była pretekstu. Przychodziła dla tego, by popatrzeć na nich, porozmawiać, by być z kimś nareszcie. Teraz zdjął ją wstyd, nie ośmieliła się przyznać, że niczego nie potrzebowała.
— Masz ciepłą wodę? — spytała na koniec.
— Nie, pani i ogień wygasł już... Ale to nic nie szkodzi, za pięć minut. Zagotuje się natychmiast.
Podłożyła węgle, postawiła kociołek. Widząc, że pani stoi na progu — odezwała się znowu:
— Za pięć minut pani przyniosę.
— Nie ma nic pilnego — rzekła Helena niepewnym głosem — zaczekam... Nie przeszkadzam ci moja kochana: jedzcie, jedzcie. — Zefiryn będzie musiał wracać wkrótce do koszar.
Rozalia zgodziła się usiąść. Zefiryn, który stal jeszcze, ukłonił się po wojskowemu i odkroił znowu kawałek mięsa swego, rozszerzając łokcie, dla dokazania, że umie zachować się przyzwoicie. Kiedy tak jedli razem, po obiedzie pani, nie wysuwali nawet stołu na środek kuchni, woleli siedzieć obok siebie, z nosem zwróconym ku ścianie. Takim sposobem mogli uderzać się, szczypać, dawać klapsy, nieprzerywając jedzenia; a podniósłszy oczy, mieli przed sobą przyjemny widok rondli. Na ścianie wisiał bukiet wawrzynu i macierzanki; puszka z korzeniami roznosiła ostry, pieprzny zapach. Kuchnia jeszcze była nie uprzątnięta, naczynia przyniesione ze stołu stały dokoła; pomimo to, miło tu było kochankom, mającym dobry apetyt, mogli siebie nagrodzić to, czego im nigdv nie dawano w koszarach. Czuć było szczególnie zapach pieczeni, podniesiony odrobiną octu. Gazowy ogień połyskiwał w zwierciadle miedzi i blach. Ponieważ od rozpalonego piecyka strasznie było gorąco, otworzyli przeto okno i świeży powiew wiatru, dolatującego z ogrodu, wzdymał firankę z niebieskiego perkalu.
— Musisz wracać o samej dziesiątej? — spytała Helena.
— Tak pani, z przeproszeniem — odpowiedział Zefiryn.
— Ale to kawał drogi ztąd!.. Jedziesz omnibusem?
— Oh! pani, czasami. Jak się idzie dobrym kłusem gimnastycznym, to jeszcze lepiej niż jechać.
Helena zrobiła parę kroków naprzód i oparła się o bufet, stojąc z rękami założonemi. Mówiła o brzydkiej pogodzie dnia tego; o tem, co dają jeść w pułku, o drożyźnie jaj. Ale za każdem jej pytaniem i ich odpowiedzią, nastawało milczenie. Żenowała ich; nie obracali się już ku niej, z oczami, utkwionemi w talerz, unikali jej spojrzeń i dla przyzwoitości jedli małymi kęskami. Ona nie wychodziła, czując się spokojniejszą między nimi.
— Niech się pani nie niecierpliwi — rzekła Rozalia — woda zaczyna już syczeć... Gdyby ogień był lepszy.
Helena nie pozwoliła jej wstać. — Woda będzie zaraz. Ale nogi bardzo ją bolały. Machinalnie przeszła kuchnię, zbliżyła się do okna, gdzie stało trzecie krzesło, drewniane bardzo wysokie, które, gdy je przewrócono, służyło za stołek. Ale nie zaraz usiadła. Na rogu stołu postrzegła kupę rycin.
— Patrzcie! rzekła — biorąc je dla zrobienia przyjemności Zefirynowi.
Żołnierz zaśmiał się z cicha. Oczy mu błyszczały; kiwał głową, za każdym piękniejszym kawałkiem, który pani brała w ręce:
— To rzekł nagle — znalazłem na ulicy Temple... To, piękna kobieta! ma kwiaty w koszu swoim...
Helena usiadła. Przypatrywała się pięknej kobiecie, wymalowanej na złoconem i glansowanem pudełku od pastylek, które Zefiryn starannie był obtarł. Ścierka wisząca na poręczy krzesła, przeszkadzała jej oprzeć się. Odsunęła ją i znowu zajęła się rycinami. Narzeczeni, widząc panię tak dobrą, ośmielili się zupełnie Zapomnieli wreszcie o niej nawet. Helena upuszczała jednę po druigej rycinę na kolana swoje i bezwiednie uśmiechając się, patrzała na nich i słuchała.
— No, cóż mój mały — szepnęła kucharka — nie bierzesz więcej baraniny?
On nie odpowiedział ani tak, ani nie, kołysał się tylko jak gdyby go łechtano, a kiedy ona kładła mu na talerz duży kawałek, rozpierał się wówczas z zadowolenia. Czerwone epolety podskakiwały, opasana żółtym kołnierzem, głowa okrągła, z odstającemi wielkiemi uszami, trzęsła się jak głowa Chińczyka z porcelany. Śmiał się, podrzucając ramionami i rozpierając surdut, którego przez szacunek dla pani nigdy nie rozpinał w kuchni.
— To lepsze jak rzepa ojca Rouvet‘a — przemówił nareszcie z pełną gębą.
Było to wspomnienie rodzinnych stron. Oboje parsknęli śmiechem; Rozalia chwyciła się za stół, by nie upaść. Jednego dnia, było to jeszcze przed pierwszą ich komunią. Zefiryn ukradł trzy rzepy u ojca Rouvet’a; były one twarde jeszcze, oh! tak twarde, że o mało zębów nie połamali na nich; pomimo to wszakże Rozalia, skrywszy się za szkołę, schrupała całą część swoją. Od tego czasu, jak tylko zdarzyło się im jeść razem, Zefiryn zawsze mówił:
— To lepsze niż rzepa ojca Rouvet‘a.
I za każdym razem Rozalia tak mocno śmiała się, że sznurek u spódnicy jej pękał. Teraz znowu stało się to samo.
— A co! pękł? zawołał żołnierz z miną tryumfującą.
I wysunął rękę, by przekonać się. Ale odprawiono go z klapsami.
— Siedź spokojnie, nie naprawisz go przecie... Jakie to głupie, żeby mi zawsze zrywać sznurek. Co tydzień muszę dawać nowy.
Kiedy jednak Zefiryn wciąż jeszcze chciał własnoręcznie przekonać się o wypadku, Rozalia grubymi palcami swymi schwyciła kawałek ciała jego i wykręciła go. Ta pieszczota podbudziła go jeszcze więcej, ale służąca gniewnem spojrzeniem wskazała mu na panią, która patrzała na nich. Nie bardzo zmięszany wpakował sobie do ust potężny kęs i mrugnął oczyma z chełpliwą miną wojaka, jak gdyby mówił, że kobiety nie gniewają się o to wcale chociażby były paniami. To rzecz pewna, że przyjemnie jest zawsze patrzeć na tych, co się kochają.
— Jeszcze pięć lat pozostaje ci do ukończenia służby? — spytała Helena — oparta na wysokiem krzesełku drewnianem, zapominając się w uczuciu słodkiego zadowolenia, jakiego w tej chwili doświadczała.
— Tak, pani — może nawet cztery, jeżeli nie będę potrzebny.
Rozalia zrozumiała, że pani ma na myśli jej małżeństwo. Udając więc rozgniewaną — zawołała:
— Oh! pani — może on jeszcze służyć i lat dziesięć, ja pewnie nie będę upominała się o niego... Staje się nadto śmiały. Sądzę, że go tam psują... Tak, śmiej się. Ale ze mną to nie ujdzie. Kiedy staniemy przed merem, zobaczymy wówczas, jakie to będę żarty.
A kiedy on chcąc się pochwalić przed panią że jest zwodzicielem kobiet, szydził jeszcze bardziej, kucharka rozgniewała się wówczas na dobre.
— Dobrze, dobrze, radzę ci żartować!... W gruncie, wie pani, jest on zawsze głupi. To nie do uwierzenia, jak oni głupieją od munduru. On tak przybiera tony przed kolegami. Płakałby na schodach, gdybym go wyprawiła za drzwi... Dbam ja o ciebie, mój ty kochany! Jeżeli zechce to będziesz długo czekał na mnie!
Patrzała na niego z bliska; ale spostrzegając, że na poczciwej twarzy jego zaczynał malować się niepokój, rozczuliła się nagle i zmieniając ton, przeskoczyła odrazu do innego przedmiotu:
— Ach! nie mówiłam ci, otrzymałam list od ciotki... Guignard‘owie chcieliby sprzedać swój dom. Tak, prawie za nic.. Może będzie można później...
— Do kaduka! zawołał Zefiryn rozpromieniony; — bylibyśmy u siebie... Jest gdzie postawić dwie krowy.
Tu umilkli, zajęci deserem. Żołnierz łakomie jak dziecko zlizywał powidła z chleba, a kucharka z miną macierzyńską starannie obierała jabłko. Drugą, swobodną rękę Zefiryn spuścił pod stół i głaskał ją, ale tak łagodnie i lekko, że ona udawała, iż nie czuje tego. Nie gniewała się, jeżeli postępował przyzwoicie, owszem, widocznie lubiła to: chociaż się do tego nie przyznawała. Dość, że dnia tego był to prawdziwy bal.
— Pani, woda gotuje się — rzekła Rozalia po chwilowem milczeniu.
Helena nie poruszyła się. Czuła się niby wplątaną w tą ich miłość. I za nich marzyła dalej; wyobrażała sobie, jak oni mieszkać będą w domu Guignard‘ów z dwiema krowami swemi. Uśmiechała się, widząc go tak poważnym, z ręką pod stołem, gdy tymczasem Rozalia sztywnie siedziała, żeby nie pokazać tego. Znikły różnice stanów, nie umiała dokładnej zdać sprawy ani ze swego, ani z innych położenia, ani z miejsca, w którem się znajdowała, ani też z tego, co w niem robiła. Miedź błyszczała na ścianie, nieporządek w kuchni nie raził ją; czuła się tu dobrze. Doznawała głębokiego zadowolenia, potrzeby zaspokojonej. Tylko było jej tu bardzo gorąco, krople potu wystąpiły na białe czoło; po za nią, przez okno otwarte wiatr dmuchał rozkosznie w jej szyję.
— Pani, woda gotuje się — powtórzyła Rozalia! — Nie zostanie z niej nic w kociołku.
I postawiła przed nią kociołek. Helena trochę zdziwiona, powstała nareszcie.
— Ach! tak... dziękuję.
Nie miała już pretekstu, wyszła z żalem, powoli. Kociołek zawadzał jej w pokoju. Namiętność w całej swej sile zbudziła się teraz. Dotychczasowe odrętwienie, które czyniło z niej istotę głupią, zamieniło się w falę gorącego życia, które ogniem płonęło. Drżała rozkoszą, której nie zaznała wcale. Wspomnienia wracały, zmysły budziły się za późno z bezmierną żądzą, której nie zaspokojono. Wyprostowała się na środku pokoju wyciągnęła całem ciałem, z podniesionemi i zakurczonemi rękami; znerwowane członki lekko, głucho trzaskały. Och! kochała go, chciała go, odda mu się na zawsze.
W chwili, kiedy zdejmowała podwłośnik, spoglądając na swe obnażone ramiona, szmer jakiś zaniepokoił ją; zdawało się jej, że Joanna zakaszlała. Wzięła lampę. Dziecię, z powiekami zamkniętemi, zdawało się spać. Ale kiedy matka jej uspokojona odwróciła się plecami ona otworzyła oczy, czarne, wielkie oczy, któremi przeprowadziła ją zwracającą do swego pokoju. Nie spała jeszcze; nie chciała, żeby jej kazano spać. Kaszel znowu zaczął ją dusić, ukryła głowę pod kołdrą i stłumiła go. Teraz mogła już odejść; matka jej nie spostrzeże tego nawet. Trzymała oczy otwarte w ciemności, wiedząc wszystko, jak gdyby wszystko zrozumiała i bez skargi jednej umierała od tego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.