Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 195 —

ne... jakby żywe... ale zaledwie powietrze je doszło... w mgnieniu oka rozsypało się w popiół...
— Mój Boże, odezwała się stara Malchen... co to za cud! Stary póty póki było co strzedz w trumnie... leżał caluteńki... a teraz jak już niepotrzebny... znikł...
Fenomen ten (zresztą dosyć zwyczajny) na pułkowniku nie zrobił wielkiego wrażenia, na wieki tylko została mu w pamięci smętna, blada, wychudła twarz starca... za którego się pomodlił...
Z pomocą stróża miejscowego, którego dopiéro teraz przywołał pułkownik, pozbiérano zmarłych szczątki i złożono je porządnie i z osobna, ponakrywano całunami trumny i kości... naostatku wzięto się do kufra, który włożywszy na taczki, wywieziono z kościoła do oczekiwanego wozu... Skrzynia była wprawdzie dosyć ciężka... ale że w niéj nic nie brzękało, zbytniéj nie zwróciła uwagi, pułkownik uprzedził wszakże iż mieli tam w czasie wojny złożone kosztowności.
Kustosz naglądał tylko zdaleka...
— Wiész jegomość, rzekł mu stróż powróciwszy z taczką próżną, cóś okrutnie ciężkiego wywieźli w téj skrzyni..
— Ciężkiego? brzęczało panie Frytz, czy nie brzęczało?
— Wprawdzie nie brzęczało... odparł Frytz... ale jabym przysiągł że oni tu mieli piéniądze.