Jerozolima/Część I/Utonięcie okrętu l’Univers

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Jerozolima
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Felicja Nossig
Tytuł orygin. Jerusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ II.
Utonięcie okrętu l’Univers.

Podczas mglistej nocy r. 1880, a zatem na kilka lat przedtem, zanim nauczyciel Storm przystąpił do budowy Domu misyonarkiego i Hellgum z Ameryki powrócił do Szwecyi, wielki francuski paro statek l’Univers odbywał drogę z Nowego Yorku do Hawru przez Ocean Atlantycki.
Było to już około godziny 4 tej, większa część pasażerów z załogi okrętowej spała w kajutach, obszerny pokład był prawie pusty. Przed samym zmrokiem porannym jeden z marynarzy francuskich obracał się i rzucał w swym hamaku, usiłując daremnie zasnąć napowrót. Morze było niespokojne, drewniane części okrętu trzeszczały i jęczały bez ustannie, ale z pewnością nie to było przyczyną, przeszkadzającą francuzowi usnąć.
Leżał on wraz z towarzyszami swymi w dużym, ale bardzo niskim przedziale, oddzielonym tylko drewnianą przegrodą od środkowego pokładu. Świeciło się kilka latarni, tak że majtek rozróżniał szare hamaki, które wisiały w gęstym szeregu obok siebie, i kołysały się wraz z śpiącymi majtkami. Od czasu do czasu wnikał przez szparę tak silny wilgotno-chłodny powiew, iż leżącemu marynarzowi stawało przed oczyma całe morze rozkołysane pod mglistą osłoną małemi zielonemi falami.
„Nie ma to, jak morze“, pomyślał stary marynarz.
Gdy jeszcze o tem myślał, nagle wszystko dziwnie się uciszyło. Nie słyszał już nic, ani turkotu maszyny, ani dźwięku łańcuchów u steru, ani plusku fal, ani szumu wiatru, ani w ogóle niczego. Myślał, że okręt może nagle zatonął i on i jego towarzysze nigdy już nie będą leżeli pod całunem i w trumnie, lecz po wieki wieków będą tu zawieszeni w tych szarych kajutach w głębi morza.
Przedtem zawsze się bał, ażeby fale morskie nie stały się dlań grobem, ale teraz myśl ta była dlań dość przyjemna. Cieszył się, że miał nad sobą ruchliwą, przeźroczystą wodę, nie zaś ciężką czarną ziemię cmentarną.
„Nie ma to, jak morze!“ powtórzył w myśli raz jeszcze.
Ale potem obudziła się w nim myśl jedna, która go niepokoiła. Nie przyjął ostatniego namaszczenia i rozmyślał nad tem, czy dusza jego dozna uszkodzenia wskutek tego, iż leżał tu na dnie morza nie przyjąwszy świętego Sakramentu, i trwogą był przejęty, czy znajdzie w końcu drogę do nieba.
Wtem spostrzegł całkiem z przodu, tam gdzie miejsce sypialne zwężało się, słaby odblask światła; podniósł się i wychylił z hamaku, aby zobaczyć co to jest. I ujrzał, że zbliżało się kilka osób z palącemi się świecami, wychylił się więc jeszcze bardziej, aby zbliżającym się jeszcze lepiej się przyjrzeć.
Hamaki wisiały tak gęsto i tak nisko ponad ziemią, że chcąc przejść przez miejsce do spania bez obudzenia lub potrącenia śpiących, trzeba było formalnie pełzać. Stary marynarz nie pojmował, kto mógł torować sobie tędy drogę.
Wkrótce jednak ujrzał, iż byli to dwaj chłopcy z chóru, każdy z woskową świeczką w ręku. Widział wyraźnie ich długie czarne płaszcze i krótko strzyżone włosy.
Majtek nie był zdziwiony tem, co widział; myślał nawet, że to rzecz zupełnie naturalna, że tacy mali chłopcy z chóru mogą z palącemi się świecami przechodzić popod kajuty.
„Czy jest i ksiądz między nimi?“ zapytał w duchu. Równocześnie usłyszał przenikliwe dzwonienie dzwonu i widział, że ktoś jeszcze idzie za chłopcami. Ale nie był to ksiądz, jeno stara kobieta, nie o wiele większa, niż chłopcy.
Ta stara kobieta wydawała mu się znajomą. „Musi to być moja matka“ pomyślał. „Nie znam nikogo, ktoby był mniejszy od mojej matki. I oprócz niej nikt nie potrafiłby tak cicho prześlizgnąć się między kajutami bez obudzenia majtków.“
Widział, że matka miała ponad czarną suknią koszulę batystową, obszytą szeroką koronką, zupełnie, jak komża księdza. W ręce miała wielką puszkę ze złotym krzyżem, którą widział niezliczoną ilość razy w ojczystym kościele na ołtarzu.
Chórzyści postawili świece obok jego hamaku, potem uklękli i podnieśli swoje kadzidła. Majtek wciągał lekką woń kadzidła, widział wznoszące się obłoczki dymu i słyszał brzęk łańcuszków u kadzielnic.
Tymczasem matka jego rozłożyła wielką księgę i zdawało mu się, że słyszy, iż przeczy tuje modlitwy sakramentu śmiertelnego.
Teraz już był zupełnie uspokojony i zadowolony, że b3ył tu pogrzebany na dnie morskim. Było to wiele lepiej, niż na cmentarzu.
Wyciągnął się w swym hamaku i długo jeszcze słyszał, jak głos matki szeptał łacińskie wyrazy. Woń kadzidła przeciągała ponad nim i przysłuchiwał się brzękowi łańcuszków u kadzielnic.
Potem nagle wszystko ustało; chłopcy zabrali świece i szli przed matką, która zamknęła głośno książkę i poszła za nimi. Widział, iż wszyscy trzej zniknęli pod szaremi kajutami.
Ale w tej chwili, gdy zniknęli z jego widnokręgu, skończyła się także panująca dokoła cisza. Słyszał znów oddechanie towarzyszy, trzeszczenie drzewa, szum wiatru i plusk fali. I uświadomił sobie, że należy jeszcze do żyjących na powierzchni morza.
„Jezus Marya, co znaczy to wszystko, co tej nocy widziałem?“ pytał sam siebie.
W dziesięć minut potem, okręt L’Univers zachwiał się od gwałtownego pchnięcia, tak, iż zdawało się, że został przez środek przecięty.
„Spodziewałem się tego“, myślał stary marynarz.
Podczas ogromnego zamętu, który powstał obecnie, gdy wszyscy majtkowie wpół nadzy wybiegali z swych kajut, stary majtek wdziewał spokojnie najlepsze swe suknie. Miał przedsmak śmierci na ustach, ale był on dlań przyjemny i łagodny. Zdawało mu się, że jest już tam na dnie morza, jakby u siebie w domu.

∗             ∗

Gdy okręt doznał tak strasznego wstrząśnięcia, jakiś mały chłopiec okrętowy spał w małej kabinie na pokładzie obok sali jadalnej.
Podniósł się nawpół senny na posłaniu. Właśnie ponad jego głową była mała okrągła szyba, przez którą wyglądnął. Nie widział jeszcze nic prócz mgły i czegoś nieforemnego, szarego, co niby wyrastało z mgły. Małemu chłopakowi zdawało się, że widzi duże skrzydła; musiał to być pewnie straszne wielki ptak, który w ciemności spuścił się na pokład. Teraz okręt jęczał i chwiał się pod jego gwałtowną napaścią, a wielki potwór uderzał w okręt swemi pazurami, dziobem i szumiącemi skrzydłami.
Mały chłopak okrętowy ledwie że nie umarł z przerażenia.
Ale za chwilę był już zupełnie rozbudzony i widział wtedy, że przed statkiem znajdował się wielki żaglowiec, który wciąż o parostatek uderzał. Widział wielkie żagle i obcy pokład, na którym ludzie w skórzanych kurtkach biegali tam i napo wrót w szalonej trwodze. Zerwał się wicher, a niezliczone żagle były tak nadęte, że można było grać na nich marsza jak na bębnie. Maszty chwiały się, a powrozy pękały z hukiem podobnym do wystrzału.
Ster wielkiego żaglowca, który w mgle zderzył się z parowcem „L’Univers“ wbił się tak silnie w bok okrętu, że nie mógł się już wydostać napo wrót. Parowiec pochylił się znacznie w bok, ale śruba jego obracała się wciąż tak, że pędził razem z żaglowcem.
„O Boże!“ Zawołał mały chłopak okrętowy, wybiegłszy na pokład. „Ten biedny okręt zderzył się z nami i teraz musi zatonąć“.
Ani chwili nie myślał o tem, że parowiec może być w niebezpieczeństwie, był on przecież tak ogromnie wielki i silny.
Teraz przybywali i oficerowie pospiesznie na pokład. Gdy ujrzeli, że był to tylko żaglowiec, który zderzył się z okrętem „L’Univers“, uspokoili się zupełnie i z największą pewnością robili potrzebne przygotowania dla rozłączenia obu okrętów.
Mały chłopak stał na pokładzie; był bosy, a koszula jego powiewała na wietrze, ale wciąż dawał znaki nieszczęśliwym ludziom na żaglowcu, aby przeszli na parowiec i ratowali się.
Z początku nikt nań nie zważał, ale wkrótce widział, że jakiś wielki, rudobrody człowiek wołał go skinieniem.
„Pójdź tu chłopcze!“ zawołał i przybiegł na samą krawędź. „Parowiec tonie«!
Ale małemu chłopakowi ani się śniło, przejść na żaglowiec. Krzyczał z całej siły, ażeby rozbitki ratowali się na okręt „L’Univers“.
Majtkowie na żaglowcu pracowali gorliwie, starając się zapomocą sztang i haków uwolnić okręt, ale rudobrody człowiek przejęty był dziwną litością dla małego.chłopca. Złożył ręce w trąbkę i krzyczał: „Przejdź do nas, przejdź do nas!“
Malec stał zatrwożony na pokładzie, marznąc w swej cienkiej koszulce; tupał bosemi nogami o ziemię, zaciskał pięście do załogi żaglowca, która nie chciała go słuchać i przejść na parowiec.
Tak wielki okręt jak L’Univers, o sześciuset pasażerach i dwustu ludziach załogi, nie mógł przecie żadną miarą zatonąć! I widział przecie, że kapitan i majtkowie byli równie spokojni jak i on.
Nagle rudobrody pochwycił hak i sięgnął nim po chłopca. Zahaczył o koszulę i chciał go pociągnąć na żaglowiec. Chłopak w okręcie został pociągnięty przed samą krawędź, ale tu udało mu się uwolnić się napowrót. Nie chciał w żaden sposób dać się przenieść na ten obcy okręt, który przecie musiał zatonąć.
Nagle rozległ się straszliwy trzask. Ster żaglowca złamał się i okręty skutkiem tego rozłączyły się. Gdy parowiec popłynął dalej, ujrzał chłopak, że ogromny ster wisiał z przedniej strony żaglowca, a równocześnie, całe chmury żagli zwaliły się na załogę.
Ale parowiec pracował całą siłą, a obcy okręt znikał szybko poza mgłą. Ostatnia rzecz, którą chłopak widział, była, że ludzie wydobywali się z pod żagli.
Potem okręt znikł zupełnie, tak jak gdyby się skrył za mur. „Pewnie już utonął“, pomyślał chłopak i nadsłuchiwał, czy nie usłyszy wołania o pomoc.
W tem rozległ się głos silny a charczący po okręcie: „Ratujcie pasażerów! Wypuśćcie łodzie!“
Znowu nastała cisza i znowu chłopak nadsłuchiwał wołania o pomoc.
Ale głos rozległ się znów, jak gdyby z oddali:
»Módlcie się, jesteście zgubieni!“
W tej samej chwili stary marynarz zbliżył się do kapitana i rzekł z cicha i uroczyście: „Mamy dużą dziurę w pośrodku okrętu i toniemy“.
Prawie w tej samej chwili, gdy poznano wielkość niebezpieczeństwa, ukazała się na pokładzie mała dama. Była zupełnie ubrana, palto miała zapięte, wstążki od kapelusza uwiązane u szyi w piękną kokardę i pewnemi krokami weszła po schodach kajutowych pierwszej klasy.
Była to stara, małego wzrostu kobieta o siwych krętych włosach, okrągłych sowich oczach i czerwonej cerze twarzy. W krótkim czasie pobytu swego na okręcie udało jej się nawiązać znajomość z wszystkimi. Każdy wiedział, że nazywała się Miss Hoggs i wszystkim ludziom, marynarzom i pasażerom opowiedziała, że nigdy jeszcze nie bała się niczego. Nie wiedziała dlaczego miałaby się bać. Umrzeć musi przecie każdy, wszystko więc jedno, czy się to stanie pierwej czy później.
I teraz nie bała się także, spieszyła tylko na pokład, aby widzieć, czy nie dzieje się tam coś zajmującego lub wzruszającego.
Przedewszystkiem ujrzała dwóch majtków, którzy z przerażoną twarzą przebiegli obok niej. Kelnerzy nawpół ubrani spieszyli do kabin, aby pasażerów wywołać na pokład. Jeden stary majtek przyszedł z całym ładunkiem pasów ratunkowych, które rzucił na pokład. W kącie siedział mały chłopak okrętowy i biadał i płakał, że musi zginąć.
Widziała kapitana stojącego wysoko na moście komendanckim i słyszała, że wydawał rozkazy: „Niech maszyna stanie! Powypuszczać łodzie!“
Poczernionemi sadzą schodami, które wiodły do hali maszynowej, biegli na górę palacze i maszyniści, krzycząc, iż woda wnika już do hali.
Miss Hoggs była zaledwie kilka chwil na pokładzie, gdy zaczęli ze wszech stron napływać ludzie. Z trzeciej i czwartej klasy przybiegali w dzikich gromadach i krzyczeli głośno, iż trzeba pospiesznie dostać się do łodzi, gdyż inaczej pasażerowie z pierwszej i drugiej klasy będą wpierw uratowani.
Ale podczas gdy zamieszanie wciąż wzrastało i miss Hoggs zrozumiała istotne niebezpieczeństwo, wydostała się na najwyższy pokład nad salą jadalną, gdzie wisiało kilka łodzi poza krawędzią.
Tu na górze nie było żywej duszy i miss Hoggs sama i niezauważona przez nikogo wlazła do jednej łodzi które z swemi linami wisiały ponad niezmierną głębią. Gdy jej się to szczęśliwie udało, sama gratulowała sobie swej mądrości i nieustraszoności. To znaczyło mieć jasną i spokojną głowę.
„Wtedy, kiedy łódź spuszczą do wody, zaczną się ludzie pchać ze wszech stron i będzie straszliwa walka na wszystkich schodkach i kładkach“. I znowu gratulowała sobie, że była tak przezorna i już teraz ulokowała się w łodzi.
Widziała teraz, że jedną łódź zajęli ludzie z załogi i powiosłowali ku schodom, aby ludzie mogli zejść! Lecz nagle rozległ się przeraźliwy krzyk; ktoś z strachu ile nastąpił i wpadł w wodę. To musiało przestraszyć innych, bo teraz na całym okręcie rozległy się krzyki. Ludzie w dzikiem zamieszaniu przepychali się do otworów, odtrącali się nawzajem i walczyli, aby dostać się do schodków. Wielu podczas tej walki wpadało do morza, a inni widząc, że niemożliwą rzeczą było dostać się do schodków, rzucali się, jak szaleni do wody, aby pływając dostać się do łodzi. Ale łódź oddalała się już; była już i tak mocno obładowana, a ci którzy w niej byli, wyciągnęli scyzoryki i obcinali palce tym, którzy chcieli się do wnętrza wydrapać.
Miss Hoggs widziała, że zbliżała się jedna łódź po drugiej. Widziała też jak jedna łódź po drugiej tonęła pod ciężarem tych, którzy się do niej wtłoczyli.
Łodzie, wiszące obok miss Hoggs również zostały spuszczone, ale przypadkiem nikt nie zbliżył się do tej łodzi, w której ona siedziała.
„Dzięki Bogu, że moją łódź zostawili jeszcze, aż najgorszy nawał przejdzie!“ pomyślała.
Miss Hoggs widziała i słyszała z wysokości swej straszliwe rzeczy, i zdawało jej się, że wisi ponad prawdziwem piekłem.
Pokładu nie mogła wprawdzie widzieć, ale zdawało jej się, że słyszała hałas rozpaczliwej walki. Słyszała stłumiony huk rewolwerów i widziała lekkie błękitnawe obłoczki unoszące się nad pokładem.
Nareszcie nadeszła chwila, iż wszystko ucichło. „Teraz byłby czas, aby moją łódź spuścili“, pomyślała miss Hoggs.
Nie bała się wcale, lecz siedziała całkiem spokojnie i cicho, aż nareszcie parowiec przechylił się na bok. Wtedy dopiero miss Hoggs zrozumiała powoli, że okręt „L’Univers“ utonął a o jej łodzi zapomniano.

∗             ∗

Na parowcu znajdowała się młoda Amerykanka, niejaka pani Gordon, która jechała do Europy, aby odwiedzić swych starych rodziców, którzy mieszkali od kilku lat w Paryżu.
Miała przy sobie swoje dzieci, dwóch małych chłopców, którzy leżeli spokojnie w kabinie i spali, gdy się to nieszczęście stało.
Matka zbudziła się natychmiast. Udało jej się zarzucić na dzieci i na siebie najpotrzebniejszą, odzież i wyszła przed drzwi kabiny na wązki chodnik. Był on przepełniony ludźmi, którzy wybiegali z kabin, aby spieszyć na pokład. Nie było tu jednak jeszcze tak trudno przepychać się naprzód. Na schodach było o wiele gorzej, tu był straszny ścisk, bo przeszło stu ludzi naraz cisnęło się na górę.
Trzymając swoje dzieci za ręce, młoda Amerykanka stanęła. Pożądliwie spoglądała na schody i pytała się w duchu, czy też będzie mogła kiedyś z dziećmi swemi dostać się tam na górę. Widziała, że ludzie tłoczyli się i popychali i myśleli tylko o sobie. Nikt nie spojrzał nawet na nią.
Musiała jednak oglądnąć się za pomocą, bo na niej ciężyła troska o dzieci. Spodziewała się, że znajdzie się ktoś, kto weźmie na ramię jednego z chłopców i poniesie na schody, a ona będzie mogła unieść drugiego.
Ale nie miała odwagi zaczepić kogokolwiek. Mężczyźni przybiegali w najdziwaczniejszem przebraniu, niektórzy zarzucili na siebie wełniane koce, inni włożyli palta na nocną koszulę. Miss Gordon widziała, że wielu miało laski w ręku, a gdy ujrzała osłupiały wzrok tych ludzi, miała wrażenie, że należy się mieć na baczności przed wszystkimi.
Kobiet się nie obawiała, ale nie widziała między niemi ani jednej, której mogłaby powierzyć swoje dziecko. Wszystkie utraciły przytomność i były tak przerażone, że nie byłyby nawet zrozumiały czego od nich żąda.
Mrs. Gordon patrzyła dokoła szukając, czy nie znajdzie się ani jedna, któraby jeszcze myślała rozsądnie. Ale gdy widziała, że jedna z nich z całą gorliwością myślała o ratowaniu kwiatów, które dostała, wyjeżdżając z Nowego Yorku, inne znów krzyczały i załamywały ręce, nie miała odwagi zwrócić się do żadnej z nich.
Nakoniec spróbowała przemówić do pewnego młodego pana, który był jej sąsiadem przy stole i okazywał jej wiele grzeczności.
»Ach, panie Martens...“ Ale i on spojrzał na nią tym samym złym i osłupiałym wzrokiem, który widziała w oczach innych mężczyzn, ba nawet podniósł cokolwiek laskę, i gdyby była próbowała zatrzymać go, byłby ją pewnie uderzył.
Wkrótce potem słyszała jakieś straszliwe wycie, a właściwie był to raczej gniewny syk, jak gdyby gwałtowny prąd został nagle powstrzymany. Pochodziło to od tłumu ludzi na schodach, którzy nagle powstrzymani zostali w pochodzie.
Pewnego kalekę, który nie umiał chodzić, wnoszono na schody. Był do tego stopnia nieporadny, że służący musiał go przynosić do obiadu i potem znów odnosić. Był to człowiek duży i ciężki, a służący z trudem wniósł go na plecach już do połowy schodów. Tu zatrzymał się na chwilę, aby odetchnąć, ale ludzie potrącali go z tyłu, tak iż upadł na kolana. On to wraz z panem swoim zastępowali teraz całą szerokość schodów i tworzyli przeszkodę, tak, iż nikt nie mógł się dostać naprzód.
I mrs. Gordon ujrzała teraz, iż jakiś wielki silny człowiek schylił się, podniósł kalekę i wyrzucił go przez poręcz schodów do morza. Ale równocześnie spostrzegła także, że nikt nie przeraził się, ani oburzył tym postępkiem, mimo całej jego ohydy. Nikt nie myślał o czem innem, jak tylko o tem, aby jak można najrychlej dostać się na schody. Było to tak, jak gdyby rzucono tylko do rowu kamień, leżący w drodze, i nic więcej.
Młoda Amerykanka poznała teraz, że nie może liczyć na pomoc tych ludzi; była wraz z małemi dziećmi swemi na śmierć skazana.

∗             ∗

Na okręcie znajdowała się także młoda para małżeńska, która odbywała podróż poślubną. Mieli oni swoją kabinę w głębi okrętu i spali tak dobrze, że wcale nie zauważyli zdarzenia. Tam w tyle nie było także tak wielkiego hałasu, a że nikt nie myślał o tem, aby ich zawołać, spali wciąż jeszcze, gdy inni byli już na pokładzie i walka o łodzie ratunkowe wrzała już w całej pełni.
Przebudzili się dopiero, gdy śruba, która przez całą noc dudniła, nagle uciszyła się, Młody małżonek włożył coś na siebie i wybiegł, aby się dowiedzieć, co się stało.
„Okręt tonie“, rzekł potem.
Zarazem usiadł, a gdy żona jego chciała wybiedz, prosił ją, ażeby została.
Wszystkie łodzie ratunkowe już pospuszczano rzekł, większa część pasażerów utonęła, a ci, którzy zostali jeszcze na okręcie walczą na życie i śmierć o ostatnie łodzie“.
Na jednym stopniu potknął się był o roztratowaną kobietę i ze wszystkich stron rozpaczliwe krzyki dochodziły do jego uszu.
„Nie ma dla nas ratunku!“ rzekł. „Nie ma wyjścia, umierajmy tu razem!“
„Nie chciałabyś przecie patrzeć na tych ludzi walczących?“ zapytał mąż. „A gdy już musimy umierać, to niech nasza śmierć będzie cichą i łagodną“.
Młoda kobieta uznała, że nie żąda zawiele, chcąc, ażeby te krótkie chwile, które im jeszcze pozostały, spędziła przy nim. Miała mu wszakże oddać całe swoje życie, od wczesnej młodości, aż do najpóźniejszej starości.
„Marzyłem o tem — rzekł — że kiedyś, gdy przeżyjemy z sobą lat wiele, usiędziesz przy mojem łożu śmiertelnem, a ja ci dziękować będę, za długi i szczęśliwy żywot przy twoim boku“.
W tej chwili, gdy to mówił, ujrzała, że z pod zamkniętych drzwi wciskał się do kabiny wązki prąd wody. Tego było już za dużo.
W rozpaczy wciągnęła ramiona.
„Nie mogę!“ zawołała: „Puść mnie! — Nie mogę tu siedzieć zamknięta i czekać na śmierć. Kocham cię, ale dłużej zostać tu nie mogę!“
„Wybiegła w chwili, gdy właśnie okręt przed samym utonięciem jęczał i chwiał się«.

∗             ∗

Młoda mrs. Gordon leżała na wodzie, parostatek zatonął, dzieci jej utonęły, a ona sama była sama już głęboko, głęboko w morskiej toni.
Teraz wyrzuciło ją wprawdzie znów na powierzchnię, ale wiedziała, że za chwilę zapadnie się na nowo i że wtedy śmierć przyjdzie.
Nie myślała już teraz ani o mężu, ani o dzieciach, ani wogóle o rzeczach tego świata, myślała tylko o tem, aby duszę swą podnieść do Boga.
I dusza jej wznosiła się, jakby z więzów zwolniona. Biedna kobieta czuła, jak dusza ta radowała się, że zrzuciła z siebie ciężkie życia kajdany, jak pełna radości rozwijała skrzydła, by ulecieć do prawdziwej swej ojczyzny!
„A więc śmierć jest tak lekką?“ myślała mrs. Gordon.
I myśląc o tem słyszała dokoła siebie pomieszany gwar, szum fal, świst wiatru, jęki i krzyki tonących i łoskot płynących po wodzie i uderzających o siebie przedmiotów okrętowych, a wszystko to łączyło się w wyobraźni jej w dźwięki zrozumiałe dla niej, podobnie, jak bezkształtne chmury czasem skupiają się i formują obrazy.
I oto, co mówiły jej dźwięki:
„Tak masz słuszność, śmierć jest lekką, ale życie jest ciężkie“.
„Tak, to prawda“, myślała i pytała się dalej, co czynić należy, aby życie było równie lekkie, jak śmierć.
Dokoła niej rozbitki walczyli o płynące przedmioty i przewrócone łodzie. Ale w pośród tych dzikich krzyków i przekleństw słyszała, że cały ten gwar znowu złączył się w głośne wyrazy, które były odpowiedzią na jej pytanie:
„Ażeby życie było równie lekkie, jak śmierć, do tego potrzeba Jedności, Zgody, Miłości!“
I zdawało jej się, jakby Pan z tego hałasu i tego łoskotu uczynił sobie instrument, ażeby dać jej odpowiedź.
Podczas, gdy te słowa dźwięczały jej jeszcze w uszach, została uratowaną. Wciągnięto ją do małej łodzi, gdzie siedziało tylko trzech ludzi. Stary, silny marynarz w swej niedzielnej odzieży, stara kobieta z okrągłemi oczyma sowiemi i mały, zapłakany chłopak, który miał na sobie tylko podartą, koszulkę.

∗             ∗

Następnego dnia norweski żaglowiec przejeżdżał wzdłuż rybackich stacyi i piaskowych ław Nowej Finlandyi.
Była spokojna, piękna pogoda, morze było gładkie jak szyba zwierciadła i okręt poruszał się nader powoli. Wszystkie żagle były napięte, gotowe chwytać najlżejszy powiew zamierającego wiatru.
Powierzchnia morza była cudownie piękna; woda lśniła się jasnym błękitem, a tam, gdzie muskał ją lekki wietrzyk, świeciła się białością srebra.
Gdy ta cisza wieczorna trwała już przez pewien czas, żeglarze ujrzeli nagle jakiś ciemny przedmiot płynący po wodzie.
Zwolna przedmiot ten zbliżał się i wkrótce poznano, iż był to trup ludzki. Okręt minął go całkiem z bliska i wedle sukni rozróżniono, że był to trup majtka.
Z twarzą spokojną i otwartemi oczyma płynął on na plecach, widocznie nie leżał jeszcze tak długo w wodzie, ażeby ciało jego napęczniało. Wyglądał tak, jak gdyby dla przyjemności kołysał się po małych lekko chwiejących się falach.
Ale, gdy żeglarze odwrócili odeń oczy, o mało nie krzyknęli głośno, bo całkiem niepostrzeżenie nowy trup zjawił się przed dziobem okrętu. Byliby prawie przejechali po nad nim, ale w ostatniej chwili odwiodła go w bok spieniona woda. Wszyscy pobiegli do krawędzi i patrzyli w wodę. Teraz znów nadpłynęło dziecko, elegancko ubrana mała dziewczynka z kapelusikiem na głowie i w niebieskim płaszczyku.
„O miły Boże!“ zawołali marynarze wycierając sobie łzy z oczu „O miły Boże! takie małe, ładne dzieciątko!“
Dziecko przepłynęło na rozkołysanej fali i patrzyło na nich przemądrym, poważnem spojrzeniem, jak gdyby miało donieść im coś ważnego.
Wkrótce zawołał jeden z marynarzy, że znów widzi trupa, a w tej samej chwili drugi, spoglądają w inną stronę doniósł o nowym trupie. Potem ujrzeli naraz pięć, potem dziesięć trupów, a nareszcie całą gromadę, której już zliczyć nie mogli.
Okręt posuwał się zwolna między temi trupami, które gromadziły się dokoła, jak gdyby miały się czego domagać.
Jedne napływały w wielkich grupach; wyglądało z daleka, jak gdyby to były rozbite przedmioty, lub coś podobnego, co z lądu się oderwało; ale były to same trupy.
Wszyscy marynarze przyglądali się bez wytchnienia temu zjawisku, żaden z nich nie ważył się ruszyć. Ledwie mogli wierzyć, że to, co widzieli, było prawdą.
Nagle zdawało się im, iż widzą całą wyspę wznoszącą się wśród morza. Ale i to było złudzenie, gdy się zbliżyli, pokazało się, że były to znów tylko trupy, które tak gęsto obok siebie płynęły.
Otoczyły one okręt dokoła, płynęły za nim, jak gdyby chciały towarzyszyć mu w tej podróży po oceanie.
Kapitan kazał obrócić ster, aby wiatr nadął żagle; ale mało to pomogło. Żagle wisiały bezwładnie, a trupy wciąż płynęły za nimi.
Marynarze byli coraz bledsi i bardziej milczący. Okręt poruszał się tak zwolna, że nie mógł uwolnić się od umarłych. I załoga drżała z trwogi, że płynąć tak będą przez całą noc.
W tem jeden z szwedzkich marynarzy wyszedł na pokład.. Donośnym głosem powiedział Ojcze nasz, a potem zaintonował pieśń kościelną.
Podczas, gdy śpiewał, słońce zaszło, a wietrzyk wieczorny wyprowadził okręt z dziedziny umarłych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Felicja Nossig.