Kamienica w Długim Rynku/LXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pułkownik piérwszy odetchnął całą piersią...
— Dali nam się ludzie we znaki... rzekł... miejmyż my rozum teraz i Panu Bogu podziękowawszy za niezależność... postąpmy sobie trafnie. Jakubie, dodał, jeśli mnie kochasz... proszę, błagam, zaklinam... modlę się, o wypadku dzisiejszym, o odkryciu, o milionach ani słowa nikomu... zachowajmy tajemnicę... będziemy mieli zręczność przypatrzéć się komedyi złota...
Zatarł ręce.
— Mój drogi bracie, odezwał się Jakub — jakże się może tajemnica uchować?... potrzeba przecie naprzód to złoto dobyć z trumny nieboszczyka. Przy największych ostrożnościach nie da się to zrobić tajemnie, potrzeba wezwać świadków sądowych, dozór kościoła i grobów.
— Przepraszam cię, zawołał Wiktor, od familijnego grobu mamy sami klucze... pójdziemy tam robić porządek, przywieziemy z sobą skrzynię... i w nią zabierzemy piéniądze. Wolno nam było tam schować co się podoba i co się podoba wyjąć.
— Wątpię żeby się to dało zrobić, nie zwracając uwagi...
— To moja rzecz, odparł Wiktor...
— Dlaczego ci się chce tajemnicy?
— O! o! Jakubie dla wypróbowania tych nikczemnych ludzi... dla... dla małéj pomsty nad grzesznemi. Z wyjątkiem Radgosza... byłaż jedna dusza przyjazna nam? nie prześladowanoż nas nikczemnie z powodu ubóstwa??
— Ale nie rozumiem zemsty przy tajemnicy, spytał Jakub...
— Posłuchajże, tajemnica będzie pozorną... damy się im domyślić że cóś jest, udając że nic niéma... Zobaczysz jak powoli magnes złoty pociągać ich będzie, jak otoczą nas wąchając... jak staną się grzeczni i serdeczni... jakie ja z niemi komedye odgrywać będę!!
— No? ale z panem René? co zrobiémy z nim?
— To sęk... zawołał Wiktor... jeśli z nim zerwiemy...
— Ale po cóż mamy teraz sprzedawać?
— A i ja to mówię! dodała Klara...
— Nie sprzedamy... nie... ale... ale zobaczymy, dodał Wiktor, rozmyślimy się... i grzecznie go pozbędziemy.
Nazajutrz z narady familijnéj wypadło ażeby René daléj jeszcze dzień lub dwa, zajmował się inwentarzem ruchomości, Klara i Jakub mieli mu towarzyszyć, Wiktor wziął na siebie wycieczkę do trumny dziadka Alberta.
Opatrzywszy się w duży wóz, kilka postawów sukna, różnych podkładek pod trumny i t. p., a oprócz tego w zamczystą skrzynię okutą, pułkownik we wszystkich krzyżach na piersi, poszedł do kustosza grobów, oznajmując mu iż przybył z kluczami dla uczynienia porządku w familijnym lochu... Dodał że miał tu papiéry zachowane w czasie wojny do zabrania i inne kosztowności. Rzecz była naturalna, prawo niezaprzeczone... Kustosz doprowadził do drzwi okutych, zapalił świéce, dał pewne przestrogi tyczące się przewietrzenia lochu od dawna zamkniętego przed wnijściem do niego i wpuścił Wiktora ze starą Malchen do podziemia.
Zardzewiałe drzwi które od śmierci Teodora, to jest od r. 1830 nie otwiérały się, z trudnością przyszło odemknąć... Dano wyjść wyziewom, a gdy światło wniesione nie gasło, wszedł Wiktor do lochu. Ogromną owę wspaniałą trumnę dziadka Alberta łatwo było poznać... bo gdy inne, nawet świéższe ale drewniane już się w kawałki popadały, a kości z nich leżały na ziemi, cynowy sarkofag staruszka stał w doskonałym stanie zachowania, przyciemniał tylko na nim kruszec... Oglądając w koło ten pomnik, Wiktor znalazł ukryty w gzémsie otwór do klucza, klucz przypadł doskonale i z pomocą staréj sługi która drżała jak liść ze strachu... wysunął się rodzaj szuflady blachą wybitéj, w któréj bardzo porządnie rulonami były poukładane piéniądze...
Staruszek, przewidując długie ich leżenie, wszystkie starannie pozawijał w skórę i popieczętował... Nie było tu jednak więcéj nad piętnaście tysięcy czerwonych złotych...
Pułkownik z łatwością je do skrzyni z sobą przyniesionéj przeniósł a szufladę napowrót zasunął. Malchen była przekonaną że w rulonach znajdowały się papiéry i różne familijne dokumenta... Tak jéj objaśnił to pułkownik... Dopełniwszy tego spadkobierczego rabunku z pod nieboszczyka... pułkownik zaciekawił się zajrzéć do wnętrza jego trumny... Miał i od téj klucz, wieko się otwiérało łatwo...
Za piérwszém podniesieniem jego, Wiktor aż krzyknął i cofnął się, ciało leżało nienadwerężone... jakby żywe... ale zaledwie powietrze je doszło... w mgnieniu oka rozsypało się w popiół...
— Mój Boże, odezwała się stara Malchen... co to za cud! Stary póty póki było co strzedz w trumnie... leżał caluteńki... a teraz jak już niepotrzebny... znikł...
Fenomen ten (zresztą dosyć zwyczajny) na pułkowniku nie zrobił wielkiego wrażenia, na wieki tylko została mu w pamięci smętna, blada, wychudła twarz starca... za którego się pomodlił...
Z pomocą stróża miejscowego, którego dopiéro teraz przywołał pułkownik, pozbiérano zmarłych szczątki i złożono je porządnie i z osobna, ponakrywano całunami trumny i kości... naostatku wzięto się do kufra, który włożywszy na taczki, wywieziono z kościoła do oczekiwanego wozu... Skrzynia była wprawdzie dosyć ciężka... ale że w niéj nic nie brzękało, zbytniéj nie zwróciła uwagi, pułkownik uprzedził wszakże iż mieli tam w czasie wojny złożone kosztowności.
Kustosz naglądał tylko zdaleka...
— Wiész jegomość, rzekł mu stróż powróciwszy z taczką próżną, cóś okrutnie ciężkiego wywieźli w téj skrzyni..
— Ciężkiego? brzęczało panie Frytz, czy nie brzęczało?
— Wprawdzie nie brzęczało... odparł Frytz... ale jabym przysiągł że oni tu mieli piéniądze.
Kustosz ruszył ramionami.
— Paparonowie, piéniądze! toby je byli dawno dobyli, bo już w swoim pałacu prawie z głodu zdychali...
— Czy pan nie słyszał że oni zawsze jakiegoś skarbu szukali, co to o nim dawniéj całe miasto gadało?
Kustosz został uderzony tém.
— Ha! masz racyą! jakimś trafem na ślad jego trafić musieli... Ale gdzie... i w grobie?
— Ja panu powiem gdzie, odezwał się po cichu stróż do kustosza... bom podedrzwiami czatował i przez szparę patrzył gdy weszli do lochu...
— E! doprawdy? spytał kustosz...
— Istotnie... Tam w kącie stoi ogromna trumna cynowa... Ten wąsaty zbliżył się do niéj, macał cóś od spodu, założył klucz... trzask... wysunął jakąś szufladę... Baba mu przysunęła skrzynkę i jak zaczął wyjmować z trumny a kłaść do skrzyni... to kładł, kładł aż stękał...
Kustosz oczy wielkie otworzył.
— I tyś to widział? spytał.
Frytz się pięścią w piersi uderzył.
— Na uczciwość, własnemi oczyma widziałem...
Gdzie dwóch ludzi wié o tak ciekawym wypadku jak wynalezienie skarbu, a jeden z nich na własne oczy widział gdy go dobywano, trudno przypuścić ażeby się długo utrzymała tajemnica. Wprawdzie poważny kustosz dał Frycowi admonicyą ażeby o tém nie rozplatał, zwracając jego uwagę na mogące ztąd wyniknąć niepotrzebne plotki, które od sług kościoła wychodzićby nie powinny — ale Fryc dostał talara, lubił przy smutnych obowiązkach stróża grobu, rozweselić się czasem sznapsem i piwem... a gdy był w lepszym humorze, stawał się gadatliwym...
Jeszcze więc tego wieczora gruchnęła po mieście wieść dziwna, że Paparonowie z grobu przodka swojego Alberta, dobyli skarb który tam leżał ukryty od r. 1816...
Plotka ta wyszedłszy ze sfery nader nizkiéj, potoczyła się naprzód między ludem po ulicach... Kustosz znowu miał sobie za obowiązek udzielić wiadomości księdzu oberkonsystoryalratowi... Oberkonsystoryalrat, jakkolwiek osoba duchowna, doktór teologii i znakomity komentator Listów śgo Pawła, nie był wolnym od czysto-ludzkiéj ciekawości. Przywołał więc do siebie Fryca i chociaż protestanta, wyspowiadał. Fryc był po piwie, powtórzył więc opowiadanie sub fide et consuintia, ale mimowolnie pod wpływem wyobraźni rozkołysanéj chmielem, ubrał nieco powieść swoję...
Nazajutrz wiadomość o odkrytym skarbie trzema już drogami wkroczyła do miasta. Fryc udzielił jéj w piwiarni dobrym przyjaciołom i tym kanałem poszła w rynki i ulice... Kustosz przy kawie opowiedział żonie i dwom bardzo godnym przyjaciołom, jednemu profesorowi greczyzny, drugiemu koncepiście w magistracie. Przez tych weszła wiadomość do klas średnich. Naostatek doktór teologii, oberkonsystoryalrat ksiądz Deodat Hiller von Hillercheim, mający znakomite stosunki w mieście z osobami najwyżéj położonemi, udzielił wierzytelnéj relacyi sferom towarzystwa urzędowego i arystokratycznego.
Tym sposobem we dwadzieścia cztery godzin, przekupki mówiły o tém na rynku, służące z wojskowemi w sieniach, mieszczanie po piwiarniach, kupcy po sklepach, a w salonach z uśmiéchem niedowierzania podawano sobie tę wiadomość, popiérając ją świadectwem oberkonsystoryalrata Hillera von Hillercheim...
Wieczorem mówiono o tém w Maryenburgu, nazajutrz w Toruniu i Elblągu, a rano potém w Berlinie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.