Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Gdy wyrzekł te smutne słowa, bohatyr nasz zdjął sznur z bioder, przymocował jeden koniec, a drugi na dół spuścił. Potem chwycił się obiema rękoma sznura i począł złazić. Wiatr dął szalony i tłukł nieszczęśliwym po murze. Krzaki tu i owdzie ze szczelin muru wystające rozdzierały mu ciało. Musiał się strzec, aby ócz nie postradał. Mimo tych przeciwności lazł przecież na dół ostrożnie i zwolna, bo chciał oszczędzić sił, które mu były potrzebne. Od czasu do czasu zatrzymywał się na krótką chwilę, aby odpocząć i tchu zaczerpnąć. Tak minęło może z dziesięć minut, które mu się wydały całą wiecznością.
Zmęczenie opanowało go. Już tylko z trudnością, mógł się na sznurze utrzymać, gdy w tem nagle uczuł, że mu pod nogami sznura zabrakło. To go przestraszyło okropnie, bo nie wiedział, ile jeszcze pod nim miejsca pozostaje, które przebyć musiał, aby stanąć na ziemi. Być może, że się znajdywał jeszcze w takiej wysokości, że spuściwszy się na dół narażony był na kalectwo lub nawet utratę życia.
Nieszczęśliwy nie mógł nawet wiedzieć, co znajdzie pod nogami, czy ziemię, czy też może kamienie.
— Boże bądź mi miłościw.
Rzekłszy te słowa Vaubaron opuścił sznur i runął w głąb.
Pierś jego wzdymała się ciężkim oddechem, krew puściła się nosem, w oczach iskry świeciły. Po krótkiej chwilce padł na miękki grunt i zdziwił się nie mało, gdy już po kilku sekundach odzyskał przytomność i siłę. Wstał na nogi. Niezmierna radość opanowała go, bo wiedział teraz, że osięgnął zamierzony cel, że się znajdywał po za obrębem więzienia i miasta, że był wolny. Burza dopomagała mu do wykonania dzieła, a teraz, gdy wszystko ukończył, poczęła ustawać coraz bardziej. Tylko wiatr dął jeszcze z całą siłą i pędził bałwany chmur od strony morza. Niezadługo niebo zaczęło się wypogadzać. Tu i ówdzie świeciły już gwiazdy na pogodnem niebie.
Vaubaron był na wskroś przemoczony i cały błotem zwalany. Nie zwracając na to wiele uwagi oddalił się spiesznie od wału fortecy. Poszedł pierwszą lepszą drogą i rychło znalazł się na otwarłem polu.
Dokąd się miał udać, nie wiedział wcale i szedł na oślep, dokąd oczy niosły, oczekując dnia. Zanim zaświtało, starał się, aby mógł być od Bagno i miasta w jak najwiekszem oddaleniu. Do pośpiechu przynaglało go przedewszystkiem to, że z brzaskiem dnia wedle wszelkiego prawdopodobieństwa odkryty będzie sznur, za pomocą którego dostał się po za obręb warowni. Ztąd można było wnosić, że poszukiwania dalsze natychmiast będą na nowo rozpoczęte.
Drogi w okolicy miasta Brest były w ogóle bardzo złe. Po gwałtownej ulewie stan tychże pogorszył się jeszcze bardziej, tak że tylko z trudnością można było naprzód postąpić. W nocy po takiej burzy było przejście prawie niemożliwe, a nawet wielce niebezpieczne, zwłaszcza dla człowieka z okolicą nie obznajomionego i spieszącego na gwałt, aby ujść jak najdalej.
Vaubaron szedł, lecz coraz bardziej kroki jego były powolniejsze, bo wielkie bryły rozmoczonej gliny ciężyły mu na obuwiu jakby były ołowiane. To jeszcze nie było wszystko, bo gdy ochłonął z pierwszej gorączki, poczuł, że go siły opuszczają i jest bliski omdlenia. Już od trzech dni nic wcale nie jadł i przebywał w tym czasie trwogę i niepokój, jakiemu najsilniejsza nawet natura z pewnością uledzby musiała.
Vaubaron był całkiem ubezwładniony. Jak przedtem pragnienie tak teraz głód srodze mu dokuczał. Aby czemkolwiek napełnić żołądek, napił się brudnej wody, która rowem rwącym potokiem płynęła. Na chwilę ulżyło mu to, czuł się rzeźwiejszym i ruszył w dalszą drogę.
Po niejakim czasie spostrzegł, że idzie pod górę. Rychło potem dostał się na szczyt pagórka, i spostrzegł po drugiej stronie tegoż dość znaczne zagłębienie. Vaubaron oglądnął się. Nie było podobieństwem, aby mógł napowrót odbyć drogę, którą dopiero co przebył. Myślał biedak, że dotąd uszedł już bardzo daleko a teraz przy słabym blasku porannej zorzy spostrzegł z przestrachem, że bramy i mury miasta tuż pod jego nogami leżały.
Mechanik zrobił rozpaczliwą minę i rzekł zupełnie zniechęcony:
— Już nie mogę dalej... to niepodobna.
Usiadł na trawniku, podparł głowę rękami i począł gorzko płakać. Za chwilkę atoli wstyd mu było tej słabości, przypomniał sobie, co dotąd przebył, zerwał się na nogi i w dalszy udał się pochód. Po kilku minutach ujrzał dość rozległy zrąb lasu, w którym tu i owdzie stały sagi zrąbanego drzewa. Na lewo ujrzał nędzną chatę, z nieobrobionych pni drzew skleconą, podobną do owych, w których węglarze zwykli zamieszkiwać.
Od kilku sekund zdawało mu się, jakoby słyszał głuche warczenie, które z szumem wiatru i łoskotem uginających się gałęzi niewyraźnie się mieszało.
W miarę zbliżania się do chaty bohatyr nasz słyszał coraz wyraźniejsze warczenie, w chwili zaś, kiedy się zbliżył do płotu, chatę otaczającego, rozległ się głos dzikiego, przerażającego szczekania i wycia. Vaubaron ujrzał że niezwyczajnie wielki pies, na szczęście łańcuchem do budy przywiązany, skakał jak opętany daremne robiąc usiłowania, aby się rzucić na nieznajomego sobie człowieka.
W tej chwili rozwarła się okiennica, którą jedyne okno w tej chwili było zamknięte i jakiś człowiek krzyknął grubym, groźnym głosem:
— Kto tam?
Vaubaron milczał i przystanął nie chcąc się zdradzić szelestem kroków.
— Jeźli tu jest jaki poczciwy człowiek, to radzę mu w jego własnym interesie, aby odpowiedział i dał się widzieć, przeciwnie zaś czeka go śmierć, bo puszczę psa na niego. Zbrodzień, który temi dniami uciekł z Bagno, tuła się w okolicy. Nieszczęście spotka każdego, kto dziś w nocy lasem idzie i nazwiska swego wymienić nie chce.
Zbieg milczał, zboczył z drogi i starał się przejść lasem na drugą stronę. Rychło przebił się lasem na przeciwne zbocze pagórka i dostał się na dolinę, kędy płynął potok Penfeld. Potok ten był zwyczajnie wcale nie głęboki, lecz teraz po nawałnicy zamienił się w straszliwie rwącą rzekę z szumem i hukiem toczącą spienione brudne bałwany.
Opuścimy teraz na chwilę naszego przyjaciela i udamy się napawrót do chaty, gdzie bardzo ważne zaszło zdarzenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.