Jep Bernadach/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jep Bernadach |
Wydawca | Polskie Towarzystwo Nakładowe |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Jep |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przepowiednie pasterza Cabirana spełniły się co do joty. Galderyk odniósł walne nad wrogami zwycięstwo i ozdrowiał ze swej miłości do Bepy, Jep był w więzieniu, kochanka jego stoczyła się w objęcia nędzy, nie pozostawało mu teraz już nic, jak tylko używać życia i rozkoszować się owocami zemsty nasyconej. I tak też było przez kilka pierwszych dni. Ilekroć przechodził obok zamkniętej kuźni duma wzbierała mu w piersiach, na myśl o tem jak dokuczył wnuczce kowala, na jakie upokorzenie, na jakie ją skazał cierpienia.
Pożądał jej jeszcze, wyobrażał ją sobie jeszcze ponętniejszą w niedalekiej przyszłości, gdy niemając tam, w Thuès co jeść, zmuszoną będzie powrócić do Katlaru i żebrać, chodząc od proga do proga. Wtedy... nie wtedy sobie użyje, ale w ten sposób, że ją wypędzi na ulicę i uderzeniem pięści zwali w pył.
Śmierć Aulari i jej przekleństwo nie obchodziło go wcale na razie. Usiłował tylko nie myśleć o zmarłej, a że nikt mu o niej nie przypominał miał wszelkie dane, by rychło o niej zapomnieć. Tylko te sny! Śnił o niej co noc i sny te zawsze stawały się zmorami. Widział ją taką jak leżała na śmiertelnej pościeli, z oczyma wbitemi w niego, oczyma, w których płomień nienawiści i groźby palił się straszny. Budziło go przerażenie, ale ledwie zamknął oczy, obraz zmieniony, inny, a jednak ten sam powracał. Dusiła go wtedy zmora.
Wraz ze świtem straszna towarzyszka znikała, od pierwszego uderzenia motyką w ziemię... ale tak na stałe, uporczywość widziadła była nieznośną. Począł się bać. Gdy tylko padać począł mrok trwoga nim owładała... Powróci... i dziś powróci!
Ci, co wiedzą jakie miejsce zajmują dusze zmarłych w pojęciach i życiu chłopa, zrozumieją co za męczarnia rozpoczynała się teraz dla Galderyka.
Dziedzictwo rasy wierzącej, dziecinny wiek zabobonny, kołysany baśniami o wilkołakach, o upiorach ciężyły na nim i snuły mu się o tej godzinie mrocznej, w której rzeczy nie nazwane, mieszkające pomiędzy ziemią a niebem, płyną na falach zmierzchu. Galderykowi zdawało się, że wracając do domu z pola ociera się o nie, potrąca łokciami te stwory żywe, a niewidzialne. Przyspieszał kroku, biegł ku jasno błyszczącej lampie, ku bezpiecznemu ognisku domowemu, ku posiłkowi co wzmacnia i uspakaja. Zetknięcie się z ojcem, rozmowa z nim wystarczały, by odzyskać równowagę zupełną.
Jego zmarli nie dręczyli! A zresztą i za cóżby go miała Aulari napastować? Czyż nie sprawił jej sutego pogrzebu, czyż nie kupił świec, nie zapłacił śpiewaków, całego chóru w komplecie i księży... aż czterech śpiewało egzekwje! Był z nią w zupełnym porządku. Prawdę powiedziawszy to żałował zmarłej mocno. Była osobą dobrą, oszczędną i pilną. Teraz musiał przyjąć służącą i nie zyskał wcale na zmianie, choć go to grubo kosztowało. Ale miał do roboty co innego jak rozmyślać o zmarłej. Troski o gospodarstwo nie dały mu czasu na to.
Sam widok ojca i przysłuchiwanie się jego powarce, przy jedzeniu, a potem gdy wygodnie usiadł sobie w krześle, miało w sobie coś, co uspakajało syna. Świerszcz odzywał się ze szpary w kominie, służąca, rosła góralka wchodziła i wychodziła, myła naczynie, porządkowała w kuchni, widok ten życia uregulowanego, sharmonizowanego w sobie był dla Galderyka balsamem kojącym. Czuł się silniejszym, lepiej uzbrojonym przeciw złudom sennym. Ale ledwie głowę do poduszki przyłożył i zgasił świecę, straszne wizye zjawiały się pod zamkniętemi powiekami śpiącego. I już aż do zapiania koguta, do pierwszego przebrzasku zorzy porannej trapiły go zmory, gniotąc pierś, szarpały dreszcze, ściskało w gardle i huczało w uszach.
Galderyk wychodził zdruzgotany z tej walki z nieuchwytnem. Z każdym rankiem trudniej mu było zadzierżgnąć nić normalnej egzystencyi. Był zdenerwowany, niespokojny, dreszcze nim wstrząsały już i w biały dzień. Daremnie zapalał się do roboty, chciał się wyczerpać kopiąc i orząc jak opętany. Zamiast go uspokoić, to nadużycie sił fizycznych czyniły go bezbronnym wobec halucynacyi nocnych. Smutniał coraz bardziej i wpadał w rozpacz. Przy pracy unosił się na zwierzęta, bił je, łamiąc batogi na ich grzbietach, ciskał im obelgi, a gdy minął atak złości, porzucał zaprzęg i padał na ziemię gdzie stał, w poprzek zagonów nieraz depcąc i gniotąc zboże. Leżał tak napół-żywy nieraz całe godziny, wypijając po kropli kielich zła, jak pijak kielich wina. W domu podobnie, kilka chwil podniecenia sprowadzonego winem, a potem zatopienie się czas długi w ciemni milczenia, wypadnięcie gdzieś poza nawias, poza świat i życie.
Na pytania ojca odpowiadać mógł jedynie przez: tak, lub: nie. Pomiędzy ojcem a synem stała Aulari, niewidzialna dla starego, przeraźna dla Galderyka, bo nie była to już zmora, ale sama zmarła Aulari rozgniewana i mściwa, żyjąca strasznem, realnem życiem widmowem.
Galderyk ją słyszał i widział wszędzie. Trzaśnięcie mebla, stuk drzwi, szmer toczącego szafę robaka, chód szczura po strychu, to była ona, to wszystko była ona. Ona też jak sowa śmiała się w koronach drzew, ona jęczała jak... tramontana... i poruszała okiennicami. Wieczór, gdy wracał z pola czuł za sobą, słyszał nawet kroki ciężkie powłóczących się po ziemi, chorych nóg. Ona tak zupełnie chodziła po podłodze izby. Takie powolne kroki... daremnie uciekał... kroki sunęły równo z nim... coś następywało mu na pięty.
Uciekał, ale dzwony dziwne poczynały mu wtedy tętnić w uszach, szum wielki, jakby wyrywającej się za brzegi wody wypełniał przestrzeń.
To były dusze, ohydny tłum dusz — upiorów... a wszystkie biegły za nim, wszystkie za nim.
Zachowanie się Galderyka, gwałtowne zmiany, jakim podlegał, jego milczenie poczęły dziwić Bernadacha.
— Masz taką głupią minę! — rzekł doń raz po kolacyi.
— Mówię do ciebie, a ty nie odpowiadasz. Gdzieżeś to podział głowę. Czy może przypadkiem myślisz jeszcze o Bepie?
— A nie, nie, już zapomniałem o niej całkiem — odparł Galderyk.
— A więc cóż? Wiem dobrze, że dla chłopca w twoim wieku w tym domu smutno. Nudzisz się ze mną... co? Młodych ciągnie do młodych. Niema w tem nic złego mój mały. Jeśli ci tutaj nudno, to któż ci broni wyjść, posiedzieć trochę w kawiarni? Ba, całkiem byłbym zapomniał dziś właśnie sobota, wszyscy tam dzisiaj będą. Idź!
Trochę wbrew chęci, ale wstydząc się przyznać ojcu do cierpień jakich był ofiarą, Galderyk poszedł. Kawiarnia była pełną ludzi. Gdy wszedł, rozmowy umilkły, spojrzenia wcale nie życzliwe spoczęły na nim. Starszy syn Bernadacha nie był lubianym w Katlarze. Już z ław szkolnych miał opinię złego chłopca, skąpca, krwiożerczego przy okazyi bójek. Miał towarzyszy, nie miał przyjaciół. Rywalizacya jego miłosna z Jepem słynną była we wsi... sposób w jaki się zemścił oburzył wszystkich. Opinia klaruje się n a wsi długo, roztropność hamuje języki, a stosunki sąsiedzkie nakładają więzy i zmuszają do pewnego rodzaju obłudy, ale po śmierci Aulari, która gasła w oczach wszystkich, (a przyczynę wiedziano, choć się nikomu nie poskarżyła), po nieszczęściu Jepa, i złym postępku brata starszego miara się dopełniła. Jeden tylko jedyny głos powitał Galderyka. Sam tylko właściciel kawiarni z zawodowego przyzwyczajenia przysunął się do przybysza.
— A, nareszcie przychodzisz, nigdy cię teraz tutaj nie widać. Już więcej jak trzy niedziele minęły od twej ostatniej bytności. Dziewczętom przykrzy się bez ciebie.
— Chłopaków nie brak na ich pocieszenie, — odparł Galderyk — a przytem kpię sobie z nich!... Proszę cię daj mi wina grzanego!
Usiadł na uboczu, oparł łokcie na stole i usiłował zająć się tem, co się dokoła niego działo. Gwar kawiarniany i zgiełk rozmów brzmiał znowu po chwilowej przerwie. Miłośnicy bilardu popychali kule czerwone i białe po suknie niegdyś zielonem. Grający w kręgle spoglądali po sobie z czołami zmarszczonemi od głębokich obliczeń. Właściciel kawiarni wałęsał się od jednej grupy do drugiej, tu ofiarował się z poradą, tam rozstrzygnął jakąś kwestyę. Nikt nie zważał na Galderyka. Pomiędzy dwoma partyami, podczas mieszania kart języki były w ruchu, rozlegały się śmiechy i żarciki.
Opanowała już wszystkich ochota niedzielna, nogi poruszały się w takt tańca... contrapas. Układali pomiędzy sobą plany na jutro, schadzki na zabawie, lub polowaniu.
Raz czy dwa razy Galderyk usiłował wmieszać się do rozmowy, żartować jak inni, ale głos jego brzmiał fałszywie, jakgdyby wyszedł z wprawy, dowcipy nie budziły śmiechu, okazywana grzeczność zostawała bez odwzajemnienia. Sam zresztą czuł się wśród nich obcym... napół tylko żyjącym tu, na ziemi. Wydzierała mu się dusza gdzieś w kraj cieniów. Tak, tak, towarzystwo ludzi stało mu się równie nieznośnem jak samotność.
Zapłacił za swoje wino i poszedł.
Tej samej nocy wśród walki z widziadłem porwała go tak straszna trwoga, że wyskoczył z łóżka i otworzył drzwi, by odetchnąć swobodniej. Silna dłoń pochwyciła go za ramię w chwili gdy powracał i przycisnęła go do muru. Był to Bernadach. Usłyszał hałas i obszedł dom dokoła myśląc że zakradli się złodzieje. Tym razem musiał się wyspowiadać ojcu.
— A więc choroba twoja na tem tylko polega? — rzekł stary wysłuchawszy całej historyi. — Lekarstwo się znajdzie. Zakupimy msze. Tego tylko żądać może Aulari. Msze ją uspokoją i opuści cię. Bądź spokojny, od jutra proboszcz Colomer rozpocznie nowennę.
Ale nowenna proboszcza nie uleczyła Galderyka, choć ani on, ani ojciec, nie zaniedbali udać się każdego ranka do kościoła w odświętnych szatach by uhonorować nieboszczkę. Dnia ostatniego z porady proboszcza Galderyk się wyspowiadał i wykomunikował. Sakramenty miały wzmocnić skuteczność modłów.
I to nie pomogło. Ale Bernadach nie dał za wygraną. Tam, gdzie nie udało się księdzu, może pomódz czarownik. Udano się do Cabirana. Przyszedł do Jeantine i przez cały dzień oddawał się czarnoksięzkim praktykom.
Przedewszystkiem dał wypić choremu miksturę, przez siebie samego sporządzoną z ziół przyniesionych z gór. Kazał mu dalej uklęknąć i powtarzać formułę exorcyzmu, jego zdaniem niezawodną. Urok nie ustępował. Było jeszcze gorzej po, jak przed konsultacyą. Strach niby choroba zaraźliwa udzielił się w końcu staremu i służącej. Wszyscy teraz nie mogli sypiać, wydawało im się, że widzą i słyszą coś podejrzanego. Cały dom opętany... doprawdy!
Spędzali nocy w ogrodzie, opędzając się widmom. Gdy strach przerastał ich siły, zapalali poświęcaną gromnicę i padłszy na kolana modlili się wszyscy troje aż do rana.
Dzień jednak, niosący ukojenie tamtym, nie był już w stanie uspokoić Galderyka. W samo południe, podczas pracy doznawał halucynacyj. Węże ogniste wiły się dokoła niego, wołanie jakieś i jęki wydobywały się z pod ziemi. Wydawało się, że nawet zwierzęta odczuwały coś niezwykłego, że coś niewidzialnego je dręczyć poczęło. Krowy i woły porykiwały, potrząsały głowami, jakgdyby je obsiadły wszystkie bąki całego kraju. Raz, bez widocznego powodu porwały się z całym zaprzęgiem i popędziły na oślep. Bernadach zdołał je powstrzymać nad samym stromym brzegiem Castellanki. Kot zamiast się zakopać, jak to czynił dawniej, w ciepły popiół, jeżył sierść i miauczał, jak opętany, a psy wyły godzinami bez pamięci, nieczułe na bicie i krzyki.
Mimoto jednak prace gospodarcze nie doznawały przerwy. Właśnie nadszedł czas obcinania suchych gałęzi drzew oliwnych i Galderyk pracował jak mógł wraz z ojcem. Codziennie wspinali się do sadu oliwkowego w Saint Jaume położonego na najwyższym piętrze skalistych schodów pnących się ponad wsią. Bernadach pracował koło pni, obcinając suche konary, Galderyk młodszy i lżejszy wdrapywał się na drzewa. Właśnie zapadał wieczór i praca była na ukończeniu. Stary zajęty był związywaniem w naręcz poobcinanych gałęzi, podczas gdy syn zawieszony na konarze drzewa, wyciągniętego daleko nad wąwóz Routeru, kończył rąbać suchą odrośl. Udało mu się wreszcie, kawał drzewa spadł na dół, a w próżni, która się po nim utworzyła, Galderyk ujrzał wiszar, a pod nim domy i winnice Katlaru.
Patrzył zrazu obojętnie, potem z zaciekawieniem, nie mogąc oczu oderwać. Poza wioską, nad brzegiem Castellanki dojrzał cmentarz, a na cmentarzu pośród cyprysów ujrzał grób Aulari. Tam to mieszkało widziadło, stamtąd to wychodziło każdej nocy, by go dręczyć. Straszna godzina nadejdzie niedługo, mrok pada, z rzeki podnosi się opar. Opary kłębiły się w mgły i otoczyły niebawem jakby puchem groby, czarne krzyże i cyprysy. Nagle, jakby wypłynął z czarnego grobowca, z którego Galderyk nie spuszczał oczu, podniósł się obłok biały, począł ku niemu iść powietrzem... Aulari!... widmo! Nieszczęśliwy wizyoner omdlał, krzyk trwogi zamarł mu w gardle, ręka ściskająca gałęź osłabła...
Wśród trzasku łamiących się gałęzi, spadał, toczył się od skały do skały, aż na samo dno przepaści...
Gdy Bernadach na odgłos upadku nadbiegł i chciał wraz z robotnikami z winnicy ratować syna, było już za późno...
Galderyk przestał cierpieć.