Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Rodille przerwał milczenie.
— Naprzód bądź przekonaną moja droga Blanko, że się mnie wcale obawiać nie potrzebujesz, nawet mojej obecności, za kilka minut wychodzę a pani nie zabraknie czasu i samotności, głównych podpór rozmyślania.
Po tych słowach otworzył nędznik znaną nam już komorę.
— Tu znajdziesz pani żywność na dwa dni, przyjdę pojutrze wieczór dopiero i spodziewam się, że pani namyśliwszy się, będzie przychylniejszą moim zamiarom. Wmów pani w siebie, że opór wszelki jest niemożliwy i że jesteś zmuszoną poddać się, wyjdziesz bowiem z tego domu chyba po to, aby zostać moją żoną. Od pani więc jedynie i całkowicie zawisło jak długo będzie trwać jej więzienie. A teraz moja kochana Blanko, idę już. Oby noc przyniosła pani dobre rady i oby one pani wyszły na najlepsze.
Rodille opuścił pokój, a uwięziona słyszała zamknięcie drzwi na dwa spusty. Nieszczęśliwa widziała się zgubioną, uwięzioną na zawsze i na śmierć prawie skazaną, ponieważ postanowiła umrzeć raczej aniżeli złamać słowo dane Pawłowi i pójść za człowieka, który w niej obawę wzbudzał.
Lecz to jeszcze nie wszystko. Ciemność, którą tylko nieco oświecała świeca woskowa i grobowa cisza, jaka w tym domu panowała, napawały ją obawą, że lada chwila otworzą się jakieś ukryte drzwi i stanie się przed nią jakieś zjawisko straszne i odrażające. To trwało całą noc. Kilka razy próbowała kłaść się do łóżka, lecz obawa, że gdy zaśnie, to się już nigdy nie obudzi, spędzała ją z niego. Wreszcie zaświtał dzień. Blanka nie czuła się ani spokojniejszą, ani pewniejszą.
Powiedzieliśmy już pierwej, że okna zamknięte okiennicami wychodziły na aleę Neuilly — przeciwległe zaś, nie były tak obwarowane lecz zaopatrzone były w kraty, które udaremniały wszelki zamiar ucieczki.
Skoro pierwsze promyki słoneczne się okazały, próbowała Blanka wszystkiego, aby wolność odzyskać; pobiegła do jednego z okien; lecz napróżno; kraty nie dawały czekać na rozczarowanie. Widziała, że dom był otoczony murem i nie miała nadziei, aby jej słaby głos mógł być w pobliżu słyszanym.
Blanka upadła na kolana, wzniosła ręce do góry i zawołała:
— O Boże i Panie! nie mam żadnej pomocy prócz Ciebie, przyjdź mi więc z pomocą!
Opuściwszy domek, poszedł Rodille gnany niepojętą ciekawością, jeszcze tego samego wieczoru na ulicę Amandiers-Popincourt, aby odwiedzić Hornera; chciał bowiem wiedzieć, czy ten zauważył zniknienie dziewczyny i w jaki sposób je sobie wytłumaczą. Było już około jedenastej gdy tam przyszedł i zastał magnetyzera w niezwykłem zakłopotaniu.
— Do dyabła! gdybyś pan teraz nie przyszedł, tobym pana nazajutrz raniuteńko wyszukał.
— Pańskie odwiedziny bardzo by mnie ucieszyły, zawsze możesz mnie pan znaleść gotowym do usług swoich. Co mi masz pan tak naglącego do zakomunikowania
— Wierz mi pan, że miałem go prosić o wyjaśnienie pewnej zagadkowej, zupełnie ciemnej tajemnicy.
— Cóż to się wydarzyło? zapytał Rodille zadziwiony.
— Do stu dyabłów, coś nader szczególnego! Wydarzają się rzeczy wcale niepojęte, a w końcu podstawa ich jest przecież widoczną. Tutaj jednak brak, mi wszelkiego gruntu. Rozważ pan tylko, interesują się mną, śledzą moich kroków i mieszają się do moich interesów.
— Ale któż to?
— Tego nie wiem.
— No to przynajmniej musisz pan mieć na kogoś podejrzenie?
— I tego nie. Siedzę w myśli i szperam, i nie znajduję nikogo, na któregobym mógł wskazać.
— Cóż się właściwie stało? Powiedz mi pan bo dotychczas nie wiem o niczem.
— Czytaj pan — odpowiedział Horner, podając ten sam list Rodillemu, którym go tenże do kawiarni zaprosił.
Urwisz czytał pozornie z największą uwagą kilka wierszy, odpowiedział na koniec:
— I czegoś się pan ważnego stąd dowiedział?
— Wcale nic.
— Jakto?
— List ten, bez podpisu, był niczem innem, tylko niedobrym żartem, albo łapką.
— Ależ w jakim celu.
— Albo aby mię na dudka wystrychnąć, albo jak sądzę, aby na mnie zastawić sidła, w którebym popadł.
— To zdaje mi się wcale nieprawdopodobnem. Żart i sidła uważam raczej za grę ich imaginacyi. Prawdopodobniej, konieczność jakaś albo nieprzewidziany wypadek nie pozwolił autorowi tego listu się pokazać.
Horner potrząsł głową.
— Jakto, pan wątpisz o tem — zapytał Rodille.
— Wierzę temu.
— To zapytaj pan Blankę o sposób wyjaśnienia.
Magnetyzer oddalił się, wkrótce jednak wrócił blady jak trup z zmarszczonem czołem i rzekł:
— To coś szczególnego, nie ma jej w pokoju.
Otworzono okno i wołano Blankę, gdy jednak nie było odpowiedzi, zapytał Rodille:
— Czy znasz pan jej kochanka?
— Ona nie widzi nigdy żadnej osoby.
— Tego nie można twierdzić. Jaki jej znajomy mógł się w niej zakochać, może do niej przychodzić — mimo pańskiej wiedzy — i mógł jej wzajemną miłość pozyskać. List ten, zdaje się nie ma innego celu, tylko pana oddalić, aby dziewczynę można uprowadzić. W tym wypadku jesteśmy obaj zrujnowani.
— Pan, jak się zdaje, przyjmuje tę sprawę bardzo spokojnie.
— Czyż się to na co przyda, gdy sobie łeb o mur rozbiję? Musimy myśleć nad sposobem, aby tę sprawę na dobre wyprowadzić.
Napierany pytaniami Hornera, unikał Rodille wszelkiej odpowiedzi, wsiadł do powozu i zacierając ręce powiedział:
— Tego dnia dobrze użyłem.
W domu zastał on zdziwiony, Merciera, który zażądał rozmowy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.