Kanikuła albo psia gwiazda/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Andrzej Morsztyn
Tytuł Kanikuła albo psia gwiazda
Podtytuł A.D. 1647
Pochodzenie Poezye oryginalne i tłomaczone
Wydawca Nakładem S. Lewentala
Data wyd. 1883
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KANIKUŁA ALBO PSIA GWIAZDA.
A.D. 1647.


Do Jaśnie Wielmożnego JMci Pana koniuszego koronnego
Aleksandra Lubomirskiego.

Com kiedyś śpiewał pod czas kanikuły
Nad brzegiem Semu i nad brzegiem Suły,
Gdzie Psoł, gdzie Worzkło toczą błotne wody,
I dwa słowiańskie graniczą narody,
Tobie, Wielmożny Panie, ofiaruję;
Którego jeśli łaskawym uczuję
Téj lichéj pracy, do większéj roboty
Nabędę siły, nabędę ochoty.
Teraz te karty, lubo ważą mało,
Tobie nad inszych oddać mi się zdało;
Boś widzę szczerze myśliwy i w sierci
Sobaczéj kochać będziesz się do śmierci.
Stąd i niebieski piesek do twéj psiarnie,
Jak na pieszczoty z ochotą się garnie,
Choć dotąd z sfory nie gonił ni z smyczy
Pościgał, ani zna dzikiéj zdobyczy;
Nie wié, jak psom gończym tam dobite parzą
I jak im w piwie tłuste wieprze warzą.
Jeśliby jednak zaciekł się do nieba,
Opowie i tam, wdzięczen twego chleba,
Jak coraz psiarnie Osiek twój przypuszcza,
I jak płodna w zwierz Niepołomska puszcza,

Jako go bijesz, jakoś wszystkie sztuki
Potrzebne do téj przewiedział nauki,
I smak, u ciebie do pola zawzięty,
Wywrze i między górnemi zwierzęty.



Do Muz.

Panny! od których powód ma wiersz wszelki,
Cne helikońskich gór obywatelki,
Co po parnaskich dąbrowach chodzicie
I nad skalistym zdrojem się chłodzicie,
Których ani pies swym ogniem użega,
Ani ojcowski promień nie dolega,
Których i czystość moc tym ogniem bierze,
Dla których cały świat oddań Wenerze,
Szczęśliwsze od nas, których wszystko troje
Mało wojuje słońce, miłość i psie znoje: —
Pojzrzycie na mię trochę w niskie kraje,
A póki jeszcze żywota co staje,
Upalonemu, z hipokreńskiéj wody,
Przywróćcie żywot, dodajcie ochłody;
A ja oczerstwion mocą waszéj rosy,
Nastroję lutnią w pisorymskie głosy,
I dowcip zbytnią zawędzony suszą,
Przyszedszy k’sobie, połączy się z duszą.
Skąd chwaląc i was i wasze krynice,
Wdzięczen zawieszę z ślubu tę tablicę:
Że mu się w wierszu trochę powodziło,
Przyznawa Morsztyn, że to panien dziéło.



Dwoja bieda.

Dziś dokazuje psia gwiazda swéj mocy,
I jako zorza, kazawszy zejść nocy,
Dzień na świat wozem przywiezie różanym,
Słońcu wspólnikiem jest nierozerwanym
Niebieskiéj drogi, aż kiedy ją w morze
Ósmy krąg nieba wpędzi po nieszporze,
I tak szesnaście godzin rządu swego
Panuje co dzień, w które wiele złego
Wejzrzeniem swoim nad ziemią przewodzi,
Stoki wysusza, urodzajom szkodzi,

Ogrody z włoskiéj obnaża ozdoby,
Gorączki mnoży, przywodzi choroby;
Aż i pokrewnych, bez żadnéj ich winy,
Psów niezleczonéj nabawia wściekliny.
Ale z osobna ze mną harce zwodzi,
I dwoistym mnie płomieniem podchodzi:
To mi nad głową przykrym ogniem świeci,
To mi miłości płomień w sercu nieci.
Lubo Kampańczyk słusznie się żałuje,
Gdy mu winnice Wezuwiusz psuje;
Lubo sykańska Etna gdy szaleje,
Ogniste rzeki z paszczęki swéj leje;
Przecie szczęśliwe mniemam być te kraje,
Których urodzaj jednym ogniem taje;
Mnie wściekła gwiazda, mnie i Wenus męczy;
Mnie wewnątrz ogień, mnie i zwierzchu dręczy.
Teraz swobodni od niesmacznéj pracy
I kary szkolnéj wolność mają żacy.
Teraz rzemieślnik, lubo z grosza żyje,
Od roboty się przed muchami kryje.
Ja tylko folgi nie znam ni ochłody,
Tak się Kupido zawziął na me szkody.
Niechaj że prędko Kanikuła minie,
Że i jéj ogień i miłości zginie.



Denominatia.

Skąd to jest, że psim ogniem mianowano
Dzisiejszą gwiazdę? czy stąd, że widziano,
Że psi pod ten czas skłonni do wściekliny,
Gdy nie zabieżą z cisu oskrobiny?
Czy stąd, że zdrowiu ludzkiemu, gdy wchodzi,
Jako pies zjadły wejzrzeniem swym szkodzi?
Czy stąd, że jak psie zakrwawione oko,
Tuż podle słońca, błyszczy się wysoko?
Ale i co to za pies był tak śmiały,
Że sobie zasiadł w niebie plac niemały?
Czy go Oryon, gdy się sam wprowadził
W niebo, na straży przy gwiazdach posadził?
Czyli téż Ino odmianie swéj rada
Od bydlęcego przywiodła go stada?
Czyli go Zorza, nie mogąc samego,
Psa Cefalowi porwała miłego?

Czyli to ten pies, co w ukrytéj stronie
Nalazł zmarłego ojca Erygonie?
Czy téż Hekuba, za królestwa stratę,
W tym kształcie w niebie odnosi zapłatę?



Do Kanikuły.

Potężny piesku, co władasz gorącem
I ogień lejesz gardłem swym pieniącem;
Którego ogniem krynice słabieją,
A śniegi wieczne z gór się rzeką leją,
Spraw to mocą twą, aby twe pożogi,
Które miłości we mnie zapał srogi
Mnożą, nad dziewką okrutną zażyły
Takiéj lub większéj, niż nade mną, siły.
Ona z ogniów twych przeszydza, jak zbroją
Bezpieczna twardą skamiałością swoją;
I zimnym wzorem tak się otoczyła,
Że krew w jéj żyłach w śnieg się zamieniła.
Co Nowa Zemla ma zimy i mrozów,
Co lodowate morze, kędy wozów
Większy pożytek, niżli krzywych łodzi;
Co Wołga, którą Moskwicin przechodzi,
Cały rok lodem kryje zimne wody:
Wszystkie te w piersiach ma mrozy i lody.
Widzi to Wenus, ale nie dba, ani
Zwykłym jéj trybem téj hardości gani;
Owszem jakby z nią zmówiła się zgodnie,
Mnie tylko w sercu podżega pochodnie.
Ale ty mścij się méj szkody, twéj wzgardy,
I państwem, które nad nami masz, hardy,
Napełń ją ogniem; niech i ona czuje,
Że kiedy świecisz, każda rzecz hołduje,
I każda lubo odporna, jako ty
Błyśniesz na niebie, zapada w zaloty.
Co jeśli sprawisz, będę-ć życzył, aby
Obrok cię z źródeł dochodził niesłaby
I żebyś wsiadszy na wóz miasto słońca
Wiódł rok szczęśliwy od końca do końca.



Minutie.

Kiedy dwudziesty lipca dzień nadchodzi,
Jasna na niebo Kanikuła wschodzi,

Wtenczas gospodarz niech uważa, z jakiem
Łączy się nocny miesiąc nieba znakiem.
Jeśli się przymknął do dżdżystego Byka,
Taka na cały rok idzie praktyka:
Grady i zbytnie wilgości tak zboże
Porażą, że z nim siedzieć doma może;
I w ziemię wsianej nie doszedszy miary,
Żegnać się z Gdańskiem i jego towary.
Jeśli zaś na Lwa aspekt ma wesoły,
Możesz przypuszczać, oraczu, stodoły;
Zrodzi-ć się dobrze; możesz nowe prasy
Tłoczyć i gronom zadawać niewczasy;
I wynalazek Minerwy, oliwa,
Dojdzie płodnością wina, dojdzie żniwa;
Ale zaś wzruszy niezgody i wojny,
I lud w rozterki zawiedzie spokojny;
Ziemia przez wiatry do gruntu się wzruszy
I miasta swoim trzęsieniem pokruszy;
Wzburzy się morze niecierpliwe łodzi,
I częste strachu nabawią powodzi.
Jeśli się z Panną Cyntya położy,
W zwieszonym kłosie tłuste ziarno mnoży,
I dżdżem pomiernym odwilżywszy role,
Okryje wdzięcznym urodzajem pole.
Lecz tym, co noszą płód, córkę lub syna,
Zwykłego nie da ratunku Lucyna.
Jeśli na świetnéj Wadze się posadzi,
Królów niesfornych z poddanemi zwadzi;
Kość i wrzuciwszy między złe samsiady,
W krwawe zawiedzie utarczki i zwady.
Wykrzyknie pokój wojennemi głosy,
Płonne zostawi po zagonach kłosy,
Oliwy zniszczy; sami pijanicy
Radzi, że dosyć win będzie w piwnicy.
Jeśli się z zjadłym Niedźwiadkiem pobraci,
Pszczół miodonoszych ród w niwecz wytraci.
Powadzi ludzi o wiarę i, świętą
Przyczyną, w zwadę zawiedzie przeklętą,
A oraz z duszą zabijając zdrowe
Ciała, powietrze przywiedzie morowe.
Jeśli się rogiem ku Strzelcowi kinie,
Nic oraczowi w zagonie nie zginie,

I przez przypłodki pszczoły częste swoje
Napełnią ule i osadzą roje;
Ale zaś z bydła pożytek niespory,
I próżne staną powietrzem obory.
Jeśli się z Kozłem apenińskim złączy,
Bachus nieskąpy z prasy się posączy;
Żyznym nie chybią urodzajem niwy,
Ani tłusty zbiór ateńskiej oliwy.
Jeśli z Wodnikiem wstąpi do kąpieli,
W śmiertelnéj królów położy pościeli;
Koronowane, przez rozkaz surowy
Śmierci wszem wspólnej, popodcina głowy;
Zarazi zboża w niedojrzałym czasie,
A co zostanie, szarańczą wypasie.
Jeśli się zejdzie z Rybami rzecznemi,
Zaćmi powietrze chmurami dżdżystemi,
I mór na bydło nieuchronny puści,
Ani ludzkiemu zdrowiu nie przepuści;
Ale urodzaj będzie hojny wina,
I każde pole zrodzi jak nowina.
Jeśli w dom Runa wstąpi bogatego,
Wy truje stada bydła rogatego,
Gwałtowną zniszczy zboża niepogodą,
Ale oliwę okryje jagodą.
Jeśli się z Bracią Heleny przywita,
Bachus obfity i Ceres sowita
Pracującego oracza spanoszy;
Ale powietrze miasta wy pustoszy,
I z kosą śmierci na panów się rzuci,
I miły pokój za miedze wyrzuci.
Nakoniec jeśli na niebieskiej włości
Miesiąc się w domu u Raka rozgości,
Wysuszy ziemię i wilgoć wrodzoną
Zwierzchu zasklepi skorupą spaloną
I tak upiekszy zboża, oprócz szkody,
Przywiedzie ciężkie z niedostatku głody.



Nadgrobek Perlisi.

Perła tu leży, nie ta, co szczęśliwe
Wyspy więc noszą, ani brzegi krzywe
Oryentalskie, ani te skorupy,
Które bogate w sobie kryją łupy;

Kosztowniejsza to perła, która siła
Wraz w sobie skarbów bogatych nosiła.
Wzrost niezwyczajny i tak uszczuplony,
Że z szczurkiem same różniły ogony.
Nos załamany, sierć bielsza niż wełna,
Miększa niż tyrski jedwab, niż bawełna,
Oczy wypukłe, ogon zakończony
I w kilka skrętów pięknie wykręcony.
Owa co kiedy nadobnego było
W malteńskich pieskach, jéj samej służyło.
A przytym dowcip i piękne pieszczoty,
Wierność i co jest we psiech tylko cnoty
I ochędóstwo niezwyczajne miała
I tym się w łasce swéj pani trzymała.
Pies ją niebieski żywota pozbawił,
Ale postrzegszy, co niechcący sprawił,
Zawył żałośnie trąbą swą do góry
I za żałobę przywdział czarne chmury.
Płakał jéj pokój i łóżka płakały,
Płakał i ciemny komin owdowiały,
Płacze i łzami kosztownemi, ani
Da się utulić nad nią moja pani.



Chłód daremny.

Kiedy się słońce przez Raka przedziera
I Lwa strasznego nawiedzić napiera,
W powszechnym świata znoju i spaleniu
Szukałem, gdzieby głowę skłonić w cieniu.
Raz się przechodzę do bliskiego gaju
I żebrzę łaski zielonego maju.
Tam mię wspomaga dąb chaoński cieniem,
I grab twardością zrównany z kamieniem;
Piękny i jawor fladrowanéj więzi,
I szkolna brzoza drobniuchnéj gałęzi,
I żyrne buki i klon niewysoki,
I lipa, matka pachniącéj patoki;
Jasion wojenny i brzost, który naszem
Krajom intraty przyczynia potaszem.
Drugi raz w gęste zapuszczam się bory,
Kędy świerk czarny rośnie w górę spory,
I modrzewina czerni nieznająca,
I terpetyną jedlina płacząca,

I sośnia wielkiej w budynkach wygody,
I kadzidłowéj jałowiec jagody.
Trzeci raz różnie próbując ochłody,
Chodzę po brzegach przezroczystéj wody;
Tam mam dostatnie chłody topolowe,
Olsze czerwone i wierzby domowe,
Chwast dereniowy więc i rokicinę
I chłodne bagno i złotą wierzbinę.
Ale cóż potym? lubo ta zasłona
Schroni méj głowy od Hiperyona;
Lubo mi na czas psia gwiazda sfolguje:
Zaraz te pustki miłość opanuje.
Próżno się tedy cieniem zwierzchu chłodzę,
Gdy w sobie noszę ogień i z nim chodzę.



Discretia.

Kiedy pobożnéj piesek Erygony
Zetlałe palił role i zagony,
Tam, gdzie krynica przezroczyste swoje,
Między drzewami, pędzi żywe zdroje,
Zdybałem śpiącą kochaną dziewczynę.
Za poduszkę jéj trawa, za pierzynę
Cień był dębowy, a szum z bliskiej wody
Smaku dodawał do snu i ochłody.
Zefir jéj suknią poddymał, a mali
Kupidynowie nakoło igrali.
Jeden jéj włosy trafił, drugi w ucho
Coś o miłości poszeptywał głucho,
Ten na nią wieje; ten urwane zioła
W śliczne natyka warkocze dokoła;
Ten różą równa z rumieńcem, ten śliczną
Białą lilią równa ze płcią mleczną.
Ale jeden z nich, nad insze swawolny,
Kształt jej rozpinał, i do piersi wolny
Oczom swym przystęp sprawił, i w te znoje
Tam chłodził oczy i swoje i moje;
Lecz mię tą swoją przysługą tak zdradził,
Że więcej we mnie zapału wprowadził.
Którym bez miary będąc zapalony
I ze sił wszystkich prawie wyprażony,
Padłem podle niéj, i to w śliczne usta
To w piersi, których nie kryła już chusta,

I w kształtną szyję, prawie bez przestania
Nieuprzykrzone daję całowania;
I już mię zła myśl na coś powodziła;
Ale się wśród tych pieszczot obudziła,
I z mych się węzłów wywikławszy, rzecze:
„A tak-że mi to, niewdzięczny człowiecze,
Chęć moje płacisz? a zła-żem ci była,
Kiedym ci służyć sobie pozwoliła?
Ale mnie służyć trzeba z powolnością;
Panem ja chcę być, inaczej wolnością
Wnet cię daruję, wypuszczę z posługi,
Bom z łaski bogów nie tak głodna w sługi,
Bym natrętnika jak ty chować miała“.
Ja widząc, że się szczerze rozgniewała;
Odpuść, bogini, proszę, pierwszą winę,
Której ci własną odkryję przyczynę;
Kanikuła to w mej głowie sprawiła,
Że moja skromność toru uchybił;
Wszak wiesz, że kto się z Małgorzatą braci,
I rozum, a coż i powolność straci.



Susza.

Niech cię wszytek świat z chłodów swych obrany,
Zła Kanikuło, łaje na przemiany,
I upalony twym ogniom złorzeczy;
Ja, swoje własną rzecz mając na pieczy,
Dziękuję-ć, żeś mi wysuszywszy strugę
Suchą do Zosi zgotowała drogę.
Już teraz bystrych poprzestawszy biegów
Zawarta rzeka pilnuje swych brzegów;
Już teraz w nocy ukradszy się z domu,
Przebrnę bezpiecznie, nie czekając promu;
Już do kochanéj śpiesząc się zabawki,
Nie będę patrzył, ni brodu, ni ławki.
By był Leander takie miał pomocy,
Szczęśliwszéj pewnie zażyłby był nocy,
I dopłynąwszy znajomej latarnie,
Nie zginąłby był w słonych wodach marnie.
A mnie, gdy krzywej nie chcę czekać łodzi,
Chociaż nad kostki zabiorą powodzi,
Mniejsza to, kiedy po takiej kąpieli,
Oschnę na miękkiej u Zosi pościeli.



Wiejski Żywot.

Chociaż ty, Kasiu, same tylko dwory
I miasta chwalisz, nawiedzić obory
(Wszak się i dworscy przejeżdżają radzi)
Wiejskie nie wadzi.

Nie gardź folwarkiem; tak wielcy panowie
Zbiegali w pole po pokój i zdrowie;
Tak się bawili ludzie przed potopem,
Bydłem a snopem.

Wtenczas, co dały domowe okoły,
Tym się pyszniły niewyniosłe stoły;
Co spłacheć roléj, co szpiklerz domowy
I dojne krowy.

Słodkich im ze Włoch win nie niosły muły;
Nie znali Węgrów, Szymonów, Rywuły;
Pragnienie wodą śmierzyli stokową,
Czaszą bukową.

Albo z jęczmiennym przewarzywszy słodem
I piwnicznym ją wystudziwszy chłodem,
Upracowanym żeńcom koło żniwa
Dawali piwa.

Domowe krosna samodziałkę tkały,
Jedwabiu, złota chałupy nie znały;
Len tylko biały wystawiał strój z pełna,
A z owce wełna.

Co wszytko miła słodziła swoboda;
Nie tknęła się ich przygoda ni szkoda,
Ani gniew panów, ni co bieży wkoło,
Fortuny koło.

Ale i teraz pojzrzy na te kraje,
Które ziemianin własnym pługiem kraje;
Ujzrzysz, że łacniéj o pokój przy zdroju
Niźli w pokoju.


Wierniéj spokojny wczas chałupy strzeże;
Prędzéj na górne bije piorun wieże;
Prędzéj wiatr kruszy zawiłą dębinę,
Niż gibką trzcinę.

Ten piosnki śpiewa i wieśniackie wiersze:
Ten wianki wije, ten z sitowia wiersze;
Ten, przy skaczących po trawie barankach,
Gra na multankach.

Na gospodarskie patrz tylko zabawy[1]:
Ten rybkom kopie sadzawki i stawy;
Ten na nie, chociaż nie pewien, czy będą,
Zachodzi z wędą.

Tamten z konopnéj wywiera psy sforki;
Ten tłuste tłucze kobusem przepiórki;
Ten na lep, albo w powikłane motki,
Łowi czeczotki.

Ten płoty grodzi około rozsady;
Ów szczepi w pniaki; ten obrywa sady,
Ten śliwy leje na powidła w prasy,
Te rwie na lasy.

Ten większym bydłem rznie grzbiet twardéj roli:
Ten zasię w skopiec zbierać mleka woli;
Ten żnie, ow wiąże, ten pożęte snopy
Układa w kopy.

Ten w przetak mannę za porannéj rosy
Zbiera; ten młóci pozwożone kłosy;
Ten wieje, a ten o jasny dzień prosi,
Gdy siano kosi.

Ów syry tworzy; ten ściska twarogi,
Ten kapelusze plecie na szeżogi;
Tamten na skrzypkach, na imię swéj kumy,
Wyrzyna dumy.


A dokończywszy dorocznéj roboty,
Skoczy i w taniec, zrzuciwszy choboty,
I szczerze myśli po dobrym obżynku
O odpoczynku.

Żaden mu rozruch nie rozerwie wczasu;
Przykrego nigdy nie słyszy hałasu,
Prócz szumu z wody, co snowi pomocy
Dodaje w nocy.

Zdrowszy mu owoc, smaczniejsza jarzyna,
Bo ją wykopie rydlem, niż zwierzyna,
Niż chleb podbitą piętą wywierciany,
Stojąc przed pany.

To pałac jego, uklecona chata;
Dworzanów trzyma parobcza zapłata,
Straż się téż wierna na złodzieja sroży:
Kundel w obroży.

Ostatek dworu: baran, ciołek, woły;
Kapela: ptastwa krzyk zrana wesoły;
Piernaty: trawa; namiot pokojowy:
Cień jaworowy.

Szkarłatów niémasz, ni drogiego złota;
Lecz oprócz kwiatków, co rostą u płota,
Słońce mu daje złoto i purpury,
Malując chmury.

Po chlebie nie zna oprócz saméj wody,
W któréj się podczas przegląda z przygody;
Wierne z samsiadów, chociaż niéma wiele,
Ma przyjaciele.

Zdrad dworskich, figlów wolen i obmowy
Zjadłych języków; a jeśli ulowy
Plastr podbierając, żądło mu zaszkodzi,
Miód to nagrodzi.

Tyran tu nie drze, krwią ziemie nie broczy;
Wół tylko bodzem zakłóty poskoczy;
A pan na przyszły pożytek udany,
Strzyże barany[2].


Wojny nie słyszał, ani widział bitwy
Prócz między drobem z lotnemi rybitwy;
Oprócz niekrwawéj, którą zwodzą bycy
Przy jałowicy.

Zazdrość tu w saméj ma miejsce ochocie,
Kiedy się żeńcy ścigają w robocie;
Albo się ptacy pieniem przekrzykują,
Gdy słońce czują.

Na nowy codzień zysk wesoły wstanie;
Sen mu zbyteczne nie przerwie staranie;
Nie dbać o złoto, nie dbać o klejnoty,
To jest wiek złoty.

Przy dobréj myśli, kto ma żyzne pługi;
Może i z dworskiéj przeszydzić wysługi;
Gdzie taka wolność, pokój i zabawa,
Fraszka Warszawa.

Sam mu Kupido zadaje niewczasy,
Sam go na smętne myśli pędzi w lasy,
Ani jest wolen przed Wenerą płochą,
Pod wiejską sochą.

Dlatego i ja ciebie tam prowadzę,
Jago, aza twéj twardości co radzę;
Aza cię w polu, którą wszystko tleje,
Gwiazda zagrzeje.



Praktyka.

Jeszczem się nie znał z Kupidynem, ani
Wiedziałem, jako strzała jego rani;
Jeszczem był wolen, jeszcze na mię była
Zdradliwych Wenus sideł nie rzuciła;
Kiedy gdy chłodu upatruję w cieniu,
Upalonemu psią gwiazdą ciemieniu,
Ptaszyna lecąc słowikowym krzykiem,
Zastraszyła mię takim prognostykiem:
„Krótko ach! krótko po swéj woli chodzisz,
I darmo sobie złotą wolność słodzisz;

Wkrótce sam sobie zginiesz i od ludzi
Stronić nową chęć, miłość w tobie wzbudzi.
Wtenczas dopiero choć, będziesz gotowy
Całować pęta, obłapiać okowy,
Doznasz, co w sobie zamykają rany
Miłości, co jest być od niéj związany;
Bo cię zwycięży, a ty zwojowany
Cięższe na nogach poniesiesz kajdany“.



Czepiec.

Wychodząc Kasia w wieczór z rzecznéj wody,
Kędy szukała w te znoje ochłody,
Białym botuchem ciało otoczyła,
A krętym czepcem złoty włos nakryła;
Kupido zaraz do posługi skoczy,
I wycisnąwszy wilgotność z warkoczy,
I podniosszy włos od szyje do góry,
Zaciągnął mocno rozpuszczone sznury.

Czy-ć się nauki téj od ojca uczył,
Kiedy był z Marsem Wenerę ujuczył?...
Lecz Wulkan tylko wiązał nagie ciała,
Ą temu się sieć na serca dostała;
Cóż będzie czynić serce utrapione,
Gdy na nie takie parkany rzucone?
Kiedy w zdradliwe włos uwikłań nici?
Kiedy i sam włos stoi za sto siéci?



Dobra Myśl.

Teraz kiedy słońce pali,
Siadszy na przestronéj sali,
Lubo pod gęstym cieniem jaworowym,
Chłodźmy się, bracia, napojem Bachowym.
Niechaj rzeki deszcze piją,
Niech morza rzekami tyją,
Niech ziemne rostą owoce od wody;
My do węgierskiéj miejmy się jagody.
Noe, dziad wszystkich narodów,
Ledwie wyszedł z długich brodów,
Widząc, jako ta woda ludziom wadzi,
Do wina się ma i winnice sadzi.

Bachus gdy Indy zwojował,
Kiedy mężnie tryumfował,
Siedząc na beczce ubluszczony wina,
Śpiewał: pijakom walczyć nie nowina.
Aleksander w Babilonie,
Siadszy na spokojnym tronie,
Co świat zwyciężył, perskie pobił cary,
Odmienił berło za spore puhary.
I co się zwał boskim synem,
Złożył tę pychę przed winem;
Co tylko wojny nie zaczynał z bogi,
Padł, jak mu wino poderwało nogi.
Na takie trunku zaloty,
Dodajmy sobie ochoty,
Pijmy sporemi, wszak nam jako w Kanie,
Za łaską bożą, w piwnicy dostanie.
Wszak recepta na frasunki:
Dobrze wystałe trunki.
Kto o ubóstwie, kto myśli o nędzy
Trzeźwy, pijany ma dosyć pieniędzy.
Choć ostatni grosz utraci
I szynkarce nie dopłaci,
Przecież dawaj go konwią gościom, woła,
Więcéj animusz niźli mieszek zdoła.
Trunek ostrzy rozum w głowie;
Trunek pomaga wymowie;
Ojcem szczyrości, matką jest nadzieje,
Tylko że ją gdzieś sen z głowy wywieje.
Nalewajże, chłopcze, hojnie.
Ażeby skończyć przystojnie,
Każcie nam w skrzypki rznąć, a my dokoła
Wypocim sobie zatrudzone czoła.
Panny niech przyjdą i one
Znają przychętki pieszczone.
Kieliszek włudzić, w taniec iść gotowa;
A bez białéj płci dobra myśl jałowa.
Wszak téż nie długo téj pracy,
A my też przecie nie żacy.
Choć nam nie będą grać wychodzonego,
Do łóżka tańcem pójdziemy młyńskiego.

Do Psów.

Psi, którzy tego strzeżecie pokoja,
Gdzie sypia pani, gdzie zbiega myśl moja;
Dla których ani z nią się mogę schodzić,
Ani pilności matczynéj podchodzić,
Ani oszukać uprzykrzonéj mamki,
Ani zaglądać przez dziurę u klamki,
Ani dziewczęta obsyłać wieńcami,
Żeby trzymały język za zębami;
Uśnijcie na czas, odpocznicie sobie;
Aza mi się co pociechy uskrobie.
Wszak też niebieski piesek, który wschodzi,
Strzedz za was będzie i z straży was zwodzi,
Hajwo psi: już téż ten stróż was przeważy;
Godna anielska twarz niebieskiéj straży!
— Nie chcecie? ani was prośba ma ruszy?
I drzecie głośne paszczęki po uszy?
Że was musi kląć, bodajżeście mieli
Takąż wygodę, choćbyście nie chcieli.
— Niech was zarazi psia gwiazda robakiem,
I hajduk schodzi z gotowym półhakiem,
Gorące czasy przypuszczą wścieklinę,
Hycel na białą dusi pergaminę.
I jako stare, jako strawne sługi,
Niech orzą kijem za czujne wysługi,
I zapomniawszy waszéj przeszłéj cnoty,
Włożą wpółżywych hakiem między płoty.



Łaźnia.

W ciepłe południe, kiedy znój był srogi,
Płókała Jaga po kolana nogi.
Co widząc, rzekłem: o jako szczęśliwy
Nad Herkulesa, co wytracił dziwy,
Kto te przeszedszy marmurowe słupy,
Pisał: Plus ultra, odniosszy z nich łupy.
Bo trzymam, że tam droższe są gotowe,
Niż gadytańskie skarby, niż wschodowe;
I gdyby wolno do nich się pokwapić,
Śmiałbym jak Samson mocno je obłapić,
I nie bałbym się, zatrzasnąwszy niemi,
Powalić się z tym budynkiem na ziemi.



Do Kanikuły.

Zła Kanikuło, psie niebieski wściekły,
Przed którym wszystkie chłody nam uciekły,
Opadły z liści, jak w listopad, gaje;
Ziemia się zeschła dziurawi i kraje;
Zioła dżdża pragną; Cererzyne dary
Zawiędłe zwykłéj nie donoszą miary;
Proszę cię, jeśli uprosić się godzi,
Niechaj twój ogień mój paniéj nie szkodzi.
Strzeż tego, żeby, jako płci pieszczonéj
Śniegowi równéj i mleku rodzonéj,
Piegi nie pstrzyły i przykra (dla Boga)
Nie opaliła w południe szeżoga.
Mnie raczej głowę spal na proch i szpiki
Już zwykłe ogniom dla białéj podwiki;
Popal i zboża, sioła, ziemię, gaje;
Weź, jeśli nam co chłodów jeszcze staje,
I wód na napój zostaw nam o male,
Tylko niech moja pani będzie w cale.



Odżywiony.

Jeśli to prawda, co kiedyś uczony
Mniemał i twierdził filozof z Krotony,
Że dusze ludzkie doszedszy swojego
Kresu i ciała pozbywszy pierwszego,
W inszy się łupież, na nową słobodę
Przenoszą, w inszy kształ, w inszą urodę;
I inszéj niemasz po téj śmierci szkody,
Tylko na starą duszę żupan młody;
Możemy z śmierci przeszydzać i tyle
Niesmaków sobie nie knować w mogile.
Tak i ja, kiedy dni swoich dopędzę;
Kiedy ostatnią Parki zwiną przędzę;
Opuszczę z chęcią zwiotszałe łachmany,
A niż na nowy będę zawołany
Żywot, będę się w powietrze zmieniony
Przy Jadze bawił, jak wietrzyk pieszczony;
Będę ją chłodził podczas Kanikuły,
I poddymając na piersiach przystuły,
Czegom pragnął żyw, w téj alabastrowéj
Jaskini, czekać będę formy nowéj.



Do miesiąca.

Cyntyo jasna, gwiazd wierny hetmanie,
Któréj wieczorne służy panowanie;
Królowo planet, która świetnym wzrokiem
Dziwny ruch wzruszasz na morzu głębokiem;
Lubo-ć twarz szczupłą czyni twój brat drogi,
Zmniejszając postać wyformował rogi,
Lubo-ć przyjaźni twarz pełną przywraca,
Którą czas mierzysz, co wszystko ukraca;
Słysz prośby moje utęsknione, a te
Niech cię w czas dojdą, trzykształtna Hekate;
Wszak gdy-ć ammońskie każą czarownice,
Opuszczasz chętnie niebieskie łożnice;
Ja tylko, abyś te, które ponoszę
Od Kanikuły, uśmierzyła, proszę,
Nieznośne ognie i żebyś swéj kosy
Wstrząsnąwszy, chłodnej użyczyła rosy;
Abym tak łaską twoją wspomożony,
Był od połowy ogniów wybawiony,
Bo druga, którą zły Kupido wzniecił,
Choćby na niebie sam Arkturus świecił;
Choćby pogasły w zimnym gwiazdy cieniu;
Paliłby skryty w sercu jak więzieniu.
A to dla panny, któréj z tobą siła
Równych natura darów udzieliła:
Tyś jest niebieskich gwiazd i ogniów panią,
Na ziemi wszystka płeć już musi iść za nią;
Ty co noc twarz swą mienisz — ona płocha
I niestatecznie, choć przysięgła, kocha;
Tyś biała, a ona śniegi płcią przechodzi,
Tak twój jak i onej promień głowie szkodzi;
Ty noc oświecasz, ona swoim wzrokiem
Zwyciężyłaby nawet Ereb z jego mrokiem;
Tyś zimna, onej nie szkodzą nic strzały,
Chociażby w kuźni lemneńskiéj dojrzały;
Ty czasem władniesz, ona zawsze rządzi,
Lecz nie tak jak ty, coś płanetą, błądzi,
I w tym nie równi jesteście do końca:
Że, gdy ty światła zasięgasz od słońca,

Ona go daje, tyś Endymijona
Do usług swoich uśpiła, a ona
Nie tylko pociech swych nie umié użyć,
Ale się gniewa, gdy darmo chcę służyć!



Do Pieska.

Pieszczony Kurto, co u mojéj panny
Na łonie leżysz, tak-eś nierochmanny,
Że mi się przymknąć do niéj nie pozwolisz,
Lecz raczéj niższych złodziejów strzedz wolisz.
Zarazem szczekasz, ledwo co się ruszę;
Już cię Cerberem zwać, nie Kurtą muszę.
Jednak widząc cię na jéj szaty kraju,
Tuszę, żeś stróżem nie piekła, lecz raju.
Zaś kiedy siedzisz podle niéj na ławie,
A mnie jéj oczy palą w popiół prawie,
Nowy astrolog tak wierzę do końca,
Że Kanikuła siadła podle słońca.



Ogrodniczka.

Nie wiem, skąd nad swój zwyczaj litościwa
Zemdlałe zioła Jagnieszka poléwa
I chłodzi ogród lipcem upalony;
Na co ja patrząc rzekłem zamyślony:
Nie wodę na was ta panienka toczy,
Ale was z banie łzami memi moczy.
Błogosławiony ogródeczku, który
Odwilżą, prędko pomkniesz się do góry.
Szczęśliwe zioła, wam się łzy dostały,
Które okrutną dziewkę miękczyć miały;
Pójdziecie bujno, kiedy swoich oczy
Nad wami blaski skoneczne roztoczy;
Oraz nadzwykłe mając przyrodzenie,
Słońce z jéj oczu, z moich dżdża strumienie.



Oddana (Atlas).

Nie pochlebuję-ć, wierzysz temu, tuszę;
Ale cię z niebem, Jago, równać muszę;
Usta tak w koral ubrane, jak z morza
Rumianą rano twarz wynosi zorza;

Oczy tak jasnym blaskiem ziemi świécą,
Jakim się gwiazdy z słońcem nie poszczycą;
Płeć biała mlecznej nie ustąpi drodze
Bez przypraw, które noszą kraje cudze.
Głos, kiedy śpiewasz, tak wdzięczny, że zgoła
Serafickiego przewyższasz anioła:
O jakożbym się do tego wyścigał,
Żebym to niebo nowy Atlas dźwigał,
I chociażby mi z urazu ledz w grobie,
Życzyłbym nosić ten Olimp na sobie.
Byle mi niebem pracę odwdzięczyła
I unieść ją, jak chcę wzajem, dozwoliła.
Wszak takim idą rzeczy ludzkie chodem,
Że kto był z wierzchu, bywa i pod spodem.



Rzeki.

Kanikuło, promieńmi swemi uprzykrzona,
Przed któremi tak mdleje głowa upalona,
Jako kiedy Klimeny nierozsądne plemię
Zwierzonym ogniem palił wszystkorodną ziemię, —
Pofolguj; albo jeśli z głodnym niémasz sprawy,
I trzeba-ć, niż mnie wolno puścisz, nabyć strawy;
Masz rzeki, z których tyle weź sobie obroku,
Żebyś mi chociaż tego sfolgowała roku.
Niechaj ci Wisła napój leje wszystką siłą,
Królewny naszej śmiercią sławna i mogiłą,
Lubo się do Elbląga udała w bok prawy,
Lubo Leniwką gdańskie rozdziela żuławy;
I kamienista Biała, i Baba, co małym
Zbiera deszczem i nurtem brzeg ryje zuchwałym,
I z Tatr bieżący Paprot nieleniwym skokiem,
Wisłoka niegłęboka spokojnym potokiem;
I bystrych wód Dunajec sławny łososiami,
I Nida pińczowskiemi zabawna młynami,
I San szkutom niepewny, dla prądziny skrytéj,
I Wisnia co o Rzeczy słucha Pospolitéj.
I Tanew czarna i Wieprz dla spustnych przekazów
Od młynów uwolniony prawem i od jazów;
I co dwa województwa Radomisz graniczy,
I Pilca, co czopowe pierwsze w Polszcze liczy;
Bug ruską krwią pamiętny i Narew gadziny
Niecierpiąca i pełen Muchawiec kłodziny;

I Liw, nad którym kiedyś Jadźwingi siedzieli,
I co litewskie księstwo z Podlaszem Piś dzieli;
I Świder mazowiecki i Ossa co słupów
Bolesławowych tyka, świadectw pruskich łupów.
I Drwenca z pod Brodnice i Brda, co podnosi
W Bydgoszczy spore skrzynie na połów łososi.
I Motława, u której jak w porcie okręty
Hamuje gruba lina i postronek kręty.
Więc i Odra, co tylko głową u nas leży,
I Noteć, co jak Rodan przez jezioro bieży,
I Warta, która wody swoje tocząc szczodrze,
Aż do Niemiec powinny obrok niesie Odrze;
Także Dniepr ukraiński, który częste łupy
Aż z Stambułu odwoził w kozackie chałupy;
Skąd i Sławutą rzeczon, że mu nie był srogi
Bisurmaniec ni Krymczyk, ni straszne porogi,
I Prypeć, co od Pińska suche wjuny wozi,
I Styr, co wylewaniem częstym Łucku grozi,
I Słucz skalisto-brzeżna, rybna w wirozuby,
I Roś zbitych Tatarów niedaremnéj chluby;
Horyń, co Wołyń dzieli, i Boh, co swe wody
Równo z Dnieprem w limańskie toczy czarne brody.
I uściem głośna Sawrań, gdzie ostatnie pole
Ukrainne zasiadło Nowe-Koniecpole.
I Tykicz ochmatowski, i te Sine Wody,
Gdzie swe przeprawy mają ordyńskie narody;
I rybna Desna, i Sem, który w Baturynie
Trzydzieści i siedm w jednym, kół obraca, młynie.
I Suła, co łożysko swoje ma pod Rumnem,
I Worszkło, co graniczy z Moskwicinem dumnem,
I przez saletrne płynie, Hadziackie osady;
I Psół, co się przez trzcinne przedziera zawady.
I Orel bliższy Krymu z kodackim Samarem,
Kołmak i Merło sławny obozem niestarem,
Albo i Dniestr chocimską pamiętny rozprawą,
I Prut cecorską wiecznie nam sromotny krwawą.
Seret i Zbrucz i Smotrycz kamienieckie wały
Opasujący, i Stryż od podgórskiéj skały;
Albo spokojny Niemen, co brzegów nie psuje,
Choć się w różne zakręty, jak Meander snuje;
I Wilia, co imię swoje w Niemnie traci,
I Dźwina, która w Rydze myto morzu płaci.

Ale jeśliby tyle rzek na strawę mało,
I kosztować-ciby się wód słonych zachciało,
Masz morza lubo Białe, co po długich biegach
Holenderskie przy naszych stawia nawy brzegach;
Lubo Czarne, którego choć Ordyńczyk broni,
Naszéj jednak zdobyczą będzie, da Bóg, broni,
Saméj mi tylko, radzę-ć, nie tykaj Śreniawy,
Któréj nurt nieraz bywał krwią pogańską krwawy.
Niechaj ją Zefir wiecznie powiewając chłodzi.
Niech jéj wód zbytnią suszą krople nie odchodzi,
Niech spokojnie w ozdobę téj ojczyźnie płynie
I przy nagrodzie jako zasłużonéj słynie.



Rękawice.

Ukradła serce, dusze mię zbawiła
Pieszczona ręka i zaraz się skryła
W perfumowaną rzymską rękawicę;
Tę w te gorąca nalazła piwnicę;
Tę i lodownią, w któréjby przez znoje
Nienaruszone skryła śniegi swoje.
Nie dziw po części; bo tak złodziéj czyni,
Kryje się pilno, kiedy co zawini,
I zbójca kiedy na lesie dowodzi,
W odmiennéj sukni i maszkarze chodzi.
Już się o kradzież nie będę prawował,
Ani o rozbój będę następował,
Tylko niech winny szuka ze mną zgody
I da się na znak całować ugody.



Letni strój.

Nie gań mi lata, nie łaj ciepłéj chwili,
W którą nie jako Adam z Ewą żyli,
Nago się nosim atoli pieszczone
Dziewczęta lekko chodzą ustrojone.
I przystałyby znając swą płeć czystą
I na materyą cale przezroczystą
Teraz w gorąco Kasia grube szaty
Zrzuca i stroje wdziewa Małgorzaty.
Koszulką słabą gładkie ramię kryje;
Włos nie w więzieniu po szyjéj się wije,

Lub się przy czesze, lubo z wdzięcznéj kosy
Rozpuści zbiegłe po jagodach włosy,
Na głowie niemasz nic oprócz warkoczy,
Rozmarynowy które wieniec tłoczy.
Piersi francuskim kołnierzem okryte,
Wygodnym wiatrom nie tak niedobyte,
Żeby nie miały, wionąwszy coś z boku,
Ich mleka odkryć, mego cieszyć wzroku.
Twarz cale wolna, sam kapelusz cienie
Miejsce, i górne wstrzymywa promienie.
Tak słońce, które blaskiem oczom szkodzi,
Najlepiej widzieć, gdy pod chmurą chodzi.
I kształt przejzrzany przy jednéj spódnicy
O skrytéj myśléć każe tajemnicy.
Trzewik subtelny, cieniuchna pończoszka,
Bez któréj podczas pokaże się nóżka,
Gdy ją dla chłodu zrana sobie rosi,
A Zefir suknie poddyma i wznosi.
Owa tak wszytek strój na się przybiera,
Że mało oczom przebiegłym wydziera;
Bodajże tedy za taką wygodę,
Wieczna psia gwiazda wiodła nam pogodę,
Wolę, że się świat drugi raz zagrzeje,
I faetońskim opałem zniszczeje,
Niżby mię miała jesienna część roku
I zima zbawić takiego widoku.
Wtenczas się wszystka zamknie jak do skrzynie,
Wtenczas się cała w kożuchy uwinie,
Załóżką piersi pilno obwaruje,
I sznurowaniem zazdrosnym skrępuje,
Głowę to w kuczmy, to w daszki rogate,
To w bawełnice i koce kosmate,
W rydle i w czapki uszane ustroi;
Ręce w wydrzane rękawy uzbroi,
Wdziawszy na szyję turską bawełniczkę,
Zaciągnie na nos po oczy zatyczkę.
Zawdziewa spódnic i grubéj roboty
Pończoch kupionych niegdyś między Szoty.
I żeby cale żyć na świecie skrycie,
Niejedno wdzieje na głowę zawicie,
A co najbardziéj mierzi mię w tym stroju,
Przyda pluderki niemieckiego kroju.



Przechadzka.

Czy z mej namowy, czyli z dobréj woli,
Chciała Kasieńka na folwark do roli,
Albo na łąki kwitnące do siana,
I do dobytku przechodzić się zrana,
Żeby jéj czas zbiegł; i w ciepłe południe
Blisko siedziała gęstwiny i studnie,
I mówi: pójdźmy kwiatki rwać rozliczne,
I z wymion krowich pożytki brać mléczne.
Ja-m rzekł: nie chodźmy, bo ja z kwiatów szydzę,
Oprócz tych, które na twych wargach widzę;
I na mleko mię insze darmo prosisz,
Prócz tego, które na płci swojéj nosisz.
Jakoż gdy na pstrej murawie usiadła,
I kwiatków krwawych za uszy nakładła,
Zgasł przy rumianéj szkarłat jej jagodzie,
Polna zniknęła przy ludzkiéj urodzie;
Jak zaś odkrywszy ręce po ramiona,
Wyciskać w skopce poczęła wymiona,
Nie znać rąk było, przy mlecznym promyku,
Tylko się zdały, białe mleko w mleku;
I tak mam, Kasiu, gdy cię z sobą biorę,
I kwiatki z wieńcem, i z mlekiem oborę.



<
Jedwabnica (Robak).

Patrz, Kasiu, jako gdy ciepła panują,
Jedwabną przędzę robaczkowie snują,
Jak żyją liściem, jak gęste osnowy
Puszczając, domek gotują grobowy.
To ja tak właśnie robię bez przestania,
I kręcę głową do mroku z zarania;
Liściem się karmię niepewny nadzieje,
Które twéj wietrzyk niełaski rozwieje,
Z myśli i z żądze nawinąwszy przędzę,
Różne z niej nici dowcipem swym pędzę.
I w tym dumaniu tak się bardzo topię,
Że trunę sobie kuję i grób kopię;
Potym jak i on co z pracą zbuduję,
Samże to zgryzę, sam że to popsuję.



Serenada.

Już słońce padło, już horyzont ciemny,
Już płócze Feba ocean podziemny,
Już ptak spoczywa, szum ustał i głuchem
Las się dębowy odzywa posłuchem.
Już wszystkich skrzydły okrył sen słodkiemi,
I cichy pokój rozciągnął po ziemi,
Już i promienie zgasły Kanikuły;
Ja tylko nie śpię, ja-m tylko sam czuły.
Wszystkie te gwiazdy widzą me niewczasy,
Kiedy wieńcami zdobię twe zawiasy,
Alboć sen słodzę śpiewaczemi głosy,
Albo skrzypkami, choć się boją rosy.
Otwórz-że okno, uchyl okiennice,
Rozśmieje się noc, jako gdy z łożnice
Rumiana zorza od Tytana wstaje
I świetną barwę brudnym cieniom daje.
W dzień się opalisz, ale nocy chłodnéj
Nie kryj mi, Kasiu, twarzy grzechu godnéj.



Zapał.

Kupido kiedyś ukochanéj żony
Odbiegł, kropelką oleju sparzony,
Gdy mu się w nocy z lampą przypatrzała;
Tak ta dziecina ognia nie strzymała.
Jeżeli uciekł ten bożek miłości
Przed sparzeliną; czemuż w gorącości,
Pałającego ja mieszkam płomienia?
Przecz się nie chronię swojego zginienia?
Etna śnieżysta choć ustawnie gore,
Hekla choć ognie wciąż wyrzuca spore,
Tyle zapału w wnętrznościach nie mają,
Jak go me piersi w sobie ukrywają;
I Kanikuła zda się, że świat chłodzi
Względem płomienia, co mi w sercu wschodzi.
Niemały ogień snadź Troja wydała,
Kiedy zdradzieckim pożogiem gorzała,
Lecz i ten pożar zdałby się dość mały,
Gdyby me ognie z nim się równać miały;

Bo ustał wreszcie i on ogień w Trójéj
Skoro dotrawił materyi swojéj,
Tak i ten, co mię tak bezmiernie piecze,
Wtenczas mi zniknie i wtenczas uciecze,
Kiedy strawiwszy me wszystkie miłości
Wraz z niemi spali wszystkie moje kości;
Lecz póki stanie człowieka żywota,
Twoja to, Zosiu, palić mię robota.



Vaneggio d’una Inamorata.

Goreję, czy nie? — cóż to ja za nowy
Gościnny afekt w sercu swoim czuję?
Podobno ogień? — lecz jużby ogniowy
Zapał zgasł w płaczu, którym się tak psuję.
Męka to raczej i ból mojéj głowy;
Nie męka téż to, co sobie smakuje,
Smak być nie może, bo mnie to frasuje;
Przecie wraz i smak i żal serce czuje.

Jeśli to nie żal, ni smaczne ochłody;
To pewnie głupstwo, którym się myśl wścieka.
Ale nie głupi, co się boi szkody.
Cóż potym, kiedy przed nią nie ucieka
Miłość? — nie miłość, przecie téż niezgody
Nie widzę; cóż mnie tak dziwnego czeka?
Cóż to jest, że mi tak ciężko na duszy?
Pewnie mię to myśl i zły humor suszy.

Lecz jeśli to myśl, o czym-że wżdy myślę?
Okrutna myśli, czemu myślić muszę?
Czemu choć w głowie zawsze myślą kryślę,
Znowu tąż myślą co przed tym myśl suszę.
Czemu choć myślom różny wczas wymyślę,
O to się, żeby nie myślić, nie kuszę?
Myślę, lecz jeśli myślić jest to wina,
Nie ze mnie, ale z myśli jest przyczyna.

Winną-bym była, gdybym się kochała,
Ale o miłość serce me nie stoi.
Ale nie toż to, jakbym kochać chciała,
Gdy się myśl myślić o miłym nie boi?

Cóżby, gdybym téż miłości zarwała,
Nie wiem; ale wiem, że mi pęta stroi;
Kocham, nie kocham; dziwnie w głowie knuję,
Nie chcę, nie kocham, a przecie miłuję.

Kocham, czyli nie? — ach! ogień w miłości
Szczyrze dopieka, a ja drżąc trupieję:
Nie kocham tedy — ach! do samych kości
Wolnym się ogniem spuszczam i topnieję.
Ogień się z mrozem ugania w skrytości,
I mrozem pałam i ogniami leję;
Cudy miłości, czarów sposób nowy,
Mróz gorejący, a ogień lodowy.

Goreję, marznę i jestem do tego
I zapalona, ranna i związana;
Ranę mam, nie wiem z sajdaku czyjego,
Łańcucha nie znam, chocia-m okowana;
Okowy noszę od wzroku wdzięcznego,
Z którego miły ból, rana kochana;
Jeśli to miłość jest, co mnie tak dusi,
Miłość być, wierę, groźną rzeczą musi.

Groźna rzecz miłość. Lecz cóż mi się dzieję,
I cóż tę miłość za otucha wspiera?
Nadgrody nie chcę, co więc miłość grzeje;
Serce się kochać i darmo napiera.
Nie kochaj serce: bo też bez nadzieje
Nie wiem, jako ta miłość nie umiera?
Ach mówię z sercem, a serce-m pozbyła,
Serca nie mając, jakoż będę żyła?

Żyję, umieram; dziwnie się to wierci,
Konać, nie umrzeć, choć serca nie mając,
Żywot opuścić, nie czuć przecie śmierci.
Jest-to umierać, a nie umierając,
Albo mężniejszej nabywa gdzieś sierci
Serce, że znowu odżywia konając,
Albo co duszę z sercem strzała dzieli,
Nie domorduje, choć na śmierć postrzeli.

Niedobyte, nie; lecz z śmiertelnéj rany,
Kaleka serce już w kim inszym żyje,
Tenże za serce stoi ukochany
Żywot; serce me z niego żywot pije.

Ja niemam serca (dziw to niesłychany)
A serce, serca dwie, w sobie nie kryje.
Tak dla téj twarzy, w której kocham wiernie,
Żyjąc umieram, konam nieśmiertelnie.

Kochajmyż tedy, aza wżdy zapłaty
Da się doczekać czas lepiéj życzliwy;
Czego więc czasem dochodzą i laty,
To prędzéj zmiękczy afekt popędliwy;
A ty mi pomóż, Kupido skrzydlaty,
Co w mózgu moim takie roisz dziwy.
— Tak Falsirena miłosna mówiła,
I tak się z swemi myślami biedziła.



Na płacz jednéj Panny.

Płaczesz, Fillido, i śliczne jagody
Potoki-ć słonéj przebiegają wody?
Jak więc odwilża rosa kwiat różany,
I ogród zdobią nie mętne fontany...
Dobrze tak na cię, że wzdy zraz uczujesz,
Jako niesłusznie z moich łez dworujesz
I jak to ciężko wylewać méj duszy
Płacz, co cię na mnie nie zmiękczy, ni ruszy.
Aleć to nie twe łzy tylko twe oczy
Jak słońce ten płacz, co się z moich toczy,
Promieńmi swemi wciągnąwszy do góry,
Teraz jak smętny deszcz spuszczają chmury.
I jużbym bał się potopu wtórego
Już o korabiu myśliłbym Noego,
Ale mi miasto przysiężonéj tęczy
Brew okazała, co pogodę ręczy.
Do tych wód, jako jeleń upragniony,
Bieżał Kupido i kołczan złocony
Złożywszy, strzałki hartował w tym zdroju,
I chwytał gębą krople w przykrym znoju;
Potym zaś, jako ptak przed niepogodą;
Kąpał się, płócząc skrzydełka tą wodą.
I gdy się myje, gdy się nurza pod nią,
Nieobyczajnie zgasił w niéj pochodnią.
Stąd w twoim płaczu takie są zapały,
Żeby mógł spalić okrąg świata cały

I lub piorunem straszyć, lubo domy
Siarczystym deszczem burzyć złéj Sodomy.
Kto widział, jako deszcze więc spadają,
Które z błyskaniem zmieszane bywają
Kto doznał, jako, choć za szyję ciecze,
Samemi dżdżami Kanikuła piecze;
Ten i z łez twoich dość poweźmie szkody,
Bo, jakież cuda! ogień idzie z wody!
Ogniami lejesz; Wenus, co pochodzi
Z pian morskich w tym się płaczu znowu rodzi.
Ale jeżeliście już tak w ogień płodne
Jako pędzicie oczy zdroje wodne,
Jeżeli wam tak już łatwo o wody,
Przecz sercu memu nie dacie ochłody?
Widzę, co w tém jest: ogień z żadnéj miary
Wody nie cierpi, muszą w tém być czary.
Już to ta Cyrce kuje mi okowy
I z łez gotuje napój jakiś nowy.
A więc mi dziwno, że tak twarda skała
Kroplę litości wypuścić zechciała;
Acz to zwyczajnie pod twardym kamieniem
Żywe się źródło dobywa strumieniem.
Podobno jakby nie dość na tym miała,
Że tak na moje płacze skamieniała,
Na moję szkodę te drogie łzy psuje
I w nich stal swojéj twardości hartuje.
Podobno, że ją me posługi bolą
I niż je wszystkie dokończyć mam wolą,
Nowy krokodyl, co na mą śmierć godzi,
Zdrowie mi bierze, a śmierć łzami słodzi.
O wdzięcznyż to płacz, który w sobie cosi
Smacznego ustom przydaje méj Zosi!
Cóż? gdyby z uśmiechem pozwoliła gęby
I swe perłowe ukazała zęby.
Każda się równa kropla, którą puści
Perle i srebru, kiedy się rozpuści;
Jak Kleopatra ma perły przebrane
Zupełne w uściech, w oczach przetapiane.
O wdzięczny płaczu, z którego coś idzie,
Co tyle wdzięku przydaje Fillidzie.
Nie tak są piękne gwiazdy, które ciemnéj
Nocy spadają ku niskości ziemnej,

Jako każda łza, która na twej twarzy,
Kropiąc lilije, ognie moje zarzy.
Płacz tedy, Filii, kiedyć tak przystoi,
Już się tych smętków serce me nie boi,
Owszem tym deszczem zawiędłej nadzieje,
Latorośl w sercu moim odmłodnieje.
Tak wiemy, że już wiosna nam nadchodzi,
Gdy słońce w kąpiel do Wodnika wchodzi,
Tak i tuszymy, że wdzięczny świt blisko,
Gdy zorza kropi ziemię rosą ślisko.
Podobno widząc, jak dla ciebie ginę,
Tę mi z łez moich oddajesz daninę;
Podobno mi cię ten płacz miększą sprawi,
Wszak częsta kropla i kamień dziurawi.



Gadka.

Draźnięta, których strzeże płócienna obrona
I słabo oczom naszym zazdrości zasłona,
Któreście w ręku cudzych nigdy nie postały,
Których i własne ręce rzadko się tykały,
Trudno zgadnąć, jakoście stworzone; atoli
Jeśli się wasza pani domyślać pozwoli,
Widząc, że sama biała jak śnieg niedeptany,
Że twarda, ni jéj wzrusza stan mój opłakany;
Mniemam, że kto się odkryć was odważy, snadnie
Na twarde jabłka i płeć białą padnie.
Strzeżcież się Kanikuły i słońca można-li,
Bo i jabłka dojzrzeją i płeć się przypali.








  1. rkp. Oss. „Patrz tylko pilnie na wiejskie zabawy.“
  2. rkp. Oss. A sam nożyce wziąwszy w ręce chyże,
    Barany strzyże.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Andrzej Morsztyn.