Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak silny wilgotno-chłodny powiew, iż leżącemu marynarzowi stawało przed oczyma całe morze rozkołysane pod mglistą osłoną małemi zielonemi falami.
„Nie ma to, jak morze“, pomyślał stary marynarz.
Gdy jeszcze o tem myślał, nagle wszystko dziwnie się uciszyło. Nie słyszał już nic, ani turkotu maszyny, ani dźwięku łańcuchów u steru, ani plusku fal, ani szumu wiatru, ani w ogóle niczego. Myślał, że okręt może nagle zatonął i on i jego towarzysze nigdy już nie będą leżeli pod całunem i w trumnie, lecz po wieki wieków będą tu zawieszeni w tych szarych kajutach w głębi morza.
Przedtem zawsze się bał, ażeby fale morskie nie stały się dlań grobem, ale teraz myśl ta była dlań dość przyjemna. Cieszył się, że miał nad sobą ruchliwą, przeźroczystą wodę, nie zaś ciężką czarną ziemię cmentarną.
„Nie ma to, jak morze!“ powtórzył w myśli raz jeszcze.
Ale potem obudziła się w nim myśl jedna, która go niepokoiła. Nie przyjął ostatniego namaszczenia i rozmyślał nad tem, czy dusza jego dozna uszkodzenia wskutek tego, iż leżał tu na dnie morza nie przyjąwszy świętego Sakramentu, i trwogą był przejęty, czy znajdzie w końcu drogę do nieba.