Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w sąsiedni szczyt, gdzie na zgorzelisku sterczały suche, żałosne jodły o szarych, od dawna powiędłych łapach i igliwiu opadłym? Nic nie pamiętają! Ani o niedźwiedziu — starym kudłaczu, do którego w roku ubiegłym panowie ze Skolego trzy ponoć razy strzelali, a on, choć posoką broczył, uszedł wszakże i zabrnął aż tu, by bojkowskie porywać krowiny! Ani o stadzie jeleni, mknących przez połoninę na oślep, bo gonił je parskając głośno ryś! Ani o mruczeniu żbika, który w nocy skradł się i zdobył sarnę w haszczach olszowych! Ani o głuszcu, co na jałowcowe zlatywał jagody, aż go kuna zwęszyła i zadusiła! Ani o ludziach nieznanych, przekradających się z polskiej strony na drugą i o innych, co spoza tamtej znów rubieży tajemnie po perciach kroczyli trop, niczym wilki! Czyż bojkowscy pasterze nie zadawali wtedy sobie pytania — co zacz za ludzie migają pomiędzy pionami drzew? Przemytnicy, zbójnicy, czy jacyś inni z prawem na bakier żyjący? Milczą Bojki-pastwie, ramionami wzruszają i ponuro, bezmyślnie patrzą. Co im tam?! „Ber ho witer!“
Jeden z nich splunie pogardliwie, drugi — zaklnie ohydnie, ten — porechoce dziko, tamten czarne skrzywi wargi, jak zły, nieufny pies... Tak przerabia ludzi na swoją modłę samotne, dzikie życie.