Karpaty i Podkarpacie/Bieszczady

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Karpaty i Podkarpacie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1939
Druk Concordia S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY
BIESZCZADY

Za rzeką Osławą na wschodzie rozpoczyna się grzbiet górski, który czy to przeciwstawił się niszczycielskiej, drapieżnej działalności człowieka, czy też ludzie nie zdążyli jeszcze lub nie chcieli ogniem, siekierą i lemieszem zmienić i zniekształcić oblicza gór, co stąd aż po Świcę zieloną granią cieszą wzrok i zdumiewają bogactwem szaty roślinnej tak bardzo, że geografowie niemieccy nadali im nazwę Karpat Lesistych.
Są to „Bieszczady“ — inaczej, gwarowo wymawiane słowo — Beskidy. Nazwa ta jednak pozostała na zawsze przy tym łańcuchu górskim, który za Mizuńką związał się z ponurym wałem dzikich Gorganów. Ku północnym uskokom Bieszczadów za Strwiążem przymyka do nich tarnowsko-przemyskie pogórze, aby wraz z nimi, zniżając się coraz bardziej, urwać się na nizinach górnego Dniestru. Grzbiet Bieszczadów dzieli się wyraźnie na dwie części, odmienne co do swych losów w zamierzchłych epokach geologicznych. Należącą do Polski część północną tych grzbietów tworzą piaskowce karpackie, oddzielone dolinami dopływów Laborczy, Ungu, Turjagi, Górnej Latorczy, Borszawy i Nagy-Ag od południowego systemu, na który złożyły się trachity — wulkaniczne skały, zrodzone w okresie, gdy z krateru Wyhorlatu i z innego, co pozostał pod Snińskim Kamieniem, głębia ziemi rzygnęła potokami lawy. Nasze Bieszczady — szerokie na 60 km rozbiły się na dziesięć wąskich i długich pasm, które, niby zesztywniałe nagle fale przypływu morskiego, zatrzymały się nagle równolegle do dziewiątego wału — głównej osi grzbietu, aż w północnym kierunku opadać poczynają, zwężać się i zanikać. Znowu w pamięci występują pradawne kataklizmy, gdy cały masyw karpacki uległ potężnym mocom i w nierównej walce pofałdował się, powyginał i połamał. Pomiędzy tymi fałdami w podłużnych dolinach przepływa górny Dniestr, Stryj, źródliska Sanu i Strwiąża, lecz Opór, Świca i Mizuńka, korzystając z niewyraźnego już wałowego układu gór, wpoprzek przecięły Bieszczady. Dalej wyrasta główny grzbiet tego łańcucha górskiego, a nad nim panuje najwyższy szczyt Stoh, wysoki na 1680 m, dalej — Połonina Równa, leżąca na 1482 m nad morzem i niższy od niej o 127 metrów Kuk. Tam to leży wododział, odgraniczający rzeczny system Dniestru od Cisy. W grzbiecie tym, w miejscu, gdzie z niego pod kątem prostym wygina się granica, wznosi się kopuła Pikuja (1405 m). Skąd w rozległym widoku wybijają się na wschodzie Trościan, Berdo i Staneszcza — a na obcej już ziemi na południu: najwyższy z bieszczadzkich szczytów Stoh (l679 m); na zachodzie Ostra Hora i płaski wierzch Połoniny Równej. Oko spoczywa na głębokich — to ciemnych to zielonych zworach dolin, ślizga się po prawie czarnych leśnych zboczach gór koło Skolego — gdzie nad nimi jak stróż wyrasta Paraszka, a w kierunku wsi Sianki okazały Halicz. W środkowym grzbiecie Bieszczadów, zaczynając od źródeł Osławy — jeden poza drugim wznoszą się: niewyraźnych i niebijących w oczy kształtów Szczop, Wysoki Groń, Rydoszowa i Czerenin, Stryb, Płasza, Paportna, Hrubki, Rawka, Czeremcha, Tarnica, Kinczyk, Drohobycki Kamień, Błyśce na Hrebieniu, Starostyna, Ruski Put, Zełemin i Jaworniki Wielkie, gdzie mają swe źródła Stryj i Opór, Czarna Ripa i Halinowce nad kolebką Mizuńki, w pobliżu wysokiej na 940 m przełęczy, która stanowi granicę pomiędzy Bieszczadami a Gorganami.
Północne uskoki głównego grzbietu są już znacznie niższe i ich szczyty rzadko wznoszą się ponad 1000 m. Są to na zachodniej połaci — Wołosań (1070 m), Hyrlata (1102 m), Wysokie Wierchy (1245 m), Szymoniec (1132 m); na wschodniej — Paraszka (1271 m) i Krzemieniec (1228 m). Najwyższym punktem północnej strony głównego grzbietu jest Magóra Mizuńska, sięgająca 1365 m. Grań Bieszczadów, zarysowana spokojnie i jak gdyby rozpłaszczona, łagodnymi zboczami zbiega na dno dolin; nawet najwyższe szczyty z małymi wyjątkami są niezmiernie słabo wypiętrzone, przedstawiając się raczej jako nieco śmielej wygięta linia grani. I tylko dwa wierchy bieszczadzkie, Stoh i Pikuj krajobrazowo dodatnio różnią się od swych pobratymców. Pierwszy — w kształcie monumentalnej piramidy, której zbocza spadają gwałtownie ku dolinie Weczy i Borszawy, ma wierzchołek okryty zwałami pogruchotanych płyt piaskowcowych, co już przypomina dokładnie krajobrazy gorgańskich grzbietów. Również i kopuła Pikuja, wznoszącego się już ponad górną granicę lasów, przysypana jest złomiskami, a tam i ówdzie po zboczach nawet wyzierają bloki skalne. Szczególnie na południowych jego stokach, niby ruiny nieznanych zamczysk, tkwią pochylone skały, kanciaste płyty i połamane słupy piaskowca. Na północnej stronie szczytu zwalone chaotycznie kamienie przysypał już piach i przez wiatry przyniesiona próchnica, więc wyrasta już tu skalnica wszeżywa i rojnik górski. Pod wpływem wody atmosferycznej kamienie powoli obsuwają się tworząc wały. Na szczyt Pikuja dążą nie tylko turyści, żądni pięknych i rozległych widoków i powietrza, co, wrywając się do płuc, syczy judząco i radośnie: „Wolność! Wolność!“ W zwaliskach grzebią chciwie i cierpliwie czegoś szukają górale spoza granicy. Znajdują tam piękne, jarzące się w słońcu kwarcowe kryształy „dragonidów“, którym nadano niegdyś nazwę „diamentów marmaroskich“, obecnie szlifowanych w warsztatach czeskich i przerabianych na tanie ozdoby.
Doliny górskie, którymi płyną wartkie rzeki, zdobył już człowiek, zaorał i zasiał. Tam, gdzie znalazł moczary a nawet torfowiska, nie cofnął się i osuszył je, bądź to na łąki, bądź na rolę zmieniając. Nieustępliwe i mściwe są jednak rzeki górskie. Każdej niemal wiosny i jesieni zmieniają one swój bieg, rozmywają dno dolin, zagarniają łąki i pola wraz z plonem i żywym dobytkiem i unoszą z radosnym, triumfującym pluskiem i sykiem. Po zboczach szerszych dolin szumią lasy, wąskie natomiast doliny mają boki nagie, gdyż deszcz i bijące w ich spychy wezbrane rzeki zdzierają wszelką roślinność i żyzne warstwice gleby rodnej. Nigdzie nie wyjrzy tu malownicza skała, gdyż podatne na wpływ zimna, wody i wichrów łupki i piaskowce karpackie szybko i łatwo się na piarg rozsypują. Tylko nad potokiem Urycz, wpadającym do Stryja, a potem w Rozhurczu i w lasach bolechowsko-polanickich — w Bubniszczu występują dziwnie i tajemniczo ukształtowane, owiane setkami legend i tysiącami domysłów twarde, lite skały, wyrastające ponad korony najwyższych drzew. Pomiędzy górnym Sanem a Świcą i Mizuńką coraz obszerniejsze i bogatsze rozpierają się obszary leśne, zaledwie po zboczach gór nad dolinami i po brzegach spławnych rzek wytrzebione już znacznie i doszczętnie nawet wyrąbane. W puszczy bieszczadzkiej rosną świerki, jodły i buki, chociaż w dawnych czasach inaczej te lasy wyglądały. Dąb, grab, jawor, jesion i buk walczyły tam zaciekle z jodłą, świerkiem i prawie zaginionym już obecnie a wciąż poszukiwanym cisem. Dąbrowy — po dziś dzień chowały się gdzie niegdzie — jak np. pod Skolem i pod Bolechowem. Dęby i graby rosną jeszcze u podnóża gór; tam i ówdzie podnoszą potężne konary pojedyńcze, rozrosłe bujnie jawory i jesiony. W lasach górnego pasa panują świerki, jodły i buki, chociaż nieraz się zdarza, że wszystko zagarnia buk, dochodzący aż na skraj połonin trawiastych, aczkolwiek karłowacieje na tej wysokości, cherleje i poziomu 1000 m prawie nigdy nie przekracza. W puszczach bieszczadzkich znaleźć można większe i mniejsze skupienia sosny — obcej zresztą tym górom i sztucznie zapewne tu zaaklimatyzowanej.
Połoniny ciągną się ku wschodowi po grani głównego grzbietu i innych pasm, sięgających powyżej górnej granicy lasów, od Solinki, gdzie cieszą wzrok niebywale jaskrawą zielenią połoniny Wetlińska i Caryńska. Przypominają one raczej hale tatrzańskie, jak swym krajobrazem i florą, tak też i trybem życia pasterskiego, chociaż nie ujrzy tam turysta gąszczu kosodrzewiny, którą zastępuje tu trzymający się łożysk potoków bojkowski „lelycz“, czyli olsza zielona, nie wyższa ponad trzy metry. Wyrasta tam wierzba, wiciokrzew czarny, karłowaty jałowiec, bez koralowy, borówki czarne i czerwone. W zależności od składu i żyzności gleby różne trawy i zioła okrywają połoniny bieszczadzkie. Runi się tam tomka wonna, mietelnica biała, śmiałek, drzączka, wyklina, kostrzewa, kosmatka, krwawnik, złotokwiat, chaber, ciemierzyca, lub szarzyna, która na jałowych ziemiach wszystkie inne wypiera rośliny (Hołowkiewicz, Rehman). Na połoninach, gdzie trawa wybujała wysoko, pasą się woły, krowy i konie — gdzie zaś niższa urodziła się pasza — tam przelewają się, niby fale, kierdele owiec i kóz. Niczym nie regulowane, rabunkowe wypasy zdążyły już zmienić na niekorzyść pastuchów skład traw, niszcząc zupełnie niektóre najcenniejsze ich gatunki zielne. Dopiero w ostatnich czasach nadleśniczowie mają wgląd w tę dziedzinę gospodarki narodowej i w znacznym stopniu zdołali już podnieść pastewną wartość połonin w Bieszczadach. Że inaczej się przedstawiały dawne połoniny, o tym świadczą wymownie „carynki“ — nieduże łąki, starannie ogrodzone i przeznaczone na sianokosy, — prawdziwe kobierce barwne i kwieciste. Najlepsze rodzaje pastewnych roślin górskich znaleźć można na carynkach bojkowskich, a więc — prosienicznik, jastrzębiec, pompawę, starzec podalpejski, goryczkę, pięciornik, driakiew, złotokwiat, brodawnik, kozibród, dzwonki, jaskry, koniczynę i ostrożenie, przy czym w tym zielonym morzu występują już formy właściwe Karpatom Wschodnim — arnika górska, poszukiwana przez znachorów, wężymord różowy, gwoździk i fiołek; osobliwości i piękno w tym wszystkim wielorakie.
Jakże powstały te połoniny? Górale twierdzą, że są one dziełem rąk dawnych mieszkańców tych gór, którzy wypalali puszcze i bory, aby na „trzebinach“ rozparły się potem połoniny. Tak też myśleli niektórzy uczeni twierdząc, że prawdziwe połoniny mogą istnieć wyłącznie poza górną linią lasów, a więc powyżej 1400 metrów; tymczasem bieszczadzkie łąki leżą na wysokości nie przekraczającej 1000 m, wobec tego są one utworem sztucznym, przy udziale człowieka powstającym. Inni badacze skłonni są widzieć inne powody powstania połonin w Bieszczadach wiążąc je ze zjawiskiem cofania się i zaniku świerków w lasach tych gór, jak też i z tym, że całkiem odmienna flora carynek jest jednakże naturalną tu i odwieczną. Być może, wpłynęły na zanik świerków i zajęcia ich miejsca przez połoniny podmuchy suche, którymi dyszy bezdrzewna nizina panońska, albo dał się tu we znaki kontynentalny klimat wschodnio-południowej Europy.
Zamieszkująca Bieszczady ludność walczy o swój byt na roli i na połoninach. Przestrzeń gleb uprawnych jest tu nieznaczna i niewystarczająca dla ludności mnożącej się z roku na rok. Ziemia mało żyzna słabo zabezpiecza urodzaje — niepewne, bo zależne od zmiennego klimatu i od powodzi — tak częstych w okolicach górskich i tak bardzo niszczących. Nic więc dziwnego, że w tych okolicach znaczny, a nawet szczególny nacisk kładzie się na chów bydła rogatego i drobnego. W niektórych latach przychówek stanowił najważniejsze źródło dochodu, to też znaczny odsetek ludności wiejskiej oddaje się niemal całkowicie pasterstwu. Wiosnę, całe lato i dwa miesiące jesienne spędzają tu ludzie miejscowi na nielicznych już połoninach, ochraniając żywy dobytek przed złym człowiekiem i zwierzem drapieżnym. W domu powstają tylko krowy dojne, wszystko inne — jak konie, jałówki, woły, cielęta, owce i kozy — do późnej jesieni powstaje na górskich pastwiskach. Nie masz już jednak na połoninach tradycyjnego bytu pasterskiego, jakie pociąga ku sobie starymi rycerskimi nieraz obyczajami — bujną barwnością i pierwotną prostotą życie na tatrzańskich halach, jak i na połoninach Czarnohory. Nie znajdziemy tu nigdzie kolib, szałasów pasterskich, ni koszar i „strunek“ dla owiec. Nie przemówią do nas echem pradawnego życia pasterskiego z jego panteistycznym mistycyzmem i zabobonem poważni bacowie, watahowie i zuchwała, jurna banda juhasów. Nie rozedrga się tam drewniana trembita, nie rozlegnie się śpiew zbójnicki ani tupot nóg tańczących łeginiów. Nawet psy pasterskie — czujne, złe i ponure innymi szczekają tu głosy, w których nie ma ani poczucia wolności ani namiętnego pragnienia walki.
Samopas, bez planu i kierownictwa błąkają się krowy po połoninach, pasą się konie, odpędzając komary i bąki, „rumygają“ leniwe woły z pręgami jarzm na karkach i przebiegają z miejsca na miejsce ruchliwe czeredy zawsze głodnych owiec. Nikt tu nie zwołuje ich na nocleg do zagrody; nikt cztery razy dziennie nie zapędza do „strunek“, by wydoić, a z mleka „bundz“ i tłustą bryndzę przyrządzić w kolibie pod okiem surowego wataha lub bacy. Nie widać tu gdzieś zaczajonych pastuchów. Trudno ich znaleźć nawet. Kryją się w zaroślach buczyny lub gąszczu olszowym, gdzie w samotności w niedbale skleconym z gałęzi barłogu pędzą leniwe, prawie bezmyślne życie, dziczeją do szaleństwa niemal, gdy to, powróciwszy ze stadem w doliny, z byle jakiej przyczyny nożem błyskają, zapijając się na śmierć i, oprócz słów sprośnych i przekleństw ohydnych, innej nie pamiętają mowy.
Nie umieją nawet ci pasterze dzicy, jak „czabany“ ukraińscy lub węgierscy zawodowi wolarze, — opowiedzieć składnie, co widziały ich oczy ponure tam na zielonych przestworzach połonin i na skraju puszczy górskiej. Nie umieją, czy nie chcą... A tymczasem widzą oni tam zjawiska niezwykłe, porywające i groźne. Mogliby wszakże opowiedzieć, jak runął nad Mizuńką podmyty przez nią górski spych i jak spłynęła na dno doliny szeroka połać ziemi, unosząc las i szmat połoniny wraz z wołami i kozami, co po spychu goryczkę i ciemierzycę skubały? Czyżby zapomnieli o wichurze, która podruzgotała buki i świerki na zboczach góry i porwała cały kierdelek owiec czarnych? A czyż nie brzmi im jeszcze wycie burzy i jazgot piorunów bijących w sąsiedni szczyt, gdzie na zgorzelisku sterczały suche, żałosne jodły o szarych, od dawna powiędłych łapach i igliwiu opadłym? Nic nie pamiętają! Ani o niedźwiedziu — starym kudłaczu, do którego w roku ubiegłym panowie ze Skolego trzy ponoć razy strzelali, a on, choć posoką broczył, uszedł wszakże i zabrnął aż tu, by bojkowskie porywać krowiny! Ani o stadzie jeleni, mknących przez połoninę na oślep, bo gonił je parskając głośno ryś! Ani o mruczeniu żbika, który w nocy skradł się i zdobył sarnę w haszczach olszowych! Ani o głuszcu, co na jałowcowe zlatywał jagody, aż go kuna zwęszyła i zadusiła! Ani o ludziach nieznanych, przekradających się z polskiej strony na drugą i o innych, co spoza tamtej znów rubieży tajemnie po perciach kroczyli trop, niczym wilki! Czyż bojkowscy pasterze nie zadawali wtedy sobie pytania — co zacz za ludzie migają pomiędzy pionami drzew? Przemytnicy, zbójnicy, czy jacyś inni z prawem na bakier żyjący? Milczą Bojki-pastwie, ramionami wzruszają i ponuro, bezmyślnie patrzą. Co im tam?! „Ber ho witer!“
Jeden z nich splunie pogardliwie, drugi — zaklnie ohydnie, ten — porechoce dziko, tamten czarne skrzywi wargi, jak zły, nieufny pies... Tak przerabia ludzi na swoją modłę samotne, dzikie życie. Nawet o niczym nie marzą ci pasterze beskidzkich połonin, chyba o „denaturce“ i zemście nad innym parobkiem, bo z wieczora pod oknami wypatrzonej w cerkwi dziewuchy chadzał jak wilk pod oborą... I tak przeminie w pijanej mgle i w mroku zwady ponurej koniec jesieni i zima. Ledwie jednak pokraśnieją pędy wierzb i na zgrzewku pierwsza bzyknie mucha — pastuch zbierać się zacznie na połoninną „gibłu dolu“, na Tarnicę, Bukowe Berdo, Halicz, Wysoki Wierch, pod Pikuj i Starostynę, a myśli o tym bez żalu i smutku, bez marzeń i nadziei, podobnie jak jego kundel kudłaty — nieufny zawsze.
Teraz zmienia się do gruntu życie pasterskie i szybko w przeszłość odchodzi. Wpłynęły na to szkoły, zarządzenia władz i posuwanie się zagród bojkowskich w głąb gór, a nawet na ich wysokie zbocza. Połoniny zaczynają się nieraz tuż za zapłotkami ludzkich siedzib, gdzie nie ma już miejsca dla dzikich pastuchów zawodowych. Pasącej się chudoby pilnuje ktoś z rodziny gazdy, czasem nawet — dziewucha lub stary, półślepy dziad, dawnym zwyczajem pokrzykujący na woły „biś-biś“, na konie — „ter-ter“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.