Joanna (Sand, 1875)/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział I. Miasto gallickie.
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Miasto gallickie.

W cztéry lat blisko po téj przygodzie p. Wilhelm de Boussac po raz piérwszy przejeżdżał koło góry Barlot, na któréj się wznoszą owe skały krwawo-ofierne; a spoglądając zdaleka na te pomniki druidzkie, i przypominając sobie, że trzy do cztéry razy niegdyś zapałem myśliwskim poprowadzony te miejsca zwiedził, stracił zupełnie z pamięci wspomnienie mniemanéj druidki, w któréj rękę złożył piérwszy swój datek. Okoliczność ta mała zupełnie mu z pamięci wypadła, i niepowróciła do niéj, aż długi czas późniéj.
Młody baron de Boussac z wesołego i rozpustnego ucznia stał się przyjemnym młodym człowiekiem, białym i różowym jeszcze jak jaka panna, mówiąc zwyczajem ludu, ale dość silnie jednakowo zbudowanym, i z twarzą, w któréj więcéj powaga jak wesołość przebijała. Czas i zastanowienie przyśpieszyły dojrzałość jego umysłu, smaku, i zewnętrznego ułożenia. Teraz już swych przechadzek nieograniczał na zwiedzaniu skał krwawo-ofiernych, nad które wycieczki jego poprzód nie sięgały; teraz się zapuszczał w głąb gór na pięknym koniu angielskim, opatrzony w mały tłómoczek któren zapowiadał zamiar podróżowania najmniéj przez trzy lub cztéry dni. Powróciwszy do swego rodzinnego zamku de Boussac od tygodnia prawie, i znudzony już życiem téj małéj mieściny, o wiek cały prawie w oświecie w tyle po za duchem czasu zostającéj, uściskał swoją matkę i uprzedziwszy ją o swojéj krótkiéj niebytności, pozyskał od niéj przyrzeczenie więcéj czułe jak szczére, że się tém niepokoić nie będzie. Dzień był prześliczny; a słońce poranku obsuszać zaczęło krzaki z rosy; nasz młodzieniec, szukający przygód, niemógł się wcale łudzić daremnie wygodnemi łożyskami, któreby go oczekiwały. Chwalono mu śliczne widoki w różnych miejscach i znajdujące się w tych stronach starożytności bardziéj jak domy gościnne, a jemu się zdawało, że jeżeli nie po chrześciańsku, to przynajmniéj stoicznie przeniesie znużenia, trudy i niedostatek, towarzyszące zwykle wycieczce malowniczéj w kraj nieuprawny, mało zaludniony, dziki prawie.
Wilhelm niepochodził w linii prostéj od owego sławnego marszałka de Boussac, jednego z towarzyszy dziewicy orleańskiéj, zwyciężców Anglików, i wybawców ojczystéj Francyi pod panowaniem Karola VII. Stósownie do zasady, że wielkie imiona gasnąć nie powinny, jedna z wnuczek tego rodu przeniosła wraz z swoją ręką, imie i posiadłości de Boussac na jednę ze znakomitszych rodzin szlacheckich tego kraju. Wilhelm nie badał bardzo ściśle swojego drzewa rodowodowego; podobnie jak wielka część szlachty podczas restauracyi, ożywił w swém sercu dawne rycerskie myśli, a siłą wyobraźni swojéj nagradzając siłę krwi starożytnéj, sumiennie w to wierzył, że czuje w swych żyłach krążącą krew czystą przodków chrobrych swojego imienia. Wilhelm był to człowiek młody, bardzo poczciwy, ostrożny cokolwiek w swojém obejściu, lubo bardzo szczéry i otwartego serca, a roztropny jak zwyczajnie dziecko dobrego domu wychowane pod okiem czułéj i pobożnéj matki, nakoniec pełen uczucia i romansowości, jak to bywano w dwudziestym roku życia przed dwudziestu laty. Owe szczęśliwe czasy już minęły. Dzisiaj nasi synowie siedząc jeszcze na ławkach w szkole, już są bez wiary i uczucia. Ale w roku 1820 jeszcze rozpaczano tylko z Werterem, Réné lub Giaurem; a to było daleko lepiéj, bo wtedy miłowano się w rozpaczy jako lubownik, i znoszono ją jako człowiek z dobrym smakiem. Wilhelm niedoszedł był jeszcze do tego stopnia, aby się miał czuć nieszczęśliwym: był tylko smętnym, a w poezyi chrystyanizmu tyle znachodził wzniosłego natchnienia, że w razie potrzeby łatwo się mógł uciéc, jeżeli nie szczérze, to przynajmniéj dla pewnego zgodnego związku wewnętrznego, na łono religii świéżo panowaniu powróconéj. Dodać jeszcze należy, że pewne zasady dobre sumienności otrzymał, że w jego sercu szlachetne uczucia tlały, że wszystko co było nikczemne i podłe odrazę mu sprawiało, i że za nadto wiele ładnych czytał książek, aby sobie nie miał był ułożyć ideału romantycznego ze swojego przeznaczenia, który by go utrzymywał w uszanowaniu, nawet może nieco wygórowanym, siebię samego.
Zatopiony w swoich myślach, przechodząc w pamięci wspaniałe opisy poetycznego kraju dawnych Scytów przez pana Marchangy, po lewéj zostawił dawne rzymskie pole de Soumans, i zwrócił się, nieco za wiele na przypadek licząc ku górom de Toull, które sobie z wielką bardzo uwagą zwiedzić zamierzył, a które dotąd zawsze tylko z daleka był widział. Niezważając na prośby matki, nie chciał wziąść z sobą żadnego przewodnika, żadnego sługi, aby się mógł swobodniéj oddać wrażeniom swoim w samotności, a może téż dla tego, aby więcéj znaleźć przygód, któreby mu zwalczyć wypadało.
Minął cmętarz smętny w Pradeau, leżący na pochyłości wzgórza, jakby wezwanie podróżnego do modlitwy, i kierując się za licznemi krzyżami z kamienia białego, jakby czaty w pewnych przestrzeniach rozstawionemi, aby zapobiédz w czasach wielkiego śniégu przypadkom zabłąkania, koło godziny jedynastéj z rana dobił nakoniec do podnóża gór Toullu.
Góra Toulx, czyli raczéj Toull-Sainte-Croix jest to starowieczny gród Celtów, zdobyty przez Rzymian pod Juliuszem Cezarem, i zniszczony przez Franków w czwartym wieku naszéj rachuby. Znajdują się tam starożytności rzymskie, jak prawie wszędzie po całéj Francyi; lubo właściwie nie to stanowi główną zasługę tych okropnych zwalisk. To co z nich pozostało, owe kupy ogromne kamienia zaledwie z gruba ręką ludzka obrobionego, gdzieby nadaremnie szukano śladów kitu, są to zasoby surowe piérwotnego gallickiego grodu, w tymże samym stanie, jak je piérwsi przodkowie nasi używali. Za czasów Wersingetorixa, wznosiły się na grzbiecie tego wzgórza w półkolu trzy warownie z faszyn i ziemi ubitéj; i odtąd wzgórze to podniosło się o całą ilość nagromadzonych tutaj zasobów, z których miasto zbudowano, i teraz jest dosłownie górą wysoką kamieni, pozbawioną wszelkiego roślinnego życia, którego tu zaszczepić niepodobna, i widoku rozpacz budzącego. Kilkanaście lichych domów i kościółek ubogi, ze zwaliskami starodawnéj wierzy z czasów feudalnych, i jednym karłowatym drzewem, tworzą na szczycie téj góry nędzną wiosczynę. I otóż, co się zostało z jednego z najwarowniejszych miejsc obronnych krainy graniczącej z Biturigami[1] i Arverneńczykami[2], obwodu bardzo zmiennego, któren rozgraniczenia najnowsze wcieliły w okręg departamentu de la Creusse, któren zaś w dawniejszych czasach należał bardzo rozmaicie to do okręgów Berry i Marche, to do ziemi Combraille i Bourbonnais. Hrabstwo de la Marche samo w sobię było utworzeniem średnich wieków, i powiększało i zmniejszało się w miarę wypadków wojennych, i zmiennych losów dziedziców téj krainy. W średnich wiekach Toull stanowiło granicę księztwa Berry, na pograniczu z ziemią Combraille. Było to jeszcze starodawne podzielenie Gallów. Combraille było ziemią Lemowisów.[3] Podział Departamentów z wszech względów szczęśliwy nazwać można, pominąwszy to, że ostatnią zasłoną zapomnienia otacza dzieła już i tak ciemne pomniejszych miejscowości.
Mieszkaniec tych gór, przykuty do ziemi bardzo nieurodzajnéj, i przyzwyczajony do wstrzemięźliwości w skępstwo prawie przechodzącéj, należy do ludzi najchciwszych w świecie zysku. Pracowity jest i przemyślny jak wszyscy ci, których przyroda zwyczajem macochy pod jarzmo konieczności ugina. Kocha niewdzięczną swoją rolę, która go wyżywić niezdoła, a kiedy w swéj młodości przeszedł przez życie roztrucharza lub mularza włóczącego się od wsi do wsi, od miasta do miasta, wraca potém na starość do swojéj chaty ubogiéj, w której zwykle umiéra na gorączkę pod swoim dachem słomianym, zostawiając rodzinie swojéj w puściznie dobytek swéj pracy lub zdolności. Bardziéj przystępny i oświéceńszy jak mieszkaniec szczęśliwy bujnych dolin pogranicznych w Berry, miléj téź przyjmuje obcego, ale i mniéj mu ufa. Jest on, jak się Balsac wyraził: miły jak wszyscy ludzie zepsuci. Jednakowo wart on więcéj, jakby z jego sławy sądzić można, a jeżeli się uweźmie na to, aby szacunku i znaczenia dostąpić, to się nie zatrzyma na pół drogi. Wtedy on uczciwość i poświęcenie łączy z dowcipem, czynnością, odwagą i wytrwałością.
Kobiéty także w młodości swojéj strony swoje zwykłe opuszczać, i chętnie się jako służące w sąsiedztwo najmują. Jeżeli są ładne, bardzo prędko ze sług wznoszą się na kochanki, a żona prawa mieszkańca w Berri ani się odważa walczyć z kochanką męża z tych okolic pochodzącą. Te, które przepędziwszy życie czyste i pracowite, powracają w swe góry, aby się poświęcić staraniom koło swoich własnych rodzin, są zwykle najlepsze gospodynie; a te, które nigdy ze swoich gór w świat niewyjrzały posiadają niewinność niekiedy więcéj szacowną jak wszelka mądrość ich towarzyszek.
Piérwszy mieszkaniec gór de Toull, z którym Wilhelm de Bousac wszedł w rozmowę, był to lis szczwany, wesoły, żartobliwy, szyderczy i rozmowny, ale zarazem z rzędu tych, którzy się nieufnością powodują, — tą roztropnością biédaka, która się nieda ułudzić ani sukniom ładnym, ani słóweczkom miodowym. Dla tego téż nie ruszył się wcale z kamienia na którym siedział pożywając chléb swój gruby, czarny, i gratis prowadząc rozmowę z młodzieńcem podróżującym, dopokąd tenże niedodał do swojego żądania usługi owe słowo czarodziejskie wynagrodzenia i zapłaty, którego mu dobrze pamiętać w téj podróży polecono. Skoro tylko wymówił tę formułę tajemniczą, stary Leonard zwolna nóż swój złożył, resztę séra schował do torby, i chwytając konia za uzdę, któren z wielką biédą się piął po téj ścieżce kamieniami zawalonéj, za obowiązek sobie poczytał poprowadzić Wilhelma na ile możności najlepszy spoczynek.
— Zaprowadziłbym pana do szkólnego, rzekł starzec, ale cóż, kiedybyście u niego nic nie znaleźli, chyba główkę surowéj cebuli. Zaprowadziłbym was to samo do księdza proboszcza, cale cóż, kiedy wziął mojego chłopaka z sobą, i poszedł w góry z panem bogiem do umiérającéj kobiéty, aby ją wysłuchać spowiedzi...... Zaprowadziłbym także panicza do siebię, ale cóż, kiedy moja kobiéta poszła w pole, a ja sam muszę iść i grób kopać dla téj kobiéty, która umiéra; bo to ja jestem kościelnym i grabarzem parafii..... Zaprowadziłbym téż was do karczmy..... ale cóż, kiedy u nas takiéj karczmy niéma. Ale ja panicza prosto zawiedę do matki Gity[4] która u siebię ma sławny szynk, i na niczém panu u niéj zbywać nie będzie. Przecieżeście z sobą przywieźli wszystkiego, czego wam będzie potrzeba, nieprawda? Czy to panicz nie wziął owsa pod siodło? Zapewnieście téż niezapomnieli wziąść z sobą bułki i wina?
— Niczegom z sobą nie wziął, odpowiedział Wilhelm, i widzę, że mi się trzeba będzie na to przysposobić, iż nic niedostanę.
— Nic? zgoła nic?
— Nic, prócz trochę pieniędzy, dodał Wilhelm widząc że zamyśla powoli wypuścić z ręki uzdę Sporta, jego pięknego konia angielskiego.
— Z pieniędzmi wiele się da zrobić, odrzekł kościelny: ha nu! niewypada inaczéj paniczowi, tylko iść za mną: już my się jakoś postaramy o wszystko, czego wam trzeba będzie.
Wilhelm zsiadł z konia, i zatrzymywał się za każdym krokiem dla przypatrzenia się kamieniom, które się w białawych stosach po obu brzegach drogi wznosiły. Obracając je na wszystkie strony, chciał na nich dostrzédz śladu ręki ludzkiéj, a nie spostrzegłszy w nich, tylko bardzo grube i zaledwie uchwytne obrobienie, począł zupełnie powątpiewać o istnieniu stolicy Kambiowicenców[5] lecz wieśniak odgadując jego myśli, rzekł do niego:
— Jest to kamień budowlany, proszę nie wątpić o tém mój panie. Jest on tu dwojakiego rodzaju; jeden tak dobrze kitowany, że kamień od wapna odłączyć ani sposobu, — ale ten jest bardzo rzadki; aby go znaleść, trzeba dobrze kopać; — drugi dawniejszy jeszcze, który pono nigdy inaczéj spajany nie był, jak rozrabianą ziemią. Jak się zdaje był to sposób murowania w dawniejszych czasach, za dawnych jeszcze Gallów, będzie temu z dwieście lat..... ale, co ja téż pletę? najmniéj ze cztérysta lat!
— Tak, najmniéj! odpowiedział Wilhelm z uśmiéchem. Czyś był kiedy w świecie, staruszku?
— O byłem, panie! byłem często w Boussac i w Chambon także!
— A w Paryżu? byłeś kiedy?
— O w Paryżu niebyłem nigdy, a pomimo to, taki ze mnię mularz dobry, jak i drudzy. U nas trzeba koniecznie być mularzem, bo niéma tylko sam kamień; ale za drugiemi iść niémogłem[6], bo chromam, jak widzicie sami, i to już od dzieciństwa. Z tego téż powodu zrobiono mię kościelnym; zamiatam kościół i służę do mszy; jestem także grabarzem, i nauczyłem się kucharstwa. To ja sporządzam biesiady weselne i uczty pogrzebowe, nielicząc jeszcze i tego, że pomagam przy chrzcie. A cóż, pan byłeś w Paryżu?
— Przez całe moje życie prawie.
— Może z pana indzimir drogowy? Dobrze by było, żebyś téż pan kazał i nasze ponaprawiać.
— Wypadałobyć to uczynić; ale ja nie jestem inżynierem drogowym.
— A może pan handlarzem na towary? Ale nie, za mały macie tłómoczek, chociaż macie ładną szkapę, coby wielkie tłómoki nosić mogła.
— Ani handlarzem nie jestem!
I nagle przerwał Wilhelm ciekawe wypytywania kościelnego — kucharza — grabarza odbiérając z jego rąk uzdę konia, aby go wprowadzić ostróżnie przez nizkie drzwi stajni na kozy matki Gity. Stara czarownica, z obrosłą brodą, zjawiła się natychmiast i pomogła mu słomą konia z potu obetrzéć, a powitawszy go drugi głos zabrała w tym dwuśpiéwie wypytywań ciekawych, któren już Leonard był rozpoczął. —
— Panicz zapewnie chłopiec (t. j. syn) pana Grandin de Gauzon? — Czy panicz z Boussac jedzie? — Może jedziecie do w Evaux? — A może panicz przypadkiem siostrzeńcem pani Chantelac, co mieszka w Chatelus?
— Mnie się zdaje, rzekła stara, niezrażając się wcale krótkiemi zaprzeczeniami młodzieńca, że panicz jest p. Marsillat; nie ten stary, co umarł, ale ten młody co teraz jest prawnikiem w Boussac?
— Nie jestem ani stary ani młody Marsillat, odpowiedział Wilhelm.
Uoch! ślepa! odrzekł kościelny. Nieraześ przecie już widziała chłopca pana Marsillat; wszakci tamten jest czarny, a ten, patrz! jaki jasny!
— Być może! ale ja nieumiém rozpoznać tych paniczów z miasta jednego od drugiego. Wszyscy tak wyglądają, jakby jednako byli ubrani i jednych rodziców — O tak, dalibóg! nigdy ich niémogę rozpoznać!
— Twoja córka to nie taka głupia jak ty matko Gito, ona ich wszystkich zna bardzo dobrze. Zawołajmy ją tylko, a zobaczemy. Liodi! Liodi![7] Chodź no tu! Mam z tobą słówko pomówić.
— No, i cóż chcecie odemnie? odezwał się głosik świéży i dźwięczny wychodzący z ponad głowy Wilhelma: i w téjże saméj chwili ujrzał w otworze drzwiczek schodów prowadzących na strych, gdzie siano leżało, zjawiającą się twarzyczkę śniadą, zachwytną i śmiałą.
— Spuść nam tu wiązkę siana na widłach, rzekł Leonard, i przypatrz się temu młodemu panu. Znasz go?
— Nie.
— A więc to nie pan Lion Marsillat!
— Bodajeś przepadł staruchu! sam wiész, że nie. Znacie sami tak dobrze pana Marsillat, jak ja.
— O! daj go katu, Liodi! to prawdziwe kłamstwo! ja go niemogę tak dobrze znać jak ty.
Młoda dziewczyna wstrząsnęła ramionami, zaczerwieniła się mocno, i znikła nagle z okienka.
— Zawdy musicie tylko pléść banialuki mojéj dziewczynie, stary włóczęgo! rzekła matka Gita, która się jednak niebardzo gniéwać o to zdawała.
— Ot, aby się uśmiać trochę, a zwłaszcza kiedy ktoś z miasta jest u nas, odpowiedział Leonard. Mogliby sądzić, że my tu już wszyscy głupi jak źwiérzęta! to tylko dla tego aby wam pokazać, że Liodi zna dobrze paniczów.
— Schowalibyście téż raz wasz język złośliwy! Moja Liodi niepotrzebuje się panom przypatrywać. Panowie się sami na nią patrzą, kiedy chcą.
Dobrze o tém wiedzieć; pomyślał Wilhelm; ale ja nie myślę wcale iść w spółubiegi z Marsillatem. Zdobycia tego rodzaju nieprzypadają mi do smaku. — Pan Leon Marsillat tedy często tędy przechodzi? zapytał kościelnego.
Częsciéj jakby mu to z drogi wypadało! odpowiedział Leonard złośliwie mrugając na niego oczyma.
— Czyli on tu ma jakie sprawunki! zapytał Wilhelm, udając że nie rozumie starca, aby się mógł dowiedzieć, pod jakiemi pozorami Marsillat ukrywa powód prawdziwy swoich odwiedzin w téj dziczyznie.
— On tu przychodzi, tak mówiąc, zakupywać bydło mój panie, bo my tu bardzo ładne bydło wychowujemy, a szczególniéj nasza stadnina wszędzie znajoma.
— Wiém o tém!
— Ale uoh! kiedy to pan Marsillat targuje wszystkie klacze z naszéj okolicy, a nigdy ani jédnej nie kupi! czyli raczéj, jeźli kupi, to udaje że mu się w krótce sprzykrzyła, i wraca, aby ją na inną zamienić. Prawdać, że zawsze worka dołożyć musi; ale kiedy się kto chce bawić, to niechże płaci! I jego ojciec był taki, kiedy był młody. Matka Gita to sobię już tego więcéj nieprzypomina od czasu, jak wzrok swój straciła prawie na piekne; ale za to jéj córka widzi za dwoje.
— Czyż nie zamkniesz gęby raz staruchu! zawołała Gita; wolałbyś wziąść widły do ręki. Wszak widzisz, że ten pan sam koło pościéłki dla konia się krząta, a ty świégotasz tymczasem jak stary szpak.
— Nie gniewaj się, matko! twoja dziewczyna nie piérwsza, co z panem Leonem rozmawia.
— A ja ci powiadam jeszcze raz, że on z nią najmniéj jeszcze rozmawia.
— Ho! bo! wiém ci ja dobrze, że tu jest jeszcze druga, z którą by się chętnie chciał porozumieć, ale ani podobna! Liodi! Liodi! czy to prawda, że jest jeszcze druga? i że podczas, kiedy pasiecie bydło w lesie Wernedy, albo koło menhiru, pan Leon ze strzelbą przychodzi, siada w rowie między wami, i to z tą, to z ową sobie pogaduje?
— O to wszystko same kłamstwa wierutne! wołała Klaudya ze złością, zbliżając się na nowo mocno rozgniewana do drzwiczek na strych wiodących. Macie język najobmowniejszy i najzłośliwszy z całéj okolicy; a jest ich tu niemało!
— To nic nie szkodzi, mówił daléj Leonard śmiejąc się, ale jest tu jedna z was ładnych dziewcząt, która już więcéj z tobą nie chce iść w pole; mówi, że nadto wiele chłopców ściągasz do siebię. Może dla tego, żeby sama dla siebię chłopców wszystkich zachować chciała? A może téż, żeś na nią zazdrosna, i że ją często łajesz? A może i dla tego, że chce zostać taką, jaką być potrzeba, aby zdybać wołu.
— Czy przestaniesz raz o tém gadać! zawołała matka Gita rzeczywiście rozgniewana; djabłaś widzę dziś rano połknął, i język cię świérzbi!
— Prawda! nie trzeba mówić o wole przed obcemi, odpowiedział Leonard uszczypliwie. Mógłby wam go porwać. Trzymajcie go jéno dobrze!
Młody baron widząc, że w zagadkach rozmawiać poczęli, i niewiele mając ochoty słuchania dowcipów kościelnego co raz to uszczypliwszych, postanowił pójść zwiedzić starożytności w Toul-Saint-Croix, i niewrócić do tego smutnego nieprzyjemnemi zapachami ługowin i séra zarażonego miejsca, dopokąd go głód do tego nie zmusi. Usposobienie umysłu jego zwykle było poważne, o ile w swoim wieku mógł być poważnym, odebrawszy wychowanie nieco zniewieściałe. Lubił wieś i wieśniaków, ale zdaleka, w wspomnieniach swoich. W marzeniach swoich wyobrażał ich sobie poważnych, prostych, surowych względem siebię, jak Natchez[8] Szatobrianda. Z bliska zaś widział ich nieokrzesanych, nieschludnych, i sprośnych. Oddalił się z odrazą, obrzydziwszy sobie nawet tę chęć, którą miał rozmawiania z nimi.
Przypatrzywszy się trzem lwom wyciosanym z granitu, pomnikom postawionym na pamiątkę zdobyć angielskich za czasów Karola VI, wywróconym przez wieśniaków za czasów Dziewicy Orleańskiéj, a teraz po obtłukanym i niekształtnym, spoczywającym nosem w błocie na samym środku rynku w Toull, zwrócił się Wilhelm ku wieży z czasów feudalnych, któréj główne spodnie mury jeszcze dotąd dobrze się zachowały, a z któréj jeden z mieszkańców zrobił sobię piwnicę na swoje gospodarskie i domowe zapasy. Pokrył ją ziemią aż do równi piérwszego piętra, i opatrzył w drewniane schody po których można wyjść na tę wzniosłą płaszczyznę małą, która jest punktem najwyższym nad wszystkie wzgórza i całą przyległą okolicę. W czasach teraźniejszych, gdzie ruch myśli, badania starożytności, i popęd do opisowości przyrody nawet téj okolicy dzikiéj i pustéj nadały rodzaj ruchu badawczego, często się zdarza, że w jesieni zobaczyć można na owéj płaszczyźnie małéj w Toull jakiego ucznia z zakładów szkolnych w Burges, korzystającego z wakacyj, lub prawnika podróżującego z Chatre, lub téż jakiego Cicerone z upodobania z Boussac. Ale w owych czasach, w których Wilhelm na nią się wpiął po raz piérwszy, byłoby mu trudno było znaléść tam kogo, z kimby się był mógł wdać w rozmowę. Ludność szczupła téj wioski pracy w polu była całkiem oddana, a o południu zaledwie można było usłyszéć gdakanie kury za żywnością błądzącéj w zagrodzie. Wilhelma odurzyła ta przestrzeń bez granic, która się przed oczami jego rozwinęła. Z jednéj strony widział niepłodną Marche, bez drzew, bez mieszkań, z gołemi swojemi wzgórzami, ciasnemi dolinami, pagórkami suchemi, gdzie nieraz się zdaje, że dészcz kamienisty musiał przytłumić wszelkie życie roślinne na wieki, z swojemi gallijskiemi pomnikami, wznoszącemi się w téj pustyni, jakby ciągłe przeczenie starego świata bałwochwalczego przeciwko wznowieniom i postępowi młodszych pokoleń. W głębi tego ponurego krajobrazu młody baron de Boussac widział rodzinne swoje miasteczko, którego imię nosił, i piękniuchny zamek swój, ginący jakby punkt żółtawy śród skał Małéj-Ceeusse. Zwracając się w drugą stronę widział Combraille u nóg swoich, a cokolwiek daléj Bourbonnais z swojemi ślicznemi wodami, bujnością roślinnego życia, i szérokiemi równinami rozciągającemi się niby wstęgi niebieskie aż po niezmierzone krańce koliste widnokręgu. Jest to widok wspaniały, którego jednak długo znieść niepodobna. Ta nieskończoność zawrót głowy człowiekowi sprawia. Człowiek się czuje upokorzonym, że okiem tylko ścigać może jaskółkę latającą śród tych jasności przestrzeni; a potém, zaślepia was ta głębokość tego nieba ze wszystkich stron was otaczającego, a świéżość powiétrza, zawsze zimnawego w téj wysokości, dotkliwie was przejmuje i oddech tamuje. Zdaje się mi, że na wszystkich takich szczytach pojedynczych, odosobnionych, z których całe koło ogromne widnokręgu widzieć się daje, czuć można i pojmować okrągłość kuli ziemskiéj; zdaje się nawet, że człowiek czuje i ten ruch jéj szybki, którym się rzuca w odwieczne swoje krążenie. Zdaje się, że człowiek czuje, jak go ten bieg niewstrzymany z sobą porywa w przepaście nieba, i nadaremnie szuka nad sobą gałązki, aby się jéj uchwycić i wstrzymać. Niewiém, czyli czaty niegdyś na szczycie téj wieży osadzane, o sto stóp jeszcze nad tą wysokością, do jakiéj się teraz wzniéść można, niebyły na większe męki skazane, jak owi więźniowie zamknięci w ciemne więzienia.
Nasz podróżny niemógł znieść długo smutnéj wielkości podobnego widoku. Zdawało się mu, że tu znajdzie uniesienie; ale uniesienie unika tych, którzy go szukają; przychodzi ono samo do nas, jeżeli na nie zasłużymy. Dziecko, goniące za poezyją, które jednak nieżyło jeszcze tak długo, aby ją z siebię samego wydobyć mogło, tutaj, zamiast uniesienia zgrozy tylko samotności doświadczyło.
Zbiegł więc z téj wieży jeszcze prędzéj jak wszedł był na nią, a czując, jak śród najpogodniejszego dnia nagle zimno go dotkliwie przejęło, szukał na prędce schronienia przeciwko temu powietrzu jaskrawemu i zimnemu na płaszczyźnie wieży.
Zwróciwszy się po za wioszczynę, w krotce dobiegł do pochyłości góry, i w kilka chwil się uczuł pod wpływem południowego powietrza, to jest: rzucony nagle, bez wszelkiego przejścia w inną przyrodę, w inną porę roku, w inne nakoniec myśli. Ze strony góry ku Creuse zwróconéj, jedna tylko drzewina, ochroniona kościołem w Toull zdołała podróść pomimo burzliwe wiatry, niezmordowane zamiatacze krzewiu i łysych gór Marchii; ale ze strony ku Woezy zwróconéj, wszystko daleko przyjemniejszego wyglądu przybiéra. Drogi piasczyste gubią się śród ogromnych płotów, a cmentarz do Toull należący pojawia się na pochyłości małéj, i pięknemi drzewami ocienionéj. W tém to miejscu czoło spocone i strudzone naszego podróżnego znalazło schronienie, które dla niego w téj chwili bardzo podobne było do spoczynku na polach elizejskich starożytnych klassyków.
Z łatwością się wpiął na głazy, szczątki miasta gallickiego, które teraz to pole wiecznego spokoju otaczają, a widząc, że jest zupełnie sam, zapuścił się w bujne trawy grobów już pozapadanych. Przyjemne ciepło po członkach jego się rozeszło; najlżejszy oddech wiatru nie poruszał gałęziami kasztanów i brzóz, które się nad głowami jego krzyżowały i aż ku niemu schylały. Niebo wiele więcéj wprawdzie już ściśnięte, jaśniało jeszcze zawsze po przez to sklepienie zielone; ale nasz młodzieniec, kładąc się w tę trawę wielką i kwiecistą, która się żywiła zwłokami umarłych, w krótce stracił z oczu widok tego nieba jaskrawego, które go ciągle prześladowało. Sen posilający skrzepił jego członki, a pszczółka szukająca pożywienia tańczyła koło niego z dźwięczną piosneczką która go w przyjemne marzenia ukołysała.
Tak spoczywał blisko dwóch godzin, dopokąd szmér głosów jednostajnych pomału ze snu go nie przebudził. W miarę, jak swe zmysły zbiérał, i miejsce, w którém się znajduje, sobie przypominał, poznał także i te dwie osoby, których głosy przed chwilą uszów jego dochodziły. Był to kościelny Leonard, i matka Gita, którzy niedaleko od niego z sobą rozmawiali. Wilhelm się podniósł, i zobaczył kościelnego-grabarza aż po kolana w grobie stojącego, któren zwolna kopał, a staruszkę siedzącą na grubym korzeniu tuż przy ziemi i przędzącą kądziel z niebieskiéj wełny ułożoną. Nie zważali wcale na niego, i rozpoczęli między sobą rozmowę dziwną, która się młodemu baronowi tylko dalszym ciągiem być zdawała tych marzeń, które podczas snu go zajmowały.





  1. Bitturigowie, naród starożytny, zamieszkały w dawnych przedchrześciańskich czasach w teraźniejszéj Auvergnii. P. T.
  2. Arverneńczykowie równie naród starożytny, zamieszkały dawniéj w części Francyi Aquitaine zwanéj, któréj miasta główniejsze są teraz Bordeux, Bourge itd.
  3. Lemowisowie, naród starożytny mieszkający w teraźniejszéj Akwitanii, w téj części jéj którą późniéj Limousin nazwano. P. T.
  4. Gita, skrócone Marguerite t. j. Małgorzata; to imie w tém skróceniu zwykle w ustach wieśniaka używane bywa, tak jak u nas Margośka, Margocha. P. T.
  5. Kambiowicency (Cambiovicences), naród gallicki starożytny. P. T.
  6. Okolica znana pod nazwiskiem La Marche wysyła co rok znaczną ilość mularzy do Paryża na robotę podczas lata. Na zimę wracają do domu. Za czasów jeszcze Juliusza Cezara, mieszkańcy ci głównie temu rzemiosłu się oddawali.
  7. Liodi tyle co Klaudyja — w skróceniu mowy prostéj wieśniaków.
  8. Natchez, naród w północnéj Ameryce, wytępiony prawie całkiem przez Francuzów pod koniec 18 wieku. Szatobriand ich opiewał. P. T.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.