Przejdź do zawartości

Jep Bernadach/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Odczynianie uroków.

Galderyk zażył lekarstw o Barabianny, ale ku wielkiemu zdumieniu matki, nie ozdrowiał.
— Wiesz co, możeby pójść do Taurynyi, poradzić się Cabirana, pasterza Barthésów — radziła mu Aulari. — Barabianna umie dużo, ale Cabiran umie jeszcze więcej. Mówią, że nie »chybi« ani jednemu choremu. Przychodzą doń z daleka, z Mont-Louis, z Céret, a nawet z Perpignan i wszyscy odchodzą do domu zdrowi. Cabiran zna różne zioła, do odczyniania uroków służące i umie zaklęcia na złe losy. Na twojem miejscu spróbowałabym.
— Nie mówiąc już o tem, że i mnie oddasz przysługę — dodał Bernadach. — Chciałbym kupić u mistrza Cabirana kilka cieląt kuma mego, Barthésa. Trzody zeszły właśnie ku Las Clouses, gdzie zimują, na paszy. Gdy się skończysz radzić, obejrzyj bydło, więcej tam jak sto sztuk byczków i jałówek. Wybierzesz, a o cenie pogadam potem sam z Barthesem. Jakże myślisz chłopcze, grudniowy księżyc świeci jasno, a wiatr wieje od Hiszpanii... piękna będzie jutro pogoda? Jeśli wyjdziesz przed świtem, zdążysz wrócić jeszcze przed wieczerzą do domu.
Galderyk wzdragał się trochę, potem się zgodził znużony ciągłymi spory.
Nazajutrz przed świtem był już w drodze. Mróz ścisnął, kroki wędrowca dudniły po twardej skorupie ziemi zamrożonej. Szedł przez wieś. Kuźnia stała cicha, zamknięta, senna. Uczuł ogromną ochotę wyłamać drzwi i głośno wołać, krzyczyć, oznajmić im w tym krzyku że cierpi, a ją, tę która go nie kochała, porwać przemocą. Odwrócił głowę, przyspieszył kroku, by ujść pokusie. Nigdy nie czuł się jeszcze tak maluczkim, biednym i samotnym. W tych zaśnionych domach wsi żyło wielu nieszczęśników, chorych, głodomorów, ale pono żaden z nich nie był tak biedny, tak bardzo biedny jak on. Być chorym, czy biednym, cóż to jest wobec strasznych cierpień człowieka, który utracił władanie swojem sercem.
Sylwetka, jeszcze mglista i daleka góry Canigou, rysująca się u wyjścia z Katlaru, przypomniała mu cel podróży więc począł rozważać szanse swego wybawienia, za którem szedł do Las Clouses. I cóż za nadzieja! Pośród zwałów czarnych chmur, co legły ciężko na całem widnokręgu, błyskała jak mała gwiazdka, zatracona kędyś w przestrzeni. Wabiła jednak, wołała!
Moc jakaś, wyższa nad ludzkie moce miała swą kolebę tam, w onych górach, o których szły legendy. Dobraż to moc, czy szatańska? Bruxas, czy entacadas, stwory nadprzyrodzone zamieszkiwały wirchy, spały na dnie stawów w dni gorące albo przypadały w grotach skalnych? Cabiran z nimi gwarzył, przeto mocą się swą z nim podzieliły. Ha, jeśli on mu niedoli nie ulży, to któż?
Księżyc zeszedł nad góry, lada chwila miał zajść, jasna poświata objęła szczyt Canigou w chwili gdy wędrowiec, zostawiwszy po lewej stronie Prades dochodził do doliny rzeki Ribetty, z której wstawały opary gęste. Koguty piały już w Codalet, te pierwsze pogłosy dnia wstającego, okiennice biły o mur domu, skrzyp drzwi otwieranych głosił, że folwark się budzi, że ludzie poczną dźwigać brzemię pracy na nowo.
Na szczyty niedługo padło złoto słońca, rozżarzyło się czerwono, na bieli śniegów i popłynęło po nich potokiem ku trawom i ziołom uboczy, omijając w potężnym rozpędzie czarne gardziele przepaści, rozdarte, ziejące, zimne. Niewidzialne dotychczas w mroku kształty kraju rzeźbiła światłość. Głębokie wąwozy i nagie wzgórza wystąpiły i zabiegające im dalszą drogę strome rude mury Roc-Mosquitu. Dolina zwężała się ku górze i stawała coraz-to dziksza. Droga wspinała się do góry piętrami idąc urwiskiem Ribetty. Na ostatnim szczeblu tej drabiny leżała Taurynya, roztoka czarna, kręta, a wąska, wypełniona co kilka kroków po brzegi wykrotami i wydartemi biegiem potoku złomami skał. Ponad nią legły mroczne ostępy lasów, puszcze niezbadane, pośród nich zaś ugory i pastwiska. Tam już nie było drogi, tylko nikła ścieżyna, wijąca się czasem górą uboczy, czasem jej dołem, a czasem samem łożyskiem lecących z góry wężowo wód.
Pod lasem, w gardzieli skalnej widniał duży, niski budynek, o murach przeżartych wilgocią, sączącą się ze skał, dachu zapadłym miejscami, co ledwie dźwignąć mógł brzemię lat. Była to stodoła i stajnia Las Clouses, siedziba zimowa Cabirana i jego trzód. Pusto było naokół, dom milczał. Tylko stratowana trawa, kał bydlęcy, i cienkie pasmo dymu wznoszące się z komina świadczyły o obecności człowieka, obecności tak dziwnej tu. Co robiła istota ludzka na tem pustkowiu, osamotniona, biedna? I co za życie wiodła Złodziej, lub czarownik, mający tu swe schronisko nie bał się świadków. Bóg sam, lub, jeśli był w usługach szatana, on jeden patrzył mu na ręce.
Galderyk zbliżył się do budynku. Wrony gnieżdżące się w szczelinach skalnych oznajmiały gościa. Cabiran ukazał się niebawem w progu stodoły.
Był to starzec wysoki, chudy, o białych konopiastych włosach i oczach połyskujących z pod gęstych brwi. Twarz ziemista jego o zapadłych policzkach. Właśnie zajęty był robieniem tabakierki z bukowej kory. Wiele podobnych tabakierek wyrabiają w godzinach nudy pasterze w tych okolicach i sprzedają je potem na targu. Oparłszy się plecami o odrzwia, nie przerywał pracy, spoglądał tylko od czasu do czasu na przybysza.
Galderyk nie spieszył się. Począł się bać owej porady, dla której tutaj przybył właściwie i chętnie byłby zawrócił. Ale czarownik go dostrzegł. Już było zapóźno.
— Dzień dobry Cabiranie! — rzekł Galderyk.
— Pozdrawiam cię Galderyku! — odpowiedział.
— A więc wiesz kto jestem? zdziwił się chłopiec.
— Czyż nie sąsiadujemy ze sobą? Gdy tak pasę po wirchach trzody, zwłaszcza tam na Canigou widzę was... ale wy mnie nie możecie dojrzyć. Zresztą, gdy się zna ojca, to tak, jakby się znało syna. Podobnyś do niego z twarzy, a życzę ci, byś był podobny i pod innymi względami. Bernadach to lis!
— Właśnie on mnie przysyła — pośpiesznie objaśnił Galderyk — krowy nam się zestarzały, chcielibyśmy kupić parę rocznych jałowic. Podchowa się je i gdy dojdą swych lat zastąpią stare. Ojciec kazał mi spytać, czy nie macie tutaj jakich zdatnych.
— Jałowic pełno w stajni. Będziesz mógł wybierać do woli. Właśnie też nadchodzi czas poju. Stań sobie tu, przy drzwiach, a wszystkie ujrzysz, jak będą przechodziły.
Od chwili już zwierzęta ryczały zniecierpliwione. Głęboki bas matek mieszał się z porykiwaniem młodych byczków i jałówek.
Matki spuszczone z łańcuchów poszły przodem. Stąpając powoli, obarczone ciężarem pełnych wymion, dążyły prosto przed siebie, siłą przyzwyczajenia wiedzione. Młode uczuwszy się na swobodzie biegały tu i tam z podniesionemi głowami i ogonami zadartymi w górę. Było dosyć dużo cieląt jednego wieku i jednej maści, prawie jednakowych, więc Galderykowi trudno było rozpoznać te, które mu się nadały.
— No i cóż myślisz? — spytał go Cabiran. — Jakieżto żwawe wszystko! Popatrzno trochę na tę swawolnicę co się bawi kłując rogami towarzyszkę. Co za łopatka, co za krzyże! Czy chcesz się jej przyjrzeć zbliska?
Zerwał garść trawy i wyciągnął ku jałoszcze. Spodobała się Galderykowi natychmiast, a niedługo potem dobrano drugą, podobniuteńką do pierwszej jak siostra. Cabiran naznaczył je, obcinając każdej po kosmyku włosów pomiędzy rogami.
Galderyk dopełnił tedy zlecenie ojca, a że Bernadach miał sam umówić się o cenę z właścicielem, przeto nie miał już tutaj nic do roboty. Wahał się zasięgnąć porady czarownika.
— Bydło pije wodę — rzekł Cabiran — myślę, że moglibyśmy także napić się czego. Nie mam nic tak dalece w domu, ale czem chata bogata — tem cię pogoszczę.
— Dziękuję — wymawiał się Galderyk — piłem przechodząc przez Taurynię, nie mam pragnienia.
— Wstąp przecież do mnie — nalegał pasterz, popychając go przyjaźnie ku drzwiom stodoły. Win co prawda nie uprawiamy tutaj. Tutejsze wino, to sok z borówek, ale przyniosłem z targu w Ribas flaszkę anyżówki hiszpańskiej, napijemy się obaj. Przecież nie wypada, by syn Bernadacha będąc tutaj nie trącił się ze mną.
Otworzył flaszkę i napełnił kieliszki.
— Za wasze zdrowie Cabiranie!
— Za twoje mój chłopcze!... i twej dziewczyny.
— Na razie niemam żadnej dziewczyny.
— Jakże to! — Chłopak jak ty bogaty, mocny i ładny, znaleść powinien chyba obuwie, pasujące mu do nogi...
— Ta która mi się podoba, nie chce mnie...
— Widać źleś się brał do rzeczy, ha młodzi nie mają doświadczenia. Znam ja, znam tę, przez którą cierpisz, widziałem jakeś się kręcił koło niej. A więc ta Bepa, mówisz, ma twarde serce?
— Ej nie, ma serce aż może nazbyt czułe, ale niestety nie dla mnie.
— Pokochała twego brata — nieprawdaż, że to cię trapi?
— Choruję przez to i pewnie umrę z rozpaczy, jeśli mi nikt nie dopomoże.
— 137 — Dlategoś to nawet przyszedł. Chciałeś mi się poradzić! Nie zapieraj się. Nietylko poto szedłeś do Las Clouses, by obrać jałowice. Wiedziałem zresztą, że przyjdziesz.. pracowałem też dziś rano dla ciebie... Ale przedewszystkiem jeśli mam cię uleczyć musisz mi wyznać dokładnie wszystko i opowiedzieć co ci dolega. Prawda, niemasz apetytu? A także nie możesz spać?
— Od miesiąca nie zmrużyłem oka.
— Dobrze!... a powiedz mi, gdy cię tak napadał smutek, czy nie miałeś nigdy ochoty zabić się?
— Parę razy. Stawałem nad urwiskiem Castellanki i spoglądałem w przepaść. Rzucałem kamienie, by zbadać głębokość wody i miałem wielką ochotę, pójść tam gdzie kamienie padają. Woda mnie ciągła. Raz zacząłem nawet pętać nogi sznurem, by odjąć sobie możność pływania gdy będę tam, na dnie.
— A teraz, jeszcze jedno. Czy nie doznajesz ściskania w gardle, na widok tej Bepy... tak jakby cię ktoś dusił?
— Prawda, brak mi wtedy oddechu. Zdaje mi się, że umrę.
— Szkoda dalej badać, już wiem wszystko... mój biedny chłopcze rzucono na ciebie urok!
— Powiedziała mi to już Barabianna i kazała mi połknąć trochę powidła głogowego.
— Barabianna okradła cię tylko, nic więcej. Jej lekarstwo dobre najwyżej dla dzieci przy piersi. To za słabe dla ciebie. Ale bądź spokojny, znam zioła i znam zaklęcie na urok. Wyratowałem słabszych jeszcze od ciebie. Główna rzecz to, byś miał do mnie zaufanie. Dziewięć roślin potrzebnych nazbierałem dziś rano z myślą o tobie. Oto one.
Pęk roślin związanych nitką wisiał na gwoździu w kominie. Czarownik wybrał cztery, a Galderyk rozpoznał pośród nich korzeń tojadu i ciemiernika.
— Chodź! — rozkazał Cabiran — pójdziemy je zakopać.
Kilka kroków poza stodołą czarownik nakreślił na trawie koło motyką. Potem, zwracając się do Galderyka rzekł:
— Musisz teraz wybrać dół. Gdy będzie dosyć głęboki, zakopiesz rośliny korzeniami w górę.
Niezręcznie, trzęsącemi rękami Galderyk wypełnił rozkaz. Pewnie dyabeł patrzył na jego pracę i któż wie, czy za zdrowie ciała nie tracił swej duszy? Ale trudno, skoro był już w mocy czarownika musiał słuchać. Czarownik zapanował nad nim. Wydawał mu się teraz przy spełnianiu obrządku zupełnie innym jak przed chwilą. Wyraz twarzy się zmienił. Stał się surowy, straszny, a zapadłe oczy połyskiwały dziwnym ogniem. Nie śmiał nań spojrzeć. I postać cała jakoby urosła. Na szarem, zimowem niebie, pociemniałem od mroku, rysowała się ostro i groźnie. Głosem głębokim, rozkazującym dawał wskazówki choremu.
Rośliny wreszcie zostały zakopane.
— Cóż mam teraz czynić? — spytał Galderyk pokornie.
— Weźmiesz te pozostałe pięć roślin — rzekł Cabiran — i przechodząc przez Prades potrzesz je o poczerniałego Chrystusa w kaplicy Męki Pańskiej. Potem, gdy będziesz w Katlarze, w nocy, gdy wszyscy spać będą, zawiesisz je korzeniami do góry na drzwiach kuźni. Zaraz zrobi ci się lepiej. Moc zaczynienia przywróci ci apetyt i sen. Nieprzyjaciele poczują moją potęgę. Jep zostanie ukarany, wielkie czeka go nieszczęście. Zwyciężysz. Ja, Cabiran ci to mówię.
— Więc pozostaje mi tylko podziękować wam — rzekł Galderyk.
— Proszę! — dodał wsuwając dwa dukaty w dłoń czarownika — czy dosyć?
— Całe pole Bernadacha byłoby zapłatą za małą za przysługę, którą ci oddaję — rzekł Cabiran chowając do kieszeni monety. — Nie jestem jak inni lekarze, nie żądam nic, przyjmuję tylko co mi dają, by odmową nie sprawiać przykrości dobrym ludziom przychodzącym radzić się. Dobranoc chłopcze, a uważaj dobrze, byś nie zgubił po drodze ziół, zaczynienie uroku zwróciłoby się wtedy przeciw tobie!
Galderyk odszedł szybko. Paczkę z ziołami ukrył pod kamizelką na piersiach, przyciskał ją do siebie i powtarzał sobie w drodze rozkazy Cabirana z obawy, by nie zapomnieć. Spieszno mu było dokonać guseł i doznać ulgi obiecanej. Wydawało mu się, że czar poczyna już działać. Szedł krokiem swobodniejszym, głowa nie zwisała tak na piersi. Prawie ochoczo przedarł się przez skalistą roztokę Taurynii, zbiegł w dół ku Prades i wszedł do kościoła św. Piotra. Nie uświadamiając sobie, że popełnia świętokradztwo wślizgnął się do kaplicy Męki Pańskiej, pustej o tej porze i potarł o poczerniałego Chrystusa złowrogie ziele. Czemużby nie miał Bóg także dopomódz mu do odzyskania zdrowia? I nietylko Bóg, ale także Matka Boska i wszyscy święci? Opanowany nagłą potrzebą modlitwy, chory ukląkł i począł modlić się przed obrazem swego patrona, św. Galderyka. Potem padł krzyżem przed Matką Boską Nieustającej Pomocy, statuą malowaną i ubraną jak człowiek, z łańcuszkiem srebrnym na szyi, pierścionkami na wszystkich palcach i wielkiem złotem sercem zawieszonem w wycięciu gorsetu na piersiach, połyskującem w mroku nawy kościelnej.
Gdy Galderyk wyszedł z kościoła spostrzegł na ulicach ruch niezwykły. Ludzie się spotykali, przystawali, grupy się tworzyły przed bramami domów. Cóż to się stało? Dalej, tłum ludzi otaczał afisz pisany, przylepiony na frontowej ścianie merostwa. Była to depesza prefektury promulgująca zamach stanu, rozpędzenie Izby i ogłoszenie plebiscytu. Latarnia licho oświetlała pismo Administracyi. Obywatele, chcąc je odcyfrować świecili zapałki. Galderykowi powiedział o co idzie jeden z ciekawskich, jegomość o okrągłym brzuszku, okularach na nosie z obrośniętym podbródkiem, ujętym w sztywną krawatkę. Poczciwiec wspiął się na palce, by lepiej widzieć i widocznem było że treść ogłoszenia pogłaskała go po sercu mile, bo ku wielkiemu zdziwieniu Galderyka poważny jegomość wykręcił się na pięcie jak przy tańcu i klasnął w ręce nim mu odpowiedział.
— To znaczy, że dya... wzięli Republikę! Niech żyje Napoleon!
— Niech żyje Republika!... do kroćset dyabłów! — zaprotestował obok jakiś oponent.
I pokazał mieszczaninowi pięść, nienajwonniejszą pięść robotnika-garbarza. Jegomość cofnął się w tłum.
Galderyka nie obchodził zgoła zamach stanu. Ale miał on dlań mimo to znaczenie doniosłe. Zamach stanu, to znaczyło: Jep w więzieniu, a Bepa opuszczona, była to zemsta obiecana przez pasterza: »Nieprzyjaciele poznają moją potęgę, Jepowi grozi nieszczęście«. Tak mówił czarownik i słowa te wyrzeczone tam, w górskich ostępach spełniały się tu, w niespełna godzinę! Niema wątpliwości, ten Cabiran wie wszystko, może wszystko! Galderyk był ocalony, panowanie Jepa skończone. Dobra nowina dodawała mu skrzydeł, przyspieszał kroku, by dopełnić rzeczy ostatniej. Katlar spał. Okiennice i drzwi były pozamykane, gdy zatrzymał się na placu kościelnym, przed kuźnią. Przywiązał paczkę z ziołami do pierścienia umieszczonego w drzwiach. Wieszając uważał, by korzonki sterczały w górę, jak przykazał Cabiran. Potem, w chwili, gdy miał już odejść ku domowi, zawahał się, podszedł ku oknu i zapukał silnie do okiennicy kuchennej.
Małą chwilę czekał, wreszcie okno otwarło się. Ukazała się w nim Bepa i wychyliła na zewnątrz.
— Kto tam? — spytała.
— To ja, Galderyk. Słuchaj. Mam ci powiedzieć ciekawą nowinę. Wracam z Prades. Zamach stanu ogłoszony afiszami na merostwie. Republika została zniesioną. Możesz to oznajmić odemnie twemu kochankowi i twemu dziadkowi. Życzę wam wszystkim trojgu dobrej nocy!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.