Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zwołuje ich na nocleg do zagrody; nikt cztery razy dziennie nie zapędza do „strunek“, by wydoić, a z mleka „bundz“ i tłustą bryndzę przyrządzić w kolibie pod okiem surowego wataha lub bacy. Nie widać tu gdzieś zaczajonych pastuchów. Trudno ich znaleźć nawet. Kryją się w zaroślach buczyny lub gąszczu olszowym, gdzie w samotności w niedbale skleconym z gałęzi barłogu pędzą leniwe, prawie bezmyślne życie, dziczeją do szaleństwa niemal, gdy to, powróciwszy ze stadem w doliny, z byle jakiej przyczyny nożem błyskają, zapijając się na śmierć i, oprócz słów sprośnych i przekleństw ohydnych, innej nie pamiętają mowy.
Nie umieją nawet ci pasterze dzicy, jak „czabany“ ukraińscy lub węgierscy zawodowi wolarze, — opowiedzieć składnie, co widziały ich oczy ponure tam na zielonych przestworzach połonin i na skraju puszczy górskiej. Nie umieją, czy nie chcą... A tymczasem widzą oni tam zjawiska niezwykłe, porywające i groźne. Mogliby wszakże opowiedzieć, jak runął nad Mizuńką podmyty przez nią górski spych i jak spłynęła na dno doliny szeroka połać ziemi, unosząc las i szmat połoniny wraz z wołami i kozami, co po spychu goryczkę i ciemierzycę skubały? Czyżby zapomnieli o wichurze, która podruzgotała buki i świerki na zboczach góry i porwała cały kierdelek owiec czarnych? A czyż nie brzmi im jeszcze wycie burzy i jazgot piorunów bijących