Joanna (Sand, 1875)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział II. Cmętarz.
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Cmętarz.

— No, no! rzekł kościelny wesoło, nie gniewaj się tylko tak bardzo, matko Gito! już nic więcéj nie powiém Liodi, jakem poczciw! a co do wołu.....
— To nie wół, tylko ciele! odrzekła stara Gita.
— I nie ciele, boście przecież mówili że ma rogi. Powiedzcie lepiéj, że młody byczek.
— Zwijcie go jak chcecie, już ja więcéj z wami o tém nie będę rozprawiała.
— A to znowu! moja kobiéta nie taka jak wy, bo mi nieraz o tém nagada tyle, że aż mię nudy biorą słuchać, a czém sobię bardziéj z niéj drwię, tém bardziéj w to wierzy. O jak téż to kobiéty wszystkie są głupie.
— A cóżbyście na to powiedzieli, gdybyście go sami ujrzeli?
— A wyście go téż widzieli kiedy?
— Nie, ale raz o mało com go już nie widziała.
— A to tak, jak ja; zawsze jestem tak blizkim że go o mało nie zobaczę, a zawsze mię minie i nigdy go nie widzę.
— Niewiém tylko, jak się tak ze wszystkiego śmiać możecie?
— Ot to! alboż to nie ładnie śmiać się teraz.....
— Śmijcie się, jak chcecie, jeźli się wam to podoba, ale tylko wtedy kiedy jesteśmy sami, a nie w obec ludzi obcych, co nie są z naszych stron. To tylko nieszczęście na nas ściągnąć może.
— Poczekajcie no trochę, matko Gito! czuję coś twardego pod łopatą! Zapewnie to będzie to, co wiécie. Podajcie no waszą zapaskę, to wam do niéj rzucę tę bryłę złota.
— O dyć przecieć nie rzucajcie tak na mnie kości prawowiernych katolików. To tylko strach robi człowiekowi.
— Nic im się złego przez to nie stanie! Odkąd łopatą w téj ziemi grzebię, nigdym jeszcze nic innego nieznaszedł, zawsze tylko kości! Boć to tu tych kościsk z umarłych jest tak wiele..... o tak wiele..... że i do śmierci wystarczy! Musiano tu niegdyś dużo luda w tém miejscu wymordować, bo niéma końca tym kościom.
— To niedobrze, że tak dużo kopiecie. Czém więcéj się kopie, tém więcéj się przewraca, a czém więcéj się kamienie przewraca, tém trudniéj się coś znajdzie.
— A wy zawsze o jedném tylko myślicie! Już to te stare baby wszystkie jednakie. Jedna drugiéj plecie bajki, i wszystkie potém szaleją.
— Aleć kiedy o tém mówią ludzie w téj okolicy, odkąd świat jest światem. A co ludzie mówią od tak dawnych czasów, toć musi być i prawda!
I zaczęła z żywością rozprawiać staruszka, ale po tamtejszemu, jak lud prosty w Marche mówi, a chociaż narzecze to nie jest już samo z siebię ciężkie do zrozumienia, staje się jednak niezrozumiałe dla uszów nieprzyzwyczajonych z powodu mnóstwa wyrzutni i szybkości z jaką szczególnie kobiéty niém mówią. Mieszkańcy téj części Marche, która długi czas do księztwa Berry należała, używają na przemian w rozmowach swoich to języka im właściwego, to staréj piérwotnéj francużczyzny[1] którą lud w Berry mówi. Ale czy to dla tego, że téj staruszce sporzéj było mówić językiem swoim jak narzeczem w Berry używanym; czy téż nakoniec że się jej zdawało, iż dla ucha nie wtajemniczonego niezrozumialéj się będzie mogła wyrazić w swojéj mowie, w końcu i swego sąsiada do tego naprowadziła, że jej w témże samém narzeczu odpowiadać musiał, a Wilhelm nic nierozumiejąc przestał ich słuchać.
Ale że rozmowa ich ciągle trwała, przerywana tylko czasami głośnym śmiéchem grabarza, Wilhelm mimowolnie niekiedy ucha nadstawiał, i uchwycił wyrazy dziwne, które go mocno uderzały. Była ciągle mowa o wole złotym, cielęciu złotym, o skarbach, jamach złota, a te słowa uporczywie się powtarzające obudziły w młodzieńcu niejasne wspomnienia piérwszéj jego młodości. Urodził się był w zamku Boussac; i wykarmiła go mamka, silna i bardzo do niego i do domu całego przywiązana wieśniaczka, któréj nazwiska nadaremnie sobie przypomnieć chciał w téj chwili.
Będąc jeszcze bardzo młodym, bo w piątym roku opuścił te strony, i nie wrócił do nich jak raz w roku 1816, w czasach w których matka jego wyobrażała sobie, że się będzie mogła na nowo zanurzyć w świetności swoich dostojeństw, i pańskości, nieco zaniedbanéj i zapomnianéj za czasów cesarstwa; — a w owym czasie, Wilhelm ani myślał dopytywać się o swoją mamkę; — ale wyrażenia owe, które się w opowiadaniu matki Gity ciągle powtarzały, wzbudzały w nim ciemne wspomnienia przeszłości. Mowa ta, którą już był zapomniał, niebyła mu nieznaną; i przypominał sobie, że nią rozmawiał ze swoją mamką, nim jeszcze prawdziwą francużczyzną umiał mówić, i pomału przyzwyczaił się w końcu uważać ją jako swoją mowę rodzinną. I mamka jego mu mawiała o cielęciu złotém, o jamie złotéj... Umiała ona tysiąc powiastek i tysiąc piosneczek do tego się odnoszących, które go nawet w marzeniach sennych prześladowały; a ta wierna piastunka, ta piérwsza przyjaciółka człowieka, która jakby sybilla panuje nad piérwszemi rzutami wyobraźni, i tak dobrze piastunką jest nazwana; mamka, ta matka prawdziwa, na którą matka właściwa jakby koniecznie być zazdrosną jest skazana, w umyśle Wilhelma stanęła w téj chwili, jakby obraz i wzór czcigodny, jak istota święta, o któréj, że tak długo niepamiętał, gorżkie sobie robił wyrzuty. Rozmyślał nad tém, jak się to stać mogło, że jego matka, która przecież ze wszech stron tak pobożną i szacunku godną była, nigdy mu o niéj wzmianki niezrobiła. Za zbrodnie sobię to poczytywał, że on, co czytał Geniusz chrześciaństwa, i rozczulał się na dźwięk dzwonów, „które śpiéwały nad jego kolébką,“ tak długo dozwolił spoczywać w sercu chęci odszukania i wspomożenia téj kobiéty, która najpodobniéj w nędzy teraz żyje. A może to nią była matka Gita? Wilhelm się podniósł, oparł głowę na łokciu i spoglądał na nią z czułością po przez źdźbła długiéj trawy. Czyż mogła jego mamka być już tak starą? Czyliż nędza miałaby do tego stopnia zniszczyć kobiétę, którą zapewnie świéżą, silną, zdrową i młodą dla niego na mamkę wyszukano? Jednak Klaudya jeszcze młodszą od niego była, a zwykle kobiéty, skazane losem do ciężkich prac ubóstwa jedne dwadzieścia lat o pół wieku prawie starszemi robi.
Podczas gdy to urojenie myśl całą mu zajęło, Leonard zwrócił rozmowę na inny przedmiot, a przyzwyczajony rozmawiać często ze swoim proboszczem, zaczął mówić francużczyzną w Berry używaną.
— Jednak to jakoś dziwno się człowiekowi wydaje, rzekł, jeźli pomyślę, że napracowawszy się tak długo dla drugich, téjże saméj przysługi sobie samemu nie będę mógł uczynić.
— Jeźli nie wy sami, to wasz chłopiec wam dół wykopie! Wszakci przecie wasz urząd po was odziedziczy?
— Jać bym to tak chciał! A wiécież téż, matko Gito, na kim wy siedzicie?
— Niemiałabym wiedzieć! to zapewnie na starym Junacie, bo trawa długa, a już może dziesięć lat temu, jak umarł.
— Ej gdzie tam, matko! widać że się nie znacie z mieszkańcami tego ogrodu pokrzyw (cmętarza). To biédny Lauriche tam léży. Dobre z niego było człeczysko! Oj, nieraz się poczciwie z nim ubawiłem dawniejszemi czasy! Był z niego hultaj nielada! Pamiętacie, na weselu Jambetty, jakeście się to z niego wszystkie naśmiać musiały?
— Biédne człeczysko! Oj pamiętam ci ja dobrze, i tę śpiéwkę, co to wtedy śpiéwał.....
I zaczęła nócić stara głosem chrapliwym, cienkim, na nutę niezwyczajną, jednę z śpiéwek burbońskich, które by warte były zebrania i opisania, gdyby to tylko uczynić można, nie niszcząc w nich zarazem całego ich wdzięku i szczególności; a kościelny jej odpowiedział głosem, jakby na chórze śpiéwał, starając się udać śmiészny sposób śpiéwania nieboszczyka.
— Ot byście milczeli! ozwała się stara, przerywając mu; to nie dobrze podrzeźniać zmarłym.
— Ba! Jeźli nas usłyszy, to się ucieszy biedy Lauriche! Jutro tu znowu przyjdzie jedna, ta, co to dla niéj ścielę łóżko, co także wiele ładnych piosneczek umiała. O! była to niegdyś, dawniejszemi czasy, dziarska z niéj śpiewaczka.
— Wszakżeście ją za mądrą trzymali? A i ona nie jedno wiedziała o cielęciu złotém, i o tém, z czego to się tak często śmiejecie!
— Ona w to niewierzyła! Mówiła tylko o tém dla zabawy.
— A jednak ona go widziała!
— Ot zwyczajnie drwiła sobie z was.
— Oj nie! Wielkie dla nas nieszczęście i strata, że tak nagle z tego świata schodzi. Wiedziała ona dużo tajnych rzeczy.
— No, to je zapewnie swojéj dziewczynie zostawiła.
— O! jéj dziewczyna to już nie to co matka! Młode to i proste. Jéj matka, to widzicie, którą zawsze jakieś nieszczęście spotkało; miała ona sposób nie mało grosza sobie zarobić, ale ona umiała tak się urządzić, że umarła tak ubogo jak i drudzy.
— Bo téż nie źle była pyszną. Nic nie żądała, rada była z tego co jej dali, a oni téż na ostatku i do reszty na nią zapomnieli.
— Oj bo téż to ci bogacze nie mało sobie nadrwią z nas biédaków! Musiało to jeszcze być w tém coś więcéj. Pani ją bardzo, bardzo lubiła z początku; a potém, raptem jak uciął, ani krzty ją niecierpiała. Wtedyć ja dobrze wiedziała o tém!
— No, a ten młody panicz, co go wykarmiła, czyliż sobie jéj nigdy nie przypomniał.
— O ten jeszcze wtedy był bardzo mały, a potém oddawna go już w domu niéma. Musiał zapewnie zostać żołniérzem, albo może jenerałem; bo jak mówią widzicie, teraz biorą samych młodych aby starym rozkazywali, odkąd Cesarza brakło.
— Tak mówią; choć to rzecz bardzo śmiészna! Ale ta biédaczka nieznalazła złotéj jamy w zamku de Boussac, a dziewczyna jej nie wiele będzie miała pracy spisać to, co jéj zostawiła. Niéma tam tylko trochę bydła, trzy czy cztéry owce, cztéry czy pięć kóz, i nędzna chacina.
— I ciotka nędzna, która by była lepiéj zrobiła żeby sobie była poszła na tamten świat zamiast tamtéj drugiéj.
— Żeby Joasia tylko miejszczyków usłuchać chciała, choćby na tymczasem, mogłaby się potém cofnąć.
— O z temi mieszczuchami! to jedną ręką daje, a drugą odbiéra. Niéma się co wiele na nich spuszczać!
— Czyż trzeba umiérać tak biédnym, jak się żyło?
— Nie my to piérwsi, mój biédny Leonardzie! rzekła stara kobiéta ponuro.
— I nie ostatni, moja biédna Gito! odpowiedział kościelny z filozolicznem zrzeczeniem się.
Nastąpiło długie milczenie, które w końcu przerwał odgłos grzmotu w odległości.
— No, to ją dobije, biédną kobiécinę! zawołał Leonard, i jeżeli się nie pośpieszy to ksiądz proboszcz przemoknie do nitki.
— Wiedziałam o tém dziś rano, odrzekła staruszka. Przed świtem taka para zalegała mokrzyce, że zaraz rzekłam do Liody: będzie grzmiało po południu, i nim słońce zajdzie, burza biédną Tulę z sobą do nieba uniesie.
— Tula? zawołał Wilhelm wstając i zbliżając się z wielkim wzruszeniem do obu wieśniaków.
— Ah! paniczu! jakżem się przestraszyła! rzekła stara prządka, podnosząc swoje wrzeciono, które na ziemię z rąk wypuściła.
— Wyrzekliście imie którego od dawna szukam. Tula, nieprawdaż? Ta kobiéta, co umiéra nazywa się Tula?
— Tak, panie! odrzekł Leonard, czy ją panicz zna?
— To ona była w służbie u pani Boussac, będzie temu lat piętnaście lub dwadzieścia?
— I karmiła jéj chłopca.
— I ona mieszka w téj okolicy!
— Nie daleko z tąd, mój panie; należy do naszéj parafii, jak widać, kiedy ją mamy tu oto w tym grobie, który kopię pochować.
— Niéma przeto żadnéj nadziei dla niéj?
— Niéma panie, rzekła matka Gita; moja dziewczyna była wczoraj wieczór u niéj, i konającą już zastała. Przysłano dzisiaj po księdza proboszcza, który poszedł do niéj z panem bogiem, i bardzo się śpieszył. Mówili ludzie, że może za późno już do niéj przyjdzie.
— Zaprowadzisz mię natychmiast do téj kobiéty, Leonardzie! nieprawda?
— Panie! co tego to nie uczynię za żadne piéniądze! Bo ksiądz proboszcz wnet powróci, i niebędzie nikogo dać siana jego źróbakowi; muszę nawet natychmiast poszukać kosy, i pociągnąć parę razy po tém trawisku, aby było co zaniéść do żłobu.
— A wy, matko Gito? zapytał Wilhelm zniecierpliwiony.
— Oj, paniczu! rzekła staruszka, wszakci bym nie potrafiła tak biegnąć jak wy. Zejść jeszcze jako tako, ale co wyjść na górę, to nie tak mi łatwo. Ale traficie sami; ot, czy widzicie tę kamienistą drogę na lewo, ot tam, w dole? czy widzicie tam wielkie białe kamienie i małą chałupę przy nich? oto tam ona mieszka. To miejsce się nazywa Epinelle.
— Biegnę, rzekł Wilhelm.
— Zaczekajcie no, paniczu, zaczekajcie! wołał za nim Leonard, nie tędy! nie tędy! tędy byście nigdy nie wyszli na drogę. Nieznacie, widać naszych mokrzyc. Moglibyście w nich przepaść na wieki! Poszlę z wami kogo, żeby was poprowadził. Ot niedawno jeszcze gdzieś tu Liodi była. Liodi! Liodi!
Świeży buziak Klaudyi wyjrzał z za krzaka, obok kózki czarnéj, która się spokojnie wewnątrz ogrodzenia cmentarza pasła.
— Zaprowadź no tego pana do Tuli, rzekł kościelny, a nie rozprawiaj tylko wiele po drodze, bo temu panu się bardzo śpieszy.
— Czy mam iść? zapytała Klaudya matkę głosem pomięszanie i śmiałość na raz wyrażającym.
— Weź twoje trzewice i daj mi laskę, będę tymczasem spoglądać na bydło; odpowiedziała matka spokojnie.
Klaudyja w krótce przybiegła; spięła swój czarny płaszczyk, podwinęła nieco spódniczki, i zaczęła schodzić z góry, wołając: tędy panie! tędy!, i trzewicami swojemi z wielkim hałasem kamyczki z pod nóg zsuwając.
Wilhelm szedł za nią z wielką biédą i męką. Te kamienie ostre po których dziewczyna jakby pełzała tylko, pod jego nogami się zapadały, i obuwie mu przecinały. Dziwił się bardzo, że go nie prowadziła przez łąkę pochyłą która się ciągnęła obok tych kamienistych pagórków. Niewiedział bowiem jeszcze, w jakim stopniu te moczary w Tull są zdradliwe. Są to źródła liczne, które na wiérzch niewychodzą, tylko spodem ziemię ryją i podkopują. Trawisko zbite, zaścielone sitowiem krótkiém i cienkiém, które łatwo za trawę na łące rosnącą wziąść można, osłania i zakrywa oku niedoświadczonemu te mokrzyska ruchliwe, zarówno niebezpieczne jak piaski ruchome na wybrzeżach morza. Noga się lekko tylko zapadnie, i zdaje się z początku, że ta warstwa podoła unieść na chwilę ciężar ciała. Ale to tylko jest zdradliwy podstęp złośliwych duchów gór. Po mału człowiek się zapada aż po kolana, potém po pas, po piérś, i wszelkie usiłowania wyratowania się z tego niebezpieczeństwa jeszcze głębiéj cię wtrącają. Nakoniec by człowiek zginąć musiał bez śpiesznéj i skutecznéj pomocy, nie tak topiąc się, jak raczéj będąc oddechu pozbawionym przez ściśnienie błotniska, a poczciwe kobiéty z Toull mniemają, że taki człowiek dostaje się do tego tajemniczego miasta, które pod ziemią pochłonięte leży; i mówią nawet, że jeźli czas jest pogodny i cichy słychać wyraźnie odgłosy dzwonów z tamtąd.
Klaudyja, lekka i zwinna, zawsze o cztéry kroki naprzód szła przed Wilhelmem, a nieśmiejąc przerwać milczenia, i zdziwiona może, że on piérwszy do niéj nie przemawia, pomyślała sobie w duchu, że panicz bardzo pyszny. Nakoniec Wilhelm, zważający bardzo mało na krągluchną i zgrabną jéj nóżkę i wdzięczność jéj ruchu, zadał jéj kilka pytań dotyczących się biednéj Tuli. Klaudyja rozpoczęła swoje odpowiedzi wyrażeniem: plait il?[2] wstęp niezbędny w ustach włościana przebiegłego, który naumyślnie przez to na was powtórzenie pytania wymusza, aby się tymczasem z odpowiedzią swoją przysposobić, a kiedy nasz młodzian z największą cierpliwością pytanie swoje powtórzył:
— O tak, mój panie! rzekła, była to bardzo uczciwa kobiéta, bardzo porządna, do roboty skwapliwa, dobra gospodyni, i bardzo sąsiedzka.
— Cóż to znaczy?
— Bardzo usłużna sąsiadom, nie taka swarliwa i złośliwa jak jéj siostra Wielka Gotha.
— Czy wiele dzieci po sobie zostawia?
— Ona niéma żadnych dzieci, mój panie, ma tylko jedną córkę, odpowiedziała Klaudyja, która wyrazem dzieci, jak to zwyczajem jest w księztwie Berry, tylko dzieci płci męzkiéj mianowała.
— A czy ta córka jest już tak dorosła, że sobie będzie mogła sama na chléb zarobić?
— O i jak! ma już dwadzieścia czy dwadzieścia jeden lat, bo jest o wiele starsza odemnię.
Ta uwaga nie zwróciła wcale myśli Wilhelma na te siedemnaście lat, któremi Klaudyja tak się szczyciła.
— Czy ta dziewczyna się urodziła w zamku de Boussac? pytał ją daléj.
— Być może, łaskawy panie. Zdaje się mi, że tak, chociaż się jéj nigdy o to niepytałam; a potém, ja tam niebyłam na jéj chrzcinach. Ale przypominam sobie, że mi matka ó tém mówiła.
— To moja siostra mléczna! pomyślał Wilhelm, i podwoił kroku.
Klaudyja widząc, że niéma na co odpowiadać, zaczęła się wypytywać.
— Czy pan ma co powiedzieć Joasi?
— Joasia? zawołał Wilhelm, ona się Joasia nazywa? Kto jej dał to nazwisko?
— Kto? Jużcić jéj chrzestna matka zapewnie!.... Jak téż ten panicz głupi, pomyślała Klaudyja.
— A któż to jest ta jéj chrzestna matka?
— O co to, to wiém dobrze! — Dziedziczka z Boussac. Czy pan znasz panią dziedziczkę z Boussac? Czy ona jeszcze żyje? czy mieszka w Boussac?
Wilhelm ani myślał o tém, aby jej odpowiedzieć na te zapytania. Zdumienie go pochwyciło na ten szczególny zbieg okoliczności, który go sprowadził do Toull, aby tam zobaczyć grób któren kopią dla jego mamki, i wynagrodzić choć w części to zapomnienie długie swojéj rodziny, biorąc w opiekę siostrę swoją mléczną, chrzestnicę swéj matki. W tym przypadku, któren go raczéj do Toull, a nie do Crozan, lub któregokolwiek innego miejsca, z piękności swojéj przyrody w Marche słynnego, sprowadził, upatrywał on skazówkę opatrzności i dziękował bogu, że mu obowiązek jego możnaby prawie powiedzieć wskazał tam, dokąd w celu użycia roskoszy przybył.
Zalotna Klaudyja, widząc go tak mało rozmownego i grzecznego, i ostatek tego pomięszania wewnętrznego utraciła, które w sobie z taką lubością pieściła z powodu tego ich sam-na-sam. Zarówno ciekawa jak wesoła zarzuciła go pytaniami jak to uczynili Leonard i jéj matka. Rada była się dowiedzieć, kto on jest? z kąd przybywa? a szczególnie, dla czego tak bardzo się śpieszy zobaczyć umiérającą, i co za przyczyna mogła być tego jego zajęcia się tą biédną kobiétą i jéj córką.
— O już wiém, rzekła nagle, zniecierpliwiona jego pogardliwém milczeniem lub téż zamyśleniem; mnie się zdaje, że pan szukasz służącéj, i żeś pan do nas przybył, aby u nas kogo nająć[3], bo nasza okolica sławna z tego. Musiałeś pan słyszeć o Joasi, że jest dobrą dziewczyną, silną, i skorą do każdéj roboty, i chcesz ją zapewnie wziąść z sobą.
— Czy sądzisz moja kochana, żeby to dla niéj było korzystnie, żeby mogła znaléźć gdziekolwiek za domem służbę?
— O zapewne; dopokąd matka żyła, to by jéj nigdy nie była opuściła; ale odkąd matka zachorowała, wielu już ludzi z miasta przychodziło, i radziło jej, aby w służbę poszła; stręczyli jej nawet miejsca u siebie. Ale ona nigdy niémiała ochoty opuszczenia swojéj wioski, bo to jak się człowiek do jakiego miejsca przyzwyczai, to nie tak łatwo go porzucić; ale teraz, kiedy przy ciotce tylko biéda i nieszczęście na nią czeka, lepiéj by zrobiła żeby z tąd poszła; a jeżeli jej pan dobrze życzy, to niech ją pan weźmie z sobą.
W twarzy téj młodéj dziewczyny przebijała się widocznie podczas téj mowy chęć i zamysł wmówienia tego zamiaru w Wilhelma, co nie uszło jego baczności, czego sobie jednak niebył w stanie wytłómaczyć. Starał się wyłudzić z niéj myśl jéj skrytą zarzucając, że biédna Tula może jeszcze nie umarła, i że niéma takiéj choroby, z któréj by niémożna było wyzdrowieć.
— O dla niéj niéma ratunku! odpowiedziała Klaudyja; ot, popatrz pan, tam na dół, ksiądz proboszcz wraca już bitą drogą do Toull. Już się skończyło! biédna matka Tula niczego nie potrzebuje.
Ten wyrok, wyrzeczony z ową filozoficzną niedbałością, która włościanów cechuje, naszego młodzieńca dziwném i przykrém przejął uczuciem.
— Za późno już przybywam! pomyślał sobie, już nie mogę naprawić mojéj niewdzięczności, i wolą boską pędzony, przybędę do trupa, aby za nią boleśnie odpokutować.
W oddaleniu grzmiało ciągle, i chmury czarne w różnych stronach widnokręgu się gromadziły.
— Trzeba się nam spieszyć panie, rzekła młoda dziewczyna, widząc że zwalnia kroku, jak człowiek znużeniem wysilony; jeżeli się długo w Epinell zabawiemy, to nas dészcz zmoczy.
Wilhelm się spieszył mimowolnie, i po pół godzinie chodu, stanęli nareszcie u progu chaty jego mamki.
— To tutaj panie, rzekła Klaudyja śmiało. Ja tam nie pójdę. Boję się potém, kiedy umarłego widzę. Będę tu czekać na pana; tylko niech się pan długo nie bawi, bo burza nadchodzi.
Wilhelm chwilę się wahał, nim się wejść namyślił. Nigdy jeszcze nie widział umarłego, a to piérwsze doświadczenie, połączone z tym szczególnym zbiegiem tak nieprzewidzianych okoliczności, dziwne i przykre uczucia w nim pobudziło.





  1. Ta francużczyzna jest godna uwagi badaczów; i jestem tego przekonania, że to jest najstarszy język d’oil, który w użyciu we Francyi został. Język d’oil nazywa się ten, w którym oui wymawiano jak oil.
  2. Jest to wyrażenie, które w tém znaczeniu swojém, mało i zarazem wiele mówiącém trudno oddać po polsku: nawet potrzeby tego nie widziałem, gdyż tu chodzi właśnie o charakterystykę włościan francuzkich, a tę żadne spolszczenie wymuszone tak dobrze oddać nie potrafi. P. T.
  3. Chłopcy i dziéwczęta wiejskie z téj okolicy, wynajmują się rocznie na służbę w okoliczne miasta lub dwory.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.